dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony747 137
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań359 676

Barnett Jill - Perły

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Barnett Jill - Perły.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 173 stron)

JILL BARNETT Przełożyła Bożena Kucharuk DC Wydawnictwo Da Capo

Księga pierwsza

Siedziała w pokoju na wieży. Sama. Być może zapomniano o niej w tym zgiełku, który panował na zamku. Wsparła dłoń o masywny rzeźbiony stół, na którym stał zegar - cudaczne urządzenie odmierzające minuty i godziny pojedynczymi kroplami wody. Urządzenie składało się z metalowo-szklanego klosza i ptaków, które machały skrzydłami, odmierzając godziny, kiedy nakapało na nie dość wody. Kupiła ten zegar przed laty w chwili zauroczenia na jarmarku, gdzie stanowił nie łada atrakcję. Tamtego ciepłego wiosennego dnia farmerzy i wieśniacy z całego Kent zgromadzili się wokół pasiastego straganu, słuchając hand­ larza, który pokazywał, jak płynie czas. - Liczcie krople! Widzicie, to upływ czasu! Sofia stała pośród gapiów i podobnie jak cała reszta uległa czarowi; podeszła nawet bliżej, dziwując się, że ktoś zdołał zamknąć czas pod kloszem. Wróciła z jarmarku z pustą sakiewką, tuląc do piersi cudowny wodny zegar. W młodzieńczej naiwności roiła sobie, że teraz, kiedy ma ten zegar, zyska odrobinę władzy nad czasem i tym samym nad swoją przyszłością. Jednakże jeszcze tego samego roku z nadejściem zimy woda w kloszu zamarzła, jakby sam czas zastygł w miejscu. Dzień za dniem, godzina za godziną, mijały niezależnie od mar­ twego zegara, aż w końcu Sofia zrozumiała, że przedmiot, który 11

JILL BARNETT ukrywała w swej komnacie, nie miał nic wspólnego z tajemnicą upływającego czasu. Nie potrzebowała już zegara, by dostrzec jego upływ. Kiedy budziła się rankiem i spoglądała w polerowane szkło, widziała znaki, które czas pozostawiał na jej twarzy - cienkie zmarszczki nad ustami, na szyi, między brwiami, w kącikach oczu. Przybywało ich tak samo jak niegdyś kropli wody w zbiorniczku zegara. Gdy była młoda i chciała szybko dorosnąć, rzucała się w życie na łeb na szyję. Zachowywała się wówczas jak zamkowe kozy, uparte i bezmyślne, bodące rogami wszystko, co stanęło im na drodze. Teraz wiedziała, że cała ta młodzieńcza zapalczywość i szaleńczy pęd ku przyszłości ani na jotę nie przyśpieszyły rytmu czasu. Wiele dziś rozmyślała o upływającym czasie, śmierci, życiu. Podczas takich szczególnych dni, które stanowią znaczący zwrot w życiu człowieka, zwykle przywołuje się wspomnienia. Podniosła się z krzesła przy oknie i przeszła przez pokój po kolorowych płytkach posadzki, na których promienie słońca, wpadające przez witrażowe okna, rozsiewały błyszczące wzory. Otwarła ciężkie rzeźbione drzwi szafki i wyjęła brzozową szkatułkę, prezent od pewnego kupca, pragnącego tym darem pozyskać sobie przychylność małżonki hrabiego Gloucester. W szkatułce znajdowały się dwa rękopisy. Jeden z nich składał się z grubych arkuszy starego papieru, tak miękkiego, że w dotyku przypominał płótno. Arkusze obłożone były twardą srebrną okładką inkrustowaną miedzią, wykonaną w Kastylii, gdzie królowa Ele­ onora spędziła dzieciństwo. Okładki spinała niewielka klamerka z zamkiem w kształcie łabędzia chowającego łebek pod skrzydłem. Drugi rękopis wyglądał znacznie skromniej; nie miał zdobionych okładek ani pięknie rzeźbionej klamry, które by go chroniły przed niepożądanym wzrokiem. Zapisane stronice osłaniał jedynie płat cienkiej brązowej skóry, a związywał razem kawałek rzemyka. Sofia wzięła do ręki rękopis oprawny w srebro i kluczykiem, wiszącym na łańcuszku na szyi, otwarła zameczek. Uniosła ciężką metalową okładkę i natychmiast poczuła zapach cynamonu i anyżu, który zawsze otaczał Eleonorę. 12 PERŁY Minęło wiele czasu od dnia, gdy przeglądała te zapiski; nie było łatwo patrzeć na siebie oczyma kogoś innego. Przysiadła nieopodal na bukowej ławce wymoszczonej haf­ towaną poduszką; drobny kolorowy ścieg, którego królowa Ele­ onora usilnie, choć bez skutku, próbowała ją wyuczyć, układał się w scenę rycerskiego turnieju. Ułożyła książkę na kolanach i prze­ rzuciwszy kilka stronic odnalazła tę właściwą oznaczoną zaschniętą różą. Na samej górze widniało jej imię, wypisane misternie złotymi literami; inicjał zdobił bogaty ornament, pomalowany barwą ulubionego wina Eleonory. Sofia zaczęła czytać. Sofia W wieku czterech lat lady Howard została oddana pod opieką mojemu mężowi Edwardowi Plantagenetowi, królowi Anglii, który jest jej kuzynem. Sofia była słodkim dzieckiem, o wyjątkowej urodzie, lecz upartym i skorym do psot. Z każdym rokiem stawała się piękniejsza i bardziej uparta. Gdy miała dwanaście lat, na widok jej anielskiej twarzyczki dorośli mężczyźni stawali jak wryci i w osłupieniu otwierali usta. Miała długie czarne włosy, a skórę białą niczym śnieg zaścielający łąki. Jednak najsłodsze wydawały się jej oczy - niebieskie, o lekko fiołkowym odcieniu. Jest z natury rosła, więc jej obecność od razu rzucała się w oczy, jakby była samym królem. Dzielni lordowie i rycerze, którzy zdołali dostrzec choćby cień jej profilu w oknie mojej karety, zaklinali się, że muszą ją pojąć za żonę. Jako podopieczna króla ma wspaniały posag, co w po­ łączeniu z jej niespotykaną urodą czyni ją najbardziej pożądaną panną w całym królestwie. Tak się dzieje do czasu, dopóki ci nieszczęśnicy nie poznają jej osobiście. Wiele razy w ciągu ostatniego roku krzyki Edwarda odbijały się echem po zamkowych ścianach. „Jej głupota doprowadza mnie do szaleństwa! Całkiem przez nią osiwieję!" Raz nawet mój Edward wezwał włoskich medyków, żeby go zbadali. Twierdził, że mózg mu się gotuje i wkrótce wyrosną mu na głowie włosy o barwie ognia piekielnego. To było po zerwaniu zaręczyn pomiędzy 13

JILL BARNETT lordem Geoffreyem Woodville'em i Sofią. Miała wówczas czter­ naście lat, a wszyscy uznawali ten związek za znakomity. Sofia nie dostrzegała jednak w nim nic znakomitego. Kiedy młody jasnowłosy lord przybył w konkury, Sofia natarła sobie włosy smalcem, tak że zwisały w tłustych strąkach. Twarz natomiast wysmarowała liśćmi wierzby, nadając cerze niezdrowy zielonkawy odcień, a do tego włożyła ciemnożółtą suknią, która jeszcze podkreślała paskudny kolor jej skóry. Zabawnie było patrzeć na jej wejście do wielkiej sali, kiedy wolno dreptała powłócząc nogami niczym szalona stara wiedźma, która żebrze u bram zamku. Pamiętam, że przy pierwszym spotkaniu z lady Sofią lord Geoffrey spytał z troską czy przypadkiem nie jest poważnie chora. Ilekroć Edward na nią nie patrzył, robiła zeza i wpychała sobie jedzenie do uszu i nosa. Lord Geoffrey Woodville wraz ze swym orszakiem wyjechał w popłochu przed świtem, kryjąc się pod osłoną ciemności, żeby nie rozgniewać króla. Niemniej jednak doszło do nas, jakoby przysięgał, że nawet dla królewskich przy­ wilejów i więzów krwi nie ożeni się i nie będzie płodził synów z zamkową wariatką. Byli też inni, synowie znakomitych rodów zbliżonych do dworu, nawet jeden kastylijski książę. Sofia uparcie odrzucała wszystkich zalotników... dopóki król nie zagroził, że siłą wyda ją za mąż. Zdołałam go przed tym powstrzymać. Odtąd jednak nie pojawili się chętni do jej ręki, więc Sofię męczy nuda, której nigdy nie potrafiła długo znosić. Nie dalej jak dziś rano, w dniu misterium, wyznała mi, że niemal pragnie przybycia kolejnego konkurenta, byłe tylko czas nie płynął tak wolno. Modliłam się gorąco, wznosząc błagania do Boga w niebiesiech, żeby zesłał nam kogoś odpowiedniego dla mojej niesfornej Sofii. Sofia zamknęła książkę, ogarnięta tym szczególnym uczuciem, które towarzyszy wspominaniu dawnych wydarzeń. Była roz­ bawiona. Zakłopotana. Trochę smutna. Doznawała wszystkich tych uczuć jednocześnie. Miała świadomość, że nadal jest tą samą osobą, opisaną na kartach, które trzymała w ręku. Wciąż miała czarne włosy, te same 14 PERŁY niebieskie oczy i te same wydatne usta, z których płynęły nie­ oczekiwane uwagi, nie pozwalające jej mężowi na stan błogiego samozadowolenia i przekonanie, że dobrze ją zna. W środku pozostała taka sama, choć życie i miłość złagodziły jej charakter. Jakież to dziwne, że obecnie ludzie, którzy spotykali się z nią i jej mężem po raz pierwszy, dostrzegali czułość, z jaką on patrzył na nią, a ona na niego, ich wzajemne oddanie i to, że nie bali się pokazać światu łączącego ich uczucia. Mawiali często: - Wasze małżeństwo musiało być zawarte z miłości. I to z miłości od pierwszego wejrzenia. Jej mąż zwykle zerkał na nią wówczas z rozbawieniem w czys­ tych błękitnych oczach. I zawsze odpowiadał tak samo: - Miłość od pierwszego wejrzenia? Raczej wojna od pierwszego wejrzenia. A kiedy wszyscy śmiali się z jego dowcipu, porozumiewawczo mrugał do żony. Nie wiedział jednak, że ci obcy ludzie mieli rację. Nawet teraz, po tych wszystkich latach, ilekroć na niego spojrzała, zapierało jej dech w piersi, jak owego dnia, gdy Eleonora napisała tamte słowa, owego dnia, gdy królowa modliła się za nią, albowiem wtedy właśnie Sofia po raz pierwszy ujrzała sir Tobina de Clare.

1 Prima aprilis Zamek Leeds w Kent, Anglia Był czas odgrywania misteriów, co dobrze się składało, bo tylko jakieś niezwykłe wydarzenie mogło rozproszyć nudę jej marnego istnienia. Przechadzała się milcząco po blankach. Tej wiosny słońce przypiekało wyjątkowo ostro, dając się we znaki bardziej jeszcze niż wybuchy gniewu króla. Edward był jej opiekunem i strażnikiem, i w istocie strzegł jej mocno, zwłaszcza od czasu gdy do niego dotarło, że Sofia zamierza wystąpić w rycerskim wyścigu, który miał się odbyć po zakończeniu przedstawienia. Od poprzedniego dnia pilnowano jej uważnie. Miała zakaz zbliżania się do stajni, a cały wieczór musiała spędzić w swojej komnacie (król w tym czasie wciąż wyrzekał na jej karygodne postępki). Z głębokim westchnieniem skrzyżowała ramiona na piersi, nie przestając chodzić tam i z powrotem po kamiennych murach. Równie dobrze mogliby jej spętać nogi i zamknąć ją w lochu. Albo... karmić jedynie chlebem i wodą jak tych niemieckich i walijskich więźniów, których przetrzymywano dla okupu. Dotarłszy na koniec murów, odwróciła się gwałtownie. Niecierp­ liwym ruchem odgarnęła z twarzy rozplecione końce warkoczy, zwisające z węzłów nad uszami, po czym ruszyła w przeciwną stronę. 16 PERŁY Kobiety miały się zadowolić siedzeniem na trybunach, pa­ trzeniem i głupim wymachiwaniem jedwabnymi chusteczkami. Każda z nich miała czekać, aż któryś z rycerzy zechce ją zaszczycić swoją uwagą. Sofia nienawidziła wszelkiego oczekiwania. Była głęboko prze­ konana, że trzymanie się na uboczu i czekanie, by zdarzyło się coś niezwykłego, nigdy nie przynosi pożądanego skutku. Po stracie matki, która zmarła w wyniku rozpaczliwie bezowoc­ nych prób wydania na świat syna i dziedzica, Sofia wyczekiwała na powrót ojca do domu. Jej pozostał tylko on, a jemu pozostała tylko ona. Miała wówczas niespełna cztery lata, ale pamiętała wszystko dokładnie, jakby od tamtej pory wcale nie minęło dwanaście lat. Pamiętała, jak wystawała na zakończonych blankami murach i przy otworach łuczniczych na wieży. Od długiego wspinania się na palcach miała opuchnięte stopy, a szyja bolała ją od zadzierania głowy tak wysoko, by dojrzeć zielone wzgórza na horyzoncie, gdzie nad którymś ze szczytów mógł się pojawić furkoczący na wietrze proporzec jej ojca. Przez długie samotne godziny czekała, żeby wrócił do domu. Ale nigdy nie wrócił. Wreszcie do zamku Torwick dotarła wieść, że rozpacz i gniew nie pozwalają mu wrócić do córki, skoro śmierć tak okrutnie zabrała mu nowo narodzonego syna. Dziedzica. I żonę. Kiedy więc Sofia, wylękniona i samotna, na próżno wypatrywała jego powrotu, on odjeżdżał coraz dalej na północ, coraz dalej od niej. Dwa tygodnie później odniósł śmiertelne rany podczas oblężenia Rochester. Przeżył jeszcze tylko parę dni, lecz zdążył wysłać wiadomość do Edwarda, podówczas następcy tronu. Nie starczyło mu jednak czasu, by przesłać choć słowo do swego jedynego dziecka. Żadnego pożegnania. Żadnego życzenia na łożu śmierci. Nic. Czasami Sofia zastanawiała się, czy ojciec w ogóle pamiętał o jej istnieniu. Wcześnie się nauczyła, i to w najbardziej okrutny sposób, jak naprawdę ocenia się wartość kobiety. Nauczyła się także, że siedzenie i czekanie jest o wiele bardziej bolesne i daremne niż samodzielne dążenie do zdobycia tego, czego się pragnie. Potrafiła 17

JILL BARNETT znieść porażkę, nie umiała natomiast patrzeć, jak omija ją wszystko, czego pragnie. Przystanęła, rozczarowana i napięta, świadoma, że naprawdę niewiele może zdziałać. Oparła łokcie o mur, który wydawał się zawieszony wysoko nad ziemią. Podpierając brodę rękoma, zapa­ trzyła się w niebo, jakby tam wysoko czekały na nią magiczne odpowiedzi. Ale żadnych odpowiedzi nie było. Jedynie niebo tak jaskrawo błękitne, że aż oczy bolały od patrzenia na nie i kilka puchatych chmur, przesuwających się tak wolno, jak godziny i dni jej długiego, nudnego życia. Wyciągnęła z włosów srebrną wstążkę i zatknęła ją za stanik niebieskiej jedwabnej sukni, a potem zaczęła rozplatać warkocze, by zająć dłonie czymś ciekawszym niż niecierpliwe stukanie w ka­ mienną ścianę. Wkrótce rozpuszczone włosy opadły ciężką falą na jej ramiona i plecy. Były wolne. Wolne. W przeciwieństwie do niej. Nie mając nic lepszego do roboty, spojrzała w dół. Natychmiast dostrzegła króla i królową zajmujących miejsca na wyściełanym podeście obok sceny wybudowanej specjalnie na misteria. Nie sposób było nie zauważyć Edwarda, ponieważ był bardzo wysoki. Jego jasne włosy rozświetlone słońcem lśniły tak mocno, że ludzie czasami uważali, iż ma w sobie coś z Boga. Sofia wiedziała jednak, że w Edwardzie nie ma nic boskiego. Poddani nazywali go Długonogim, ale ona nazywała go bez­ litosnym. Można by pomyśleć, że jego jedynym ziemskim celem było uprzykrzanie jej życia. Patrzyła z góry na królową, siedzącą spokojnie u boku męża; ta biedna miła kobieta nie miała pojęcia, że poślubiła najgorszego wilkołaka. Sofia kochała królową Eleonorę, z natury łagodną i miłą kobietę, która nigdy nie podnosiła na nią głosu, nawet gdy coś jej się nic podobało. Eleonora z pewnością nie była winna temu, że wydano ją za tyrana o woli silnej jak zamkowe mury i równie twardej głowie. Małżeństwa zawierano, kierując się względami politycz­ nymi. Kuzyn Sofii miał doprawdy szczęście, że w swej dobroci Eleonora nie przejrzała jego niecnych zamiarów. 18 PERŁY Sofia wpatrywała się w króla ze złością; miała nadzieję, że czaszka pali go od jej spojrzenia. Urażona duma podsuwała jej niemiłe wspomnienie poprzedniego wieczoru, kiedy to zrugał ją w obecności swych gości. - Sofio, doprowadzasz mnie do szaleństwa swoją głupotą. Potrzebujesz męża, który by cię nauczył pokory i posłuszeństwa! Przez ostatnie lata słuchała tych słów nieskończenie wiele razy. Równie dobrze można by próbować zliczyć ziarna soli w piwnicy lub anioły, które mieszczą się na główce od szpilki. Jakby mąż mógł ją zmusić do posłuszeństwa. Nie była przecież niewolnicą. Sofia była pewna, że któregoś dnia wszyscy przekonają się, iż jest kimś więcej, a nie tylko kobietą. Przyciskając ucho do drzwi królewskiej komnaty, usłyszała, jak Edward narzeka do królowej: - Eleonoro, błazeństwa Sofii przynoszą nam wstyd. Powiedz mi, czemu, na litość boską, nie może się zająć haftowaniem albo jakąś inną kobiecą rozrywką. Jakby wysiadywanie z plotkującymi kobietami i kłucie igłą kawałka materiału było rozrywką. Kiedy Edward nagle otworzył drzwi i Sofia zaskoczona wpadła do środka, po raz kolejny przyłapana na podsłuchiwaniu, natych­ miast spytała, dlaczego nigdy nie widziała, żeby mężczyźni haftowali, skoro uważają, że to takie przyjemne zajęcie. Edward dziwnie poczerwieniał na szyi, po czym wrzasnął, że szycie nie jest zajęciem odpowiednim dla mężczyzn. Na moment uwierzyła wtedy, że istotnie może go palić wątroba. W istocie jednak wcale jej nie obchodził jego gniew. Życie było okropnie niesprawiedliwe i ktoś wreszcie musiał to zmienić. Mężczyź­ ni mogli swobodnie galopować po wzgórzach. Kobietom wolno było najwyżej dosiadać ospałych mułów lub w specjalnych siodłach przypominających krzesło kołysać się niewygodnie na grzbietach wierzchowców tak starych, że ledwie powłóczyły nogami. Całe życie mogło przejść człowiekowi koło nosa, nim dotarł tam, dokąd zmierzał. Ona, Sofia Howard, nie używała starych mułów ani krępujących ruchy damskich siodeł. Nauczyła się jeździć na koniu okrakiem, 19

JILL BARNETT gdy miała sześć lat, a jej opiekun wyjechał do Londynu, żeby się zajmować swym świeżo powołanym parlamentem - gromadą mężczyzn, którzy mieli ustanawiać prawa dla całego kraju i zapew­ ne przy kielichach pełnych wina wymyślili, że kobietom przypadną najgorsze obowiązki, takie jak szycie, pranie i przygotowywanie posiłków. Nim Edward wrócił, powiedziawszy uprzednio całemu Lon­ dynowi i reszcie świata, co mają robić, Sofia potrafiła jeździć konno szybciej niż jego rycerze. Na szczęście królowa Eleonora wstawiła się za nią i dziewczynce pozwolono na swobodne przejażdżki pod warunkiem, że będzie jej towarzyszył zbrojny opiekun. Koniecznie mężczyzna. Dlaczego kobiety nigdy nie nosiły broni? Wszyscy uważali, że mężczyźni są silni, odważni i honorowi. Kościół i większość mężczyzn uznawała kobiety za słabe istoty. Jakie to niesprawiedliwe, myślała, że wszystkie kobiety musiały cierpieć za to, że kiedyś, zbyt dawno, by to mogło mieć jakieś znaczenie, Ewa wręczyła Adamowi jedno nieduże jabłko. Sofia zastanawiała się, dlaczego silny, rozumny i honorowy Adam, w końcu mężczyzna, zjadł to jabłko, skoro kobiety były takie słabe. Jej zdaniem Ewa po prostu chciała nakarmić swojego mężczyznę. Czyż to nie należało do obowiązków kobiety? Kiedy podzieliła się tą uwagą z arcybiskupem Canterbury, została oskarżona o bluźnierstwo i musiała spędzić całe dwa tygodnie w klasztorze, gdzie kazano jej żarliwie się modlić o pobożne serce, pokorny umysł i powściągliwy język. Zamiast tego dostarczyła zabawy nowicjuszkom, lepiąc z woskowych świec sylwetki arcybiskupa i matki przełożonej w nieprzyzwoitych pozach. Ale teraz nie była w klasztorze. Wciąż przechadzała się po murach zamku Leeds. Przystanęła obok zachodnich schodów i wsparta na kamiennym występie zapatrzyła się przed siebie, na zachód; była przekonana, że gdzieś tam, za linią horyzontu, czeka na nią spełnienie wszystkich marzeń. Myślała o tym, że gdzieś daleko jest życie, jakie chciałaby prowadzić, podczas gdy musi marnieć tu, w zamku Leeds, gnębiona 70 PERŁY przez tyranię swego kuzyna, okrutnego, och, jakże okrutnego króla Anglii, który każe jej udawać damę, choć wie, że takie zachowanie jest dla niej torturą. Nie mogła zrozumieć, dlaczego w środku czuje się taka inna. Inna niż wszyscy. Czyżby reszta świata nie dostrzegała rzeczy, które ją tak niepokoiły? Kiedyś, niezbyt dawno, kiedy miała jakieś trzynaście lat, zapaliła dwadzieścia świec, uklękła na zimnej posadzce kaplicy i spytała o to pana Boga. Dlaczego, Boże? Dlaczego czuję się tak, jakby moje serce chciało wyfrunąć z piersi? Dlaczego moja krew to burzy się z gorąca, to ścina chłodem, kiedy jestem zła lub smutna? Czasami, kiedy bardzo czegoś pragnę albo kiedy życie płynie wolniej niż miód zimą, czuję się tak, jakby siedział we mnie cały rój pszczół i wirował dziko, próbując się wydostać. Bóg jej nie odpowiedział. Wiedziała, że Bóg nie ma zwyczaju rozmawiać z ludźmi. Nie oczekiwała donośnego głosu z niebios, który by jej powiedział, co z nią jest nie tak, ale w skrytości ducha liczyła na jakiś znak albo zmianę. Nic nie nastąpiło. Patrzyła w dół ze szczytu murów, nie odrywając oczu od swego kuzyna Edwarda. Potem uniosła podbródek, zamknęła oczy i wciąg­ nęła głęboko powietrze. Pragnęła galopować po wzgórzach, tak szybko jak nacierająca armia. Chciała się ćwiczyć w strzelaniu z łuku i trafiać prosto do celu. Chciała się nauczyć władać mieczem. Chciała wychodzić poza mury zamku w każdej chwili i bez eskorty. Chciała nosić spodnie, żeby móc się poruszać równie swobodnie jak mężczyźni. To dopiero, Wasza Królewska Mość, byłaby prawdziwa rozrywka! Z dołu dobiegł radosny gwar, jakby wszyscy wyrażali poparcie dla jej opinii. Wychyliła się, żeby spojrzeć na plac przed zamkiem, gdzie gęstniał tłum, tłoczący się jak bydło. Ludzie przepychali się bliżej sceny, na której żonglerzy i akrobaci, w ubraniach założonych tyłem do przodu dla uczczenia prima aprilis, pokazywali swoje sztuczki do wtóru skocznych melodii wygrywanych przez kapelę muzykantów, a potem zbierali miedziaki do kapeluszy. 21

JILL BARNETT Rozległ się kolejny radosny okrzyk. Sofia stała wysoko nad ziemią, oddalona od reszty zamku, z plecami prostymi jak pień wiązu i dłońmi opartymi płasko o kamienną ścianę. Muzyka zabrzmiała głośniej, a tłum na placu śmiał się i śpiewał. Wygięła szyję, żeby lepiej widzieć. Ludzie tańczyli na trawie wokół sceny do rytmu lutni i katarynek. Uwielbiała tańczyć, nawet jeśli oznaczało to konieczność do­ tykania wilgotnych dłoni jakiegoś młodego dworzanina, bo wów­ czas mogła wirować coraz szybciej i szybciej, aż kręciło jej się w głowie, i czuła się jak ptak, jakby zaraz miała pofrunąć, aż jej oddech nabierał rytmu tak szybkiego jak dźwięki muzyki. Zauważyła swą przyjaciółkę Edith oraz Eleonorę, swoją młodą kuzynkę. Eleonora miała czternaście lat, była najstarszą z pięciu córek Edwarda i wkrótce miała zostać wydana za jakiegoś za­ granicznego księcia. Wszyscy byli tam na dole, biorąc udział w świętowaniu... Wszyscy poza ludźmi pełniącymi straż na murach. I poza nią. Jeszcze jedno szybkie spojrzenie w dół wystarczyło, by porzuciła zamiar udzielenia światu bolesnej lekcji, która miała polegać na okazywaniu mu wzgardliwej obojętności. Sofia uniosła brzeg jedwabnej sukni i szybko zbiegła po scho­ dach, a potem przez bramę i most nad fosą wydostała się na plac przed zamkiem. Rozpuszczone włosy powiewały za nią jak falujące na wietrze proporce. Na polu za sceną stał jaskrawy, czerwono-zielony namiot aktorów, którzy mieli odgrywać przedstawienie oparte na religii nych opowieściach o Chrystusie, świętych i prorokach. Sofia szła przez tłum pogryzając jabłko, które wzięła z czyjegoś koszyka. Nie zdążyła przełknąć ani kęsa, gdy jej serce zabiło mocniej, a ciało okryła gęsia skórka, jakby ją owiał lodowaty wiatr. Odwróciła się szybko. Dostrzegła wysokiego, bogato odzianego rycerza o mocnej postu­ rze i nieprzeniknionej twarzy. Pokręciła głową, marszcząc brwi. Jakie to dziwne, że poczuła jego obecność, nim jeszcze go zobaczyła. Stał górując nad kłębiącym się tłumem, na wpół ukryty w cieniu królewskiego sztandaru, który łopotał mu nad głową. Miał ramiona 22 PERŁY skrzyżowane na piersi, więc nie mogła dojrzeć herbu na jego niebieskim płaszczu. Wspięła się na pusty drewniany kubeł, który ktoś porzucił w pobliżu, i stając na czubkach palców usiłowała przyjrzeć się lepiej twarzy nieznajomego. I przyjrzała się! Jabłko wypadło jej z dziwnie zdrętwiałej dłoni i zapomniane potoczyło się w trawę. Wiatr nagle ustał, jakby go przegnało południowe słońce. Sztandar zwisł nieruchomo; trójkątny koniec wskazywał prosto na ciemnowłosą głowę rycerza, niczym wska­ zówka od Boga. Widziała wyraźnie jego twarz - mocną, wyrazistą, z głębokimi cieniami na policzkach i między brwiami, tak surową, że miało się wrażenie, iż nawet słońce nie zdoła jej rozpogodzić. Wodził po tłumie leniwym spojrzeniem, padającym spod czarnej linii gęstych brwi. Wyglądał na znudzonego, jakby wszystko to już wiedział i widział wcześniej i uznawał za niegodne jego wyszukanego gustu. Nosił swą obojętność tak, jak wojownicy nosili swoje barwy, dumnie i wyniośle, jak wyzwanie dla wszyst­ kich tych, którzy mieliby czelność jej nie zauważyć. Sofię, która aż nadto napatrzyła się w życiu na dorosłych mężczyzn ścielących się u jej stóp i wychwalających jej urodę, zafascynowała jego postawa. Do tej pory mężczyźni budzili w niej uczucie politowania. Tak było, dopóki nie ujrzała tego rycerza. W żaden sposób nie wzbudzał litości. Co więcej, mogłaby się założyć o swój posag, że słowo „litość" nigdy nie gościło na jego ustach. Nie. On z pewnością nie pełzałby u jej stóp. Ani u stóp kogokolwiek innego. Jego wzrok niedbale błądził po ludzkiej ciżbie, prześliznął się po Sofii, zmierzając dalej, potem zatrzymał i zawrócił. Po raz pierwszy w życiu była wdzięczna naturze za urodę, która przyciągała męską uwagę. Czuła na sobie spojrzenie rycerza, wnikliwe, zaciekawione, trwające wieki. Zrobiło się jeszcze cieplej; słońce zaświeciło mocniej. Poczuła, że krew w niej krąży żywiej, jakby się dokądś śpieszyła. 23

JILL BARNETT A potem zdarzyło się coś niebywałego. Sofia nagle zapragnęła zniknąć w tłumie. Było to do niej niepodobne, jako że zawsze szczyciła się tym, że potrafi stawić czoło, nie tracąc przy tym spokoju i nie czując strachu, każdemu, nie wyłączając samego króla, doprowadzonego do wściekłości jej zachowaniem. Teraz jednak, kiedy ten rycerz na nią patrzył, skóra jej cierpła, a usta wysychały od przyśpieszonego oddechu. Czuła dziwny ucisk w brzuchu, a w głowie jej się kręciło, jakby od kilku godzin wirowała w tańcu. Wyglądał inaczej i inaczej na nią patrzył. Był młody jak na rycerza, mógł mieć jakieś osiemnaście lat, ale w wyrazie jego twarzy było coś, od czego wydawał się starszy. Wpatrywał się w nią nie dlatego, że poraziła go jej uroda - ten rodzaj spojrzeń Sofia znała aż za dobrze. Nie, on jakby próbował zajrzeć w głąb jej duszy, tam gdzie nikt nie miał dostępu, gdzie kryły się jej nadzieje i sekrety, marzenia i lęki, myśli, których nie znał nikt poza nią samą. Kusiło ją, żeby się odwrócić, żeby nie mógł zobaczyć zbył wiele, ale wiedziała, że jeśli to zrobi, on zwycięży w tym pojedynku na spojrzenia. Jeśli pierwsza odwróci wzrok, okaże słabość. Poza tym musiała w duchu przyznać, że pragnie na niego patrzeć mimo niepokoju, jaki w niej wzbudzał. Przy całej swej wyniosłości i dumie był wręcz diabelnie przystojny. Był też pierwszym, który wzbudził w niej uczucie inne niż obrzydzenie, jakie czuła do mężczyzn niezmiennie od wielu miesięcy. On z pewnością nie próbowałby się do niej łasić. Mężczyźni rzadko byli w stanie długo jej się przyglądać. Można było odnieść wrażenie, że jej widok ma dziwną właściwość zmieniania poważnych i silnych ludzi w bełkoczących głupców, gnących się w ukłonach, przypominających pielgrzymów, którzy ciągną gościńcami w poszukiwaniu cudu i nagle, ku swemu zdumieniu, znajdują go. Rycerze, lordowie i wojownicy patrzyli na nią i zaraz potem padali jej do stóp, całując rąbek jej sukni albo wyprawiając podobne niedorzeczności. Większość spośród adorujących ją dworzan potrafiła rozpoznać, patrząc na tył ich głowy, bo od tej strony zwykle ich oglądała. 24 PERŁY Wrodzony upór przyszedł jej z pomocą; nie zamierzała uciekać wzrokiem przed palącym spojrzeniem rycerza. Przeciwnie, uśmiech­ nęła się z udawaną nieśmiałością, wiedząc, że w takich chwilach mężczyźni zwykle tracili głowę i rzucali się za nią na oślep. Nim jednak zdążyła ocenić, jak ta niewinna zachęta działa na nie­ znajomego, ktoś z tyłu zawołał ją po imieniu. Mrugnęła odruchowo, ale się nie odwróciła. Nie jako pierwsza. Nie mogła jako pierwsza zakończyć tego pojedynku na spojrzenia. Była zdecydowana w nim zwyciężyć. Patrzyła więc wciąż na pięknego rycerza, nie przestając się uśmiechać. Przechylił lekko głowę, może zaciekawiony, a może dając jej tym jakiś znak. Aktorzy na scenie zaczęli śpiewać jakąś głośną i sprośną piosenkę, typową dla misteriów, a tłum wokół Sofii nagle zafalował w radosnym ożywieniu, rzucając się naprzód zbierać miedziaki, którymi aktorzy sypnęli ze sceny. Potrącana i popychana, straciła równowagę. Natychmiast jednak odzyskała grunt pod nogami i wyciągnęła szyję, żeby podjąć grę spojrzeń z nieznajomym. Pomagając sobie łokciami roztrącała napierającą ciżbę, próbując wrócić na miejsce, skąd miała dobry widok. Na nic się zdały jej wysiłki. Nie mogła go nigdzie dostrzec, chociaż podskakiwała i wspinała się na palce; miała przed oczyma jedynie morze ludzkich głów. Pieśń dobiegła końca i aktorzy przystąpili do końcowych ukło­ nów. Tłum wiwatował i klaskał, domagając się dalszych występów. - Boże w niebie... już nie- szepnęła błagalnie, torując sobie drogę przez ludzką gęstwinę. To była pierwsza modlitwa od wielu miesięcy, której Bóg zgodził się wysłuchać. Nagle aktorzy odwrócili się i zeskoczyli ze sceny, jak lordowie, o których minstrele śpiewają w wieczór Trzech Króli. Tłum ucichł i powoli zaczął się rozpraszać, zmierzając ku straganom i miejscu, gdzie odbywały się występy kuglarzy. Wreszcie mogła się swobodnie rozejrzeć. Ale rycerza już nie było.

2 Sofio! - Odwróciła się gwałtownie słysząc znajomy, drżący z przejęcia głos przyjaciółki. - Zaczekaj! Lady Edith biegła tak szybko, żeby ją dogonić, że złoty wianek zsunął jej się na oczy, a cienki welon okrywający włosy odpiął się i sfrunął na ziemię. Jasnorude kędziory opadły dziewczynce na twarz. Edith przystanęła gwałtownie, jakby oślepiona miękką zasłoną włosów, pomacała się po głowie, a potem marszcząc czoło obejrzała się za siebie akurat w chwili, gdy grupa niesfornych chłopaków przebiegła po jej pięknym welonie. Podniosła z ziemi spłachetek żółtego jedwabiu i porząsnęła nim, zagryzając dolną wargę w wyrazie zakłopotania. Nawet z oddali Sofia widziała ślady stóp; zniszczenia były poważne. Edith napotkała jej wzrok, wzruszyła ramionami i odrzuciła welon przez ramię, jakby to była kość kurczaka. Następnie obiema rękami chwyciła złoty wianek, przesuwając go na tył głowy po płomiennych puklach, i rzuciła się biegiem w stronę Sofii. Wreszcie dopadła przyjaciółki zdyszana z wysiłku. - Opuściłaś tańce, Sofio! - Tańce będą jeszcze po wieczerzy. - Sofia rozejrzała się na boki. Gdzie on się podział? - Dokąd ci tak śpieszno? 26 PERŁY - Wcale się nie śpieszę. - Sofia zwolniła, lecz wciąż prze­ czesywała wzrokiem ciżbę, szukając śladu niebieskiego płaszcza. - Myślałam, że zamierzasz pozostać na wieży przez cały dzień, żeby rozzłościć króla. - Zmieniłam zdanie. Doszłam do wniosku, że tutaj na dole, w tłumie, mogę go rozzłościć jeszcze bardziej. Lady Edith zmarszczyła brwi, podążając za wzrokiem przy­ jaciółki. - Kogo wypatrujesz? - Wypatruję? - Sofia raptownie odwróciła głowę i zrobiła niewinną minę. - Ja? - Po krótkiej pauzie oznajmiła: - Ciebie, ma się rozumieć! - Wzięła Edith pod rękę, popatrzyła przed siebie i z uśmiechem dodała: - Widziałaś to wielkie zbiegowisko? Bałam się, że w ogóle cię nie znajdę. Było tak tłoczno, że nie mogłam się nawet dostać do straganu, na którym sprzedają cukrowane figi i daktyle. Wyobrażasz sobie? - Znów na chwilę przerwała. - Umieram z głodu! Ściąganie przekleństw na twardą głowę Edwarda to ciężka praca. - Żachnęła się pod karcącym spojrzeniem Edith. - Nie patrz tak na mnie, bo zasłużył na te przekleństwa! - Sama nie wiem, czy powinnam ci zazdrościć odwagi, czy też cieszyć się, że nie mam w sobie tyle zuchwałości co ty. - To dlatego, że Edward nie zatruwa ci życia. Na szczęście masz brata, który o ciebie dba. - Król troszczy się o ciebie, Sofio. - Akurat. Bawi go to, że niszczy mi życie. - Sofia nie prze­ stawała rozglądać się wokół, wypatrując tajemniczego rycerza. Nie dostrzegłszy go nigdzie, pociągnęła Edith za rękaw. - Chodź­ my. Zaraz zaczną się wyścigi. Najpierw jednak wstąpimy do sprzedawcy daktyli. Ja funduję. - Odsłoniła zęby w uśmiechu, poklepując znacząco małą jedwabną sakiewkę zawieszoną na pasku. - Mam jeszcze te wszystkie drobniaki, które Edward dał mi w święto Matki Boskiej Gromnicznej, żebym była cicho podczas zawodów zapaśniczych pomiędzy jego człowiekiem i lor­ dem Gilesem. Edith jęknęła. - Nadal nie mogę uwierzyć, że ośmieliłaś się nazwać królew- 27

JILL BARNETT skiego faworyta cherlakiem, który ma nie więcej siły niż pchły na podwórzowych psach. Sofio, ten człowiek jest potężny. - Istny olbrzym. - Sofia wciąż się uśmiechała. - Ma łapska wielkości świńskich półtuszy i jeszcze większe mniemanie o sobie. Edith zatrzęsła się ze zgrozy. - Ja nie miałabym odwagi zachowywać się tak zuchwale. - To nie zuchwałość, tylko konieczność, Edith. I nadal będę mówiła to, co myślę, ilekroć odczuję taką potrzebę. Edith potrząsnęła głową z miną wyrażającą zarazem strach i zazdrość. - To głupota narażać się królowi w taki sposób. - Nie taka znów głupota, bo tamtego wieczoru opuściłam wielką salę z pięcioma monetami schowanymi w bucie. Dwiema złotymi od Edwarda i trzema srebrnymi wygranymi w zakładzie z sir Lowellem. Edith przystanęła tak gwałtownie, jakby się zderzyła ze ścianą. - Założyłaś się? - Owszem. Postawiłam na przeciwnika. Edith przeżegnała się pośpiesznie. - Czemu nie miałabym się założyć? - Przecież to grzech. - To jakoś nie przeszkadza obstawiać zakładów biskupowi Culbertowi i ojcu Johnowi - zauważyła cierpko Sofia. - To, że ty i ja miałyśmy pecha urodzić się kobietami, nie powinno oznaczać, że nie możemy się bawić równie dobrze jak mężczyźni. - Oczywiście, że nie możemy. Nie jesteśmy mężczyznami. Nie mamy ich siły i władzy... - Jeśli powiesz jeszcze, że są od nas mądrzejsi, natychmiast zostawię cię samą. - No nie, tak daleko nawet ja bym się nie posunęła, ale ty, Sofio, napytasz sobie jakiejś biedy, jeśli się nie zmienisz. Naprawdę. Król nie będzie ci pobłażał w nieskończoność. Z pewnością mu się nie podoba twoje zachowanie. Nawet Eleonora ci nie pomoże, jeśli się nie poprawisz. Co będzie, jeśli się naprawdę rozgniewa i wyda cię za kogoś tak okropnego, jak... jak... - Zniżywszy głos do szeptu, wyrzuciła z siebie ze zgrozą: - ...jak lord Alfred. 28 PERŁY Alfred de Bain był czterdziestopięcioletnim lubieżnikiem o dło­ niach jak topory i małych brązowych oczkach, w których czaiło się okrucieństwo. Zdążył pochować siedem żon, które urodziły mu ponad dwadzieścioro dzieci, a żaden z jego potomków nie dożył nawet piętnastu lat. - Gdyby Edward próbował mnie oddać za żonę jakiemuś wstrętnemu typowi, pchnęłabym się nożem prosto w serce, niech licho porwie moją duszę, i straszyłabym go przez całą wieczność. - Nie powinnaś nigdy żartować na temat odebrania sobie życia. To śmiertelny grzech. - A kto tu żartuje? Edith nie odpowiedziała. Sofii nie spodobało się jej milczenie. Edith była jej najlepszą przyjaciółką i to, że się nie odzywała, wprawiło Sofię w dziwny niepokój. Cień wątliwości zmącił jej umysł. - Edward wie, że zrobiłabym coś strasznego. Czyż nie udało mi się wystrychnąć na dudka każdego konkurenta, którego próbował mi swatać? Edith posłała Sofii zagadkowe spojrzenie. - Myślę, że pewnego dnia spotkasz mężczyznę bystrzejszego od siebie - powiedziała cicho. - Kogoś, kto nie zlęknie się twoich podstępów i kpin. - Świetnie, może wtedy wreszcie przestanie mnie męczyć nuda. - Nie powiedziała jednak tego, co myślała: że wie, iż mężczyźni opuszczają swoje kobiety. - Może zatem powinnaś wyjść za lorda Geoffreya - podsunęła Edith. - Jest bardzo bogaty. - Lord Geoffrey jest nudny jak flaki z olejem. Nie mogłabym pokochać kogoś takiego. - I patrząc przyjaciółce w oczy, wy­ znała: - Przy każdym zalotniku wyobrażałam sobie, że trzyma mnie w ramionach. Że mnie całuje i przytula. Ale nie potrafiłam sobie wyobrazić, że jestem z jakimś mężczyzną i nie pragnę już niczego innego. - Ciągle powtarzasz, że sama zadecydujesz o swoim losie. Nie wystarczyłby ci ktoś, kto pragnie tylko ciebie, jak lord Geoffrey? Sofia potrząsnęła głową. 29

JILL BARNETT - Jeśli kiedyś wyjdę za mąż... choć nie twierdzę, że to się stanie... chcę, żeby moje małżeństwo było podniecające. Edith patrzyła na przyjaciółkę tak, jakby jej wyrosła druga głowa. - Co w tym złego? Moje obecne życie jest wystarczająco spokojne. Chybabym nie zniosła, gdyby po ślubie miało być równie nudne. Już wolałabym zostać zakonnicą. - Po chwili dodała bardziej do siebie, niż do Edith: - Choć Edward twierdzi, że nie przyjęliby mnie do żadnego zakonu w tym kraju. Edith zakryła usta dłonią, skrywając chichot. - Co cię tak rozbawiło? - To, co powiedziałaś. - Edith parsknęła. - Nie widzę nic śmiesznego w tym, że pragnę ciekawszego życia. Edith nie przestawała się śmiać. Sofia zganiła ją surowym spojrzeniem, a potem wzięła się pod boki i tupnęła, czekając na odpowiedź zanoszącej się od śmiechu przyjaciółki. - Po pierwsze, nie możesz zostać zakonnicą - zaczęła Edith, uspokoiwszy się nieco. - Kościół by na to nie przystał. I musisz wiedzieć, że król nigdy by nie oddał twojego wielkiego posagu w ręce kleru. No i przede wszystkim twoje małżeństwo z pewnością nie mogłoby być nudne. Nie przy twoim charakterze, Sofio. To wykluczone. - Mówisz jak Eleonora - obruszyła się Sofia. - I dobrze. - Edith sprawiała wrażenie zadowolonej. - Dosko­ nale. Bardzo bym chciała być taka jak królowa. Sofia nie mogła tego powiedzieć o sobie. Za nic nie chciałaby przypominać królowej i być poślubioną takiemu potworowi. - Mężczyzna, którego zgodzę się poślubić, musi być rycerzem Dzielnym i prawym. - Zadarła głowę ku niebu i natychmiast ktoś stanął jej przed oczyma. Aż jej brakło tchu. - Musi mieć włosy czarne jak grzech i ramiona szerokie jak zwodzony most. Musi być wysoki. Pewny siebie. Silny. - Nie opuszczając podbródka, odwróciła się do przyjaciółki. - Mogę się zgodzić tylko na wiel- kiego wojownika. - Wojownicy mają twarde serca. Niektóre kobiety twierdzą, że PERŁY oni przenoszą swoje wojny do komnaty sypialnej. Wielu z nich bije swoje żony. Sofia rozglądała się po ludziach, wciąż szukając wzrokiem czarnych włosów, szerokich ramion i wyniosłej miny. - Gdyby mój mąż mnie zbił, wyrwałabym mu serce i dała je świniom na pożarcie. Edith położyła jej dłoń na ramieniu. - Jesteś pewna, że nikogo nie szukasz? - spytała podejrzliwie. - Edith. - Sofia stanęła w miejscu. - Powiedz mi, kogo miała­ bym szukać? Przecież jesteś tutaj. - Sofia kiwnęła głową, a potem położyła sobie dłoń przyjaciółki na piersi i wzruszyła ramionami. - I ja tu jestem. Nikt więcej mnie nie interesuje. - Machnęła ręką, nadając gestowi więcej dramatyzmu niż aktor grający świętego Piotra. - Chodź. To jest ten stragan. Widzisz? - Wskazała na proporzec z palmą, powiewający nad głowami tłumu. Wzięła Edith za rękę i pociągnęła za sobą. Stragan był niewielki, stanowił go namiot rozpięty na tyczkach i stół. Był jednak suto ozdobiony czerwonym tureckim suknem przetykanym złotą nicią i obwieszony srebrnymi dzwoneczkami, które dźwięczały, ilekroć ktoś przechodzący w pobliżu otarł się o ściankę namiotu. Pod jaskrawozieloną markizą, dającą schronienie przed palącym słońcem, śniadolicy właściciel sprzedawał cukrowane figi i daktyle oraz beczułki oleju palmowego i oliwy przywiezione przez kara­ wany ze Wschodu. - Milady! - Skinął Sofii głową, dostrzegłszy u jej paska pękatą sakiewkę. Gnąc się w ukłonie, wskazał na oferowane przez siebie dobra. - Proszę tylko spojrzeć. Owoce tak słodkie, że ich smak przybliża człowiekowi niebo. Miała przed sobą tace dorodnych, lepkich od słodyczy przy­ smaków. Soczystych. Kuszących. Poczuła, jak ślina napływa jej do ust. Sprzedawca znał się na swym fachu, bo odgadując jej pragnienie, zachęcał: - Prawdziwa rozkosz dla języka, milady! - Dajże więc pół garnca dla milady! 31

JILL BARNETT Srebrna moneta przeleciała koło ucha Sofii; sprzedawca zgrabnie pochwycił w locie. - Cała Anglia wie, że język lady Sofii Howard koniecznie należałoby czymś osłodzić! - Męski śmiech rozległ się tuż za jej plecami. Edith mruknęła coś niezrozumiale pod nosem i cofnęła się nieco. Sofia nie dosłyszała tego, ale i tak wiedziała, co przyjaciółka miała na myśli. Dobrze znała paskudny głos Richarda Warwicka. Przypominał szczęk uderzających o siebie ostrzy. Był synem barona Johna Warwicka i spełniał rolę karzącej ręki sprawiedliwości, gdy byli małymi dziećmi, kiedy to szczypał ją podczas mszy, wrzucał jej pod sukienkę żaby wyłowione w fosie i kradł jej buty zsunięte z nóg podczas sumy. Parę razy musiała wracać z kaplicy na ugiętych nogach, żeby Edward lub Eleonora nie zauważyli jej bosych stóp wystających spod sukienki. Ilekroć słyszała głos Richarda, niemal czuła ukłucia ostrych kamyków, wbijających się jej w stopy. Dwa lata wcześniej odrzuciła jego oświadczyny, nie tylko dlate­ go, że nigdy nie mogłaby go pokochać i za nic nie potrafiła sobie wyobrazić siebie w jego ramionach, ale też dlatego, że był wyjątko­ wo irytującą osobą. Mogła się założyć, że to właśnie on zniweczył jej plany udziału w wyścigu, donosząc królowi o jej zamiarach. Sofia nawet nie drgnęła. - Zwróć mu monetę, sprzedawco - odezwała się słodkim gło­ sem. - Nie potrzebuję, żeby jakiś mężczyzna kupował mi słody­ cze. - Wyjęła z sakiewki jedną ze złotych monet, którymi Edward ją przekupywał, i podała mu na otwartej dłoni. Wzbudziła sensację, ponieważ złoto dziesięciokrotnie przewyż­ szało wartością srebrną monetę Warwicka, a poza tym kobieta rzadko posiadała własne pieniądze. To mężczyźni zawsze płacili za sprawunki i w swym mniemaniu okazywali męskość oraz siłę ducha, dzierżąc w rękach sznurki od domowych sakiewek. Wreszcie odwróciła się, stając twarzą w twarz z Richardem Warwickiem. Był wciąż tym samym starym Dickonem, miał te same jasne włosy rzednące z wiekiem i ciemnobrązowe oczy które stawały się prawie czarne, kiedy na nią patrzył. Nie rozumiała, 32 PERŁY co to oznacza, kiedy patrzył na nią w taki sposób, wiedziała jednak, że wcale jej się to nie podoba. Poza tym Richard Warwick rzucał się w oczy, jako że wyrósł wysoki, miał potężną posturę i całkiem przyjemną dla oka twarz. Sofii zawsze się wydawało, że jest jak jajo, które zbyt długo pozostawało w gnieździe - niby z wierzchu całkiem normalne, lecz śmierdzące, kiedy się je rozbiło. Oczy Warwicka zwęziły się w szparki, jak zawsze, gdy na nią patrzył, i przybrały tę niepokojąco ciemną barwę. Nie zamierzała dać mu poznać, że jego wygląd robi na niej takie wrażenie. Zadarłszy podbródek, potrząsnęła głową i na powrót obróciła się do niego plecami. - Wezmę trzy te i pięć tamtych - powiedziała do sprzedawcy, wskazując na tacę z daktylami i figami. - A ty na co masz ochotę? - zwróciła się do przyjaciółki. Edith przysunęła się bliżej do Sofii, jakby mogło ją to ochronić przed gniewnym spojrzeniem Warwicka. Sofia doszła do wniosku, że Warwick jest taki sam jak większość mężczyzn. Jeśli nie mogą panować nad kobietą słowami, siłą władzy czy rozumu (o którym trudno było wiele mówić w przypad­ ku Dickona Warwicka), niezmiennie próbowali ją przestraszyć groźnym spojrzeniem. Oblicze Richarda Warwicka zdradzało, że sytuacja przyjęła niekorzystny dlań obrót. Po kilku niezdarnych krokach stanął u boku Sofii i odezwał się donośnym, trochę skrzekliwym głosem: - Proszę, zdradź mi, milady, skąd masz złotą monetę? - Urwał znacząco, oceniając efekt, jaki wywarły jego słowa. - To nie­ spotykane. Od strony gromady gapiów, którzy przystanęli w pobliżu, obserwując ciekawą scenę, dobiegł szmer ściszonych głosów. Richard Warwick uśmiechnął się z zadowoleniem, podobnie jak towarzyszący mu kompani - młodzieńcy z możnych rodzin i świeżo pasowani rycerze: Thomas Montgomery, Robert de Lacy oraz Alexander Mortimer i William Pembroke. Wszyscy patrzyli na Sofię w taki sam domyślny sposób. Postanowiła udawać, że w ogóle ich nie zauważa. 33

JILL BARNETT Zaraz potem jednak ktoś uszczypnął ją w pośladek, i to mocno. Bardzo mocno. Sofia aż podskoczyła, tak ją zabolało. Nie mogła się powstrzymać - spiorunowała wzrokiem Warwicka, który miał tak niewinną minę, że wyczułaby w nim winowajcę, nawet gdyby nie rozpoznała brutalnej siły jego palców. Bez wątpienia był osłem godnym najwyższej pogardy, nic więc dziwnego, że powiedział: - Może milady otrzymała złoto, sprzedając coś za nie. - Co chcesz przez to powiedzieć, Dickon? - spytała ostro. Wzruszył ramionami, jakby nie chodziło o nic ważnego, prze­ biegając szybkim spojrzeniem po twarzach widzów. - Mów! - zażądała. Wysunął przed siebie rozpostarte dłonie, jakby się przed nią bronił, równocześnie unosząc brwi w grymasie udawanej niewin­ ności. - Nic, poza tym, że kobieta ma niewiele do sprzedania. - Znów na moment zawiesił głos. - Poza swymi... względami. Ni mniej, ni więcej, tylko nazwał ją publicznie sprzedajną dziewką. Miała tak wielką ochotę go spoliczkować, że aż ją swędziały dłonie. Zmusiła się jednak do zachowania spokoju. Całą siłą woli odwróciła się do sprzedawcy, obdarzyła go szerokim uśmiechem i swobodnym ruchem wskazała rządek fig ułożonych na tacy. - Trzy sztuki - poprosiła. Podczas gdy sprzedawca zawijał towar w suchy figowy liść i obwiązywał w zgrabny pakunek, wolno odwróciła się z powrotem i przybrała niedbałą pozę, opierając się o stół, na którym wyłożone były owoce. - Tak się składa, że nie jestem na sprzedaż - powiedziała, patrząc Warwickowi prosto w oczy. Następnie opuściła wzrok, udając, że strzepuje jakiś pyłek ze spódnicy. Po chwili milczenia dodała: - Sądzę, że ty i lord John przekonaliście się o tym w zeszłym roku. - Machnęła dłonią jeszcze dwukrotnie wygła­ dzając spódnicę, po czym spojrzała na niego z promiennym uśmiechem. Nie odpowiedział. - Czyż ty sam nie oświadczałeś się pięć, nie, osiem... - Dotknęła 34 PERŁY palcem ściągniętych ust, a potem pokiwała głową. - Tak, zgadza się, osiem razy? Mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Śmiali się z Warwicka. - To prawda, Warwick. - Thomas Montgomery klepnął go w ramię. - Nie zechciałaby cię tak samo jak żadnego z nas. Choćbyś nawet błagał na kolanach! Warwick poczerwieniał jak burak; jego szyja przybrała odcień głębokiej purpury. Kątem oka dostrzegła, jak opuszcza rękę, przybli­ żając ją do jej pośladka. Wysunęła się szybko przed Edith. Potknęła się przy tym i pewnie by upadła, gdyby nie to, że zdążyła się złapać słupka namiotu. Dzwoneczki rozdzwoniły się przenikliwie w ciep­ łym suchym powietrzu, jakby ostrzegały przed tym, co ma nastąpić. - Auu! - Edith podskoczyła gwałtownie. Masując obolały pośladek, patrzyła z oburzeniem na Warwicka. - Uszczypnąłeś mnie - rzuciła oskarżycielskim tonem. Warwick wydukał coś niewyraźnie. - Uszczypnąłeś mnie! - Chwileczkę, lady Edith... - Wyciągnął ręce przed siebie. - Nie próbuj zaprzeczać. Cokolwiek zamierzasz, Richardzie Warwicku, radzę ci tego poniechać. O wszystkim powiem mojemu bratu. Brat Edith, Henry, lord Peveril, był krzepkim mężczyzną około trzydziestki, niewiarygodnie bogatym i powszechnie znanym jako doskonały wojownik, posiadaczem trzech najsilniejszych zamków w środkowej Anglii i jeszcze jednego daleko na północy. Dzięki swemu bogactwu i wojennej sławie zgromadził armię liczącą setki zbrojnych. Był oddany królowi do szpiku kości, uczciwy, lecz groźny i uwielbiał swą śliczną, łagodną młodszą siostrę. Wszyscy w kraju wiedzieli, że nie zawaha się wyzwać na pojedynek każdego, kto ośmieli się jej uchybić. - Przepraszam, lady Edith. - Richard skłonił się głęboko, zataczając przed sobą szeroki łuk ręką. Gest był tyleż przesadny, co nieszczery. Zaraz potem cała kompania hałaśliwych młodych mężczyzn ucichła i zaczęła się wycofywać. Warwick obejrzał się przez ramię, posyłając Sofii wściekłe spojrzenie spod zmrużonych powiek, które zapewne miało ją śmiertelnie ugodzić. 35

JILL BARNETT Odpowiedziała mu uśmiechem i lekkim machnięciem palców, na co zacisnął tylko zęby i oddalił się sztywno wyprostowany. Edith przez chwilę przyglądała się przyjaciółce z namysłem. - To uszczypnięcie, od którego wciąż jeszcze piecze mnie pośladek, było przeznaczone dla ciebie. - Owszem. - Sofia próbowała powstrzymać uśmiech cisnący się na usta. Ubolewała, że Edith ucierpiała z jej powodu. Jednakże świat był miejscem pełnym niebezpieczeństw i każdy powinien sam na siebie uważać. Edith musiała odgadnąć myśli Sofii albo też przejrzała jej podejrzanie niewinną minę, bo nagle zaczęła się śmiać. - Jesteś podła, Sofio. Strasznie podła. Pozwalasz, żeby twoja najlepsza przyjaciółka ponosiła karę, która się tobie należy. - To nie tak, Edith. - Sofia zawtórowała jej śmiechem. - Po prostu ruszam się szybciej niż ty. - No, tym razem ci się udało. Ale następnym razem będę uważać, gdzie staję, ilekroć zobaczę w pobliżu Richarda Warwicka. - Wyobrażasz go sobie jako męża? - Sofia aż zadrżała. Zgroza! Założę się, że któryś z jego przodków musiał być homarem. - 1 zrobił się na twarzy czerwony jak homar, kiedy powiedzia­ łam, że poskarżę się Henry'emu - dodała Edith zagryzając wargę. Sofia wyobraziła sobie twarz Dickona, a po chwili obie panny zaniosły się zgodnym śmiechem. - Znam cię. Nie wspomnisz bratu o niczym. - To kuszące, ale złoiłby Warwickowi skórę do krwi. Niemniej jednak czasem warto użyć Henry'ego jako pogróżki. - Pewnie. Czasami żałuję, że nie mam brata, który by się za mną wstawił. Edith zerknęła na nią z ukosa. - Albo byś go doprowadziła do szaleństwa, albo owinęła sobie wokół małego palca. - Ja? - Owszem, ty. Śmiejąc się, Sofia otoczyła ramieniem wąziutką talię przyjaciółki. - Chodź, wybierz sobie coś słodkiego. Tracimy tu mnóstwo czasu Edith zainteresowała się przysmakami wyłożonymi na straganie 36 PERŁY Sofia czekała, przytupując lekko dla zabicia czasu. W końcu straciła cierpliwość. - Edith. Czuję, że zaczynają mi się robić zmarszczki ze starości. Proszę cię, zdecyduj się na coś wreszcie - ponagliła. - Już, już -próbowała ją uspokoić wciąż niezdecydowana Edith. - Pomogę ci wybrać. Sprzedawco... - zaczęła Sofia wskazując na figę, ale Edith jej przerwała. - Nie, nie! Już wybrałam. Naprawdę. - Wreszcie! - Tak mi się przynajmniej wydaje. Sofia jęknęła w duchu. - Nad czym tu tyle rozmyślać? Figi czy daktyle? Co wolisz? - To nie takie proste. Jedne są maczane w miodzie... A te tutaj są posypane cypryjskim cukrem. Widzisz? Te na tej tacy mają cynamon, a tamte kardamon i gałkę muszkatołową. A popatrz na te. Sprzedawca mówi, że mają w środku migdały. Potwierdził skinieniem. - Najlepsze migdały z północnego Rzymu. A te, milady, mają wyjątkowy smak, ponieważ moczono je w winie i różnych wschod­ nich przyprawach, a potem obtaczano w tłuczonych orzechach laskowych z Francji. - Edith, weź po jednej z każdego rodzaju. Błagam. - Nie mogę. To byłoby obżarstwo i musiałabym spędzić cały jutrzejszy ranek na modlitwach. Potrzebuję jeszcze tylko chwilki. Prawdziwe migdały - szepnęła z zachwytem. - Jakby wyrosły w środku w jakiś cudowny sposób. - Prawdziwy cud będzie wtedy, jak się wreszcie zdecydujesz - mruknęła Sofia pod nosem. Z ręką wspartą na biodrze spoglądała na tłum, zastanawiając się, dlaczego inni nie myślą i nie postępują tak jak ona. To by jej znacznie ułatwiło życie. Doszła do wniosku, że jej rycerz bezpowrotnie zniknął. Jakby w ogóle nigdy nie istniał. Zaczynała nabierać podejrzeń, że tylko sobie go wymyśliła. Nagle zza rogu mignął niebieski płaszcz. Po drugiej stronie placu ukazała się ciemna czupryna górująca nad tłumem głów. To był on. Do licha! Czy nie mógł podejść bliżej w jej stronę? Szarpnęła przyjaciółkę za rękaw. 3?

JILL BARNETT - Edith! - Już wybrałam. Patrz. Sprzedawca je pakuje. - Świetnie! No to chodźmy. - Chwyciła Edith za rękę i pociąg­ nęła za sobą. - Poczekaj! Twoje pieniądze! I moje słodycze! - Edith wyrwała się jej i wróciła do straganu. Zabrała swoją paczuszkę i wydaną przez sprzedawcę resztę, po czym rzuciła się biegiem za Sofią, która uparła się, by tym razem odnaleźć tajemniczego rycerza Nie mogła go stracić z oczu. Edith biegła za nią truchtem, żeby nadążyć. Sofia słyszała, jak przeprasza mijanych łudzi, spychanych z drogi przez idącą przodem przyjaciółkę. - Czemu się tak śpieszysz? Sofia cały czas rozglądała się na boki. - Zaczynają się wyścigi. - Ale do wyścigów trzeba iść w tamtą stronę! - zaprotestował;! Edith, próbując wskazać właściwy kierunek. - To chodzi o inne wyścigi - mruknęła Sofia, kiedy dotarły do miejsca, gdzie wcześniej widziała rycerza. Przystanęła, popatrując dokoła. Znowu zniknął. Ten człowiek musiał być chyba zjawą. Edith dyszała ciężko, przyciskając dłoń do piersi. - Tu nic nie ma. Żadnych wyścigów. Widzisz? Mówiłam ci, że idziemy w złą stronę. - Zaczekaj. - Sofia wskoczyła na mur, jakby była chłopakiem stajennym, a nie dobrze urodzoną panną. Rozpostarła ramiona. żeby łatwiej utrzymać równowagę. - Co ty wyprawiasz? Złaź stamtąd! To niebezpieczne. - Edith patrzyła na nią wyraźnie zaniepokojona. Aż pisnęła, kiedy kilka kamieni osunęło się spod stóp Sofii. - Nic mi nie jest- uspokoiła ją Sofia. Stąpała po murze z odwagą i zręcznością linoskoczków, którzy występowali na majowych jarmarkach. - Patrz! - Wykonała kilka tanecznych kroków, by dowieść Edith, że świetnie sobie radzi. Edith tego jednak nie widziała, ponieważ zasłoniła sobie oczy z przestrachu. 38 PERŁY Nieco urażona brakiem zaufania Sofia przyjrzała się murowi przed sobą. Biegł na północ i stawał się stopniowo coraz wyższy. Gdyby jej się udało dojść do samego końca, gdzie stykał się z łukowatą bramą prowadzącą na plac, miałaby widok prawie tak dobry, jak z murów zamkowych. Posuwała się coraz dalej, stawiając drobniejsze kroki, ponieważ mur był stary i stromy. O cały wiek starszy niż mury zamkowe. Płaskie kamienie nie były połączone ze sobą zaprawą, tylko ułożone warstwami i sklejone niewielką ilością skruszałej gliny. - Okłamałaś mnie - zarzuciła jej Edith. Sofia, nie odrywając oczu od muru, ostrożnie, lecz pewnie posuwała się do przodu, z językiem w kąciku ust i wyciągniętymi sztywno ramionami. - A w jakiej to niby sprawie cię okłamałam? - Tylko głupiec by uwierzył, że nikogo nie szukasz. Opuszczam cię. W tej chwili. Należy ci się to. Słysząc ton urazy w głosie przyjaciółki, Sofia przystanęła i spojrzała w dół. - Dobrze. Zaraz ci powiem. Muszę tylko podejść trochę dalej... - Co mi powiesz? - Jeszcze nie teraz. Nie chcę sobie skręcić karku. - Miała przed sobą jeszcze dwa łatwe kroki, żeby się dostać na szczyt, gdzie kamienie wyglądały całkiem solidnie i z pewnością mogły utrzymać jej ciężar, nie krusząc się i nie osuwając. Jeszcze raz rozejrzała się po tłumie, omal nie tracąc równowagi. - Uważaj, Sofio. Kamienie są obluzowane. Nic nie może być aż tak ważne, żeby ryzykować upadek. Proszę cię, zejdź z tego muru. - Ale to jest ważne! - Sofia ściszyła głos. - Szukam pewnego mężczyzny. Edith zrobiła wielkie oczy. - Wiedziałam, że coś jest na rzeczy! - Edith próbowała pstryk­ nąć palcami, ale jej się nie udało, bo były lepkie od miodu. - Kim on jest? - Nie znam go. Może ty go znasz? Pomóż mi go znaleźć. - Jak mam go szukać? Nawet nie wiem, jak on wygląda. 39

JILL BARNETT - Jest wysoki i ubrany na niebiesko. W kolorze nieba. Ma kruczoczarne włosy, a rysy twarzy tak regularne i piękne, że od samego patrzenia na nie brakuje człowiekowi tchu w piersiach. - Położyła ręce na wyższym poziomie muru, a stopę na wystającym kamieniu, gotowa podciągnąć się w górę. - Jeśli mi się uda wejść jeszcze trochę wyżej, będą mogła sprawdzić, czy jest gdzieś w pobliżu... - Uczepiona kamiennego występu, spojrzała w dół. Za plecami Edith, patrząc prosto na nią, stał jej cudownie przystojny rycerz. 3 Z bliska ten wyśniony mężczyzna, na którego widok krew jej się burzyła, a w głowie wirowało, wydawał się jeszcze piękniejszy. Patrzył prosto na nią, chociaż odezwał się do Edith. - Lady Edith, wygląda na to, że twoja przyjaciółka coś zgubiła. O tak, zgubiłam serce. - Nie coś, lecz kogoś. - Edith wyjęła z paczuszki figę i dodała obojętnym tonem: -Wypatruje jakiegoś mężczyzny. -Wbiła zęby w owoc. - Podobno przystojnego. Rycerz wybuchnął głośnym, dudniącym śmiechem. Gdyby mogła wepchnąć całą torbę fig, albo lepiej całą tacę, cały stragan fig w niewyparzoną buzię Edith, zrobiłaby to z roz­ koszą. Zamiast tego jedynie na moment odwróciła wzrok, na tyle, by wykonać pierwszy krok z dziesięciu, jakie musiała zrobić, żeby zejść z tego przeklętego muru. Pierwszy krok był w porządku. Następny już nie. Kamienie zagrzechotały i usunęły jej się spod nóg. Potknęła się, wydała z siebie pisk przestrachu i spadła. Wszystko działo się tak szybko. Zamknąwszy oczy, czekała na moment zderzenia z ziemią; w głowie kołatała jej się tylko jedna myśl - że zapewne skręci sobie kark i umrze akurat w chwili, gdy znalazła upragnionego mężczyznę. 41

JILL BARNETT Ale nie uderzyła o ziemię. Wylądowała w silnych męskich ramionach. Jego ramionach. Zamrugała patrząc na niego z bliska, świadoma, że nie zdołała ukryć swego zaskoczenia. Złapał ją tak swobodnie, jakby ważyła nie więcej niż piórko. Odetchnęła parę razy głęboko, szukając w głowie odpowiednich słów. W tej samej chwili poczuła jego zapach w nosie, w ustach, w głowie i w sercu i nie była już w stanie w ogóle myśleć. Pachniał czystym mężczyzną, hiszpańską skórą i spełnionymi marzeniami. - Szuka jakiegoś mężczyzny, tak? - Miał głos tak głęboki, jakby pochodził z jego duszy lub z nieba, a może raczej prosto z piekła, pomyślała, dojrzawszy dziwny błysk w jego oczach. Nie była w stanie powiedzieć nic mądrego. Jakby ustało połą­ czenie mózgu z ustami. Żadnej zgryźliwej uwagi. Żadnego dow­ cipu, którym by się mogła wykpić z niezręcznej sytuacji. Sofia Howard miała związany język. Nigdy by nie przypuszczała, że to możliwe, bo dotąd zawsze miała ostatnie słowo. Nie była nawet pewna, czy w ogóle zdoła i. wydobyć z siebie głos. Jakby zdolność mówienia uleciała z niej wraz z przyśpieszonym oddechem i unosiła się gdzieś wysoko ponad jej głową, pozostając poza zasięgiem. Przycisnął ją mocniej do siebie, przesuwając dłonią po zewnętrz­ nej stronie jej uda i podciągając przy tym nieco jej spódnicę. - Ja jestem mężczyzną - rzekł spokojnie. Nie potrafiła oderwać od niego oczu. Nie była w stanie się odezwać. Czas jakby stanął w miejscu. Niema i całkowicie bez- bronna patrzyła z bliska w jego niebieskie oczy; serce waliło jej mocno, oddech stał się szybszy. Jego oczy miały taki sam kolor jak tunika, były błękitne niczym poranne letnie niebo. Nagle dostrzegła w nich coś jeszcze - błysk rozbawienia, który zdradzał, że piękny nieznajomy wie, kogo wypatrywała. Modliła się, żeby nie odgadł jej myśli. A myślała o tym, że niełatwo jest patrzeć w oczy temu pierwszemu mężczyźnie, na którym jej zależało. Sofia nie miała zwyczaju się rumienić. Rumieniec był jej obcy i wiele razy w życiu była wdzięczna losowi, że oszczędził jej tej przypadłości. Pozwalało jej to okazywać odwagę nawet w chwilach, 42 PERŁY gdy wcale nie czuła się odważna. A także ukrywać przed światem to, co czuła naprawdę. W tym momencie również przybrała na twarz maskę chłodu, żeby ukryć prawdę. Spotkała tego jedynego człowieka na świecie, którego pragnęła, i ta świadomość dosłownie nią wstrząsnęła. - Proszę mnie postawić. - Zdołała jednak wydobyć z siebie głos, który w dodatku brzmiał niespodziewanie spokojnie. Ocze­ kiwała, że od razu spełni jej polecenie. Nie spełnił. - Natychmiast. - Z zadowoleniem stwierdziła, że jej ton jest odpowiednio surowy. Zmienił się na twarzy, jakby chciał coś powiedzieć, ale się nie odezwał. Opuścił jedno ramię, to, którym trzymał ją pod kolanami. Nogi zwisły jej bezwładnie. Wciągnęła gwałtownie powietrze, ale zaraz przycisnął ją do siebie drugim ramieniem, którym obejmował ją w pasie. Czuła się jak zwierzę schwytane w sidła. Nie dość, że zgniatał ją mocnym uściskiem, to jeszcze miała wrażenie, że przeszywa ją wzrokiem. W jego oczach dojrzała ten sam wyraz, z jakim patrzył na nią wcześniej ponad zatłoczonym placem. Westchnęła; wydawało jej się, że to westchnienie było głośne jak krzyk. Przymrużył oczy, przenosząc wzrok na jej usta, a potem zwolnił uścisk, pozwalając, by się po nim wolno zsunęła i dotknęła stopami ziemi. Odskoczyła od niego jak oparzona. Czuła nieznośną suchość w ustach. Nie podnosząc wzroku, podziękowała mu szybkim dygnięciem. Gdyby odkrył jej prawdziwe uczucia, chybaby się zapadła pod ziemię, tam na miejscu, pośrodku placu. Zniknęłaby pod trawą i nie zostałby nawet ślad po jej istnieniu. - Powinnaś podziękować sir Tobinowi za uratowanie życia - pouczyła ją Edith. Skrzywiła się, stwierdziwszy, że w paczuszce nie został już ani jeden owoc. Sofia zesztywniała. - Co powiedziałaś? - wykrztusiła ledwie słyszalnym głosem. - To jest sir Tobin de Clare - wyjaśniła Edith nieco zdziwiona. - Spotkaliście się już kiedyś. 43

JILL BARNETT Sofia poderwała głowę. Jej wybawiciel wpatrywał się w nią nieruchomym wzrokiem. - Wracam do straganu z daktylami, Sofio. Sir Tobin cię od­ prowadzi. Spotkamy się na wyścigach i poszukamy twojego tajemniczego rycerza. - Edith odeszła, pozostawiając ją na łasce Tobina de Clare, najstarszego syna hrabiego Gloucester. Rzeczywiście, spotkała go już kiedyś. Ale nigdy wcześniej nie widziała jego twarzy. Zamek Camrose, trzy lata wcześniej Sofia stała za wielkimi drzwiami z rzeźbionego dębu prowa­ dzącymi do wielkiej sali, z dala od hałaśliwego tłumu biesiadników, który wylewał się ze środka, gdzie świętowano zaślubiny lady Clio Camrose z lordem Merrickiem, hrabią Glamorgan, członkiem rodu de Beaucourt i bliskim przyjacielem i wasalem jej kuzyna Edwarda. Gdy uczta trwała w najlepsze, do sali wkroczyli heroldowie, przyciągając uwagę gości kilkoma długimi, triumfalnymi tonami rogów. Po chwili lord Merrick podarował swej świeżo poślubionej małżonce wspaniały tort upieczony z białej mąki. Tort miał kształt zamku Camrose, z wieżami z ucieranego cukru, murami z kremu migdałowego i różanych płatków oraz podnoszonym mostem nad fosą wypełnioną miodem, po którym pływały cukrowe łabędzie. Na widok wspaniałego ślubnego prezentu lady Clio obrzuciła męża rzewnym spojrzeniem, a potem zaczęła śmiać się i płakać równocześnie. Sofii dostały się aż dwa kawałki tego wybornego tortu, co wymagało z jej strony pewnych zabiegów, by nikt nie oskarżył jej o obżarstwo - jeden z siedmiu grzechów głównych. Uważała, że to nieporozumienie. Nie była przecież żarłokiem, po prostu bardzo lubiła słodycze. Jakim cudem lizanie słodkiego białego ciasta mogło być grzechem? I do tego głównym? Obmyślając, jak by tu zdobyć trzeci kawałek, stwierdziła nagle ku swemu zdumieniu, że wszyscy ludzie w jej wieku, synowie 44 PERŁY i córki możnych rodów, jej przyjaciele i młodzi kuzyni, zniknęli gdzieś z wielkiej sali. Wyszła więc także za próg i przystanęła, zastanawiając się, gdzie powinna ich szukać. - Chodź, Sofio! Odwróciła się, rozpoznając głos młodziutkiej kuzynki. - Chodź, dołącz do zabawy! - powtórnie zawołała księżniczka Eleonora. Sofia musiała okrążyć korpulentnego akrobatę, który wiódł przez tłum sforę tańczących psów. Rozglądając się, dostrzegła na wewnętrz­ nym dziedzińcu, pomiędzy stajnią a spichlerzem, większość swoich przyjaciół w towarzystwie innych młodych ludzi, którzy przybyli ze wszystkich zakątków kraju po to, by wziąć udział w ślubnej ceremonii. - Bawimy się w ciuciubabkę! Chodź! Szybko! - Eleonora, najstarsza córka jej kuzyna Edwarda, stała w wielkim kręgu wraz z resztą młodzieży. Pośrodku koła stał wysoki młodzieniec. Na głowie miał za­ krywający twarz czarny kaptur, obie ręce trzymał wyciągnięte przed siebie. Poruszał się wolno, ostrożnie, macając przed sobą na oślep. Nagle zastygł na moment bez ruchu, przyczajony, napięty, po czym skoczył przed siebie, próbując złapać Eleonorę. Księżniczka wybuchnęła śmiechem, bo potknął się i złapał tylko powietrze. Wywijała mu się zręcznie, nie przestając chichotać i pokrzykiwać zaczepnie, aż wreszcie, wabiąc go ku sobie, nie­ spodziewanie przykucnęła, a zakapturzony młodzian zderzył się ze ścianą spichlerza. Wszyscy uczestnicy zabawy przyjęli jego porażkę wybuchem wesołości. Młodzieniec odwrócił się na pięcie, wykonał żartobliwy ukłon i także się roześmiał. - Ha! Księżniczka Eleonora jest zbyt szybka dla niezdarnego i pokornego syna hrabiego! Ci, którzy go znali, znów okazali rozbawienie. Sofia przyjrzała mu się uważnie, ale nie sądziła, by wcześniej go spotkała. Głos nie wydawał jej się znajomy. No i pamiętałaby przecież kogoś tak wysokiego. Nie było w tym nic dziwnego, jako że większość 45

JILL BARNETT synów królewskich wasali opuszczała domy w wieku zaledwie siedmiu lat. Córki znajdowały schronienie w zamkach, gdzie żyły jak więźniowie, a synowie z dala od domu służyli wojownikom i ćwiczyli się w sztuce wojaczki, jako przyszli rycerze, przeznaczeni do obrony granic Anglii. Podczas gdy Sofia nie odrywała oczu od młodzieńca w kapturze, Eleonora zakryła usta dłonią, żeby stłumić śmiech, i robiąc uniki broniła się przed schwytaniem. Po kilku daremnych próbach złapania córki króla zakapturzony młodzieniec wybrał sobie inny cel, a księżniczka spojrzała w stronę Sofii i machając dłonią zachęcała ją do wzięcia udziału w zabawie. Sofia szybko wepchnęła sobie do ust trzeci kawałek tortu, aż wydęło jej policzki, i podkasawszy spódnicę zbiegła po kamiennych schodach. Dołączyła do Eleonory, wzięła ją za rękę i przełykając słodką masę śledziła wesołą gonitwę. Obserwowała uważnie przebieg zabawy, młodzieńca w kapturze i osoby, które gonił. - Zauważyłaś, Eleonoro, że on próbuje łapać tylko dziewczęta o bujnych kształtach? - spytała szeptem, pochylając się do kuzynki. - Sofio! - parsknęła Eleonora, przyciągając tym uwagę, mło­ dzieńca. - Śmiejecie się! - powiedział, zbliżając się do nich. Sofia zrobiła coś zupełnie odwrotnego niż cała reszta: podeszła do niego z rękami wspartymi na biodrach i wysoko zadartym podbródkiem. - Według mnie wcale nie jesteś ślepy! Młodzieniec nie zrobił ani kroku, tylko obrócił się do niej przodem. Przekrzywił lekko głowę. - Na ile mam być ślepy, żeby nowa dama była zadowolona? - Na tyle, żeby nie wybierać tylko tych, które mają duże piersi! Rozległy się szydercze śmiechy. - De Clare! Ona cię oskarża! Sofia wiedziała, że de Clare to rodowe nazwisko hrabiego Gloucester. Młodzieniec w kapturze musiał więc być jego synem. Skłonił się przed nią nisko. - Ale ktoś inny wcale nie jest ślepy, jak widzę. 46 PERŁY - Ha! Proszę bardzo. Sam się przyznał, że widzi. - Sofia nie mogła sobie odmówić złośliwości; z radością przekręciła jego słowa na swoją korzyść. - Widzi? - Stał w miejscu, pocierając podbródek w udawanym namyśle. - A gdybym ci powiedział, że mam dar jasnowidzenia? - A gdybym ja ci powiedziała, że potrafię latać? Wszyscy się roześmiali. - Ta dama wątpi w moje zdolności. - Ta dama uważa, że płótno kaptura prześwituje. Sofia wpatrywała się w niego, mając w duchu pewność, że i on ją widzi. Zaśmiał się, wyciągając ramiona na boki. Świadomie robił przedstawienie na użytek wszystkich patrzących. - A może ta dama sama zechciałaby zasłonić mi oczy? - Zrób to, Sofio! - Właśnie! Tu jest kawałek gęstszego materiału na przepaskę! Powinien się nadać! - Jeden z chłopców rzucił jej pasek od tuniki z czarnego jedwabiu. Sofia z ochotą podjęła wyzwanie; napawała się zwycięstwem w słownym pojedynku z tym wysokim młodzianem, który był synem możnego hrabiego i sam się prosił, żeby mu utrzeć nosa. - Musisz przede mną uklęknąć, bo nie jestem tępogłowym olbrzymem. Znowu się zaśmiał, ale posłusznie spełnił jej żądanie. Podeszła bliżej. - Podałaś w wątpliwość mój honor - powiedział cicho, żeby tylko ona usłyszała. - Czyżby oszukiwanie było honorowe? - Sofia wcale się nie siliła na ściszanie głosu. Przeciwnie, chciała, żeby wszyscy słyszeli. Tajemnice i szeptane groźby psuły jej smak zwycięstwa. - Twierdzisz, że oszukuję? - Owszem. - Mówisz, jakbyś była tego pewna, milady. - Bo jestem. - Pokiwała głową. - Rozumiem. To poważne oskarżenie. Pozostali uczestnicy zabawy zaczęli szeptać między sobą. 47

JILL BARNETT Nie mogła się wycofać. Poza tym sytuacja wydawała jej się całkiem zabawna. - Owszem - przyznała twardo, zadzierając podbródek. Zerknęła przy tym triumfalnie na swoją kuzynkę. - Skoro mnie wyzwałaś, będziesz musiała zapłacić okup, jeśli ci udowodnię, że się mylisz. Spojrzała na niego podejrzliwie. Czyżby oszalał? - Twierdzisz, że zdołasz mnie złapać z podwójnie zasłoniętymi oczami? - Roześmiała się serdecznie. Miała zamiar związać pasek tak mocno, żeby mu się uszy przylepiły do głowy. - Oczywiście - rzekł tonem przechwałki, który pewnie by ją zaniepokoił, gdyby nie była aż tak pewna siebie. Nigdy by się nie uchyliła przed wyzwaniem. Była kobietą, więc duma stanowiła jej najcenniejszy skarb. Przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu. Czuła na sobie jego wzrok, chociaż miał twarz zasłoniętą czarnym kapturem. Spojrzała na jedwabny pasek, który trzymała w rękach. Gęsto tkany jedwab miał jeszcze głębszy odcień czerni niż kaptur. Popatrzyła na słońce przez podwójnie złożony pasek i stwierdziła, że nic nie prześwieca. Nie było zatem żadnego ryzyka. - Dama się waha - zakpił. Droczył się z nią, zarozumialec. - Jeśli mnie złapiesz z podwójną przepaską, zapłacę każdy okup, jakiego zażądasz. - Spojrzała na czarny kaptur, w miejsce, gdzie powinny się znajdować jego oczy. - Zatem zawiąż mi drugą przepaskę. - Uklęknął i pochylił głowę. Zaciągając węzeł, zastanawiała się, co go opętało, że porwał się na zakład, który musiał przecież przegrać. Gdy patrzyła z góry na kaptur, na moment zaciekawiło ją, jaki kolor mają jego włosy ukryte pod spodem. Jak wygląda jego twarz? I oczy? Głos miał niski i dźwięczny, nie taki jak inni chłopcy, którzy czasami skrzeczeli jak koła wozów, domagające się naoliwienia. Sądząc po wzroście, musiało mu niewiele brakować do wieku męskiego. Prawdopodobnie był giermkiem. Bez wątpienia pochodził z zamoż­ nej rodziny, o czym świadczył wytworny krój jego ubrania oraz bogate ozdoby i hafty. Na nogach miał buty z miękkiej skóry, którą sprowadzano z Hiszpanii i która kosztowała krocie. 48 PERŁY Z jego słów wynikało, że jest synem hrabiego. Było jednak wielu magnackich synów, których nie znała, ponieważ wcześnie zostali oddani na wychowanie. Była zła na siebie, że nie rozejrzała się lepiej podczas uczty, kiedy wszyscy goście siedzieli przy stołach, a ona zajmowała miejsce tuż przy królewskim podeście, skąd miała doskonały widok na całą salę. Wiedziałaby teraz, jak wygląda ten tajemniczy młodzieniec. Że też nie poświęciła więcej uwagi gościom, zamiast opychać się weselnymi przysmakami. - Ślepcze! Powiedz, jakiego żądasz okupu w razie wygranej! - zawołał ktoś, kiedy podniósł się z kolan zgrabnie i szybko, tak jak to robili odziani w ciężką zbroję rycerze. Przyjrzała mu się z mimowolnym uznaniem. Był naprawdę wysoki. Cofnęła się o parę kroków. - Właśnie! - podchwyciła reszta. - Wyznacz okup! Nie odzywał się; stał dumnie wyprostowany. Musiała zadrzeć głowę, jakby patrzyła na wieżę. Nagle poczuła się mała i dziwnie ją to rozzłościło. Nie lubiła się czuć słaba i nieważna. Czekała i czekała. A on milczał. Zastanawiała się, na co on czeka. Kiedy nadal nic nie mówił, obejrzała się za siebie, wzruszyła ramionami i przyjęła bardziej niedbałą pozę. - Może zawiązałam opaskę zbyt mocno i ślepiec nie może przez to myśleć ani mówić. Zapanowała powszechna wesołość. - Żądam od mojej przeciwniczki trzech pocałunków - powie­ dział głośno i wyraźnie, ucinając chichoty. - Trzech pocałunków? - szepnęła, nagle zmrożona do kości, niczym sarna zapędzona w śnieżną zaspę. - A cóż to za okup? - Najlepszy z możliwych. Znów rozległy się radosne okrzyki i śmiechy, co tym razem bardzo ją zirytowało. Pocałunki? Kto by pomyślał. Nie przyszło jej do głowy, że może zażądać czegoś podobnego. Nie miała czasu na długi namysł. - Trzy pocałunki? - rzuciła szybko. - Czyż to nie zachłanność? 49

JILL BARNETT - Nie większa od trzech kawałków tortu - odrzekł spokojnie. Brakło jej słów, co wszystkich, którzy ją znali, musiało wprawić w zdumienie. Stała przed nim zupełnie osłupiała, z otwartymi ustami. Zdawszy sobie sprawę, że musi wyglądać gapowato, zamknęła usta, aż zęby jej szczęknęły. Nie odrywała od niego oczu, lecz czuła, że zmienia się na twarzy. - Świetnie - powiedziała wreszcie, mrużąc oczy. - Niech będą trzy pocałunki. - Odwróciła się na pięcie, wyszła poza krąg i stanęła z rękami wspartymi na biodrach. - Złap mnie, jeśli potrafisz, ślepcze. 4 Patrzyła, jak Edith znika w tłumie. Sofia także pragnęła zniknąć. Zamiast tego jednak musiała stać twarzą w twarz z Tobinem de Clare, udając, że wcale nie jest poruszona, że to, co kiedyś zaszło między nimi, nie ma żadnego znaczenia, a ona jest spokojna jak woda w stawie. - Jest coś pomiędzy nami. Wielkie nieba! Więc i on coś czuł. - Musimy wyrównać pewne rachunki. Poczuła się głupio. Zatem nie chodziło o to, że i ona mu się podoba, tylko o okup, który mu była winna. Uznała, że musi stawić czoło temu, co nieuniknione. Odwróciła wolno głowę, zadzierając równocześnie podbródek, jakby patrzyła na niego z góry, choć w istocie była o całą stopę niższa od niego. - Oszukiwałeś. Przekrzywił głowę, ściągając lekko brwi, jakby się spodziewał usłyszeć wszystko, tylko nie to, co powiedziała. - Była tam wielka gromada świadków. - Zaśmiał się cierpko. - Powiedz mi, jak mógłbym oszukiwać na oczach ich wszystkich. - Nie wiem. - Machnęła niedbale dłonią. - Nie jestem aż tak przebiegła. - Ty? Lady Sofia Howard? Nie jesteś przebiegła? - Ryknął śmiechem, podczas gdy Sofia z niewinną miną oglądała sobie paznokcie u prawej ręki. 51

JILL BARNETT Nikt nie mógł jej zarzucić, że to, co robi, robi bez przekonania lub bez zapału. Oszukiwanie nie było tu żadnym wyjątkiem. Jeśli już kłamała, robiła to jak się patrzy. Najwyraźniej wydała mu się zabawna, bo nie przestawał się śmiać. Nie była pewna, czy jej się to podoba, czy raczej ją złości. Podszedł do niej bliżej. - Powiedz mi, słodka Sofio, jak ci się udało skłonić królową, żeby cię wezwała akurat w chwili, gdy miałem odebrać swój okup? Nigdy by mu się nie przyznała, że nic nie musiała robić, bo królowa pojawiła się w odpowiednim momencie całkiem przypad­ kowo. Niech sobie myśli, że było to cudowne zrządzenie losu. - No dalej, powiedz. Odpowiedziała mu wyniosłym uśmiechem. - Powiem ci, kiedy ty mi powiesz, jak to się działo, że z całego kręgu wybierałeś tylko te dziewczęta, które miały... - Urwała, szukając właściwego określenia. - ...dojrzałe kształty. Wzruszył ramionami, ani nie przytakując, ani niczemu nie zaprzeczając. Doskonale znała tę taktykę, jako że często sama ją stosowała. Unieruchomił ją przeszywającym spojrzeniem. - Przypuszczam, że w ciągu ostatnich dwóch lat umyśliłaś sobie w tej ślicznej małej główce, że wygrałem tylko dlatego, iż oszukiwałem. - Trzech lat - poprawiła odruchowo. - Nie dwóch. Jego nagły śmiech, w którym pobrzmiewała wyraźna nuta triumfu, uzmysłowił jej, że wpadła w pułapkę jego słów. Dobrze wiedział, że minęły trzy lata, tylko ją sprawdzał. Przysunął sit,- tak blisko, że dotykał biodrem jej boku. - Przyjmuję poprawkę, milady. W ciągu ostatnich trzech lal doszłaś do wygodnego dla siebie wniosku, że nie jesteś mi nic winna, ponieważ możesz stwierdzić, że oszukiwałem. - Niczego dla własnej wygody nie wymyślałam. Ja to wiem Wiem też, że nikt nie mógłby się poruszać tak szybko jak ty zwłaszcza dokładnie w moją stronę. - Nie ustępowała. Czuła się nieswojo, kiedy stał tak blisko. Nie była w stanie całkiem jasno myśleć. 52 PERŁY Wiedziała, że próbuje ją onieśmielić swoją posturą. Mężczyźni mieli taki zwyczaj; wykorzystywali swą fizyczną siłę, żeby nadrobić niedostatki umysłu. Odchyliła więc głowę do tyłu, żeby spojrzeć mu prosto w oczy, co zazwyczaj nieco zbijało z tropu arogantów, jako że byli przyzwyczajeni do bardziej potulnych kobiet. A Sofia nie była skora przed nikim chylić głowy. Niestety, wcale nie okazał zaskoczenia, co do reszty ją rozgniewało. Mógłby przynaj­ mniej zachowywać się zgodnie z jej oczekiwaniami. - Chcesz chyba powiedzieć, Sofio, że według ciebie nikt nie może się poruszać tak szybko jak ty. Ponosi cię duma. Wierzysz, że jesteś jedyną osobą obdarzoną bystrym umysłem i jeszcze szybszymi nogami. - Podszedł jeszcze bliżej. Kiedy mówił, czuła ciepło jego oddechu. Odsunęła się nieco. - Wierzę, że oszukiwałeś. A teraz, jeśli pozwolisz, pójdę obejrzeć wyścigi. - Odwróciła się, uniosła lekko spódnicę i za­ mierzała się oddalić dumnym krokiem, za który królowa Eleonora z pewnością by ją pochwaliła. Nie uszła daleko. Jego dłoń zacisnęła się na jej ramieniu. - Będę szczęśliwy, mogąc ci towarzyszyć na wyścigi, lady Sofio - powiedział tak głośno, że aż się żachnęła. Głośniej krzyczał tylko herold obwieszczający królewskie rozkazy. Ludzie popatrywali na nich z zaciekawieniem. Skłonił się przed nią lekko, równocześnie zakładając sobie jej rękę pod ramię, z miną dworzanina służącego damie oparciem. W istocie jednak przycisnął jej rękę mocno do swego boku, żeby nie mogła mu się wyrwać, czego zresztą dwukrotnie próbowała. Ruszył przed siebie tak wielkimi krokami, że musiała prawie biec, bo inaczej ciągnąłby ją za sobą jak niewolnicę. - Mógłbyś zwolnić? - Tylko jeśli przestaniesz się wyrywać. Przestała się szarpać, więc zaczął iść trochę wolniej. Postanowiła uśpić jego czujność, udając, że się poddała. Dreptała obok niego w milczeniu, wyczekując odpowiedniego momentu, żeby mu uciec. Taki moment jednak nie nadszedł. Nie uciekła. Nie mogła wyswobodzić ręki. Zaciskając zęby, rozejrzała się dookoła i zdała 53