dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony706 708
  • Obserwuję403
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań345 719

Basso Adrienne - Poślubić wicehrabiego

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Basso Adrienne - Poślubić wicehrabiego.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 24 osób, 16 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 265 stron)

Poślubić wicehrabiego

Prolog May fair Manor, Hampshire, Anglia Wiosna 1784 roku Z górnego piętra dobiegł stłumiony kobiecy krzyk. Dwaj dżentelmeni, ojciec i syn, czekający niecierpliwie w salonie aż się wzdrygnęli. Na to rozpaczliwe wołanie młodszy rzucił się ku schodom, lecz ojciec go po­ wstrzymał. Syn przez chwilę napierał, chciał biec na ratunek. Wkrótce jednak zrezygnował, potarł zaczerwienione oczy, przesunął dłonią po twarzy i nie bardzo wiedząc, co czyni, opróżnił jednym haustem szkla­ neczkę whisky. Panowie wrócili na swoje miejsca, by znów czekać w milczeniu. Ciszę mąciło tylko tykanie zegara nad kominkiem. - To szaleństwo! Jak mogłem się zdecydować na coś takiego?! - ma­ mrotał Fletcher Linden, pełen odrazy do samego siebie. - Moja żona nie jest już młoda... Nie zniesie tych męczarni. Obawiam się, że jeśli straci dziecko, pęknie jej serce. A jeżeli Dorothea umrze, umrę i ja. Z całą pewnością! - Wszystko jest w ręku Boga - odparł Montgomery Linden, baron Aston, i niezręcznie poklepał syna po ramieniu. - Pozostaje nam tylko modlitwa. Nagle drzwi salonu otworzyły się z impetem. Doktor, pamiętając o za­ niepokojeniu lorda Astona i jego syna, nie zwlekał ani chwili z ogłosze­ niem dobrej nowiny. 7

- Z wielką radością i z ogromną ulgą oznajmiam, że pani Linden szczę­ śliwie powiła córkę! Gratulacje, panie Linden. Służąca zaraz prześcieli łóżko i będzie pan mógł odwiedzić swoje obie damy. Pańska córeczka jest maleńka, ale zdrowa. Kiedy wychodziłem z pokoju, krzyczała wnie­ bogłosy. To dobry znak! - Bogu niech będą dzięki! - wybełkotał Fletcher. Kolana ugięły się pod nim i opadł na krzesło. Emocje były tak silne, że niemal odczuwał ból. - Moja mała Faith!... postanowiliśmy z żoną, że jeśli Bóg pobłogo­ sławi nas córeczką, nazwiemy ją Faith*. - Bardzo stosownie! - Lord Aston się rozpromienił. Wezwał całą służbę i z wielką pompą oznajmił o narodzinach wnuczki. Tak się przy tym pu­ szył, jakby był pierwszym dziadkiem w dziejach ludzkości. Nowinę przyjęto gromkimi wiwatami i okrzykami podziwu. Do szczę­ śliwego ojca niewiele w tej chwili docierało. Jak w transie przyjmował gratulacje. Ściskano mu dłoń, kilku służących zapomniało się do tego stopnia, że poklepało go po ramieniu, a zarządzająca domem pani Craig objęła go serdecznie jak matka. Po dłuższej chwili doktor zezwolił, by Fletcher udał się na górę i po raz pierwszy ujrzał swoją córeczkę. Nie trzeba mu było tego powtarzać: po­ pędził, przeskakując po dwa stopnie naraz, i wpadł do sypialni w chwili, gdy pokojówka wychodziła z naręczem zakrwawionej pościeli. Fletcher zamknął za sobą drzwi. Przez chwilę nie był w stanie zrobić kroku ani wymówić słowa. Wpatrywał się tylko w milczącą i nierucho­ mą postać na łóżku. Strach ścisnął mu serce. Doktor powiedziałby mu chyba, gdyby żonie groziły jakieś komplikacje? - Dorotheo... Żona otworzyła oczy. Na widok męża uśmiechnęła się radośnie i uniosła nieco na poduszkach. - Podejdź bliżej, kochany, poznaj swoją córeczkę! - poprosiła, wska­ zując na spoczywające u jej boku zawiniątko. - Boże święty! - wykrztusił Fletcher przez ściśnięte gardło i powoli, z namaszczeniem podszedł bliżej. -Jesteś niezrównana, najdroższa! Stwo­ rzyć takie arcydzieło! Spójrz tylko na nią: jest cudowna. Więcej niż cu­ downa! - Moja malutka Faith... - szepnęła Dorothea, tuląc niemowlę do pier­ si. - Mamy wreszcie dziecko, najdroższy. Po piętnastu latach oczekiwa­ nia. To prawdziwy cud! * Faith (ang.) - wiara. 8

- Nie mogę w to uwierzyć - wymamrotał - choć widzę ją na własne oczy! Uklęknął obok łóżka. Radość, miłość i podziw przepełniały mu serce. Skierował spojrzenie na pełne łez oczy żony. Podzielała jego zdumienie i ogromną radość. Wyciągnął drżącą rękę i musnął palcem policzek ma­ leństwa. Potem schylił się i pocałował córkę w czoło. Dziecko wiercąc się i popiskując, otworzyło buzię i ziewnęło. Fletcher nigdy jeszcze nie widział nic równie pięknego. - Tylko na nią spojrzę i już chce mi się płakać ze szczęścia - wyznała Dorothea, pociągając nosem. Fletcher uśmiechnął się przez łzy do ukochanej żony. Powinien już odejść, by odpoczęła. Była wyczerpana fizycznie i psychicznie. Nawet mówienie ją męczyło. On jednak po prostu nie mógł się oderwać od niej i od swej cudownej nowo narodzonej córeczki. - Ależ będziemy ją rozpieszczać!... Prawda, najdroższa? - szepnął. - Damy jej tyle miłości, poświęcimy tyle uwagi... Będziemy wyrozumiali dla jej słabostek i dumni z jej odwagi i ciekawości świata... Dorothea roześmiała się. - Wyrośnie na istne półdiablę! - Co też ty mówisz?! — Fletcher się obruszył. Spojrzał na dziecko i wez­ brał w nim instynkt opiekuńczy. Nikt nie ośmieli się krytykować jego córki! Do końca życia będzie bronił małej Faith. Znów powiódł palcem po gładziutkim policzku. Córeczka zamrugała, otworzyła szeroko oczy i spojrzała na niego, choć jej wzrok z pewnością nie nabrał jeszcze ostrości. Potem zakwiliła, niezdarnie wsadziła piąstkę do buzi i zaczęła ją hałaśliwie ssać. Fletchera znów zalała fala tkliwości. I nagle ogarnął go paniczny strach. Czy on w ogóle wie, co to znaczy być ojcem?! Ta maleńka niewinna istota jest całkowicie od niego zależ­ na. Czy zdoła zapewnić jej wszystko, co niezbędne do szczęśliwego, bez­ troskiego życia? Poczuł nagły zawrót głowy na myśl o odpowiedzialności, która od dziś na nim spoczywa. Nie był bogaty. Oboje z Dorothea nie mieli skłonności do zbytku. Mieszkało im się przyjemnie i wygodnie w Mayfair Manor, rezydencji jego ojca, barona Aston, gdzie wiedli spokojne, niczym nie­ zmącone życie. Należeli do ziemiaństwa, zajmującego w hierarchii społecznej drugie miejsce po arystokracji. W niewielkiej lokalnej społeczności byli szano­ wani, ale nie zajmowali uprzywilejowanej pozycji. Czy takie zwykłe, skromne życie wystarczy jego najmilszej córeczce? 9

Znów zerknął na maleństwo. Już nie ssała paluszków. Spała. Ramion­ ka przylegały do ciała, mina była niezwykle poważna. Jaka ona piękna! Prawdziwy skarb. Fletcher poczuł się spokojniejszy. Nie mógł zapewnić córce wielkich bogactw, najwyższej pozycji spo­ łecznej, imponującego tytułu. Miał jednak coś o wiele cenniejszego. Oto­ czy Faith nieskończoną miłością. Przysiągł sobie, że będzie ją kochał i chronił od złego do końca swoich dni.

1 Charleston/ Karolina Południowa Początek kwietnia 1809 roku Kapitan Griffin Sainthill opadł z satysfakcją na miękkie poduszki i zamk­ nął oczy. Bezwstydne wargi i język kurtyzany mającej w Charlestonie największe wzięcie odbywały właśnie odkrywczą podróż, sunąc zmysło­ wo w dół po jego nagim ciele. Zuchwałe, wilgotne, namiętne pocałunki pieściły kapitańską pierś, przesuwały się po wypukłościach żeber, płas­ kim brzuchu, wędrując ku udom. Griffin jęknął głośno, zatracając się w zawierusze niezwykłych doznań. Przez większość dnia oddawał się wraz z Suzanne wszelkiego rodzaju igraszkom miłosnym. Teraz zapadał już zmrok, ale apetyt kapitana na tę bujną i soczystą kobiecość bynajmniej nie zmalał. Chcąc wywołać jeszcze większe podniecenie, Suzanne zaczęła kąsać go namiętnie. Griffin poruszył się niespokojnie, ale pozostawił inicjaty­ wę w rękach dziewczyny; wykazywała taki entuzjazm i miała tyle doświad­ czenia, że z pewnością oboje osiągną bez trudu całkowite spełnienie. Suzanne była niezwykłą dziwką... a w dodatku niewątpliwie w je­ go typie. Kapitan lubił kobiety doświadczone i zręczne w łóżku. Była też niezaprzeczalnie piękna. Pełna wdzięku, egzotyczna, o gładkiej oliwkowej cerze, z czarnymi jak noc, prostymi włosami, sięgającymi pasa.

Spędziwszy na morzu prawie cały miesiąc, kapitan uważał, że zasłużył na porządną rozrywkę. Morze było spokojne i wiał silny wiatr, więc rejs powrotny z wysp Bahama trwał krócej niż zwykle. A zyski przekraczały najśmielsze marzenia. Griffin był bardzo rad z tej wyprawy. Wiele lat upłynęło od czasu, gdy zajmował się handlem na południowym szlaku. Najświeższy sukces skłonił go do rozważań, czy nie warto zorganizować na tej trasie regularnych rejsów. Zwłaszcza teraz, gdy towarzystwo przewozowe, w które włożył tyle trudu przez ostatnie dziesięć lat, zaczęło wreszcie przynosić godziwe zyski. - Bardzo mi smakujesz! - mruczała Suzanne niczym kotka, opiera­ jąc głowę na jego płaskim brzuchu. Kapitan poczuł między udami ogień, rozpalony jej gorącym oddechem. Znowu zbudziło się w nim pożąda­ nie. Zanurzył ręce w czarnych jedwabistych włosach dziewczyny i skłonił ją do pochylenia głowy. Domyśliła się od razu, czego sobie życzy. Wy­ starczyło jedno muśnięcie językiem, by zacisnął powieki i szarpnął bio­ drami. Suzanne zaśmiała się wesoło. - To coś w twoim guście! Prawda, milordzie? Mimo wielkiego podniecenia Griffin odsunął się od niej. - Mówiłem ci już, Suzanne, żebyś mnie nie tytułowała! - syknął. - Ale dlaczego?! - Uniosła głowę, odgarnęła opadające na twarz wło­ sy i spojrzała na niego. - List z Anglii dotarł tu, zanim wypłynąłeś do Nassau. Wszyscy wiedzą, co było w tym liście. Nie cieszysz się z nowe­ go zaszczytu? To bardzo smutne, że twój ojciec i brat nie żyją, ale dzięki temu odziedziczyłeś piękny tytuł. Jak to ładnie brzmi: wicehrabia Dew- hurst! - Posługiwanie się tu, w koloniach, angielskimi tytułami jest śmiesz­ ne i pretensjonalne - upierał się Griffin. - Nie zamierzam korzystać z mego tytułu. Mina Suzanne wyrażała niedowierzanie. Wielokrotnie powtarzał jej, że nie życzy sobie, by zwracała się do niego per „wicehrabio" lub „mi­ lordzie". Te angielskie fanaberie były cząstką dawnego życia, z którym pożegnał się raz na zawsze. Nie liczyły się dla człowieka, jakim był teraz. - Uważam, że jesteś wyjątkowo głupi! - stwierdziła, przytuliwszy się do niego całym ciałem. Poczuł napór jędrnych piersi. Znów zamruczała mu do ucha, a potem szepnęła: - . ..ale nie chcę się z tobą kłócić. - Ani ja z tobą. - Usłyszała. 12

Błysnął zębami w zmysłowym uśmiechu. Położył swe wielkie ręce na jej biodrach i podniósł. Zaskoczona Suzanne krzyknęła, ale zaraz jęknęła rozkosznie, gdy posadził ją sobie na podbrzuszu. Ich oczy spotkały się. Griffin bez ostrzeżenia pociągnął ją gwałtow­ nie w dół i wszedł w nią jednym szybkim ruchem. Jęknęła, ale nie z bó­ lu: jej wilgotne ciało od razu zaakceptowało jego obecność. Natych­ miast zaczęła to wznosić się, to opadać. Ścisnął mocniej jej biodra i wprawił ją w jeszcze szybszy, bardziej gwałtowny rytm. Poddała się z ochotą. Griffin nie czuł już gniewu. Nie mógł winić Suzanne za to, że nieocze­ kiwany dowód jego arystokratycznego pochodzenia zrobił na niej wraże­ nie. Od urodzenia mieszkała w Charlestonie i tu - zręcznością i sprytem - zdobyła rozgłos. Wieść głosiła, że odwiedzało ją kilku dżentelmenów posiadających wielkie wpływy w Charlestonie... ale żaden z nich nie należał do angielskiej arystokracji! Griffin musiał przyznać, że nie tylko Suzanne, ale wszyscy w mieście zaczęli się teraz do niego inaczej odnosić. Nawet niektórzy członkowie jego załogi rzucali mu znaczące spojrzenia. Ale wcale mu to nie schlebia­ ło. Wręcz odwrotnie: to, co z początku było jedynie niedogodnością, sta­ wało się coraz bardziej irytujące. Wręcz nie do zniesienia. Griffin był młodszym synem i od początku wiedział, że musi sam sobie radzić w świecie. Jako dzieciak czuł się pokrzywdzony, że jego starszy brat Neville pewnego dnia odziedziczy wszystkie rodzinne tytuły i grun­ ty, a jemu nie przypadnie nic. Kiedy jednak dorósł, zaczął doceniać wol­ ność, która była najcenniejszym przywilejem młodszych synów. Ojciec Neville'a i Griffma miał nadzieję, że młodszy z jego synów wybierze karierę wojskową, ale Griffin zbył ojcowski pomysł kpinami. Gdy zaś wicehrabia wspomniał o karierze duchownego, syn roześmiał mu się prosto w twarz. Nic dziwnego, że wicehrabia Dewhurst odczuł wyraźną ulgę, gdy zbuntowany potomek postanowił sam pokierować włas­ nym losem. Poprosił tylko o niewielką sumę, bez której nie mógł założyć towarzystwa przewozowego. Samodzielne, niezależne życie bardzo Griffinowi odpowiadało. Przez ostatnie dziesięć lat utrzymywał stałą, choć niezbyt regularną, korespon­ dencję z dwiema młodszymi siostrami, ale tylko do niej ograniczały się jego rodzinne kontakty. Zasmuciła go wieść o śmierci najpierw ojca, po­ tem zaś brata. "Największym jednak szokiem była świadomość, że ich powinności i obowiązki spadły teraz na jego barki i wymagają powrotu do Anglii. 13

Na samą myśl o pojawieniu się w domu ogarniała go irytacja. Dobrze wiedział, że gdy się tam znajdzie, całe jego życie ulegnie zmianie. Nieko­ niecznie na lepsze! - Mocniej! -ponagliła go szeptem Suzanne, wpijając się zębami w pła­ tek ucha. -1 szybciej! - Uniosła biodra i poczuł, jak zaciska się wokół niego. O Boże!... Ależ z niej smakowity kąsek... - Odchylił się do tyłu i przymk­ nął oczy. W pokoju panowała miła cisza, jeśli nie liczyć odgłosów ich miłosnych igraszek. Namiętny nastrój zmąciło nagle donośne dobijanie się do drzwi sypialni. Przekonany, że grozi im niebezpieczeństwo, Griffin wyzwolił się z uścisku Suzanne tak nagle, że spadła z łóżka. Wrzasnęła z oburzenia, lecz kapitan nie zwrócił na to uwagi. Sięgnął po nabity pistolet, który miał zawsze pod ręką, ilekroć szedł do łóżka, bez względu na to gdzie, kiedy i z kim. - Nie trza ruszać gnata, kapitanie - powstrzymał go ochrypły głos. - To tylko ja! Drzwi sypialni były lekko uchylone. Śmiałek, który odważył się je otwo­ rzyć, na wszelki wypadek schował się teraz za nimi. Ale Griffin poznał natręta po głosie. Był to Harry Dobbins, członek jego załogi. - Co się stało, Dobbins? Jakieś problemy ze statkiem? A może z załogą? - Nie powiem, że aż problemy, kapitanie - odparł Dobbins. - Po mo­ jemu to będzie... można by rzec: nieporęczna sytuacja. Ale muszę z pa­ nem zamienić kilka słów, kapitanie. Jak najszybciej. - No to właź! -polecił Griffin. Wszystkie sprawy, dotyczące jego stat­ ku, były pierwszej ważności. Suzanne ponownie oburzyła się, słysząc te słowa. Zerwała się z podło­ gi i dała nurka pod kołdrę. Wynurzyła się stamtąd na chwilę, by cisnąć w kapitana poduszką. Griffin schwycił pocisk w locie i uśmiechnął się od ucha do ucha. Wciąż się uśmiechając, spojrzał na Dobbinsa. Ten nieustraszony wilk morski wetknął łysą głowę przez szparę w drzwiach i rozejrzał się po pokoju. - Mam tu kogoś, kogo powinien pan kapitan zobaczyć - wyjaśnił z nie­ pokojem. Otworzył drzwi na oścież i ze zdumiewającą delikatnością wprowadził do pokoju młodą kobietę i małego chłopczyka. Sądząc z jej stroju, Mu­ latka była służącą. Natomiast uczepione kurczowo jej ręki dziecko miało na sobie ubranko ze znacznie lepszego materiału, choć podniszczone i nie­ co przymałe. 14

Griffin spoglądał przez dłuższąchwilę na przybyłych. Był niemal pew­ ny, że ani kobiety, ani dziecka nigdy przedtem nie widział na oczy. - Co to ma znaczyć, Dobbins? - spytał srogo. Majtek przestąpił z nogi na nogę. - Nie wiedziałem, co z tym fantem zrobić, kapitanie. Ta dziewuszka pcha się na statek i powiada, że musi się natychmiast zobaczyć z panem kapitanem. Wiedziałem, gdzie pan kapitan się zaszył, więc ją tu przypro­ wadziłem. - Nie mogłeś wstrzymać się z tym do rana? - Chyba nie. - Wobec tego, moja panno... - zaczął Griffin i urwał. Rumieńce i spusz­ czony wzrok dziewczyny uświadomiły mu, że leży na łóżku całkiem nagi. Od niechcenia podciągnął nieco kołdrę. - Masz do mnie jakąś sprawę? Dziewczyna zerknęła na dziecko, potem przeniosła błagalny wzrok na Dobbinsa. Marynarz, o dziwo, zaczerwienił się po czubek łysej głowy. - Przyszła, bo szukała pana, kapitanie - wyjaśnił. - Zabrała ze sobą tego malca, no i list. - Sięgnął do kieszeni i wyjął złożony arkusz perga­ minu. Griffin zauważył, że list nie był zapieczętowany. Z ponurą miną wziął go do ręki. - Zakładam, żeś to przeczytał? - Tak jakby. - Dobbins przygładził bujne bokobrody. - Nigdy żem nie miał głowy do czytania i pisania. Prawie cała załoga zeszła na ląd. Uży­ wają życia. Ci, co zostali, sąjeszcze mniej zdatni do czytania niż ja. No to co było robić? - Przysunął się bliżej i dodał burkliwym szeptem: - A z tego, co żem przeczytał, widzę, że to bardzo osobista sprawa, kapita­ nie. No to pomyślałem: „lepiej, żeby tego nikt obcy nie podłapał!" Cho­ dzi o chłopca. Obaj mężczyźni utkwili wzrok w dziecku, które nie puszczało ręki Mulatki. Przestraszony chłopczyk pisnął ze strachu i ukrył się za jej spód­ nicą. - Jesteś jego matką? - spytał Griffin. - Niańką. Jego matka umarła. Griffin zmarszczył brwi. Wydawało mu się, że dostrzegł w dziecku coś znajomego. Niepokojąco znajomego! Odwróciwszy się tyłem do całej trójki, zwiesił nogi z łóżka i zaczął czytać list. Czuł, że Suzanne wierci się niespokojnie obok niego. Bez­ wiednie odwrócił się do niej, ona zaś uśmiechnęła się z lubieżną miną i przeciągnęła wymownie językiem po przednich zębach. 15

Jej beztroska zmysłowość na chwilę poprawiła Griffinowi humor. Nie na długo jednak. Gdy skończył czytać krótki list, poczuł, że szczęki same mu się zaciskają. Pochylił się jeszcze bardziej i z trudem zaczerpnął po­ wietrza. Potem sięgnął po leżące na podłodze spodnie. Wciągnął je i w tej samej chwili uświadomił sobie, że choć czytając list miał wrażenie, że nic z niego nie rozumie, każde słowo wypaliło się na zawsze w jego mózgu. Przysyłam Ci naszego syna, drogi Griffinie, w nadziei, że obudzi on w Twym sercu dość ciepłych uczuć, byś przyznał się do niego i przy­ garnął. W swym krótkim życiu zaznał niewiele szczęścia i bardzo po­ trzebuje ojcowskiej miłości, a przynajmniej opieki. Ponieważ sama już nie mogę mu jej zapewnić, błagam Cię: zajmij się nim! Ubrany w bryczesy i pośpiesznie wciągniętą koszulę Griffin ponownie zwrócił się do Mulatki. Podszedł bliżej i z wymuszonym, niewesołym uśmiechem spytał: - Znasz treść tego listu, prawda? - T.. .tak. - Zacisnęła drżące wargi. - Ona prosi, żeby się pan nim za­ opiekował, bo to pana syn. - Kto cię tu przysłał? - Griffm chwycił służącą za ramię. - Muszę porozmawiać z tą osobą. Natychmiast! - To... To niemożliwe, proszę pana. - Przestraszona dziewczyna chcia­ ła się cofnąć, ale Griffin schwycił ją jeszcze mocniej. - Ten list napisała matka tego chłopca, Rosemary Morton. - Mówiłaś, że jego matka nie żyje! - Bo nie żyje, proszę pana. Bez mała od sześciu miesięcy. - Usta dziew­ czyny zacisnęły się mocno. Zdołała wyrwać rękę z uścisku kapitana. - Zmogła ją choroba. Ostatkiem sił napisała ten list. I kazała mi przysiąc, że jeśli „Buntownik" zawinie znów do Charlestonu, zabiorę jej dziecko i ten list do kapitana Grifflna Sainthilla. Rosemary Morton... Griffm próbował znaleźć w pamięci jakiś obraz czy wydarzenie związane z tym nazwiskiem. Wydawało mu się znajome. W końcu przypomniał sobie drobną kobietkę o rudych włosach, niebie­ skich oczach i soczystych wargach, zawsze skorą do śmiechu. Poznali się na jakimś przyjęciu, w którym Griffin wziął udział, chcąc rozszerzyć swe kontakty handlowe. Ojciec Rosemary, bogaty kupiec, był chętny do interesów z młodymi, przedsiębiorczymi kapitanami. Griffin uznał, że córka kupca to powabna dziewczyna. Oczarował go jej delikatny urok, a jeszcze bardziej gorąca zmysłowość, którą dostrzegł za niewinną fasadą. Rosemaiy tańczyła tego wieczoru z wieloma męż- 16

czyznami, ale wyróżniała Griffina, z którym przekomarzała się i flirto­ wała. Z radością przekonał się, że nie była chowanym pod kloszem niewi­ niątkiem, jak początkowo sądził. W konsekwencji połączył ich krótki romans, który przyniósł obojgu wiele radości. Było to mniej więcej czte­ ry lata temu, gdy po raz ostatni bawił w Charlestonie. - Ile lat ma chłopiec? - spytał Griffin. - W sierpniu skończył trzy. To by się zgadzało. Griffin nie był jednak aż tak łatwowierny. Odkąd dorósł, prowadził swobodne kawalerskie życie. Zmieniał kochanki jak rękawiczki i szukał rozkoszy wszędzie, gdzie tylko można ją było zna­ leźć. Z rozmysłem wybierał partnerki zręczne i doświadczone. Przez całe życie (a miał już trzydzieści trzy lata) żadnej z nich nie wpakował w kło­ poty. - Gdzie mieszkacie? Kto zajmuje się dzieckiem teraz, gdy nie ma już matki? - dopytywał się Griffin. - Mieszkamy u jego dziadka, pana Joshuy Mortona, za miastem, na Plantacji Sommerville'ow. -Mulatka pogłaskała chłopca po rączce, a on przytulił się do niej jeszcze mocniej. - Opiekuję się nim, odkąd się uro­ dził. Griffin zmarszczył brwi. Może to jednak pomyłka? - Joshua Morton, którego znałem, był kupcem, nie plantatorem czy farmerem. Służąca skrzywiła się. - Pan Morton kupił plantację i wywiózł moją panienkę z miasta, kie­ dy było już po niej widać... A gdy raz zamieszkała na plantacji, to nigdy się stamtąd nie ruszyła. Pan ją zakopał żywcem w tej głuszy. Nawet po śmierci nie pozwolił panienki pochować na miejskim cmentarzu, obok matki. Griffin podrapał się w głowę. Musi mieć trochę czasu na przemyślenie sprawy, na rozeznanie się w tym wszystkim. - Jutro rano spotkam się z panem Mortonem. - Nie! - odważyła się sprzeciwić służąca. Opiekuńczym ruchem obję­ ła dziecko. - Moja panienka nigdy nie zdradziła ojcu, że to pana syn, kapitanie. Wiem, że pan Morton czuje straszną nienawiść do człowieka, który zgubił jego córkę. I tego nieślubnego biedactwa też nienawidzi. Uda­ ło mi się tu przyjechać tylko dlatego, że pana Mortona akurat nie było na plantacji. Aż strach pomyśleć, co by zrobił i mnie, i dziecku, gdyby się dowiedział, że je tu przywiozłam do pana! 2 - Poślubić wicehrabiego 17

Griffina przeszył nagły ból. Spojrzał na chłopca. Nawet w tej dziecin­ nej, niewinnej buzi podobieństwo było uderzające. Ta sama znajoma twarz, czarne włosy, szare oczy... Griffin zrozumiał, że nie może zaprzeczać prawdzie. To mój syn -przyznał w duchu. - Moje ciało i krew. „Niewiele zaznał szczęścia w swym krótkim życiu..." Poczuł wyrzuty sumienia. Może pierwsze lata życia tego chłopca nie byłyby takie ciężkie, gdyby on - ojciec - wiedział o jego istnieniu? Nie był jednak tego pewny. - Jak ci na imię? - spytał łagodnie. Dziecko zwiesiło głowę i wpatrywało się w milczeniu w swoje bury. - On się boi obcych - usprawiedliwiała go niańka. - Ale ja nie jestem obcy, prawda? Jestem jego ojcem. - Griffin po­ wściągnął zniecierpliwienie i przykucnął obok dziecka. - Jak ci na imię? Chłopczyk podniósł głowę i przyjrzał się uważnie Griffinowi. - Ne­ ville - wyszeptał w końcu. Neville? Griffin poczuł napływające do oczu łzy. Tak przecież nazywa się jego brat! Niewiele osób wiedziało o tym, ale wyraźnie pamiętał, że zwierzył się Rosemary Morton. - Pod koniec miesiąca odpływam do Anglii - oznajmił szorstko Grif­ fin. Teraz, gdy miał syna, powinności związane z tytułem wicehrabiego nabrały nagle znaczenia. - Będziecie gotowi do tego czasu? - Chce pan zabrać dziecko ze sobą? Na drugi koniec świata?! Griffin dostrzegł, że oczy Mulatki zaszkliły się, i zrozumiał, że takiej możliwości nie przewidywała. Chłopiec wyczuł smutek niani i delikatnie pogłaskał ją po ręku. - Chyba lepiej go nie rozłączać z tobą - powiedział z namysłem Grif­ fin. - Załatwię z Mortonem wszystkie niezbędne formalności, byś mogła nam towarzyszyć. Gdy przybędziemy do Anglii, wyzwolę cię - dodał impulsywnie. - Jako wolna kobieta będziesz mogła nadal się nim opieko­ wać, nim pójdzie do szkoły. Młoda Mulatka odetchnęła głęboko i dumnie podniosła głowę. - Nie jestem niewolnicą, lecz wolną kobietą. Nie mam żadnych pań­ stwa i nie jestem związana z żadnym mężczyzną. Ale nie mogę opuścić na zawsze mojej matki i sióstr. Popłynę z panem i będę opiekować się dzieckiem w tej długiej podróży, ale musi mi pan opłacić powrotną podróż, żebym mogła wrócić do swoich. Griffin skinął głową na znak zgody. 18

- Załatwię ci powrót na jednym z moich statków. - Wyciągnął rękę i lekko zmierzwił włosy syna. Były zdumiewająco miękkie i delikatne. - Dziś wieczór Dobbins odwiezie was na Plantację Sullivanow. Kiedy wraca Morton? - Jutro wieczorem. - Doskonale! Przyjadę po ciebie i Neville'a jutro po południu. A kie­ dy będziecie już bezpieczni na pokładzie mego statku, pogadam sobie z Joshuą Mortonem. Oczy służącej rozszerzyły się ze strachu, ale nie sprzeciwiła się decyzji kapitana. - Jutro po południu - powtórzyła. - Będziemy gotowi. Zaległa niezręczna cisza. Siedzący dotąd w kucki Griffin wyprostował się powoli. - O, bardzo przepraszam! W tym zamęcie zapomniałem za­ pytać, jak ci na imię. Służąca zarumieniła się i z leciutkim uśmiechem szepnęła: - Mary. Mary Dawson, panie kapitanie. - Bardzo ci jestem wdzięczny, Mary, za to, że tak wspaniale opieku­ jesz się Neville'em. I mam nadzieję, że będziesz nadal dbała o niego, póki całkiem nie przejdzie pod moją opiekę. - Pewnie, że będę o niego dbała! - zapewniła Mary z całą powagą. Dygnęła i poleciła chłopcu: - Powiedz panu kapitanowi „do widzenia". - Do widzenia! Słodki, ufny dziecięcy głosik zabrzmiał bardzo wyraźnie w ciszy. Grif­ fin dwukrotnie musiał przełknąć ślinę, nim zdobył się na odpowiedź. - Do widzenia, Neville! Do jutra. Rzucił Dobbinsowi rozkazujące spojrzenie. - Tak jest, kapitanie. Będę ich pilnował jak oka w głowie! - zapewnił majtek. Gdy zamknęły się drzwi, Griffin wrócił do wielkiego łoża z baldachi­ mem i usiadł na brzegu materaca. Był tak wzruszony, że prawie nie za­ uważył Suzanne, gdy przysunęła się bliżej i położyła mu rękę na ramie­ niu. - Śliczny chłopiec! - powiedziała cicho. Griffin skinął głową. Był wściekły na siebie za to, że jego dziecko musiało znieść tyle złego, tylko dlatego, że się o nic nie zatroszczył. Zdro­ wy rozsądek podpowiadał, że nie ponosi za to winy. Jak mógł troszczyć się o chłopca, jeśli nie miał pojęcia o jego istnieniu? Mimo to coś nadal ściskało go za gardło. Griffin zawsze reagował gwałtownie na wszelką niesprawiedliwość, ale okrucieństwo względem 19

niewinnego dziecka było niewybaczalną zbrodnią. Zwłaszcza że tym dziec­ kiem był jego syn. Zamknął na chwilę oczy, starając się uspokoić. Ostatni miesiąc był naprawdę piekielny! W ciągu kilku tygodni został hrabią i ojcem - wraz ze wszelkimi powinnościami, jakie te zaszczyty ze sobą niosą. Hawthorne Castle, Hampshire, Anglia Koniec maja 1809 roku - Jak myślisz, Harriet, czy Griffin dziś przyjedzie? Harriet Sainthill podniosła głowę znad robótki - chusteczki z cieniut­ kiego lnu, na której starannie wyszywała kwietny ornament - i posłała młodszej siostrze przelotny uśmiech. - To całkiem możliwe, Elizabeth! List od Griffina dotarł do nas dwa dni temu. A często się zdarza, że spodziewany gość zjawia się wcześniej niż list z zawiadomieniem o jego rychłej wizycie. - Ale Griffin nie przyjeżdża z wizytą! - zaoponowała Elizabeth. - Wraca do domu na stałe. - Uniosła ramiona nad głową i zawirowała po pokoju w radosnym zapamiętaniu. - Nie mogę się wprost doczekać! Kie­ dy Griffin wróci, doprowadzi wszystko do porządku!... -Zatrzymała się raptownie. - O Boże! Właśnie sobie uświadomiłam, że nawet nie wiem, jak on wygląda! Harriet potrząsnęła głową i wyciągnęła z koszyczka jaskrawoczerwo- ną jedwabną nić. - Kiedy odjeżdżał, byłaś jeszcze dzieckiem. Miałaś siedem lat. Z pew­ nością Griffin bardzo się zmienił. Wszyscy się zmieniająz wiekiem, nawet starsi bracia. - O, to nie ma znaczenia! - upierała się Elizabeth. Wbiła się zgoła nieprzystojnie w podniszczony fotel i odwróciła do okna. - Z pewnością Griffin okaże się dzielny, przystojny i czarujący! Wzór dżentelmena. Pa­ miętasz te śliczne upominki, które przysłał nam w zeszłym roku na Boże Narodzenie? Ile razy powtarzałaś, że najpiękniejszy haft, jaki widziałaś w życiu, to ten z jedwabnego szala od Griffina? Najlepszy dowód, że ma doskonały gust! - Przysłał ten szal nie na ostatnie Boże Narodzenie, tylko dwa lata temu - sprostowała chłodno Harriet, ale widząc strapioną minę młodszej siostry szybko pożałowała swoich słów.

Nie ulegało wątpliwości, że siedemnastoletnia Elizabeth była święcie przekonana, iż z chwilą powrotu brata skończą się wszelkie kłopoty. Har­ riet, starsza od niej o kilka lat i mądrzejsza dzięki gorzkim doświadcze­ niom, nie miała podobnych złudzeń. Powrót Griffina mógł rzeczywiście wybawić je z trudnego położenia, ale równie dobrze pogrążyć je w czarnej rozpaczy. Życie w bolesny spo­ sób nauczyło Harriet, by nie spieszyła się z wydawaniem sądów o męż­ czyznach, nawet gdy byli to członkowie rodziny. - Tak czy owak, cudownie, że Griffin znów będzie z nami - stwierdzi­ ła entuzjastycznie Elizabeth, ale Harriet zauważyła, że siostra nerwowo miętosi skrawek spódnicy. Nie powinna była dać po sobie poznać, że nie ufa bratu. Elizabeth i tak dozna rozczarowania... niech się przynajmniej cieszy nadzieją. Przed­ wczesne rozwiewanie jej złudzeń było okrucieństwem. - Jestem pewna, że gdy Griffin przejmie swe obowiązki związane z ty­ tułem, wiele się zmieni - przyznała Harriet z nieco wymuszonym uśmie­ chem. - Ja również niecierpliwie oczekuję jego przyjazdu. Ściśle rzecz biorąc, nie było to kłamstwo. Zwłaszcza uwaga o zmia­ nach, które nastąpią. Perspektywa przyjazdu Griffina budziła jednak w Harriet niepokój. Niewiele wiedziała o bracie, a to, co przez lata dotar­ ło do niej ze strzępków rozmów, nie napawało nadzieją. Wszystko wskazywało na to, że Griffin był hulaką, kobieciarzem i ry­ zykantem zarówno w interesach, jak i w życiu prywatnym. Harriet mogła się tylko modlić, by brat nie okazał się zwykłym rozpustnikiem i utracju- szem. Jako niezamężne niewiasty obie z Elizabeth będą całkowicie zależne od brata, jego humorów i kaprysów. - Mam nadzieję, że Griffin po powrocie do domu okaże się równie hojny jak wówczas, gdy przysyłał nam prezenty. - Elizabeth rozmarzyła się. - Jakby to było cudownie sprawić sobie całą nową garderobę, gdy się skończy ta okropna żałoba! - Miejmy nadzieję, że Griffin ma głowę do interesów i pokaźne do­ chody - odparła Harriet. Tym razem nie udało jej się ukryć goryczy. Jaki będzie ich los, jeśli brat okaże się równie skąpy jak ojciec? Wstrząsnęła się na samą myśl o tym. - Spłacenie długów ojca i Neville'a będzie go kosztowało fortunę! - Naprawdę jest aż tak źle? - spytała szeptem Elizabeth i powiodła palcem po starej, mocno już wytartej spódnicy. 21

- Nie za dobrze - odparła Harriet, sięgając do koszyka po nożyczki. Związała supełek i odcięła koniec nitki. -Ale tym się zajmie Griffin. My nie musimy się o nic martwić. No, Elizabeth, dość tych czarnych myśli! Opowiedz mi, czego się dowiedziałaś podczas rannego spaceru do mia­ sta. Na ustach Elizabeth, zgodnie z przewidywaniami starszej siostry, po­ jawił się uśmiech. Serce Harriet stopniało. Elizabeth to wciąż radosne, niewinne, ufne dziecko... Ktoś powinien jej bronić przed światem, okrut­ nym zwłaszcza dla tych, którzy kierują się sercem, a nie rozsądkiem! Harriet przyrzekła sobie, że jeśli Griffin nie zechce lub nie zdoła za­ pewnić Elizabeth opieki, ona sama się tym zajmie. Ostatecznie opieko­ wała się nią od śmierci matki, a Elizabeth miała wtedy zaledwie rok. - Do rzeźnika zleciał się dziś cały tłum! - zaczęła swą relację Eliza­ beth. - Z gratulacjami z racji narodzin szóstego dziecka. I wyobraź so­ bie, to znowu dziewczynka! Mimo to pan Jenkins z wielką dumą oznaj­ mił mi tę nowinę. Pomyśleć tylko: sześć córek! - Elizabeth uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - A w aptece spotkałam pannę Linden. Jej gospody­ nię okropnie rozbolał ząb. Panna Linden przyszła po lekarstwo dla tej biedaczki. Spytała, jak się miewasz, i prosiła, bym przekazała ci pozdro­ wienia. — Harriet zmrużyła oczy. Stanowczo nie miała ochoty słuchać o pannie Faith Linden. - Pytała też, kiedy spodziewamy się powrotu Grif- fina - dodała nieco ciszej Elizabeth. Harriet usiadła prosto, pośpiesznie odkładając robótkę. - Wypytywała cię o Griffina?! Na twarzy Elizabeth pojawiło się zdumienie. Harriet zorientowała się, że gwałtowność, z jaką zadała to pytanie, zbiła z tropu jej siostrę. Sprawa jednak była zbyt poważna, by zmienić temat. Wobec tego Harriet sformu­ łowała swoje pytanie nieco inaczej. - O co panna Linden cię wypytywała? - Chciała się tylko dowiedzieć, czy znamy już dokładny termin jego przyjazdu - odparła z namysłem Elizabeth. - Pomyślałam sobie: jak to miło, gdy sąsiedzi współczują nam w żałobie i cieszą się naszym szczę­ ściem! ... Panna Linden wydawała się rozczarowana, że nie znamy jesz­ cze dokładnego terminu. - Wyobrażam sobie, jaka była rozczarowana! - rzekła ponuro Harriet. - Nie wątpię, że ta pannica liczy na to, że Griffin wybawi ją z tarapatów, w jakie wpadła przez ten idiotyczny testament. Ale będzie musiała szu­ kać ratunku gdzie indziej! Wraz ze smierciaNeville'a rozwiały się wszyst­ kie jej nadzieje na tytuł wicehrabiny. 22

- Dlaczego tak bardzo nie znosisz panny Linden? - Elizabeth łagod­ nie upomniała siostrę. - Zawsze była niezwykle uprzejma dla mnie... i dla ciebie też. - Bo bywa uprzejma tylko dla kaprysu albo z wyrachowania - stwier­ dziła stanowczo Harriet. - Faith Linden jest zepsuta, samolubna i głupia. Nigdy nie mogłam zrozumieć, czemu ojcu tak zależało, by Neville ożenił się z nią. Jej rodzinie nic wprawdzie nie można zarzucić... ale daleko jej do naszej. Ojciec Faith był zaledwie baronem. - Nie sądzę, by nasz ojciec przywiązywał wielką wagę do tytułów - odparła cicho Elizabeth. - Jeśli tak, to nie miał racji! - powiedziała spokojnie Harriet z cynicz­ nym grymasem. - Przyznam, że ogromnie byłam rada z postawy Nevil- le'a, zwlekał i zwlekał, a w końcu nie wywiązał się ze swego przyrzecze­ nia. No i, Bogu dzięki, panna Linden nie stała się członkiem naszej rodziny! - Ależ, Harriet! - Przez sekundę na ślicznej twarzy Elizabeth malo­ wało się przerażenie. - Jak możesz być taka okrutna?! Biedna panna Lin­ den zmarnowała tyle lat, łudząc się, że Neville w końcu się z nią ożeni! Nie rozumiem twojego braku współczucia... zwłaszcza że sama masz podobne kłopoty z narzeczonym... - Moje „kłopoty z narzeczonym", jak to określasz, w niczym nie przy­ pominają sytuacji panny Linden! - zaprotestowała gwałtownie Harriet. Czuła, jak wzbiera w niej gniew, ten okropny, bezsilny gniew i niepokój, który ogarniał ją, ilekroć myślała o swej niepewnej przyszłości. - Julian pełni ważną funkcję w sztabie księcia Wellingtona. Tylko jego poczucie obowiązku wobec króla i ojczyzny spowodowało naszą rozłąkę. Szlachetni oficerowie królewskiej armii kierują się zawsze lojalnością i honorem. Julianowi serce się rozdzierało, gdy musiał opuścić Anglię, ale uznał, że lepiej zaczekać ze ślubem do ostatecznego zwycięstwa. Dopiero wów­ czas złożymy wspólnie małżeńską przysięgę. Czuję się wyróżniona, że taki patriota zaszczycił mnie swym wyborem i darzy mnie szacunkiem. Czekać na powrót bohatera to prawdziwy przywilej! Ostatnie słowa Harriet wymówiła z religijnym niemal zapałem. Mia­ ła ogromną nadzieję, że powtarzając je bez końca, zarówno w myśli, jak i na głos, zdoła wreszcie uwierzyć w te wzniosłe sentymenty. Praw­ dę mówiąc, uwaga Elizabeth ugodziła ją w czułe miejsce. Największe przerażenie budziła w Harriet myśl, że może skończyć jak Faith Lin­ den: opuszczona stara panna, zaręczona z kimś, kto ani myślał o poślu­ bieniu jej. 23

- Przypuszczam, że panna Linden zechce spotkać się z Griffinem - powiedziała Elizabeth nieśmiało i bardzo cicho. Harriet gwałtownie wciągnęła powietrze. - Gdyby miała czelność zjawić się tu z wizytą, nie zastanie nikogo w domu. Już ja się o to postaram. Sięgnęła znów do swego koszyczka po nici. Urwała kawałek i nawlo­ kła igłę. Zaczęła wyszywać niemal z nienawiścią. Zacisnęła zęby, wal­ cząc z bólem, który przeszywał ją, ilekroć stanęła jej przed oczami Faith Linden. Stopniowo gwałtowny gniew Harriet wygasał, gdy z jej delikatnych ściegów wyłaniał się kwiat. W głowie starszej panny Sainthill tkwiła jed­ nak nadal niepokojąca myśl o kłopotach, na jakie Faith Linden mogłaby narazić jej rodzinę. Po śmierci starszego brata Harriet uznała za szczęśliwe zrządzenie losu fakt, że Neville nie zdążył ożenić się z tą okropną, rozpaskudzoną Lin­ den. Teraz zaś postanowiła osobiście dopilnować, by Griffin nie popełnił podobnego głupstwa. Czy nic cię nie odwiedzie od tego zamiaru, Faith? - pytał błagalnie łagodny kobiecy głos. - Absolutnie nic! Panna Faith Linden z determinacją poprawiła czepek i skrzywiła się na widok swego, niestety, nieefektownego odbicia w lustrze. Trudno by­ łoby stwierdzić, czy czepek bardziej ją postarza, czy szpeci. Zapewne i jedno, i drugie. I to dokładnie w tym samym stopniu. - Szczerze mówiąc, nie przypuszczałam, że świeżo upieczony wice­ hrabia Dewhurst wytrzyma dłużej niż jedną dobę w rodzinnych dobrach. Sąw opłakanym stanie! Sądziłam, że wyjedzie natychmiast, a siostry spro­ wadzi do Londynu przy pierwszej nadarzającej się okazji. Tymczasem minął cały tydzień, a on nadal tu jest! Nie mogę dłużej zwlekać. - Ciągle nie pojmuję, czemu chcesz do niego iść - strofowała łagod­ nie przyjaciółkę lady Meredith Barrington, strzepując z ramion Faith nie­ widoczne gołym okiem pyłki. - Czy nie lepiej napisać do niego i popro­ sić, by odwiedził cię przy najbliższej sposobności? 24

Faith westchnęła. Gdybyż sprawy układały się tak gładko!... - Już do niego napisałam. I nie doczekałam się żadnej odpowiedzi. Jeśli jakimś sposobem nie wedrę się do jego domu, gotów wyjechać i prze­ padnie mi szansa osobistego przedstawienia całej sprawy. - Sądzisz, że wicehrabia wie o testamencie? - Na pewno! - Faith zacisnęła wargi. - Harrowby to istna wylęgarnia plotek! Dałabym głowę, że testament ojca od kilku miesięcy stanowi w tej dziurze główny temat rozmów przy rodzinnych obiadach... albo przy piw­ ku w gospodzie Pod Różą i Ostem. Poza tym jestem pewna, że obie sio­ stry wicehrabiego znają na pamięć ten koszmarny kodycyl. Jak mogłyby go nie znać?! Elizabeth być może nie wspomniała o nim bratu, ale Har­ riet na pewno nie odmówiła sobie tej przyjemności. Ani chybi, powiado­ miła braciszka, w jakim znalazłam się kłopocie. - No, cóż... w takim razie wicehrabia istotnie musi wiedzieć o testa­ mencie twego ojca - przyznała niechętnie Meredith i uścisnęła mocno rękę przyjaciółki na znak swego współczucia i poparcia. - Być może czeka na stosowny moment, by poruszyć z tobą ten problem. Faith wydała jakiś gardłowy pomruk. Kochana Merry, nieuleczalna optymistka!... Ilekroć była w kłopotach, Meny zawsze dodawała jej otu­ chy. Tym razem jednak Faith nie mogła w żaden sposób uwierzyć w po­ myślne zakończenie. Matki obu kobiet były zaledwie ciotecznymi siostrami, ale Meredith stała się dla Faith siostrą, o której jedynaczka marzyła od wczesnego dzie­ ciństwa. Każda z dziewcząt wychowywała się w innych warunkach, jed­ nak coroczne długie letnie wizyty Meredith w Mayfair Manor zrodziły między przyjaciółkami więź, której nie mogły zniweczyć ani czas, ani odległość. Najpierw szkolne kłopoty, potem udręki dojrzewania, wreszcie wiel­ kie marzenia i ambicje rozkwitającej kobiecości- wszystko to było te­ matem ich dyskusji i zwierzeń w ciągu długich letnich dni i nocy. Potra­ fiły gadać godzinami, omawiając każdy drobiazg, który ich zdaniem miał wyjątkowe znaczenie, by przejść płynnie do pięknych marzeń oraz kon­ kretnych planów związanych z przyszłością. Letaie wizyty Meredith ustały, gdy dziewczęta ostatecznie przekroczyły próg dorosłości. Wciąż jednak ze sobą korespondowały i odwiedzały się od czasu do czasu -więc serdeczne stosunki trwały. Faith była przekonana, że nie zniosłaby nieszczęść, które zwaliły się na nią w ciągu ostatnich kilku miesięcy, gdyby nie Meredith -powiernica i sojuszniczka. Najdroższa przy­ jaciółka była jedyną ostoją Faith w tych dniach pełnych lęku i rozpaczy. 25

- No, jestem już gotowa! - Faith wzięła do ręki torebkę i odwracając się do Meredith spytała: - Jak wyglądam? - Czarująco, jak zawsze - odparła nieugięcie lojalna Merry. - Muszę jednak przyznać, że bardzo mnie niepokoi ta twoja wyprawa. Damy nie odwiedzają dżentelmenów... zwłaszcza bez zapowiedzi i bez zaprosze­ nia. A ty na domiar złego wybierasz się bez przyzwoitki! - Moje fatalne położenie jest chyba wystarczającym usprawiedliwie­ niem niekonwencjonalnego, a choćby nawet niestosownego, zachowa­ nia - upierała się Faith, choć była pełna obaw. Szczerze mówiąc, nie przej­ mowała się tym, że łamie pewne reguły. Ale sam cel jej wyprawy, propozycja, z którą zamierzała wystąpić, była tak szokująca, dotyczyła spraw tak intymnych, że Faith była wręcz sparaliżowana strachem. Meredith zmarszczyła brwi, ale nie zamierzała polemizować z przyja­ ciółką. Powiedziała tylko: - Choć zastanawiałam się nad tym wiele razy, nadal nie pojmuję, co skłoniło twojego ojca do uzupełnienia testamentu tym... tym grotesko­ wym kodycylem! Faith przygryzła wargę. Ileż to razy sama zadawała sobie to pytanie? - Jestem pewna, że ojciec postąpił tak w najlepszej wierze, dla moje­ go dobra. Kiedy się rozchorował zeszłej zimy, przeczuwał, że już nie wróci do zdrowia. A czyż mógł odejść w pokoju, nie zapewniwszy mi bezpiecznej przyszłości? Jego stary przyjaciel wicehrabia Dewhurst kilka tygodni wcześniej zmarł na tę samą chorobę. A jego syn nie wykazywał najmniejszej ochoty do zawarcia małżeństwa, zaplanowanego przez rodziców przed wielu laty. Jakże zdołam ja, słaba kobieta, zmusić do ślubu Neville'a Sainthilla, a ra­ czej nowego wicehrabiego Dewhursta, jeśli nie udało się tego dokonać obu ojcom -jego i mojemu? Faith przymknęła na chwilę oczy. - Uzupełnił więc swój testament kodycylem nakazującym mi najpóź­ niej w rok po jego śmierci wyjść za wicehrabiego Dewhursta, gdyż ina­ czej stracę May fair Manor. Ojciec sądził, że daje mi broń do ręki. Pana­ ceum na opornego narzeczonego. Faith dobrze pamiętała, jak ojciec bolał nad obojętnością jej przyszłe­ go męża. Drogi tata! Tylko on dostrzegał w niej coś więcej ponad niecie­ kawą powierzchowność i zadatki na sawantkę!... Dla niego nie była nie­ pozorną niewiastą o nijakich włosach, pozbawionych blasku oczach i spiczastej bródce. Jego zdaniem zasługiwała na księcia z bajki, ale cie­ szył się, że zdołał jej zapewnić przynajmniej wicehrabiego. 26

Faith otrząsnęła się ze wspomnień i ciągnęła dalej: - Posiadłość wicehrabiego Dewhursta była w opłakanym stanie, toteż z pewnością nęcił go pokaźny dochód z Mayfair Manor i wszelkie inne zasoby, jakich mogła dostarczyć ta posiadłość. Tatuś dobrze wiedział, że Neville nie pozwoli, by taka gratka przeszła mu koło nosa. Neville mógł lekceważyć mnie, ale nie lekceważył dobrodziejstw mego posagowego majątku. - Nie rozumiem, czemu twój ojciec tak nalegał, byś wyszła za Dewhur­ sta - zauważyła Meredith. - Zachowanie Neville'a było najlepszym do­ wodem, że niewiele będziesz miała z niego pożytku. - Pewnie łudził się, że po ślubie stosunek Neville'a do mnie ulegnie zmianie. A poza tym, był tylko baronem... i ogromnie się cieszył, że dzięki małżeństwu znajdę się nieco wyżej. Meredith zmrużyła oczy. - No, cóż... nie kwestionuję dobrych intencji twojego ojca, ale jego dziwaczny testament nie spełnił jego nadziei. Typowy przykład męskie­ go uporu i ograniczenia! Mężczyźnie nawet nie przyjdzie do głowy, że skutki jego planu mogą okazać się całkiem inne od tych, które sobie wy­ marzył. - Meredith potrząsnęła głową. Na jej ślicznej twarzy odmalowa­ ło się współczucie. - Po nieoczekiwanej śmierci Neville'a nie tylko stra­ ciłaś przyszłego męża, ale przez ten okropny kodycyl możesz stracić ukochany rodzinny dom! Faith zaśmiała się z przymusem. - Jeśli chodzi o przyszłego męża, to od dawna pogodziłam się z tym, że nigdy go nie będę miała. Nasze, pożal się Boże, narzeczeństwo z Ne- villem ciągnęło się aż siedem lat. Nikt nie miał wątpliwości, że nie spieszno mu było zaprowadzić mnie do ołtarza. Meredith znów potrząsnęła głową. - Nadal uważam, że tylko sąd może cię wybawić z tej opresji. Słysza­ łam o testamentach, które uzależniały otrzymanie spadku od zamążpój- ścia czy ożenku... Nigdy jednak nie wymieniano przy tym osoby, którą trzeba poślubić! Słowo daję, Faith, mam poważne wątpliwości, czy ten kodycyl jest w ogóle zgodny z prawem! - Czy nie rozumiesz, Meny, że właśnie wzmianka o przyszłym mężu może okazać się zbawienna dla mnie i Mayfair Manor? - Faith schwyci­ ła przyjaciółkę za rękę. - W testamencie nie ma mowy o Neville'u, rozu­ miesz? Mam wyjść za wicehrabiego Dewhursta! W tej sytuacji śmierć Neville'a nie unieważnia kodycylu, raczej go wzmacnia! 27

Ilekroć wspominam tę farsę z Neville'em, dochodzę do wniosku, że mam większe szanse dogadania się z jego bratem. Może Griffin zechce uszanować wolę rodziców, którym tak zależało na połączeniu naszych rodzin? Wtedy nie stracę Mayfair Manor. - Ale wyjdziesz za kogoś, o kim nic nie wiesz - zauważyła cierpko Meredith. Faith odkaszlnęła i odwróciła głowę. Nie mogła spojrzeć przyjaciółce w oczy. - Griffin Sainthill nie jest kimś całkiem obcym. Znaliśmy się od dzie­ ciństwa. - Ja też go znałam, choć nie tak dobrze jak ty. Najlepiej wbiło mi się w pamięć to, że nigdy się nie zniżył do zabawy z „babami". I pamiętam, że w listach często skarżyłaś się na jego oburzające wybryki! - wykrzyk­ nęła Meredith. Siedziała na brzegu łóżka z rękoma skromnie splecionymi na brzuchu. - Był krnąbrnym, nieobliczalnym i kompletnie rozwydrzo­ nym chłopakiem! Bez wątpienia wyrósł na łotra spod ciemnej gwiazdy! Faith uśmiechnęła się skrycie. Jakże by się ucieszyła, gdyby to była prawda! Pojawienie się „łotra spod ciemnej gwiazdy" byłoby wymarzo­ nym urozmaiceniem jej nudnego, statecznego życia. - Jakie to do ciebie niepodobne, Merry: krytykować kogoś, o kim nic właściwie nie wiesz - powiedziała z łagodną wymówką. - Rzeczywiście... Wybacz mi. - Meredith potarła mocno skronie. - Tak się o ciebie boję, Faith! Gdybyś zaczekała do powrotu moich rodzi­ ców z Grecji!... Jestem pewna, że prawnicy mojego ojca pomogliby ci. Może nawet dowiedliby, że testament nie ma mocy prawnej? Faith wyprostowała się i przybrała pewną siebie minę. Ale choć bar­ dzo ceniła przyjaźń Merry, o czekaniu nie było mowy. Ojciec Meredith, hrabia Stafford, bardzo porządny i szlachetny człowiek, kochający mąż i ojciec, nie należał do spolegliwych. Prawdę mówiąc, bywał niekiedy nieobliczalny. Komuż innemu, oprócz tego ekscentrycznego wielbiciela antyku, przy- szłoby do głowy włóczyć się z ukochaną żoną po Grecji, gdy ten szale­ niec, Napoleon Bonaparte podbijał Europę?! Faith wiedziała, że minie dobrych parę miesięcy, nim hrabia i hrabina wrócą do Anglii. A ustalanie prawomocności testamentu mogło trwać całe lata. - Naprawdę nie mogę dłużej czekać - zapewniała Faith. - Mój daleki kuzyn Cyril był zachwycony, gdy odziedziczył po tacie tytuł barona, ale rozczarował się, bo z tym tytułem nie wiążą się korzyści materialne. Przypadnie mu jednak Mayfair Manor, jeśli mnie stamtąd wyrzucą. Do- 28

brze wiem, że Cyrila łapy świerzbią, tak mu pilno zagarnąć mój dom. Nie mogę tracić ani chwili. Jeszcze dziś muszę się rozmówić z wicehrabią. - Nadal uważam, że powinnaś zaczekać, aż on się z tobą skontaktuje. Ale dobrze wiem, uparciuchu, co znaczy ta wysunięta do przodu broda! - odparła Meredith z łagodnym uśmiechem. Faith zamrugała oczami, oślepiona nagłym blaskiem jej urody. Łagod­ ny uśmiech sprawił, że delikatne rysy Meredith stały się uosobieniem piękna. Choć Faith kochała Merry jak siostrę, poczuła zazdrość. Podzi­ wiając przyjaciółkę, uprzytomniła sobie boleśnie własny brak urody. Pogodziła się już jednak z faktem, że natura pozbawiła ją kobiecego wdzięku. Gdyby była choć trochę podobna do Meredith, jej szanse na pomyślny wynik rozmowy z Dewhurstem wzrosłyby niepomiernie. No, dość tego! Po co wzdychać do gwiazdki z nieba, gdy i tak nie wpad­ nie nam w ręce? - przypomniała sobie frazę ojca. Najdroższy tata! Faith odetchnęła głęboko, próbując uspokoić nerwy. Jak bardzo jej go brako­ wało!... Strata matki, która zmarła przed pięcioma laty, była dla Faith bolesnym ciosem, ale miała wówczas oparcie w tacie. Teraz, gdy odszedł, nie było już nikogo... oprócz Meredith. Ojciec darzył ją taką miłością, jakiej Faith nie zaznała i nie zazna od nikogo innego. Pragnął umilić jej każdą chwilkę: rozpieszczał smakoły­ kami na obiad... pięknym czepkiem, podarowanym tylko z tej racji, że akurat był wtorek... prawdziwym, żywym kucykiem, gdy jeszcze była zbyt mała, by dosiąść konia... Matka Faith często zwracała mężowi uwagę, że rozpieszcza córkę po­ nad miarę, ale ojciec kwitował to łobuzerskim uśmiechem i rozpraszał niepokój żony czułymi pocałunkami. Obserwując życie swoich rodziców, pełne miłości i tkliwości, Faith marzyła o tym, że pewnego dnia sama zawrze równie szczęśliwe małżeń­ stwo. Teraz jednak straciła i oboje rodziców, i swoje złudzenia. Jedynym jej celem było zachowanie praw do Mayfair Manor, domu jej dzieciń­ stwa, w którym otaczała ją miłość. - Nie pozwolę sobie odebrać Mayfair Manor! - powiedziała z deter­ minacją Faith. - Będę walczyć do upadłego! - Ani przez chwilę nie sądziłam, że wyrzekniesz się go bez walki. - Meredith zaśmiała się. - Ale jeśli już musisz narażać się na takie ryzyko, to pozwól przynajmniej, bym ci towarzyszyła. Co prawda, jestem tylko o rok od ciebie starsza, ale lepsza przyzwoitka zbyt młoda i niezamężna niż żadna! Mogę opóźnić swój wyjazd i wrócić do Londynu dopiero ju­ tro. 29

- Nie! - wykrzyknęła Faith z przerażeniem. Przy urodziwej Meredith wyglądała niczym... szary wróbel. Czego jak czego, ale akurat tego upo­ korzenia mogła uniknąć. - Jeśli mój plan zawiedzie, czeka mnie kompro­ mitacja. .. Nie pozwolę, żebyś i ty ucierpiała. - Mój Boże, Faith! Chyba takim starym pannom jak my nie grożą już skandale. Meredith próbowała robić dobrą minę do złej gry, ale Faith spostrzeg­ ła, że jej słowa wywarły zamierzony efekt. Przyjaciółka nerwowo bawiła się złotym łańcuszkiem, który miała na szyi - a była to niewątpliwa ozna­ ka zdenerwowania. Faith poczuła lekkie wyrzuty sumienia. Nie chciała niepokoić Mere­ dith, tylko upewnić się, że wyruszy w drogę powrotną do Londynu. A nic tak nie przyspieszy jej wyjazdu, jak obawa skandalu. Doprawdy, zakrawało na ironię, że właśnie Meredith, której rodzina słynęła z nieodpowiedzialnych wybryków, będzie żyć w wiecznym stra­ chu przed skandalem! Nieustannie starała się zatuszować dziwactwa ro­ dziców albo spieszyła na ratunek ukochanym braciom, rozbestwionym bliźniakom, których wyciągała z różnych opresji. - Jeśli jesteś pewna, że nie chcesz mojej pomocy, chyba wrócę do Londynu. -Meredith opuściła ręce i przycisnęła je do boków, jakby chciała pokonać ich nerwowe drżenie. - Wyjechałam tylko na trzy dni, ale przez ten czas mili braciszkowie zdążyli się już zapewne wpakować w nie lada tarapaty! Kiedy wyjeżdżałam, Jason zamierzał właśnie kupić gniady za­ przęg, zupełnie nie wiem za co, do szykownego faetonu, który wygrał w karty. A Jasper wciąż wkładał na siebie surdut wywrócony na lewą stronę. Faith zmarszczyła czoło, usiłując zgłębić sens ostatniej uwagi. - Jason nosił surdut podszewką na wierzch?! - To stary zabobon hazardzistów. Podobno wywrócenie ubrania na drugą stronę powoduje zmianę złej passy na dobrą. - Meredith westchnęła ze znużeniem. - Kocham moich braci nad życie, ale czasem trudno z ni­ mi wytrzymać! Coraz częściej tęsknię do dawnych dni, gdy byli małymi chłopcami. Oczywiście i wówczas wpadali w tarapaty, ale łatwiej ich mogłam upilnować. Faith znała swą przyjaciółkę zbyt dobrze, by dziwić się tym matczynym wyrzekaniom. Meny była bowiem bardziej matką niż siostrą dla swych młodszych braci. I choć wielu rzeczy Faith mogła swej przyjaciółce za­ zdrościć - szlachetnego urodzenia, uroku, piękności czy dobroci serca - odpowiedzialności za dwóch łotrzyków z pewnością nie było na tej liście! 30