dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony706 435
  • Obserwuję402
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań345 635

Anatol Chari - Podczłowiek. Wspomnienia członka Sonderkommanda

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Anatol Chari - Podczłowiek. Wspomnienia członka Sonderkommanda.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 246 osób, 110 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 164 stron)

Timothy Braatz Anatol Chari Podczłowiek. Wspomnienia członka Sonderkommanda

Pamięci wszystkich, o których opowiada ta książka i którzy w jakimś momencie ocalili mi życie, a w szczególności: Chaima Rumkowskiego; Dawida Gertlera; Heńka Krakowskiego, mojego przyjaciela i towarzysza; Alfreda, francuskiego więźnia i sanitariusza w Wustegiersdorf, oraz niemieckiego hauptscharfuhrera SS, który traktował więźniów jak ludzi - był porządnym człowiekiem.

Przedmowa Istnieje prawidłowy i nieprawidłowy sposób ciągnięcia zwłok. Nauczyłem się tego w Bergen-Belsen. Niczego innego do roboty w Bergen-Belsen nie było - tylko ciągnięcie zwłok. Nie dostawaliśmy do wykonania żadnych innych zadań. Każdym trupem zajmowało się czterech więźniów. Chwytało się nieboszczyka za rękę lub nogę, zawiązywało mu się pasek lub kawałek linki na nadgarstku bądź kostce, po czym ciągnęło się go po ziemi - zawsze nogami do przodu. Jeśli bowiem wlokło się trupa głową naprzód, jego tułów wisiał w powietrzu. Głowa zbyt mocno się wtedy chwiała, a wleczone po ziemi nogi rozsuwały się na boki, co utrudniało transport. Natomiast gdy trup ciągnięty był za nogi, tułów sunął po ziemi gładko. Osoby, które ciągnęły za ręce, szły o dwa kroki za kolegami idącymi z przodu. Na końcu sunęła głowa. Należało zawlec trupa na odległość prawie kilometra, do rowu służącego za masowy grób, i wrzucić go tam. Następnie wracało się do obozu po następnego nieboszczyka. Trupy leżały wszędzie. Brało się obojętnie którego. Wszystkie zwłoki były wychudzone i ważyły tyle co nic. Zabieraliśmy każdego człowieka z miejsca, gdzie padł martwy. Pewnego razu podczas ciągnięcia któryś z nas powiedział, że jest wycieńczony i potrzebuje kilku minut odpoczynku. Krótko potem jego samego trzeba było odtransportować. Panowało tam wśród więźniów krańcowe wyczerpanie. Nie zostało z nas już prawie nic - prócz ducha, skóry i kości. Mięśni już nie było. Dopóki duch trzymał się dzielnie, wszystko było w porządku. Gdy duch się poddał, następował koniec. Byłem w Auschwitz. Dobry obóz, w porównaniu z innymi. Można tam było pracować - kopać rowy, rozładowywać wagony. Człowiek mógł sobie wmawiać, że robi coś pożytecznego, więc może zostawią go przy życiu. A jeśli nie zostawią, to przynajmniej miało się w perspektywie czystą śmierć: komora gazowa, krematorium, wylot przez komin, i po krzyku. Bergen-Belsen natomiast był to obóz zły. Brak jedzenia i brudna odzież z wszami przenoszącymi tyfus. Tutaj człowiek czuł się bezużyteczny. Pierwszą rzeczą jaką traciło się w Bergen-Belsen, była nadzieja. Śmierć zaś nadchodziła powolnymi krokami, na raty. Trzeba było najpierw swoje odcierpieć. Każdego dnia kolejna porcja cierpienia. Po prostu czekało się na zdechnięcie. Którejś nocy za podgłówek służyły mi czyjeś zwłoki. Co za różnica dla umarłego? Takie było Bergen-Belsen: nic, tylko brud, cierpienie i trupy. Tysiące trupów wleczonych przez tysiące innych trupów, jeszcze chodzących. Przez cały czas, jaki tam spędziłem - dziesięć lub czternaście dni, nie pamiętam dokładnie - zajmowaliśmy się transportowaniem zwłok. Dużo dłużej bym nie wytrzymał. Brakowało nadziei. Wyzwolili nas Brytyjczycy. Piętnastego kwietnia 1945. Był to dla mnie koniec wojny, która zaczęła się ponad pięć i pół roku wcześniej. Stracone pięć i pół roku. A oto dzieje mojego ocalenia.

Poty ojcowskiego płaszcza Armia niemiecka wkroczyła do Polski pierwszego września 1939 roku i po kilku dniach dotarła do Łodzi - dużego, brudnego miasta przemysłowego, drugiego co do wielkości w Polsce1. Miałem wtedy szesnaście lat i mieszkałem w Łodzi z ojcem i macochą. Od samego początku zdawaliśmy sobie sprawę, że wkroczenie Niemców nie wróży nam nic dobrego. W Zbąszyniu, blisko granicy niemieckiej, istniał już bowiem obóz dla uciekinierów: Żydów wschodnioeuropejskich, których wygnano z Niemiec rok wcześniej. Nastawienie rządu niemieckiego do Żydów nie było więc dla nas żadną tajemnicą. Tymczasem Polska miała swoje własne praktyki antysemickie. Żydowskie dzieci niechętnie przyjmowano do państwowych gimnazjów2, zaś na uniwersytetach obowiązywała dla studentów żydowskich zasada numerus clausus. Nikt się jednak nie spodziewał, że będzie naprawdę gorzej. W dniu wejścia Niemców panował na ulicach niepokój. Spowodowały go prawdopodobnie pojazdy wojskowe zmierzające w kierunku centrum miasta. Lecz baliśmy się wyjść i sprawdzić to osobiście. Tego samego wieczoru miejscowi Niemcy - zwani folksdojczami - przemaszerowali ulicami, unosząc na cześć swego Fiihrera ręce w hitlerowskim pozdrowieniu. W ciągu kilku dni rozeszły się pogłoski, że Niemcy na ulicy napadają Żydów i upokarzają ich. Niektórych bito, innych zmuszano do czyszczenia koszarowych schodów szczoteczką do zębów. Widywaliśmy też ortodoksyjnych Żydów, którym pościnano pejsy i brody. Mój ojciec Piotr Chari rozważał, czy nie powinniśmy uciec na Wschód - na Białoruś, skąd sam pochodził. Tereny te znajdowały się już wszakże pod okupacją rosyjską zaś w Łodzi mieliśmy przynajmniej łóżka do spania. Uciekać czy zostać? Ani jedna, ani druga możliwość nie brzmiała zachęcająco. Lecz Niemcy nie zostawili ojcu czasu na podjęcie decyzji. Zaczęli aresztować prezesów firm, profesorów uniwersyteckich - wszystkich wpływowych ludzi, którzy mogliby organizować jakąś formę oporu - a mój ojciec należał do znanych osobistości w naszym mieście. Posiadał dwie kamienice i sklep tekstylny. Zasiadał w prezydium łódzkiej izby handlowo-przemysłowej, był też członkiem rady gminy żydowskiej, zajmującej się sprawami łódzkich Żydów3. Dziesiątego listopada - data zapadła mi w pamięć - zjawiło się u nas w domu dwóch funkcjonariuszy Gestapo. Jeden z nich, płynnie mówiący po polsku, zapytał o radcę Chariego. Nie padło przy tym żadne obcesowe „Czy jest tu Żyd Chari?”. Panowie zachowywali się bardzo uprzejmie. - Nie ma go w domu - odpowiedziała na ich pytania moja macocha. - O której godzinie możemy go zastać?

- Tego nie wiem. Otrzymawszy taką odpowiedź, zamiast ojca wzięli mnie. Powiedzieli, że zatrzymają mnie do czasu, aż ojciec pojawi się w biurze żydowskiego stowarzyszenia drobnych kupców, w którym pełnił funkcję prezesa. Tymczasem ojciec znajdował się gdzieś w naszym budynku i przez okno klatki schodowej widział, jak mnie odprowadzają. Upłynęła jednak dobra godzina, zanim w końcu przyszedł. Sądzę, że zdążył się przebrać. Pamiętam, że miał na sobie swój ciepły płaszcz. Nie mógł przecież wiedzieć, na jak długo wychodzi. Ja zaś siedziałem spokojnie i czekałem. „Gdzież on się podziewa?”, zapytał mnie gestapowiec. Odpowiedziałem, że nie wiem. Przyszedłszy, ojciec pozostał na zewnątrz, w korytarzu. Chciałem do niego podejść, ucałować go i pożegnać się z nim. Ale rzekł tylko: „Zmykaj do domu. Niedługo wracam”. Może faktycznie sądził, że chcą jedynie zadać mu kilka pytań. Oczami wyobraźni widzę go nadal, jak stoi tam w korytarzu i odsyła mnie do domu. Nigdy go już nie zobaczyłem. Dzień wcześniej na Radogoszczu, poza obrębem Łodzi, otwarto więzienie dla więźniów politycznych, do którego zawieziono mojego ojca4. Przez dwa tygodnie ciotka Sara dzień w dzień jeździła tam tramwajem, wożąc mu jedzenie. Aż któregoś dnia powiedziano jej: „Już go tutaj nie ma”. To była ostatnia wiadomość o nim. Wierzyłem jednak, że ojciec wróci - miałem nadzieję, że wróci. Musiałem jakoś dalej żyć, budzić się każdego ranka bez niego, a nadzieja mi w tym pomagała. Nikt mi nie powiedział, że gdy Sara widziała się z moim ojcem po raz ostatni, wyglądał raczej kiepsko. Dowiedziałem się tego dopiero od swojego kuzyna Chaima. Niemcy nie pozostawili żadnej wątpliwości co do tego, że życie nie potoczy się dalej dotychczasowym torem. Mieszkanie nasze znajdowało się na Piotrkowskiej, głównej ulicy Łodzi. Niemcy przemianowali ją na Adolf-Hitler-Stral3e i zakazali Żydom wstępu na nią5. Uczęszczałem nadal do gimnazjum imienia Schweitzera, prywatnej żydowskiej szkoły średniej. Musiałem przebiec przez ulicę, dojść do dużego budynku mieszkalnego z wewnętrznym podwórzem, gdzie czasami grywaliśmy w piłkę nożną, przez podwórze dotrzeć do innej ulicy i tak dochodziłem w końcu do swojej szkoły. Niemcy zarządzili w całym mieście godzinę policyjną. Po siedemnastej nie wolno było przebywać na dworze. Kto posiadał radioodbiornik, miał obowiązek go zdać. Odtąd całe wieczory spędzałem na grze w karty u sąsiadów. Trudno było zajmować się czymś innym. Niemcy wydali też zarządzenie, aby wszyscy Żydzi nosili na ramieniu żółtą opaskę. Do przepisu tego trzeba się było stosować bezwzględnie. Łamiąc go, ryzykowało się życie, można było zostać na miejscu rozstrzelanym. Żydzi nie podlegali żadnej ochronie, byliśmy niczym łowna zwierzyna. Jednak

po narzuceniu na siebie płaszcza albo koca i zakryciu tym sposobem żółtej opaski, dało się przejść przez ulicę, a nawet dostać się niepostrzeżenie do części miasta zakazanej dla Żydów. Niemieccy żołnierze zaczęli nas okradać. Przyszli kiedyś. do sklepu z wyrobami skórzanymi, należącego do mojej ciotki Feli. Nie dopuszczając jakiegokolwiek sprzeciwu, „kupili” kilka bardzo kosztownych rzeczy, płacąc starymi reichsmarkami, walutą wycofaną z obiegu i bezwartościową. Innym razem do naszego mieszkania przyszedł jakiś żołnierz i zauważył mój fantastyczny rower, stojący w korytarzu. „Chcę go mieć i będę go miał”, zapowiedział. Następnego dnia zjawił się ponownie i zabrał rower. W naszym domu znajdował się magazyn towarów z bawełną i innymi materiałami dla sklepów tekstylnych. Niemieccy żołnierze podjechali ciężarówką i zaczęli go opróżniać. Właściciel magazynu pobiegł do niemieckiego komendanta jednostki i poskarżył się. Na to przybył jakiś generał i przerwał rabunek. Ale właściciel, który poszedł na skargę, został w następnym tygodniu aresztowany i słuch po nim zaginął. Później Niemcy zarządzili, że wszyscy Żydzi mieszkający na Adolf-Hitler-StraBe mają się przeprowadzić. Nastąpiły dwie straszne noce. Esesmani wtargnęli do dwóch dużych kamienic, wywlekli ludzi z mieszkań i bezlitośnie ich zbili. Zamordowali przy tym wiele dzieci, rozbijając im głowy o ścianę. Dwa dni później na naszej ulicy nie mieszkał już ani jeden Żyd. Moja macocha przeprowadziła się do swojej siostry, która zajmowała niewielkie mieszkanko wraz z mężem i dwoma synami. Ja zdecydowałem się zamieszkać u dziadków ze strony matki. Rodzice ojca zmarli jeszcze przed moim urodzeniem. Gdy miałem dwa, trzy lata, moi rodzice się rozwiedli. Pozostałem przy ojcu, który ożenił się powtórnie, gdy miałem jedenaście czy dwanaście lat. Z matką nigdy się zbyt dobrze nie rozumieliśmy. Była to kobieta o bardzo silnej woli, renomowana projektantka mody odnosząca wielkie sukcesy, mająca za sobą naukę w Paryżu. Przez większość czasu mieszkała w Paryżu, w Belgii albo w Warszawie. Pamiętam, że w Warszawie raz ją odwiedziłem. Poza tym widywaliśmy się zaledwie dwa, trzy razy w roku. Przywoziła nam zawsze ananasy - rarytas w przedwojennej Polsce. Znacznie jednak bliżej niż z nią samą byłem związany z jej rodzicami. Dziadek mój był rymarzem. Należał do niego największy i najmodniejszy w Łodzi sklep z artykułami skórzanymi. Sprzedawał wszystko: od portmonetek po walizki okrętowe. Podczas kryzysu lat trzydziestych sklep ten splajtował, a dziadek przeszedł na emeryturę. Razem z babcią zajmowali ogromne mieszkanie na ulicy Narutowicza, około dwudziestu minut piechotą od mojej szkoły. Gdy zdarzała mi się wolna godzina, wymykałem się czasem do babci. Robiła mi wtedy omlet i cieszyła się z nieoczekiwanej wizyty wnuka.

Gdy wybuchła wojna, matka mieszkała w Łodzi u moich dziadków. Ponieważ ojca już nie było, a mieszkanie macochy było ciasne, przeprowadziłem się do nich. Ale nie sam. Matka odkryła, że przyniosłem na sobie wszy. Cóż miałem na to poradzić?! Była to moja pierwsza wojna i nie zdawałem sobie sprawy, iż wszy - jakimś sobie wiadomym sposobem - wyczuwają, kiedy jest wojna. Matka wygotowała wszystkie moje ubrania, dzięki czemu wszy zostały zlikwidowane. Ale miałem się jeszcze z nimi spotkać. Tymczasem Niemcy bynajmniej z nami nie skończyli. Któregoś dnia, gdy byłem w domu sam, przyszedł do naszego mieszkania olbrzymiej postury esesman i zaczął wyłamywać drzwiczki i szuflady kredensu w jadalni. Miał ze sobą wszelkie narzędzia potrzebne do tego. Zabierał wszystko, co tylko mu się spodobało - między innymi kilka należących do dziadka eleganckich portfeli z krokodylej skóry. Zażądał ode mnie papieru do zawinięcia, po czym zerwał sznur z kotary i tak zapakował swój łup. Następnie kazał mi wysprzątać pokój. Zagroził, że następnego dnia wróci na kontrolę. Nie przyszedł, ale tak się wystraszyłem, że usłuchałem jego rozkazu. Byłem wystraszony i zmarznięty. Nadeszła zima. Ojca nie było. Niemcy zniszczyli łódzkie synagogi, wysadzając je w powietrze6. Pamiętam swoje pragnienie z tego okresu: zasnąć i obudzić się dopiero, gdy skończy się wojna. Po pewnym czasie trzeba się było znów przeprowadzić. Do żydowskiej dzielnicy, będącej najbiedniejszą i najbrudniejszą częścią Łodzi - na Bałuty. W grudniu rozeszła się pogłoska, że Niemcy zamierzają utworzyć dla Żydów getto. Wszystkich polskich mieszkańców Bałut i sąsiednich okolic zmuszono do wyprowadzki, po czym wszystkim łódzkim Żydom kazano się tam przenieść. Choć tysiące Żydów uciekły z miasta, getto było drastycznie przeludnione i doprawdy mało zachęcające. Rozkaz przesiedlenia wydano w lutym 1940, a Niemcy przyśpieszyli jego realizację z użyciem przemocy. Na szczęście moja rodzina przeprowadziła się już wcześniej7. A kto pierwszy, ten lepszy. Przybywając wcześniej, można było dogadać się z polskimi mieszkańcami, ewentualnie zapłacić im łapówkę, żeby przejąć ich dom czy mieszkanie, gdy tylko się wyprowadzą. W przeciwnym razie o miejscu zakwaterowania decydował Judenrat, powołany przez Niemców do zarządzania gettem. Już w styczniu wuj Arek wybrał się na Bałuty i dostał od polskiej rodziny niewielki dom. Załadowaliśmy na wóz nieco dobytku i przeprowadziliśmy się tam. Nie wziąłem ze sobą praktycznie nic oprócz kilku koszul. Opróżniając nasze mieszkanie i przeglądając szuflady, znalazłem jeszcze dwa stare kubańskie cygara z pierwszej wojny światowej. Ich zewnętrzne liście były już tak wyblakłe, że miały kolor zupełnie biały. Wypaliłem je, smakowały inaczej niż papierosy, którymi raz po raz się raczyłem. Dym z cygar był miękki i przyjemny dla gardła. Zapamiętałem to wrażenie do dziś.

Nasza nowa kwatera, dom-bliźniak, znajdowała się przy ulicy Wesołej 13, tuż przy starym cmentarzu żydowskim i małej klinice dla nerwowo chorych. Po obu stronach domek miał sypialnię i kuchnię. Po naszej stronie w kuchni - niewielkim pomieszczeniu ogrzewanym węglem - spała moja matka, moi dziadkowie i ja. Dwa łóżka ustawiliśmy przy jednej ścianie, ja zaś spałem na łóżku składanym, które na dzień chowaliśmy w garderobie. Pomiędzy moim rozłożonym łóżkiem a drzwiami mieścił się jeszcze z trudem mały stolik, o wielkości mniej więcej trzech czwartych stolika karcianego. I to wszystko. Ciasnota. Znajdującą się obok małą sypialnię zajmowała siostra mojej matki Ewa, jej mąż Arek - ten, który załatwił dom - jego siostra, siostry mąż oraz ich dwójka dzieci: Mirka i Kuba. Sypialnię i kuchnię w drugiej części domu zamieszkiwała rodzina Maków: ojciec i matka, córka, dwóch synów, żona jednego z synów i chyba jedno ich dziecko. Trzeci syn tej rodziny, Felek Mak, był mężem Feli, drugiej siostry mojej matki. Wprawdzie mieszkali oni w innym żydowskim getcie, w Tomaszowie, ale w naszym rozumieniu ich małżeństwo czyniło Maków-sąsiadów naszymi krewnymi. Tak więc nasza rodzina zamieszkała razem, choć w warunkach, jakich dotąd nie zaznaliśmy. Mieliśmy prąd, ale nie było ani gazu do gotowania, ani bieżącej wody. Na podwórzu za domem znajdował się wychodek, a wodę musieliśmy czerpać z pomocą ręcznej pompy na podwórzu sąsiadów8. Z szesnastu czy siedemnastu osób, które zamieszkały stłoczone w tych czterech maleńkich pomieszczeniach, wojnę przeżyło dziewięcioro - co stanowi, jak na mieszkańców getta, całkiem niezły odsetek. I pod jednym względem byliśmy świetnie usytuowani. Nasz domek stał za wielkim płotem, dzięki czemu nie było go widać z ulicy. Mogliśmy więc udawać, że nasz domek nie istnieje. Mogliśmy udawać, że my nie istniejemy. Na Żydów, którzy mieszkali na Bałutach jeszcze przed wojną, mieliśmy specjalne określenie. Przypomnijmy, że Niemcy urodzeni poza granicami Niemiec byli to folksdojcze. Niemcy urodzeni na terenie Niemiec, to znaczy w Rzeszy, mieli status rajchsdojczów. Ci ostatni uważali się wśród Niemców za lepszą kategorię. My więc obdarzyliśmy bałuckich Żydów nazwą rajchsbałuter. Był to, ma się rozumieć, żart, gdyż nikt, kto przed wybuchem wojny mieszkał na Bałutach - innymi słowy, żaden rdzenny bałucianin - z całą pewnością nie należał do lepszej warstwy społecznej. Ale znalazłem wśród nich nowych przyjaciół, z którymi grało się w karty w blasku księżyca. Niemal co wieczór zachodziłem do pobliskiej kliniki psychiatrycznej, aby odwiedzić tamtejszą przełożoną pielęgniarek. Była ona przyjaciółką Reginki, najmłodszej siostry mojej matki. Fantastycznie się z nią gawędziło. A potem Niemcy wywieźli ciężarówkami wszystkich pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu

pacjentów. Ci nie stawiali żadnego oporu. Ktoś mi opowiedział, że jeden z pacjentów wyskoczył jeszcze z ciężarówki i pobiegł do budynku po swoje skrzypce. Klinika została przez Niemców zamknięta, a moja pielęgniarka dokądś wyjechała, prawdopodobnie do Warszawy. Musiało to być mniej więcej pod koniec lutego. Wiosną jedna z sąsiadek sprzedała mi garnitur swojego syna. Potrzebowała pieniędzy, a brązowy garnitur dobrze na mnie leżał, więc go kupiłem. Nie mogę sobie przypomnieć, skąd wziąłem pieniądze, natomiast pamiętam, że byłem ze swego garnituru dumny i pragnąłem, żeby ojciec mnie w nim kiedyś zobaczył. Nadal w to wierzyłem. Ojciec jednak nie wrócił, natomiast wiosną wyjechała matka. Niemcy ogrodzili getto drutem kolczastym, po czym pierwszego maja 1940 roku zamknęli bramy. Zanim to nastąpiło, mogliśmy jeszcze wychodzić po resztę swojego dobytku. Od tej pory byliśmy zamknięci i odizolowani od zewnętrznego świata. Getto warszawskie, mimo murów, kontaktowało się z otoczeniem poprzez kanały, na Bałutach zaś kanałów nie było. Obserwowaliśmy, jak zbliża się moment zamknięcia getta. Dwudziestego dziewiątego czy trzydziestego kwietnia matka oznajmiła, że chce wraz ze mną wyjechać. Po wkroczeniu do Polski Niemcy włączyli do Rzeszy zachodnie tereny kraju wraz z Łodzią nazywając je Warthegau lub Reichsgau Wartheland (Kraj Warty). Polska Środkowa, uznana przez nich za protektorat, znalazła się pod okupacją i nazwana została Generalnym Gubernatorstwem10. Matka uważała, że w Warszawie, na terenach okupowanych, będziemy bezpieczniejsi niż w Rzeszy, pod bezpośrednim panowaniem niemieckim. Zamierzała opłacić kogoś, kto miał nas wywieźć z Łodzi przed zamknięciem getta, a następnie wyruszyć wraz ze mną w kierunku północno-wschodnim, do Warszawy, gdzie mieszkała jej siostra Irena. Ale ja odmówiłem: „Wydaje mi się, że w płonącym domu nie ma sensu przenosić się z jednego piętra na drugie”. Matka wyjechała zatem beze mnie. Gdybyśmy byli sobie bliżsi, pewnie bym się do niej przyłączył. Zresztą nie wiem, po prostu zdecydowałem się jakoś wytrzymać w Łodzi. Koniec końców moja decyzja okazała się dobra. W latach 1942 i 1943 większość Żydów z getta warszawskiego wywieziono do Treblinki i zagazowano. Sądzę, że były wśród nich moja matka i jej siostra. Po wyjeździe matki mieszkałem jeszcze około miesiąca u dziadków, po czym wyprowadziłem się do rodziny siostry mojego ojca. Byli to ciocia Rywka, jej mąż Jakub oraz troje dzieci: Lolek, Chaim i Niusia. Przed wojną zwykle spędzali wakacje letnie na wsi, wynajmując kuchnię i kilka pokoi od pewnego chłopa. I zawsze zabierali mnie ze sobą. Występowałem jako bogaty kuzyn, bo miałem rower i piłkę do futbolu lub siatkówki. Moim wzorem był jednak Chaim, starszy ode mnie o półtora roku. Teraz, w getcie, wszyscy

sześcioro mieszkaliśmy w jednym pokoju. Przez pewien czas wujek miał jeszcze pracę, polegającą na rozdzielaniu żywności dla mieszkańców getta, dzięki czemu dostawaliśmy do jedzenia odrobinę więcej niż inni. Z kolei mój starszy kuzyn Lolek pracował w żydowskiej policji. W getcie, jak się wówczas mówiło, nie dało się nawet obsikać drewnianego domu, bo zanimby człowiek skończył, ktoś z całą pewnością porąbałby już budynek na opał. Wszyscy bowiem szukali wciąż materiału do ogrzewania. Zadanie Lolka polegało na pilnowaniu niezamieszkanych budynków, żeby ich nie przerobiono na drewno opałowe. Później, w roku 1941, stanowisko Lolka zlikwidowano, a cała rodzina została wyznaczona do „wysiedlenia”. Było to wtenczas coś innego niż selekcja do zagłady, która rozpoczęła się w 1942 roku. Niemcy zażądali od Judenratu, aby ten oddał im do dyspozycji pewną liczbę osób - kilkaset czy też kilka tysięcy - jako siłę roboczą: Osoby te wybierał sam Judenrat11. Gdy dowiedział się, że wybrano również jego rodzinę, Lolek, wykorzystując swoje znajomości w policji, załatwił skreślenie jej z listy. Kiedy przyniósł tę wiadomość, nie mieszkałem jeszcze u nich na stałe, ale byłem akurat z wizytą. Rzekł do swojej rodziny: „Wy nie wyjeżdżacie, tylko ja”. Nie myśleliśmy jeszcze wtedy o obozach zagłady, bo nic o nich nie wiedzieliśmy. Żydowska rada wybrała głównie silnych mężczyzn i po getcie rozeszła się pogłoska, że zostaną oni wysłani do Poznania na roboty drogowe. Lecz dwóch mężczyzn, którzy uciekli z Poznania i próbowali wślizgnąć się z powrotem do łódzkiego getta, schwytano i powieszono12. Lolek został wywieziony i słuch po nim zaginął. Jego rodzice zaś, spodziewając się, że będą musieli opuścić Łódź, sprzedali swoje zapasy żywności - jeszcze zanim Lolek uruchomił swe kontakty w policji. W rezultacie, zamiast wyjechać do Poznania czy dokądś indziej, zmarli w getcie wskutek niedożywienia. W roku 1940, przemieszkawszy kilka tygodni u Chaima, po raz kolejny się przeprowadziłem. Odkąd zabrano ojca, straciłem poczucie, że mam gdzieś dom. Gdy wyeksmitowano nas z mieszkania ojca przy Adolf-Hitler-StraBe, nie mogłem sobie nigdzie znaleźć miejsca. Nie należałem już do nikogo. Dlatego nie miało znaczenia, u kogo mieszkam. Tym razem przeniosłem się do macochy. Jedna z zewnętrznych ścian jej pokoju miała szczelinę, przez którą wlatywało z dworu zimne powietrze. W zimowe poranki, kiedy chciałem wiedzieć, ile jest stopni poniżej zera, wystarczyło mi jedynie spojrzeć na grubość lodu, który utworzył się na szczelinie. W tym zimnym pokoju mieszkaliśmy w ośmioro: macocha, jej siostra Bronia z sześcio - albo siedmioletnim synem, druga siostra imieniem Hela, jej mąż i dwóch ich synów w wieku ośmiu i dwudziestu lat oraz ja. Młodsi chłopcy zniknęli w roku 1942 wraz z transportem dziecięcym13. Mąż Heli i Bronia zmarli w getcie na gruźlicę. Hela, jej starszy syn oraz moja macocha zostali wywiezieni w roku 1944 do

Auschwitz, gdzie prawdopodobnie od razu ich zagazowano. Tak było w getcie: zatłoczone pokoje, niedostatek żywności, wywózki, choroby i śmierć. Ale ja, dzięki swemu ojcu, ocalałem. Przed wojną ojciec był szanowanym politykiem, mającym dobre znajomości, zwłaszcza w kręgach żydowskich. Jako prezes kilku żydowskich związków drobnokupieckich oskarżył kiedyś „Orędownika”, najradykalniejszą gazetę antysemicką, polski odpowiednik „Sturmera”, o zniesławienie. Gazeta opublikowała bowiem artykuł, w którym zarzucano oszustwo „kupcowi z pejsami”. Mój ojciec w imieniu żydowskich kupców wytoczył jej proces i wygrał go. Będąc tak zwanym dozerem, wybranym członkiem rady gminy żydowskiej, zasiadał w komisji finansowej, przydzielającej pieniądze z podatków na gminne garkuchnie, sierocińce i domy starców. Przewodniczył też organizacji, która prowadziła dwie gminne garkuchnie, dożywiając Żydów dotkniętych światowym kryzysem ekonomicznym. Z jego inicjatywy zaopatrywano w żywność i odzież Żydów w obozie dla uchodźców w Zbąszyniu. Do dzisiaj mam nieczyste sumienie, gdy nie zareaguję na jakieś wezwanie do składania datków. Mam wtedy wrażenie, że zdradzam ideały swojego ojca. Ojciec mój prawdziwie walczył o ubogich. Zawsze bardziej interesował się ludźmi ubogimi niż zamożnymi i bogobojnymi. Stał się przez to swojego rodzaju „patronem” żydowskiego półświatka oraz rządzącej półświatkiem mafii. Jednak żydowska mafia w Łodzi nie była organizacją zabójców i szantażystów. Składała się głównie z drobnych przestępców, którzy także opiekowali się żydowską biedotą. Przykładowo, gdy rozwodnik odmawiał płacenia alimentów swojej byłej małżonce, oni dbali o to, aby zaczął znów płacić. Zdarzyło się; że stłukli na kwaśne jabłko kilku polskich młodzieńców, wybijając im z głowy napadanie Żydów na ulicy. Niektórzy przywódcy tej mafii działali w organizacjach mojego ojca, inni zaś, jak choćby Szaja Bucik, chadzali do tego samego domu modlitwy co my. Przydomek Szai wziął się stąd, że nosił on podwyższony but, aby ukryć końską szpotawość stopy. Prowadził restaurację i chyba też jeden lub dwa burdele. Miał też rangę „porucznika” w najściślejszych kręgach żydowskiej mafii. Czasem po nabożeństwie zapraszał członków synagogi do swojej restauracji na kieliszek czegoś mocniejszego. Ojciec pomagał ludziom takim jak Bucik, wykorzystując swoje polityczne znajomości. Między innymi na prośbę mafii wyciągnął z Berezy Kartuskiej - przedwojennego polskiego kacetu dla pospolitych przestępców* - niejakiego Wowcia Hojkera, „Garbusa”. * Był to w rzeczywistości działający w latach 1934-1939 obóz dla więźniów politycznych (przyp. red.). Oni zaś odwdzięczali się. Zdarzyło się raz, że kieszonkowiec na ulicy ukradł coś z

torebki mojej kuzynce. Ojciec zadzwonił wtedy do Szai Magnata („Szai Bogacza”). Nosił on okulary w pozłacanej oprawce i posiadał szereg kamienic. Był to zastępca szefa mafii. Po kilku godzinach ów Szaja zjawił się u nas w domu, przynosząc skradzione rzeczy i przepraszając: „Panie radco Chari, gdyby oni wiedzieli, że to pańska siostrzenica, to oni by jej nigdy, przenigdy nie tknęli!”. Innym razem dwaj złodziej aszkowie buchnęli coś ze sklepu pasmanteryjnego mojego ojca. Ten ujął jednego ze sprawców i oddał go w ręce policji. Drugi miał mniej szczęścia. Ojciec zadzwonił bowiem do Wowcia Hojkera, który wytropił złodzieja, pobił go mocno i odzyskał skradziony towar. Mój ojciec zajmował się jednak nie tylko sprawami półświatka. Miał trzy siostry i czuł się zobowiązany opiekować się nimi zgodnie z tradycją, jako ich starszy brat. Gdy miałem sześć albo siedem lat, zmarł mąż jednej z jego sióstr, Fajgi, która pozostała z synem i dwiema córkami. Ojciec pomógł jej doprowadzić syna Mońka na uniwersytet na Wydział Prawa, a obu córkom, Esterce i Helence, załatwił posady. Co jakiś czas zabierał mnie ze sobą do biur, w których pracował. Podobało mi się, gdy zwracano się do niego „panie radco” lub „panie dyrektorze”. Religijni raczej nie byliśmy. Wprawdzie świętowałem swoją bar micwę, ale szybko odwróciłem się od wiary. Dziś uważam się za judaistę kulinarnego - po prostu uwielbiam żydowską kuchnię. Jednak w sobotnie ranki chodziliśmy do synagogi. Gdy następnie szliśmy do kogoś z wizytą, zdarzało się, że proszono tam ojca o odmówienie modlitwy lub wygłoszenie mowy. Samych mów już sobie nie przypominam, pamiętam jedynie, że byłem z nich bardzo dumny. Ojciec, choć nie skończył szkoły średniej, nader chętnie recytował wiersze. I znał cztery języki: jego mową ojczystą był jidysz, drugim językiem - rosyjski, a gdy przybył do Łodzi, nauczył się niemieckiego i polskiego. Mawiał: „Wyglądam jak przeciętny Żyd”. Zapytany raz przez kogoś, jak mianowicie wygląda „przeciętny Żyd”, odparł: „Gdy leży w łóżku, to pośrodku jego tyłka widać takie przecięcie”. Bawiło go to. Może zresztą faktycznie miał wygląd przeciętny, ale nosił wytworne futro i był znaną osobistością. Czasem odbierał mnie ze szkoły i raz zdarzyło się, że jakiś uprzejmy żydowski jegomość uchylił kapelusza, aby go pozdrowić, po czym szepnął do swojego syna, mniej więcej mojego rówieśnika: „To jest radca gminny Chari i jego syn”. Kiedy się oddalili, ojciec rzekł do mnie: „Cieszę się na ten dzień, w którym ludzie powiedzą: »Patrzcie, to jest Tolek Chari ze swoim ojcem«„14. Wiele lat później, w roku 1972, pracowałem ochotniczo jako stomatolog przy wojsku izraelskim, lecząc Beduinów i innych Arabów w El Arisz na pustyni Synaj. Podczas weekendowej wycieczki do Tel Awiwu poznałem człowieka nazwiskiem Herb Brin, właściciela żydowskiej gazety „Heri-tage” w południowej Kalifornii. „Heritage”

opublikowała o mnie artykuł, a gdy wróciłem do Kalifornii, rabin Haim Asa poprosił mnie o wygłoszenie mowy przed jego wiernymi w świątyni Beth Tikwa w Fullerton. Rabin uhonorował mnie miejscem przy wschodniej ścianie synagogi. Przyszło mi wtedy do głowy, że oto spełnia się marzenie mego ojca. On sam, niestety, nie dożył tej chwili - przyszła o trzydzieści lat za późno. Wszystkiemu winna była jego wysoka pozycja społeczna w Łodzi, z powodu której Niemcy natychmiast pozbawili go życia. Lecz wątpię, czy bez ojcowskich wpływów wyznaczono by mi owo zaszczytne miejsce w świątyni; bez nich prawdopodobnie nie przeżyłbym wojny. Osobą, która pierwsza pojęła, jak można spożytkować w getcie znajomości mojego ojca, była moja macocha - udała się na rozmowę z Chaimem Rumkowskim. Podobnie jak ojciec, Rumkowski był przed wojną członkiem kahału, żydowskiej rady gminnej. Zajmował się tam sprawami żydowskich sierocińców. Dlatego znał dobrze mego ojca, choć należeli do różnych partii politycznych. Istnieje anegdota, zgodnie z którą Niemcy, wmaszerowawszy do Łodzi, rozpytywali się, kto w radzie jest der Älteste* - „najstarszy” w sensie najwyższego stanowiska. Rumkowski zgłosił się, mniemając, że chodzi im o najstarszego wiekiem. Niemcy zabrali pozostałych członków rady, zaś Rumkowskiego mianowali w getcie przewodniczącym Judenratu15. Aby jednak nie pozostawiać wątpliwości, do kogo należy decydujący głos, najpierw porządnie go zbili. Nie jestem pewien, czy akurat taki był przebieg zdarzeń, jednak wszyscy wiedzieli, że Rumkowski wrócił do domu pobity, następnie zaś mianowano go der Älteste der Juden, co odpowiada polskiemu „przełożony starszeństwa Żydów”. * Oficjalnie Chaim Rumkowski miał w getcie status der Älteste der Juden [in Litzmannstadt] - co dosłownie znaczy „najstarszy z Żydów [w Łodzi]”. Oficjalny polski odpowiednik brzmiał jednak mniej dwuznacznie: „przełożony starszeństwa Żydów” - i takie określenie używane jest w dalszej części polskiego przekładu (przyp. tłum.). W getcie prezes Rumkowski prowadził urząd pracy, przydzielający posady. Niemcy wykorzystywali getto jako źródło siły roboczej do swoich wojennych przedsięwzięć. Kierownik zarządu getta, niemiecki biznesmen o nazwisku Hans Biebow, dostawał na stół zamówienie od niemieckiego dowództwa, po czym przekazywał zlecenie Rumkowskiemu, który kierował gettem niczym wielkim obozem pracy16. Żeby żyć, trzeba było jeść, to znaczy trzeba było mieć pracę, a tej nie wystarczało dla wszystkich. Ci, którzy mieli konkretny zawód - na przykład krawca lub szewca - nie musieli obawiać się utraty pracy, gdyż mogli wytwarzać produkty dla Wehrmachtu. Mając znajomości w zarządzie getta, można było sobie pracę załatwić. Kto nie potrafił znaleźć sobie pracy, miał poważny problem. Takiego

człowieka uważano za bezwartościowego i wysiedlano go szybko tam, gdzie panowały jeszcze gorsze warunki. Macocha udała się zatem do biura prezesa Rumkowskiego, a ponieważ była Hindą Chari, żoną radcy gminnego Chariego, otrzymała posadę księgowej w kooperatywie spożywczej*. Zadbała również o to, żeby Rumkowski, sprawujący urzędową władzę nad kilkudziesięcioma tysiącami ludzi, dowiedział się, kim jest Tolek Chari. Powiedział do niej: „Może pani być spokojna, że syn Piotra będzie pod moją opieką. Będę się o niego troszczył jak o własnego syna. * Kooperatywy, inaczej: punkty rozdzielcze (niem. Verteilungsstelleń) - rodzaj gettowych sklepów, w których kupowało się towary na kartki (przyp. tłum.). Hinda Chari była kobietą życzliwą i zawsze była dla mnie dobrą matką. Mimo to oszukała mnie. Do ukończenia liceum, to jest ostatniej części okresu gimnazjalnego, brakowało mi sześciu miesięcy18. Rumkowski otworzył w getcie prywatne gimnazjum19, lecz ja nie pałałem entuzjazmem, żeby kontynuować szkolną edukację - w czerwcu kończyłem siedemnaście lat i nie chciałem iść do szkoły. Macocha poszła więc do Rumkowskiego i wyjaśniła, że jestem skrępowany, gdyż nie mogę sobie pozwolić na uczęszczanie do szkoły. Nie ma już przecież jej męża, pana radcy gminnego. Nie wiem, czy w rzeczywistości byłoby nas stać na opłacenie czesnego, czy nie - to nie ja byłem odpowiedzialny za rodzinne finanse - ale sądzę, że mniej więcej tak mu to przedstawiła. W każdym razie na odchodnym Rumkowski wręczył jej list, w którym było napisane mniej więcej tak: „Proszę z mojej rekomendacji przyjąć Anatola Chariego do szkoły”. Gdy przyniosła do domu taki list, zadawszy sobie w mojej sprawie taką fatygę, nie mogłem odmówić. Jednym słowem, wrobiła mnie. Teraz już nie miałem wyjścia, trzeba było iść do szkoły. Chodziłem do gimnazjum Rumkowskiego przez sześć miesięcy i skończyłem liceum w listopadzie 1940 roku. Uczyłem się tam zwykłych przedmiotów: historii, łaciny, niemieckiego, polskiego, matematyki - i zakończyłem naukę maturą. Na uroczystości zakończenia szkoły prezes Rumkowski wygłosił przemówienie, w którym podkreślił, że przyszłością narodu są wykształceni młodzi ludzie. Obiecał chronić absolwentów w miarę swoich możliwości. I obietnicy dotrzymał. Z trzydzieściorga absolwentów z mojego i z czterdzieściorga absolwentów z następnego rocznika zmarła w getcie zaledwie jedna osoba, zaś wojnę przeżyła połowa20. Wśród tych, którzy przetrwali, byli światowej sławy fizyk, pianista, a także wielu lekarzy, między innymi psychiatrów. Gdy skończyliśmy szkołę, Rumkowski zadbał, żebyśmy dostali dobre posady - przyzwoicie

wynagradzane (w walucie gettowej21), niewymagające ciężkiej pracy fizycznej i umożliwiające dostęp do dodatkowej żywności. Wyżywienie zaś stanowiło kwestię pierwszoplanową. Warunki życia w getcie coraz bardziej się pogarszały: średnie racje żywnościowe rozdzielane przez zarząd getta nie wystarczały do przeżycia. Aby zachować zdrowie i siły, trzeba było jeść więcej niż normalne przydziały. Mnie przydzielono do Gasabteilung, Wydziału Gazowniczego. Bałuty już przed wojną miały gazownię. Mieszkańcy getta z początku mogli zużywać do gotowania tyle gazu, na ile ich było stać. Do celów grzewczych gaz stosowany był sporadycznie. Mieszkania ogrzewano piecami węglowymi. Jedyną znaną mi instalację grzewczą na gaz miały Wydział Gazowniczy i Wydział Elektryczny - oba mieściły się na tym samym piętrze. Byłem jednak pewien, że również niektórzy gettowi prominenci ogrzewają sobie mieszkania gazem. Natomiast dość powszechnie używano gazu do gotowania. Kto nie miał gazu w domu, musiał gotować jedzenie w publicznych kuchniach, gdzie znajdowało się pięćdziesiąt palników z gazomierzami. Chcąc przyrządzić kolację, wynajmowało się tam palnik na godziny - o ile miało się co włożyć do garnka. Mój przyjaciel Lolek C., który razem ze mną kończył szkołę, zajmował się odczytywaniem stanu gazomierzy i czasem pomagałem mu w tej pracy22. Lolek i ja byliśmy do siebie tak podobni, że nawet bliscy krewni miewali trudności z rozróżnieniem nas. Przekupywano Lolka artykułami spożywczymi lub pieniędzmi, żeby odczytywał liczniki niezgodnie z rzeczywistością, i czasem taki upominek, przeznaczony dla Lolka, dostawał się mnie. Jednak właściwa moja praca polegała na prowadzeniu magazynu rur, zaworów i innych materiałów instalatorskich, i przez nią zachorowałem. Z lodowatego mieszkania macochy - tego ze szczeliną w ścianie - do Wydziału Gazowniczego miałem trzydzieści minut piechotą. Była zima. Moje jedyne buty miały podeszwy z drewna, całkiem sztywne i w żadnym razie nie amortyzujące kroków. Poza tym do podeszew przywierał śnieg - po dwudziestu metrach stawałem się wyższy o prawie dziesięć centymetrów. Musiałem więc co kilka minut przystawać i zdrapywać śnieg z butów. Wcale mnie to nie bawiło. Byłem przemoczony i zziębnięty. W okolicy sylwestra 1941 roku spędziłem na inwentaryzowaniu calutki dzień w nieogrzewanym magazynie i nabawiłem się ciężkiego przeziębienia. Dostałem wysokiej gorączki z majakami i spędziłem w łóżku dwa tygodnie. Wyzdrowiawszy, wyprowadziłem się od macochy i zamieszkałem znów w malutkiej kuchence u dziadków. Dzięki temu byłem bliżej centrum, tylko dziesięć minut piechotą od Wydziału Gazowniczego. Mimo braku ogrzewania w magazynie, miałem właściwie posadę całkiem niezłą. Jak wszyscy zatrudnieni w getcie, również gazownicy dostawali na obiad zupę. Do moich zadań należało rozdawanie talonów na dzienny przydział zupy innym pracownikom wydziału.

Pisałem zawsze datę na tych talonach, które należało wykorzystać danego dnia. W getcie działały fabryki nazywane resortami, wytwarzające odzież, nakrycia głowy, meble, tornistry, artykuły żelazne i inne przedmioty. Większość pracowników resortów otrzymywała swoją porcję zupy w godzinach pracy. Gotowano w kuchniach, które znajdowały się na terenie danego resortu. U podstaw takiego systemu zaopatrzenia w zupę tkwił zamysł, żeby można było otrzymać obiad tylko znajdując się w miejscu pracy. Jednakże my, gazownicy, ponieważ często przemierzaliśmy całe miasto, mogliśmy zrealizować swoje talony w dowolnej kuchni resortowej. Zupa składała się głównie z wody i nie zawierała ani trochę białka - jedną chochlą można było co najwyżej napełnić usta, a nie żołądek. Posiłek taki był po prostu zbyt skromny23. Ja jednak należałem do uprzywilejowanych. Czuwał nade mną Rumkowski. Jak już wspomniałem, dzięki ojcu - i podstępowi mojej macochy - zostałem przyjęty do gimnazjum Rumkowskiego, po czym dostałem dobrą posadę, dającą mi dodatkowe porcje zupy. Nikt nie sprawdzał, ile dokładnie talonów rozdałem, dlatego mogłem zawsze zatrzymać sobie dwa lub trzy. Tym sposobem jadałem większy obiad, którym dało się napełnić żołądek. Z pewnością nie można mnie było nazwać „dobrze odżywionym”, ale w odróżnieniu od innych nie cierpiałem głodu. Poły ojcowskiego płaszcza nadal mnie chroniły. Otrzymywałem też wsparcie z innej strony. Na ulicy Piotrkowskiej w tym samym domu co my mieszkała przed wojną rodzina Kotlickich. Kotliccy mieli sporo pieniędzy. Zajmowali bardzo ładne mieszkanie we frontowej części domu, z widokiem na ulicę. My zaś mieszkaliśmy w bocznym skrzydle i nie byliśmy ani biedni, ani zamożni. Biedota mieszkała na tyłach, najdalej od ulicy. Poznałem Kotlickich bliżej dopiero po wkroczeniu Niemców i zarządzeniu wieczornej godziny policyjnej. Przychodziłem do nich grać w karty i tak poznałem Hankę, która była w moim wieku albo nieco młodsza. Mieszkała razem ze swoją matką, siostrą i dwoma braćmi. Mniej więcej w tym czasie przyśniło mi się, że siedząc u nich przy stole widzę, jak do pokoju wchodzi ktoś nieznajomy z niemowlęciem na ręku. Wkrótce mój sen się ziścił: siedziałem u Kotlickich, grając w karty, gdy wydarzyła się - wypisz, wymaluj - taka sama scena. Weszła mianowicie nieznana mi dotąd ciotka Hanki, trzymając na ręku dwuletniego synka, który miał jeszcze brata bliźniaka. Nie miał ów sen żadnego specjalnego znaczenia, choć nie był to mój ostatni sen proroczy. Ojciec Hanki działał w branży tekstylnej - jak niemal wszyscy w Łodzi - lecz wyemigrował już wcześniej do Izraela. Starał się właśnie o sprowadzenie reszty rodziny, gdy wybuchła wojna. Kiedy przymusowo przeprowadziliśmy się na Bałuty, Kotliccy kupili mieszkanie na pierwszym piętrze - całkiem okazałe, jak na warunki getta. Mieli gazomierz,

więc mogli gotować u siebie. Były tam trzy lub cztery pokoje, w których zamieszkało pięcioro Kotlickich, ciotka Hanki, jej małe bliźniaki i jeszcze jeden mężczyzna. W roku 1941 mężczyzna ten został wywieziony na przymusowe roboty wraz z moim kuzynem Lolkiem. Chłopców-bliźniaków - deportowano transportem dziecięcym w roku 1942. Matka i bracia Hanki zmarli w obozach po likwidacji getta, przeprowadzonej w roku 1944. Hanka i jej młodsza siostra Uka zdołały przeżyć. W getcie Hanka została moją dziewczyną. Jej ciotka dostała posadę kierowniczki w dużej kuchni resortowej na parterze ich domu. Przygotowywano tam codziennie od czterystu do pięciuset porcji zupy. Miałem prawo - jak mówiłem - spożywać swoją obiadową zupę w dowolnej resortowej jadłodajni na terenie getta, jednak zawsze przychodziłem pożywiać się tutaj, gdzie mogłem liczyć na ciotkę Hanki. Mogłem tu realizować swoje nadliczbowe talony, a zupę dostawałem przy tym nie tylko w większej ilości, lecz i gęstszą, z kartoflami i warzywami czerpanymi z dna kotła. Raz, gdy owej ciotki nie było, zjadłem „normalną” zupę. Nie mieściło mi się w głowie, że ludzie dostają na obiad coś takiego. Zacząłem sobie uświadamiać swoje przywileje. Podczas gdy inni dostawali kilka nędznych łyków, ja mogłem porządnie napełnić sobie żołądek. A zaraz potem szedłem na górę i spędzałem miło czas z Hanką. Przywileje bardzo się liczyły, ale trzeba było również podejmować inicjatywę, choć wiązało się to z ryzykiem. Mój ojciec mawiał: „Kto nie ryzykuje, ten w więzieniu nie ląduje”. Na początku 1941 ograniczono dostawę gazu i prądu, aż w końcu Niemcy zarządzili usunięcie gazomierzy24. Chcieli zaoszczędzić gaz dla swoich działań wojennych oraz uczynić sytuację w getcie jeszcze nędzniejszą. Wydziałowi Gazowniczemu pozwolono na dalszą eksploatację dwudziestu pięciu liczników. Kierownik działu zachował jeden gazomierz u siebie i jeden w naszym biurze. Kilku swoim pracownikom pozwolił wybrać po jednym czy po dwa gazomierze, które będą nadal eksploatowane. Ja zadbałem, żeby nie odcięto gazu u Kotlickich. Zaczęli oni wtedy w jednym z pokoi swego mieszkania na piętrze prowadzić publiczną kuchnię z dziesięcioma czy dwunastoma palnikami, do wynajmowania na godziny. Działalność ta była jednak nielegalna, nie mieli na nią oficjalnego zezwolenia. Wpływy z wynajmu palników trafiały do kieszeni Kotlickich, a nie do kasy zarządu getta. Dla zatuszowania sprawy poprosiłem Lolka C., aby nie odczytywał u nich gazomierza. Co miesiąc Lolek zapisywał do rozliczenia jedynie standardowy przydział gazu - dwadzieścia pięć metrów sześciennych czy coś koło tego, nie pamiętam dokładnie. Któregoś dnia, gdy akurat obaj byliśmy na zwolnieniu chorobowym, do odczytu przyszedł ktoś inny z naszego wydziału, no i zapisał faktyczne zużycie: czterysta metrów sześciennych! Wydział

Gazowniczy z miejsca skonfiskował gazomierz. Jednak monter wysłany do zdjęcia licznika był moim podwładnym. A że byłem także osobą wydającą mu niezbędne materiały instalatorskie, więc powiedziałem mu, w jaki sposób ma wykonać to zlecenie. Musiałem go przekupić kilkoma artykułami spożywczymi albo czymś tam innym, już nie pamiętam. W każdym razie monter zdemontował licznik i odciął dopływ gazu. Dzień albo dwa dni później zjawił się ponownie i na nowo podłączył kuchenne palniki - tym razem omijając licznik. Odtąd kuchnia u Kotlickich znów miała gaz, bezpłatny i w nieograniczonej ilości, do końca istnienia getta. Kotliccy mieli zapewniony dochód, palniki ogrzewały ich mieszkanie, no i bez czekania w kolejkach mogli gotować, co tylko zdobyli do jedzenia. Pełnia szczęścia! Było to tak, jakby latać do pracy helikopterem, zamiast stać w korkach na autostradzie. A ja dostawałem na parterze doskonałą zupę, którą mogłem spożywać w miłym cieple. Tak funkcjonowało getto. Mając odpowiednie znajomości i zręcznie z nich korzystając, można było zdobyć przyzwoitą pracę i dzięki temu ułatwić życie sobie i najbliższemu otoczeniu. Można było mieć więcej żywności, i to lepszej. Lepsze warunki życia i pracy. W miejscu, gdzie ludzie tysiącami umierali wskutek niedożywienia i chorób, tego rodzaju przywileje miały ogromną wagę. Ulgę przynosiła też myśl, że jest się w lepszym położeniu niż inni. Nigdy w getcie nie użalałem się nad sobą. Można bowiem albo porównywać swoją sytuację z wcześniejszym, lepszym okresem własnego życia, albo też porównywać się z tymi, którym wiedzie się jeszcze gorzej. Niewykluczone, że gdyby nie znajomości, stałbym się jednym z grupy „cztery tysiące siedemset jedenastek”. Nazwą perfum „4711” określaliśmy czyścicieli wychodków, którzy wywozili fekalia na pola znajdujące się na obrzeżach getta. Była to robota naprawdę paskudna. Moje inwentaryzacje w lodowatym magazynie Wydziału Gazowniczego stanowiły zajęcie znacznie lepsze. Świadomość ta dawała mi niejaką pociechę. Dzięki niej nie czułem się całkiem beznadziejnie. Tak, bez wątpienia w getcie istniała warstwa uprzywilejowana. I ja się w niej znalazłem, dzięki swojemu ojcu. Mimo to dopadł mnie tyfus. W getcie wybuchła epidemia tej choroby, roznoszonej przez wszy. Któregoś dnia roku 1942, wróciwszy do domu od fryzjera, zacząłem wycierać sobie głowę ręcznikiem. W getcie nie mieliśmy możliwości się kąpać. Nie zawsze też miało się dostęp do wody. Zdaje się, że było mydło, ale reglamentowane. Nie przypominam sobie jednak, żeby ludzie brzydko pachnieli. Czyżbyśmy wszyscy przyzwyczaili się do tej woni? W każdym razie wycierając głowę zauważyłem na ręczniku wesz. Pluskiew pamiętam całe chmary, natomiast wesz - tylko tę jedną. Jedna jedyna wszawa wesz wystarczyła, żeby mnie przyprawić o chorobę - czy to się mieści w ludzkim pojęciu? No tak, ktoś zapomniał ją

uprzedzić, że należę do warstwy uprzywilejowanej. Lekarz zarządził dla moich dziadków kwarantannę w ich kuchence, gdzie spali, mnie zaś skierował do szpitala25. Dziadek próbował mnie jeszcze na odchodnym pocieszać: „Widzisz? Masz tyfus - przynajmniej wiesz, co ci jest! Mogła cię dopaść grypa albo zapalenie płuc, albo jeszcze inne świństwo”. Mhm, świetnie. Wkrótce leżałem już w szpitalnym łóżku, razem z dwudziestoma czy trzydziestoma innymi pacjentami na jednej sali, na wpół nieprzytomny od gorączki, a moi dziadkowie mieli zakaz wychodzenia ze swojej malutkiej kuchenki - no, ale przynajmniej wiedziałem, na co umrę. Uratowała mnie ciocia Ewa, mieszkająca obok moich dziadków. Pracowała jako główna sekretarka w Wydziale Skórzanym, który nadzorował w getcie fabryki wyrobów ze skóry, i miała dojście do Rumkowskiego. Poszła do niego i poinformowała go, co mnie spotkało. Rumkowski dotrzymał danego wcześniej słowa. Otoczył mnie taką opieką, jakbym był jego synem. Poinformował lekarzy, że jestem pacjentem szczególnej troski, a wtedy przeniesiono mnie do „sali prywatnej” z czterema łóżkami, trzema pacjentami i nieograniczoną ilością jedzenia. W szpitalu żywiono pacjentów według różnych jadłospisów zależnie od stanu zdrowia, natomiast w owej „sali prywatnej” mieliśmy jadłospis do wyboru - jeden z oferowanych albo wszystkie naraz. Była tam również cukiernica, z której mogliśmy sobie do się kąpać. Nie zawsze też miało się dostęp do wody. Zdaje się, że było mydło, ale reglamentowane. Nie przypominam sobie jednak, żeby ludzie brzydko pachnieli. Czyżbyśmy wszyscy przyzwyczaili się do tej woni? W każdym razie wycierając głowę zauważyłem na ręczniku wesz. Pluskiew pamiętam całe chmary, natomiast wesz - tylko tę jedną. Jedna jedyna wszawa wesz wystarczyła, żeby mnie przyprawić o chorobę - czy to się mieści w ludzkim pojęciu? No tak, ktoś zapomniał ją uprzedzić, że należę do warstwy uprzywilejowanej. Lekarz zarządził dla moich dziadków kwarantannę w ich kuchence, gdzie spali, mnie zaś skierował do szpitala25. Dziadek próbował mnie jeszcze na odchodnym pocieszać: „Widzisz? Masz tyfus - przynajmniej wiesz, co ci jest! Mogła cię dopaść grypa albo zapalenie płuc, albo jeszcze inne świństwo”. Mhm, świetnie. Wkrótce leżałem już w szpitalnym łóżku, razem z dwudziestoma czy trzydziestoma innymi pacjentami na jednej sali, na wpół nieprzytomny od gorączki, a moi dziadkowie mieli zakaz wychodzenia ze swojej malutkiej kuchenki - no, ale przynajmniej wiedziałem, na co umrę. Uratowała mnie ciocia Ewa, mieszkająca obok moich dziadków. Pracowała jako główna sekretarka w Wydziale Skórzanym, który nadzorował w getcie fabryki wyrobów ze skóry, i miała dojście do Rumkowskiego. Poszła do niego i poinformowała go, co mnie spotkało. Rumkowski dotrzymał danego wcześniej słowa. Otoczył mnie taką opieką, jakbym

był jego synem. Poinformował lekarzy, że jestem pacjentem szczególnej troski, a wtedy przeniesiono mnie do „sali prywatnej” z czterema łóżkami, trzema pacjentami i nieograniczoną ilością jedzenia. W szpitalu żywiono pacjentów według różnych jadłospisów zależnie od stanu zdrowia, natomiast w owej „sali prywatnej” mieliśmy jadłospis do wyboru - jeden z oferowanych albo wszystkie naraz. Była tam również cukiernica, z której mogliśmy sobie do woli słodzić zarówno brunatną lurę, którą nazywaliśmy kawą, jak i każdy inny napój. Otrzymywałem zastrzyki glukozy, niedostępne dla ogółu. Raz dano mi nawet pomarańczę, co było rzeczą wprost niesłychaną. Miałem się doprawdy jak pączek w maśle, mimo iż przez większość czasu majaczyłem w gorączce. Raz przyśniło mi się, że Rumkowski, w przeciwieństwie do mnie, nie przeżył wojny. W rzeczywistości byłem na skraju śmierci, ale we śnie wypełniała mnie nadzieja. Pewnego ranka, ocknąwszy się z majaków, ujrzałem koło siebie filiżankę z szarawym płynem, z kilkoma okami tłuszczu na powierzchni. Gdy zjawiła się pielęgniarka, zwróciłem jej uwagę, że ktoś zostawił na moim nocnym stoliku wodę po myciu naczyń. „Wstydź się mówić takie rzeczy”, odparła. „To jest zupa z jadłospisu numer trzy”. A ja naprawdę sądziłem, że to brudna woda - tak nas rozbestwił pobyt w „sali prywatnej”. Co jakiś czas przychodziła też do nas z wizytą śliczna dziewczyna imieniem Celinka, pracująca jako pomocnica pielęgniarki czy ktoś w tym rodzaju. Przychodziła do naszej sali, siadała na wolnym łóżku i flirtowała ze mną. Również to pomogło mi wyzdrowieć. Nadszedł wreszcie czas, że sam zapragnąłem wyjść ze szpitala. Personel usiłował namówić mnie do pozostania, ale zacząłem się tam czuć nieswojo. Nie ufałem sytuacji. Więc wypisałem się sam. Krótko potem zajmujący się moim przypadkiem lekarz wpadł do sali i zapytał wzburzony: - Kto panu pozwolił iść do domu? - Nikt - odpowiedziałem. - Po prostu chce mi się już do domu. W styczniu 1942 roku rozpoczęły się selekcje do zagłady. Niemcy wywieźli pięć tysięcy Romów, wszystkich żyjących w wydzielonej części getta26. Wyjechały ponadto transporty z tymi Żydami, których Niemcy uznali za bezwartościowych jako siła robocza: z chorymi, starcami i dziećmi. W niespełna rok po moim wyjściu ze szpitala do jednego z tych transportów trafili wszyscy pacjenci. Do tego czasu prawdopodobnie tak czy owak byłbym już wyszedł ze szpitala, nawet gdybym nie wziął sprawy w swoje ręce27. Prawdopodobnie. Ale cieszę się, że już zawczasu dałem drapaka. Wychodząc ze szpitala, byłem bardzo słaby. Tyfus jest chorobą bardzo osłabiającą, ledwie mogłem iść. Na terenie getta było niewiele telefonów, więc nie miałem jak

zawiadomić dziadków, a nie kursowały też żadne publiczne środki transportu. Łódzkie tramwaje jeździły wprawdzie przez getto, ale od jego mieszkańców oddzielone były płotami. Wagony tramwajowe z Polakami w środku przesuwały się przed oczami mieszkańców getta. Ci zaś musieli przechodzić nad torowiskiem drewnianymi kładkami. Dotarłem w końcu, niezapowiedziany, do schowanego za płotem domu moich dziadków. Wszyscy bardzo się ucieszyli z mojego przybycia. Byłem jednak tak osłabiony, że straciłem już nadzieję, iż wyjdę z choroby żywy, mimo swojej korzystnej posady gazownika i mimo dodatkowych porcji zupy. Aby odzyskać siły, potrzebowałem więcej jedzenia. Udałem się zatem do Rumkowskiego. Po drodze musiałem pokonać stopnie jednej z owych drewnianych kładek nad szynami tramwajowymi - wspinaczka okazała się dla mnie tak wyczerpująca, że musiałem odpocząć, zanim ruszyłem w dalszą drogę. Mój stan zdrowia przedstawiał się żałośnie. Było to chyba w kwietniu 1942, pamiętam wiosenną pogodę. Przed biurem Rumkowskiego stało w kolejce dwadzieścia, może trzydzieści osób, wszyscy chcieli z nim porozmawiać. Rumkowski wyszedł do nich w towarzystwie swojej sekretarki Fuchsówny28, Żydówki pochodzenia niemieckiego, i kolejno pytał czekających, w jakiej przybyli sprawie. Gdy doszedł do mnie, odezwałem się: - Prezesie Rumkowski, jestem synem Piotra Chariego. Usłyszawszy nazwisko mojego ojca, prezes spojrzał na mnie baczniej. - Wyszedłem właśnie ze szpitala. - Tak, wiem. - Szanowny panie prezesie, jestem potwornie wyczerpany. Żeby nabrać sił, muszę mieć jakąś pracę blisko żywności. - Wolałbyś pracować w kuchni resortowej czy w piekarni? - Pasowałoby mi jedno i drugie. Rumkowski zwrócił się do sekretarki: „Niech mu pani znajdzie posadę”. O to mi właśnie chodziło. Taki obrót sprawy był więcej niż dobry. To była po prostu główna wygrana na loterii. Rumkowski zaś mówił dalej: „Za kilka tygodni dam ci znać. Tymczasem każę ci wydać kilka specjalnych przydziałów”. Po czym sekretarka wręczyła mi specjalne kartki żywnościowe. A o to nawet nie prosiłem! Kartki żywnościowe były czymś innym niż talony na obiadową zupę. Talony wydawano pracownikom w każdym dniu roboczym. Natomiast kartki na żywność otrzymywało się co dwa tygodnie, po jednej na osobę. Szło się ze swoją kartką do jednego z punktów rozdzielczych, ustawiało się w kolejce i odbierało się swój przydział, co polegało na kupieniu artykułów spożywczych za gettowe pieniądze, zarobione pracą. Jednym słowem,

kartka uprawniała do zakupu określonej ilości środków żywnościowych. Zwykle zarobek z ledwością wystarczał, aby zapłacić za ten przydział. Dostawaliśmy chleb, który jadało się na śniadanie. Niekiedy bywała marmolada, czasami też sztuczny miód wytwarzany z cukru. Wszystko zależało od tego, co Niemcy dostarczą do getta w danym miesiącu. Przydział obejmował z reguły także kartofle, warzywa lub jęczmień, z których dało się upichcić kolację. Ale, jak mówię, zależało to od Niemców. Jednego lata nie jedliśmy nic prócz dyni. Mięso pojawiało się rzadko. A nawet kiedy było, to cóż, ćwierć funta mięsa na głowę raczej nie wystarcza na dwa tygodnie. Z biegiem czasu wojenne racje żywnościowe malały. Jednakże grupy uprzywilejowane korzystały z przydziałów specjalnych. Zależało to przeważnie od rodzaju wykonywanej pracy. Na dobrych stanowiskach - jak kierownik fabryki czy funkcjonariusz gettowej policji - otrzymywało się kartki żywnościowe, które realizowało się w osobnych punktach rozdzielczych. Oznaczało to jedzenie w większej ilości i lepsze. Bez wystawania w długich kolejkach. Takie właśnie specjalne kartki wręczyła mi sekretarka Rumkowskiego. Ale nic więcej mi nie dała. Wróciłem do Wydziału Gazowniczego i czekałem. Minęły dwa tygodnie, moje specjalne przydziały żywnościowe wyczerpały się, a od sekretarki Rumkowskiego żadnych wieści. Czułem się nadal bardzo słabo. Dobrze, że moja posada miała charakter biurkowo-papierkowy. Któregoś dnia w czasie przerwy obiadowej wybrałem się do sekretarki, żeby się przypomnieć: „Pan prezes obiecał, że dostanę nową pracę”. Wykonałem prawidłowy ruch. Sekretarka skierowała mnie do kuchni resortowej, gdzie zostałem zastępcą kierownika magazynu zapasów, czyli kimś w rodzaju głównego pomocnika u boku młodego magazyniera. Na stanowisku tym nie przysługiwały mi specjalne przydziały, ale mogłem się porządnie najeść. W podległej mi kuchni gotowano zupę dla pracowników resortu, przy czym pracownicy kuchni mieli prawo do dwóch porcji zupy. Ale któż niby miał dokładnie liczyć spożywane porcje? Pierwszego dnia zjadłem ich dziesięć. Dzień później - już tylko siedem albo osiem. Później zadowalałem się czterema lub pięcioma. W rezultacie oprócz chleba, który konsumowałem w domu, nie musiałem już nic więcej jeść. Dotychczas ja i dziadek oddawaliśmy swoje racje żywnościowe babci, która gotowała z nich kolację dla nas trojga. Teraz, gdy w pracy najadałem się do syta, więcej zostawało dla moich dziadków. Moja nowa posada miała jeszcze jedną zaletę. Kierownik magazynu urzędował na piętrze, natomiast ja, będąc jego zastępcą, musiałem raz po raz schodzić do piwnicy, aby nadzorować tam dwóch innych pracowników. Ważyli oni kartofle i warzywa, po czym wnosili je na górę do kuchni. Wszystko musiało być starannie odważone - około czterystu porcji zupy, po pół funta brukwi lub kartofli na jedną porcję. Tak w przybliżeniu. Na brak

kilku ziemniaków nikt nie zwracał uwagi. Dwaj pracownicy wyjaśnili mi, jak rzecz się odbywa, a ja wszedłem do spółki. Ściana, za którą znajdowała się sąsiednia piwnica, miała niewielką dziurę. W nią właśnie pracownicy wrzucali ziemniaki, które zbierał dozorca sąsiedniego domu, po czym w czterech dzieliliśmy się „zorganizowanym” łupem. Tak to właśnie nazywało się po polsku: organizowanie. Nie mylić z kradzieżą! Kraść - to znaczyło zabrać coś drugiemu człowiekowi. Odbierając komuś żywność, narażało się go na śmierć. Natomiast podbieranie ze zbiorowej kuchni - a więc, by tak rzec, ze wspólnego garnka - stanowiło jedyny sposób na przetrwanie. Tak wyglądał nasz kodeks honorowy w roku 1942. Nie było innej rady niż aktywnie organizować sobie dodatkową żywność. Trzeba było polować na okazje albo wręcz je stwarzać. Inaczej nie dało się przeżyć. W owej kuchni resortowej nie byliśmy w stanie organizować wielkich ilości pożywienia, ale każdy kęs, jaki przynosiłem do domu, stanowił dla dziadka i babci cenne wsparcie. Tak było przez kilka miesięcy roku 1942. Mieszkaliśmy wraz z dziadkami w małym pomieszczeniu i nasze życie toczyło się w tym okresie raczej spokojnie. Innym wszakże nie powodziło się tak dobrze. Trzeba wyjaśnić, iż kartofle dostarczane do getta były już na wpół zgniłe. Dlatego kooperatywy rozdzielały je natychmiast między mieszkańców. Na głowę dostawało się około czterdziestu kilo nadgniłych kartofli na całą zimę. Ale zapas ten wyczerpywał się najpóźniej w ciągu trzech tygodni. I co dalej? Getto głodowało. Epidemia tyfusu wybuchła i minęła. Umarły tysiące ludzi. Lecz przybyły kolejne tysiące. Jesienią 1941 Niemcy przywieźli do Łodzi dwadzieścia tysięcy Żydów z Czechosłowacji i innych regionów Europy Środkowej29. Ludzie ci mieli o wiele bardziej zachodnie przyzwyczajenia niż my. Przed wojną ich standard życiowy był znacznie wyższy niż w Polsce. Przyjechali do nas elegancko ubrani, dobrze odżywieni i zupełnie nieprzygotowani do życia w getcie. Nie mieli żadnych znajomości w administracji getta. Nie znali polskiego. Nie mieli zielonego pojęcia, jak się organizuje dodatkową żywność, ani też żadnej okazji, by się tego nauczyć. My, zamieszkawszy w getcie, przystosowywaliśmy się do stopniowo pogarszających się warunków. Natomiast oni znaleźli się w tej nędznej sytuacji nagle. Zmiana była dla nich przeżyciem traumatycznym. Prawdziwym szokiem. Zostali kompletnie wyrwani ze znanego im świata. Zamieszkali w barakach, po około dwudziestu ludzi w jednym pomieszczeniu. Poza tym nie od razu dostawali pracę, więc nie mieli zupy na obiad. Chcąc zdobyć pożywienie, musieli sprzedawać swój drogocenny majątek. Wielu z nich umarło tej samej zimy. Ci, którzy przetrwali, dostali w końcu pracę i kąt do mieszkania i dostosowali się do get-towego życia. W listopadzie przyjechali do naszego getta Romowie -

pięć tysięcy Romów z pogranicza austriacko-węgierskiego30. Niemcy zamknęli ich w osobnej części getta, gdzie żyli odizolowani od Żydów płotami. Nikt się z nimi nie kontaktował, jedynie furmani przewożący zwłoki. Jeździli oni konnymi wozami, wożąc po kilku nieboszczyków jednocześnie. Wozy te kursowały ze strefy romskiej na getto wy cmentarz kilka razy dziennie. Furmani opowiadali, że u Romów panują okropne warunki31. Niemcy traktowali ich jeszcze gorzej niż Żydów. Romowie przebywali w Łodzi jedynie trzy tygodnie, w styczniu wywieziono ich, po czym zagazowano w Chełmnie. Jak już wspomniałem, w roku 1942 miały miejsce liczne transporty do obozów zagłady. Niemcy pozbywali się wszystkich tych, których uznali za bezużytecznych dla celów wojennych. W dniach, w których wybierano ludzi do „wysiedlenia”, wszyscy musieli ustawić się na ulicy w jednym szeregu. Kto próbował się ukrywać, był rozstrzeliwany natychmiast po odnalezieniu. Gestapowcy szli wzdłuż szeregów i wskazywali osoby, które chcieli zabrać32. Żydowska policja umieszczała nieszczęśników w więziennym obozie mieszczącym się w getcie na ulicy Krawieckiej, gdzie musieli czekać, aż przygotowano pociągi, którymi ich wywożono. Ciocia Sara - ta, która zawoziła memu ojcu jedzenie do więzienia - bardzo podupadła na zdrowiu i wyglądała na wycieńczoną. Znalazła się wśród pierwszych osób przeznaczonych do wywózki. Ja wtedy nosiłem wciąż swój elegancki garnitur. Zakładałem, że im lepiej będę wyglądał, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że mnie zabiorą. Gdy mówię, że nasze życie w getcie płynęło spokojnie, nie należy tego brać nazbyt dosłownie. Owszem, spożywając na obiad pięć porcji zupy, nie głodowałem. Moi dziadkowie, otrzymując nadwyżki z moich przydziałów oraz kilka zorganizowanych kartofli, mieli do dyspozycji mniej więcej dwa razy więcej jedzenia, niż wynosiła przeciętna racja żywnościowa. Zupę na obiad dostawali w resorcie skórzanym, gdzie oboje byli zatrudnieni. Dziadek miał tam stanowisko brygadzisty, które uprawniało go do specjalnych przydziałów żywności. Babcia zaś była żoną brygadzisty. Około godziny dziesiątej zjawiała się w resorcie, potem jadła na obiad swoją zupę, a przez resztę czasu starała się sprawiać wrażenie, że jest zajęta ważnymi sprawami. Kiedy gestapowcy urządzili w fabryce kontrolę, najwyraźniej udało jej się ich zmylić. Gdy Gestapo wysyłało starych ludzi transportami na śmierć, moi dziadkowie nie zostali zabrani. Podczas selekcji zwyczajnie nie wyszli na ulicę. Ja wyszedłem w swoim eleganckim garniturze, wyglądając raczej na dobrze odżywionego. Oni pozostali w swoim niewidocznym od ulicy domku. Niemcy nigdy nie wpadli na pomysł, żeby tam zajrzeć. Gdyby dziadkowie zostali odkryci, rozstrzelano by ich na miejscu. W domku tym zorganizowaliśmy sobie prąd elektryczny do gotowania i ogrzewania. Prąd miała większość domów w getcie, jednak przydziały elektryczności, podobnie jak artykułów spożywczych,