dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony747 560
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań359 842

Benzoni Juliette - Kolekcjoner z Warszawy 01 - Błękitna gwiazda

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Benzoni Juliette - Kolekcjoner z Warszawy 01 - Błękitna gwiazda.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 329 stron)

Juliette Benzoni Błękitna Gwiazda Tytuł oryginału: Le Boiteux de Varsovie: L'Etoile Bleue przełożyła: Barbara Radczak

Szczęśliwy będziesz ty, który przeczytasz tę zagadkę, Gwiazdy na górze, gwiazdy na dole; Wszystko, co jest na górze, ukaże się na dole. Szczęśliwy będziesz ty, który przeczytasz tę zagadkę. Hermes Trismegiste T L R

Dla tych, których kocham.. T L R

Prolog Powrót Zima 1918 -1919 Świt wciąż nie nadchodził. W grudniu często wydaje się, że noc odczuwa per- fidną przyjemność, żeby jak najdłużej nie schodzić ze sceny... Od kiedy pociąg przekroczył Brenner, gdzie świeżo wzniesiony obelisk wyznaczał nową granicę byłego cesarstwa austro- węgierskiego, książę Aldo Morosini nie zmrużył oka nawet na kilka minut, nie mogąc zasnąć. W popielniczce znajdującej się w sta- rym przedziale, który zajmował sam od Innsbrucka, piętrzyły się niedopałki. Pa- lił papierosa za papierosem i chcąc przegonić dym, musiał bez przerwy otwierać okno. Wtedy mroźne powietrze wdzierało się do środka wraz z popiołem wyrzu- canym przez starą, wysłużoną lokomotywę, która lata świetności dawno już mia- ła za sobą. Ale równocześnie wpadała znajoma, balsamiczna woń drzew szpil- kowych i alpejskiego śniegu zmieszana z czymś łagodniejszym, ledwo odczu- walnym, przywodzącym na myśl tak dobrze znane zapachy laguny. Podróżny w napięciu czekał na Wenecję, jak ongiś na kobietę w tym, co na- zywał swoją „wieżą obserwacyjną". Tylko może z większą niecierpliwością, gdyż wiedział, że Wenecja nigdy go nie zawiedzie. Nie zamknąwszy okna, opadł na wytarte, aksamitne siedzenie przedziału pierwszej klasy z sypiącymi się, drewnianymi boazeriami, zmatowiałymi lustra- mi, w których jeszcze niedawno odbijały się biate mundury oficerów jadących na spotkanie austriackiej floty zacumowanej w Trieście. Zostawił za sobą świat po- grążony w potwornościach i anarchii dla pokonanych, a witał z ulgą nadzieję T L R

przeznaczoną dla zwycięzców, do których sam należał, co odkrył nie bez pewne- go zdziwienia... Wojna skończyła się dla niego 24 października 1917 roku. Stanowił część po- tężnej rzeszy bez mała trzystu tysięcy włoskich jeńców wziętych pod Caporetto razem z trzema tysiącami armat. Z tego powodu ostatni rok spędził w tyrolskim zamku zamienionym na obóz wojenny, w którym, dzięki przywilejowi, dostał pokój. Choć niewielki, miał tę zaletę, że zajmował go sam. I to z prostej, chociaż niezgodnej z przepisami przyczyny: przed wojną, podczas pewnego polowania na Węgrzech u Esterhazych, znalazł się w towarzystwie generała Hotzendorfa, który wówczas wiele mógł. Porządny gość z tego Hotzendorfa! Zdolny do przebłysków geniuszu na zmianę z dramatycznymi okresami spadku potencjału intelektualnego. Z wyglą- du: pociągła, inteligentna twarz przekreślona wąsami à la arcyksiążę, szczotka jasnych włosów, zamyślone oczy nieokreślonego koloru. Bóg jeden wie, co się z nim stało po usunięciu ze stanowiska w lipcu tego roku na skutek porażek ponie- sionych na froncie włoskim pod Asagio... Zakończenie wojny skazało go na ano- nimowość, a dla Morosiniego był już tylko znajomym z dawnych czasów. Pociąg smagany podmuchami zimnego wiatru dotarł do Treviso około szóstej rano. Jeszcze tylko trzydzieści kilometrów dzieliło go od ukochanego miasta. Książę drżącymi palcami zapalił ostatniego papierosa i powoli wypuścił dym... jeszcze austriacki. Następny będzie miał boski smak odzyskanej wolności. Nastał już dzień, kiedy pociąg wjechał na długą groblę, przy której cumowały statki. W szarym świetle poranka laguna błyszczała jak stare cynowe naczynie. Miasto spowite żółtawą mgłą ledwo ukazywało swoje zarysy, a przez szeroko otwarte okno wpadał słony zapach morza i krzyk mew. Nagle serce Alda zaczęło bić w szczególnym rytmie spotkań zakochanych, chociaż u kresu podróży nie czekała na niego ani żona, ani narzeczona... Jedyna kobieta, matka, której nigdy T L R

nie przestał uwielbiać, niedawno umarła, zaledwie kilka tygodni przed jego uwolnieniem; otwierając ranę tym bardziej bolesną, że spotęgowaną przez uczu- cie absurdu i zawodu; ranę, którą trudno będzie zagoić. Izabela de Montlaure, księżna Morosini, spoczywała na wyspie San Michele w barokowym mauzoleum w pobliżu kaplicy Emilienne. I za chwilę biały pałac wyrastający niby kwiat nad Canale Grande otworzy przed nim swoje puste podwoje pozbawiony duszy... Myśl o domu pomogła Morosiniemu oddalić ból: pociąg wjeżdżał na stację, a nie wypadało witać Wenecji ze łzami w oczach. Hamulce zazgrzytały, jeszcze jeden lekki wstrząs i lokomotywa wypuściła parę. Aldo zdjął z siatkowej półki skromny bagaż, wyskoczył na peron i ruszył bie- giem przed siebie. Natychmiast ujrzał Zachariasza stojącego tuż przy schodach prowadzących prosto do wody. Kamerdyner Morosinich, wyprostowany jak struna, w meloniku i długim, czarnym płaszczu, czekał na swego pana w sztywnej pozie, do której tak się przyzwyczaił, że stanowiła jego drugą naturę. Była to postawa raczej trudna do osiągnięcia dla porywczego wenecjanina, którego wygląd w czasach młodości upodabniał bardziej do tenora operowego niż do kamerdynera w ksią- żęcym domu. Lata korzystania z obfitych posiłków Ceciny sprawiły, że Zachariasz nabrał ciała i pewności siebie, a nawet osiągnął prawie olimpijski majestat, zabarwiony odrobiną pogardy, którego tak bardzo zazdrościł swoim angielskim kolegom po fachu. Równocześnie, rzecz dziwna, nadwaga upodobniła go do cesarza Napole- ona I, z czego był bardzo dumny. Ale Cecine denerwowały jego uroczyste cere- giele, chociaż wiedziała, że miał gołębie serce. Ciągle narzekała, że gdyby wi- dział ją, jak pada martwa, troska o własną godność wzięłaby górę nad smutkiem, i w pierwszym odruchu zmarszczyłby z dezaprobatą brwi wobec takiego nieod- powiedniego zachowania. T L R

A jednak... Widząc Alda w zbyt obszernym, wyświechtanym uniformie, z ziemistą cerą właściwą osobom, które znosiły biedę i brak słońca, sztywny Za- chariasz porzucił nagle całe swoje nadęcie. Ze łzami w oczach rzucił się w stronę przybysza, aby zabrać jego torbę, zdejmując jednocześnie melonik z takim zapa- łem, że wypuścił go z rąk, a ten niczym czarny balon potoczył się do kanału, gdzie zaczął wesoło unosić się na powierzchni wody. Ale Zachariasz zdawał się nie zwracać na to uwagi. - Książę!... - jęknął. - Boże, w jakim opłakanym stanie, mój Boże! Aldo wybuchnął śmiechem: - Dajże spokój, nie przesadzaj! Lepiej byś mnie uściskał! Mężczyźni padli sobie w ramiona, co obserwowała wzruszona młoda kwia- ciarka, rozkładająca właśnie stragan. Chwyciwszy wspaniały, ciemnoczerwony goździk, wręczyła go podróżnemu z nieśmiałym dygnięciem. - To od Wenecji na powitanie jednego z jej odnalezionych dzieci - rzuciła. - Proszę to przyjąć, excellenza\ Ten kwiat przyniesie ci szczęście... Kwiaciarka była ładna i tak świeża, jak jej kwiaty. Mo-rosini przyjął prezent i oddał jej uśmiech. - Zatrzymam ten kwiat na pamiątkę. Jak się nazywasz, moje dziecko? -Desdemona. Rzeczywiście, było to iście weneckie powitanie! Morosini wciągnął do nosa mocny zapach goździka, po czym wetknął go do butonierki i ruszył za Zachariaszem, przeciskając się przez gęsty tłum, któremu nie dałaby rady żadna wojna: tłum chłopców hotelowych wykrzykujących nazwy swoich miejsc pracy, urzędników pocztowych niosących listy na statek i gondo- lierów wypatrujących porannych klientów. Do całej tej zaaferowanej czeredy do- łączyła załoga vaporetto, który zatrzymał się na stacji Santa Lucia. T L R

- Zaledwie armaty przestały strzelać, a już zjechali się turyści? - dziwił się Morosini. Kamerdyner wzruszył ramionami. - U nas nigdy nie brak turystów. Chyba morze musiałoby pochłonąć miasto, żeby nikt do nas nie przyjechał... a i to nie jest pewne! W dole schodów czekała długa, wspaniała gondola z siedzeniami wyścieła- nymi amarantowym aksamitem wyszywanym złotą nicią. Otaczał ją wianuszek dzieci i ciekawskich: nieczęsto widywano takie piękne gondole przed dworcem. Gondolier, wielki rudzielec, smukły jak brzoza, z wielkim oddaniem rzucił się za zgubą i wyłowił kapelusz Zachariasza z wody, po czym zawołał: - Witaj w domu, książę! To dla nas wielki dzień i wielka radość! Morosini ścisnął mu dłoń. - Dziękuję ci, Zian! Masz rację, to przepiękny dzień. Nawet jeśli słońce się gniewa. W tej chwili słońce zabłysło na chwilę nad zieloną kopułą San Simone, jakby chciało przyjacielsko mrugnąć okiem. Aldo chłonął morskie powietrze, podczas gdy Zian przeskoczywszy lekko na ogon czarnego „skorpiona" ozdobionego czerwonozłotymi siatkami, jednym ruchem długiego wiosła skierował go na sam środek Canale Grande, defilując przed rzędem koronkowych, kamiennych pała- ców. Książę powtarzał w pamięci ich nazwy, jakby chcąc się upewnić, że nie znik- nęły podczas jego nieobecności: Vendramin-Calergi, Fontana, Pesaro, Sagredo, dwa Cornery, Cà d'Oro, Manin, w którym przyszedł na świat ostatni doża, Dan- dolo, Loredano, Grimani, Papadopoli, Pisani, Barbarigo, Mocenigo, Rezzonico, Contarini... Siedziby te otwierały przed podróżnym Złotą Księgę Wenecji, ale przede wszystkim oznaczały rodzinę i przyjaciół. Do twarzy im było z poranną mgłą, która miłosiernie ukrywała gdzieniegdzie odpadający tynk czy spękany T L R

mur... Wreszcie, za drugim zakrętem tej długiej, wodnej arterii ukazała się rene- sansowa fasada zwieńczona dwoma strzelistymi obeliskami z białego marmuru, na którego widok Morosi-ni otrząsnął się z zamyślenia. Nareszcie w domu... - Cecina już czeka - rzucił Zachariasz. - Cała się wystroiła na pana przyjazd. Mam nadzieję, że się panu spodoba. W rzeczy samej, u stóp wysokiego sklepionego portalu, od którego prowadzi- ły długie białe schody znikające w zielonej wodzie, stały trzy kobiety podobne do zestawu kominkowego: ta w środku, bardziej okrągła, wyglądała jak przysa- dzisty zegar, a dwie po bokach - dwa smukłe świeczniki. - A zatem, pośpieszmy się! - rzucił Aldo, spoglądając z rozbawieniem na od- świętną suknię z czarnego jedwabiu z mocno zaprasowanymi plisami i koronko- wy czepek zdobiący kucharkę. - Cecina długo nie wytrzyma w tym odświętnym stroju. Twierdzi, że to szkodzi jej inspiracji, a ja od wielu miesięcy marzę o po- rządnym śniadaniu! - Niech pan będzie spokojny! Wczoraj cztery razy wysyłała mnie na San Se- rvolo, aby kupić największe scampi i najświeższą botega. Ale ma pan rację: le- piej pohamować zły humor Ceciny! To nie ulegało wątpliwości. Humory Ceciny były tak samo znane w pałacu Morosinich, jak jej talenty kulinarne, jej szalona hojność i niesamowity przy- odziewek. Urodzona u stóp Wezuwiusza, była jak gorąca lawa, wrząca i popęd- liwa, co w Wenecji czyniło z niej pewien ewenement. Ludzie byli tu bardziej sta- teczni i powściągliwi. Stanowiła najważniejszą pamiątkę przywiezioną przez matkę Alda z podróży poślubnej. Hrabina Morosini natknęła się na nią w zaułku Neapolu rozpaczającą nad ciałem brata, ofiarą jednej z band grasujących w biednych dzielnicach. Ceci- na prócz brata nie miała nikogo i sama o mały włos uniknęła podobnego losu. T L R

Ogarnięta współczuciem dla biednej kobiety, księżna Izabela postanowiła wziąć ją do siebie na służbę. Wenecja przypadła do gustu małej neapolitance pomimo klimatu, jak dla niej niezbyt rozweselającego, i chłodnych mieszkańców, ale rzymski profil i gorące, czarne oczy młodego Zachariasza, który wtedy był drugim służącym, szybko uję- ły ją za serce. Kiedy pojawiła się oczywista wzajemność, ożeniono ich pewnego letniego dnia w kaplicy pałacyku, który rodzina Morosini posiadała nad brzegami Brenty. Na przyjęciu weselnym Zachariasz wypił za dużo valpolicella, dlatego podczas nocy poślubnej Cecina, wystawiona na pastwę lubieżnych instynktów pijaka, sprała świeżo poślubionego kijem od szczotki i zanurzyła jego głowę w cebrzyku z zimną wodą. A następnie udała się do kuchni, by przygotować najczarniejszej, najmocniejszej, najbardziej zawiesistej i pachnącej kawy, jaką kiedykolwiek było mu dane pić. Tak potraktowany szybko oprzytomniał i zapomniawszy o laniu szczotką, na kolanach prosił wybrankę o wybaczenie. Od tamtej pamiętnej nocy 1884 roku w małżeństwie Pierlunghi przekleństwa i złorzeczenia mieszały się z pocałunkami i czułymi słówkami oraz specjalnymi daniami, które Cecina przygotowywała po kryjomu dla swojego męża, kiedy ku- charka pałacowa poszła spać, gdyż w tamtych czasach Cecina zajmowała posadę pokojówki. Zachariasz przepadał za tymi kolacyjkami we dwoje, ale pewnego wieczoru zdarzyło się, że książę Enrico, ojciec Alda, wrócił ze swojego kółka wcześniej niż zwykle i wiedziony smakowitym zapachem dochodzącym z kuchni odkrył, co się święci. Mimo to najzwyczajniej w świecie zasiadł przy stole razem z Za- chariaszem, poprosił o talerz, kieliszek i wziął udział w tajemnej uczcie. Tydzień potem wściekła kucharka cisnęła swój fartuch na głowę intrygantki, która porzu- ciwszy insygnia pokojówki, objęła panowanie wśród książęcych rondli i garnków T L R

i przywództwo nad kuchennym personelem z całkowitym i pełnym błogosła- wieństwem państwa domu. Księżna Izabela, pochodząca z bardzo szlachetnej i starej rodziny książąt de Montlaure z Langwedocji, często prosiła Cecinę o przygotowywanie potraw we- dług przepisów z tamtej strony Alp. Dzięki temu dzieciństwo Alda uprzy- jemniały pyszne suflety, na przemian z chrupiącymi lub rozpływającymi się w ustach tartami, kremami i wszystkimi tymi cudami, które mogą powstać w kuch- ni, kiedy kapłanka sanktuarium postanowi dogadzać stołownikom. A że nie było dane Cecinie doczekać się dziecka, wszystkie macierzyńskie uczucia skupiła na młodym paniczu, który nie mógł się z tego powodu uskarżać. Książę i księżna dużo podróżowali, toteż Aldo często zostawał w pałacu sam. Spędzał wtedy błogie godziny, siedząc w kuchni na taborecie, przyglądając się, jak Cecina oddaje się smacznej alchemii, jak beszta i łaje kuchcików, a przy tym wyśpiewuje wielkim głosem arie operowe i pieśni neapolitańskie, których znała nieskończoną ilość. Trzeba ją było widzieć przystrojoną wielobarwnymi wstąż- kami na modłę neapolitańską i udrapowaną, pod śnieżnobiałym fartuszkiem z perkalu, w kolorowych fatałaszkach poszerzanych w miarę, jak figura ich coraz grubszej właścicielki zbliżała się do kształtu kuli. Pomimo tylu atrakcji Aldo nie spędzał całego życia w kuchni. Przydzielono mu francuskiego nauczyciela, Hieronima Buteau, młodego Burgundczyka o światłym umyśle, który starał się przelać posiadaną wiedzę do głowy ucznia, ale w porządku nieco chaotycznym. Mieszał Greków i Rzymian, Dantego i Moliera, Byrona i faraonów, Szekspira i Goethego, Mozarta i Beethovena, Musseta, Stendhala, Chopina, Bacha i romantyków niemieckich, królów Francji, wenec- kich dożów i cywilizację Etrusków, boską surowość sztuki romańskiej i szaleń- stwa renesansu, Erazma i Karte-zjusza, Spinozę i Racine'a, słowem wszystko, co kotłowało się w jego głowie, mając nadzieję, że uczyni z chłopca prawdziwego T L R

erudytę. Wprowadził go też w niektóre interesujące kwestie matematyki, fizyki i nauk biologicznych, lecz przede wszystkim w historię kamieni szlachetnych, któ- re darzył niezwykle silnym uczuciem. Jego staraniem, w wieku osiemnastu lat, młody Morosini władał pięcioma językami, umiał odróżnić ametyst od turmali- nu, beryl od korundu, piryt miedziany od samorodka złota, czy orvieto od lacri- ma--christi. Oczywiście królestwo Ceciny także zainteresowało nauczyciela. Kucharka stała się wdzięcznym słuchaczem jego niezwykłych popisów krasomówczych przerywanych miłą degustacją. Ale bakałarz nigdy nie przekroczył granic przy- zwoitości. Efekt tego był taki, iż Hieronim Buteau, który przybył do Wenecji chudy jak tyczka, znacząco przybrał na wadze. Pewnego dnia książę Enrico powiadomił nauczyciela syna, że rozważa wy- słanie Alda do szkoły w Szwajcarii. Lecz nie było mowy o tym, by pozbywać się człowieka takiego jak Buteau. Został on więc pałacowym bibliotekarzem. Innymi słowy, dostał się do raju, w którym poświęcał czas swemu wielkiemu dziełu opi- sującemu weneckie społeczeństwo w XV wieku. Odrywał się od tego zajęcia tyl- ko po to, by oddawać się przyjemnościom podniebienia, smakując arcydzieła Ce- ciny... Po śmierci ojca, który spadł z konia w lesie Rambouillet podczas polowania na jelenia z księżną d'Uzès, Aldo niczego nie zmienił w ustalonym porządku rze- czy. Wszyscy kochali pana Buteau i nikomu nie przyszłoby do głowy, że mógłby pewnego dnia zniknąć. Dopiero wojna pozbawiła chłopca jego wygodnej syneku- ry. Niestety nie wiadomo, co się z nim stało... Po tym, jak został uznany za zagi- nionego w Chemin des Dames, wyciągnięto wniosek, że znalazł ponurą, lecz tym bardziej chwalebną śmierć. - Cecina opłakiwała go jak brata i wymyśliła nawet przepis na placek z czarnymi porzeczkami, który nazwała jego imieniem. T L R

Kiedy gondola przybiła do stopni, czekająca tam Ceci-na ze łzami w oczach i okrzykiem, który przyciągnął ciekawskich do okien i spłoszył łowiące ryby me- wy, rzuciła się na szyję swemu „małemu księciu", jak go zwykła nazywać po- mimo wysokiego wzrostu. -Madona Santissimal... Do czego oni mi cię doprowadzili, ci bezbożnicy!... To niemożliwe, że tak cię urządzili!... Mojego małego!... Mojego Aldino!... Czy na tym podłym świecie nie ma już sprawiedliwości?... - Ależ jest sprawiedliwość, Cecino, skoro Niemcy i Austria przegrały wojnę! - Ale to za mało! Morosini, pogrążony w morzu uścisków i łez, wkrótce znalazł się w kuchni i zasiadł na ulubionym taborecie, nie rozumiejąc, w jaki sposób mógł przebyć wielki przedsionek, le cortile i kredens pałacu, niczego nie zauważając... Tym- czasem przed nim już parowała filiżanka kawy, podczas gdy zażywna kobieta smarowała masłem świeże bułeczki dopiero co wyciągnięte z pieca. - Jedz i pij! - rozkazała tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Porozmawiamy później. Aldo z na wpół zamkniętymi oczami wdychał z lubością zapach wspaniałego napoju, na siłę zjadł jedną bułeczkę, aby zrobić Cecinie przyjemność, gdyż wzru- szenie odebrało mu apetyt, wypił trzy filiżanki aromatycznej kawy, po czym, od- suwając naczynie, oparł się łokciami o blat stołu. - Cecino, opowiedz mi teraz o matce... Chcę wiedzieć, jak to się stało... Neapolitanka zamarła przed jednym z kredensów, w którym układała naczy- nia. Jej plecy zesztywniały, jakby dosięgnął je pocisk. - Cóż miałabym ci powiedzieć? - odparła z głębokim westchnieniem, nie od- wracając się. - Wszystko, gdyż ja nic nie wiem. Twój list nie był zbyt jasny. T L R

-Nigdy nie byłam biegła w pisaniu... Ale nie chciałam, żeby ktoś inny powia- domił cię o tym nieszczęściu. Wydawało mi się, że jeśli dowiesz się o tej tragedii ode mnie, twój ból będzie mniejszy. A poza tym Zachariasz był zbyt przejęty, żeby mógł sklecić choć kilka linijek. Wbrew pozorom jest taki uczuciowy! Aldo wstał, podszedł do Ceciny i otoczył ją czule ramieniem, wzruszony ża- łością, która w niej wzbierała. -Masz rację, moja dobra Cecino. Nikt nie znamnie lepiej niż ty, ale teraz usiądź i opowiadaj. Nawet dziś nie mogę uwierzyć, że to się stało naprawdę... Przysunął jej krzesło, na które kobieta opadła, wyciągając chusteczkę, by wy- trzeć oczy. Po czym, wydmuchawszy również nos, westchnęła: -Nie mam zbyt wiele do powiedzenia... Wszystko stało się tak nagle... Tego dnia twoja kuzynka Adriana wpadła na herbatę, kiedy pani poczuła się źle. Nie była chora, ale bardzo zmęczona. Pani Adriana nalegała, żeby położyła się do łóżka, i zaprowadziła ją do pokoju. Po jakimś czasie zeszła na dół i powiedziała, że Jej Wysokość nie będzie jeść kolacji, ale żebym zaparzyła jej herbaty lipowej. Lecz kiedy poszłam do niej z herbatą, nie chciała jej wypić. Była nawet lekko po- irytowana tym, że pani Adriana kazała jej pić coś, na co nie miała najmniejszej ochoty. Na to ja próbowałam ją przekonać, że napar lipowy z miodem jest naj- lepszy na uspokojenie nerwów, ale widząc, że najwyraźniej też ją denerwuję i że ma ochotę się zdrzemnąć, postawiłam czajnik z naparem na nocnym stoliku i ży- cząc jej spokojnej nocy, zeszłam do kuchni, nakazując Livii, aby jej nie prze- szkadzała. Następnego dnia rano, kiedy pokojówka zaniosła pani śniadanie, usły- szałam straszny krzyk i płacz. Szybko weszliśmy na górę, Zachariasz i ja... i zro- zumieliśmy, że pani Izabela odeszła z tego świata, i że... och, mój Boże! Aldo, walcząc z bólem, pozwolił jej szlochać na swoim ramieniu, po czym spytał: - Kto to jest Livia? T L R

- To ta wyższa z dwóch służących, które zobaczyłeś po przyjeździe. Ona i Prisca zastępują, wraz z nami, dawny personel; mężczyźni poszli na wojnę lub odeszli do swoich kobiet, zaś ci starsi, zbyt niespokojni, woleli wrócić do rodzin. A poza tym, brakowało pieniędzy, żeby utrzymywać tyle służby. Venturina, po- kojówka twojej matki, zmarła na grypę, a Livia została przyjęta na jej miejsce. To dobra dziewczyna, sumiennie spełniająca obowiązki, i pani była z niej zado- wolona. - A co powiedział lekarz? Wiem, że matka nigdy go nie wzywała. Jednak w tych okolicznościach musieliście powiadomić doktora Grazianiego? - Doktor Graziani jest sparaliżowany od dwóch lat i nie opuszcza fotela. Ten, którego wezwaliśmy, mówił o ataku serca... - To nie ma sensu! Moja matka nigdy nie chorowała na serce, a po śmierci oj- ca wiodła życie raczej surowe... - Rozumiem to, ale, jak powiedział doktor, wystarczy jeden raz i... W tej chwili do kuchni wpadł Zachariasz. Czerwone oczy Ceciny, bolesny wyraz twarzy Alda mówiły same za siebie... Wkrótce jego wzruszenie połączyło się z ich bólem. - Co za niepowetowana strata, don Aldo! Duch tego pałacu odszedł wraz z naszą ukochaną księżną... Zachariaszowi łzy kapały z nosa, ale się opanował, oznajmiając, że dzwonił właśnie mecenas Massaria z zapytaniem, czy książę Morosini zechce go przyjąć przed południem, jeśli, oczywiście, nie jest zbyt zmęczony po podróży. Aldo, nieco zdziwiony i zaniepokojony takim pośpiechem, zgodził się na tę wizytę; najlepiej o wpół do dwunastej. Przynajmniej zdążmy się jeszcze odświe- żyć. Czekała go pierwsza prawdziwa kąpiel od tak dawna. -Woda gotowa - oznajmił Zachariasz, wracając do zwykłego, uroczystego to- nu. - Będę asystował Waszej Ekscelencji. T L R

- Nie ma mowy! Tam, skąd wracam, nauczyłem się radzić sobie sam! Jedyne, o co cię proszę, to spróbuj znaleźć w mojej garderobie coś, co by na mnie paso- wało. Niemile zaskoczony takim obrotem sprawy kamerdyner wyszedł z kuchni. Morosini wrócił zaś do Ceciny, aby zadać jej jeszcze jedno pytanie: czy hrabina Vendramin jest w Wenecji? Nagle Cecina zmieniła się nie do poznania, wyprostowała ramiona, napuszyła się niczym kwoka i oznajmiła, że nic jej o tym nie wiadomo. Morosini skwitował odpowiedź Ceciny skąpym uśmiechem. Właściwie spo- dziewał się tego. Z niewyjaśnionej przyczyny Cecina, która raczej sprzyjała jego przygodom z kobietami, nienawidziła Dianory Vendramin. Co prawda, nie znała jej osobiście, ale opierała się na plotkach z rynku, i na tym, że hrabina była cu- dzoziemką. Pomimo kosmopolityzmu Wenecji jej rdzenni mieszkańcy żywili do „ludzi z Północy" antypatię, którą po części można było wyjaśnić długą okupacją austriacką, a Dianora była Dunką... W wieku osiemnastu lat ta córka zrujnowanego barona, powodowana szalo- nym uczuciem wyszła za jednego z najszlachetniejszych patrycjuszy na lagunie, chociaż był od niej starszy o ładne czterdzieści lat. Dwa lata później została wdową. Jej mąż zginął w pojedynku z rumuńskim szlachcicem, któremu zawrócił w głowie nordycki czar i szafirowe źrenice młodej kobiety. Aldo Morosini poznał ją kilka miesięcy przed wybuchem wojny, podczas Wigilii Bożego Narodzenia 1913 roku, u lady de Grey, znanej professional beau- ty, która przyjmowała w pałacu na Lido kosmopolityczne towarzystwo - co prawda nieco „zwariowane", lecz eleganckie i bogate. Tego dnia hrabina Ven- dramin wracała do świata, z którego odeszła przed trzema laty po śmierci męża. Ta dyskretna postawa pozwoliła jej uniknąć wielu zniewag, chociaż i tak powia- T L R

dano, że ów Rumun był jej kochankiem i że ona wybrała ten sposób, aby pozbyć się bogatego, lecz niewygodnego męża. Tak późne pojawienie się młodej kobiety, w chwili gdy siadano do stołu, sprawiło, że ucichły rozmowy. Wyglądała zjawiskowo: odziana została przez krawca Poireta w jedwabną, jasnopopielatą suknię z nutą błękitu, przetykaną drobnymi perłami, której zwiewna linia, z wysoko odciętą talią, czule otulała gibkie ciało. Przypominała kwiat pokryty szronem. Suknia otulała kostki godne tancerki i toczone nogi, których kształt podkreślało pęknięcie materiału za- kończonego krótkim trenem. Długie i wąskie rękawy sięgały do połowy dłoni pokrytych diamentami, a głęboki dekolt ukazywał pyszne ramiona i wspaniałe piersi. Burzę jedwabistych włosów upiętych na modłę grecką zwieńczał dwustu- karatowy diadem, stanowiący komplet z obręczą opasującą długą, wdzięczną szyję. W istocie, było to prawdziwie królewskie wejście i każdy, a zwłaszcza każda, zdał sobie z tego sprawę. Ale nikt bardziej niż książę Morosini, który oniemiał pod tym przejrzystym spojrzeniem. Dianora Vendramin była tak pięk- na, że przyćmiewała nawet samą księżniczkę Ruspoli, która tego wieczoru nosiła słynne perły należące ongiś do Marii Mancini. Aldo nie zwracał uwagi na ogólną rozmowę zachwycony perspektywą, że ta śnieżna sylfida miała siedzieć obok niego przy stole. Wpatrywał się w nią jak za- czarowany, niezdolny przypomnieć sobie nawet godzinę później, o czym z nią mówił. Nie rozumiał słów, lecz wsłuchiwał się w melodię jej niskiego, jakby przyćmionego głosu, który drażnił jego nerwy jak smyczek struny skrzypiec. O północy, kiedy służący w upudrowanych perukach pootwierali okna, aby wpuścić dźwięki dzwonów kościoła Narodzenia Pańskiego i kolędy śpiewane przez dzieci zgromadzone w gondolach, pocałował ją w rękę, życząc jej tak cu- downego Bożego Narodzenia jak to, które przeżywał dzięki niej. Wtedy ona uśmiechnęła się do niego... T L R

Później długo tańczyli, a kiedy ją odprowadził, odważył się, drżącym, nie- swoim głosem, mówić jej o miłości, próbował wyznać uczucie, które w nim roz- paliła. Słuchała go bez słowa, z zamkniętymi oczami, spowita w miękką pelerynę z szynszyli, tak iż pomyślał, że Dianora śpi. Zbity z tropu, zamilkł. Wtedy na wpół otwarła powieki i wyszeptała, opierając głowę na jego ramieniu: - Niech pan mówi... Tak bardzo lubię pana słuchać... Pocałował ją w usta, a później, w antycznej i wspaniałej siedzibie, którą młoda kobieta posiadała na Campo San Polo, z jej ciała ześlizgnęła się jasnopopielata suknia, a on zanurzył twarz w uwolnionej masie jasnych, jedwabistych włosów, nie mogąc uwierzyć w tak królewski prezent bożonarodzeniowy, jaki sprawił mu los... Minęło kilka miesięcy. Szaleńcza namiętność rozkwitła wśród zapachu drzew pomarańczowych w willi w Sorrento, gdzie ogrody schodziły aż do morza. W nim kochankowie kąpali się nago w blasku księżyca, a potem spędzali czas w małym pałacu ukrytym w rododendronach nad brzegiem jeziora Como. Para uciekła z Wenecji przed tysiącem pogardliwych spojrzeń. Poza tym Aldo nie chciał obrazić matki, wiedząc, że ta obawia się związku syna z kobietą, uważaną za niebezpieczną. Pomimo to pewnego dnia zaproponował Dianorze, aby została księżną Moro- sini, lecz hrabina odmówiła, tłumacząc, że czasy nie sprzyjają małżeństwu. Od kilku miesięcy niepokojące wieści gromadziły się nad Europą niczym czarne chmury zwiastujące burzę. Wydawało się, że lada dzień rozpęta się nawałnica. - Mój drogi, może się zdarzyć, że pójdziesz na wojnę, a ja nie lubię się bać. A jeszcze mniej bawi mnie rola wdowy, którą jestem, o czym pomagasz mi zapo- mnieć... - Mogłabyś całkiem to wymazać z pamięci, jeśli kochasz mnie tak, jak śmiem w to wierzyć. A niepokój będzie taki sam, niezależnie od tego, czy będziesz mę- żatką, czy nie. T L R

- Być może, ale przynajmniej nie będzie się mówiło, że przyniosłam ci pecha. A poza tym, zostając twoją żoną, będę zmuszona cierpieć, a z tobą chciałabym zaznać tylko szczęścia... Dwudziestego ósmego czerwca 1914 roku, podczas gdy arcyksiążę Franci- szek Ferdynand, spadkobierca Austro-Węgier, zginął w Sarajewie wraz z mał- żonką od kul Gavri-lo Principa, Dianora i Aldo popłynęli łodzią na jezioro. Dia- nora, miłośniczka Stendhala, chętnie utożsamiała się z księżną Sanseveriną, po- dziwiając jej pasję życia, umiłowanie wolności i usposobienie. Denerwowało to trochę jej kochanka. - Ta rola nie pasuje do ciebie ze względu na wiek, ja również nie pasuję do roli młodego Fabrizia, który zresztą nigdy nie był jej kochankiem! Ku jego wiel- kiemu żalowi! Ale za to ja jestem twoim kochankiem, i to bardzo zakochanym. -Wszystko ma swój koniec... - To niewłaściwe słowo dla naszej miłości... i żałuję, że chciałaś opuścić Sor- rento dla tego wspaniałego, lecz melancholijnego jeziora... Wolałem podziwiać cię w słońcu ubraną jedynie w rozpuszczone włosy! - Co za barbarzyńca! A ja myślałam, że ci się podobam... Podczas całej tej powolnej promenady nie pozwoliła mu zbliżyć się do siebie. Nie nalegał, czasem miewała kaprysy, które osłabiały pożądanie Alda, lecz książę chętnie poddawał się takiemu nastrojowi, wiedząc, że to, co go potem czeka, wynagrodzi mu pokusę znoszoną przez niego ze sto- ickim spokojem. Właśnie tak było tej nocy. Dianora oddała mu się bardziej żarliwie niż kiedy- kolwiek, nie ustając w pieszczotach, jakby nie mogła nasycić się miłością. Zga- dując, że być może ich chwile szczęścia są policzone, młoda kobieta chciała zo- stawić kochankowi niezatarte wspomnienia, jednak Aldo o tym nie wiedział lub nie chciał wiedzieć... T L R

Kiedy następnego dnia rano służący przyniósł wiadomość o wypadkach w Sa- rajewie, Dianora natychmiast kazała pakować swoje bagaże. - Muszę wracać do Danii bez zwłoki - wyjaśniła Morosiniemu zdziwionemu tak pośpieszną decyzją. - Mam nadzieję, że król Krystian potrafi ochronić naszą neutralność, w każdym razie będę tam bezpieczniejsza niż we Włoszech, gdzie zawsze traktowano mnie jak cudzoziemkę, żeby nie powiedzieć, jak szpiega! - Nie opowiadaj głupstw! Zostań moją żoną, a będziesz bezpieczna! - Nawet jeśli będziesz daleko?... To jest wojna, Aldo, nie możesz mieć złu- dzeń! W tej sytuacji wolę być wśród swoich i natychmiast się z tobą pożegnać. Pamiętaj jednak, że bardzo cię kochałam! Dianora cofnęła się przed pocałunkiem, odpychając delikatnie Alda, i podała mu jedynie dłoń. - Tak będzie dla nas lepiej! - skwitowała ze smutnym uśmiechem, który mu się wcale nie spodobał. - Koło się zamyka wraz z tym gestem, gdyż wszystko się zaczęło od podobnego u lady Grey. Od tamtej pory nie rozstawaliśmy się i podo- ba mi się, że nasze rozstanie jest tak samo eleganckie... Dianora po tych słowach wsiadła do automobilu, który miał ją zawieźć do Mediolanu. Nie chciała, aby pojechał wraz z nią. Nie odwróciła się ani razu. Tro- chę kurzu spod kół było ostatnim wspomnieniem, jakie Morosini zachował o ko- chance. Opuściła jego życie tak, jak wychodzi się z domu: zamknęła za sobą drzwi, nie zostawiając adresu ani nadziei na spotkanie... - Musimy zdać się na przypadek - powiedziała. - Bywa, że czas powraca... - To dewiza Wawrzyńca Wspaniałego - odparł. - Jedynie Włoszka może w nią wierzyć. Ale nie pani! Nawet jeśli Dianora uważała rozstanie za eleganckie, ten sposób pozbycia się kochanka głęboko zranił zarówno miłość własną, jak i męską dumę Alda. Zanim T L R

poznał Dia-norę, miał wiele przygód, którym nie nadawał większego znaczenia. Zawsze kończyły się z jego inicjatywy, ale nie gwałtownie, lecz w sposób raczej przyjemny dla zainteresowanej, gdyż miał pewien talent do przekształcania swo- ich miłostek w przyjaźnie. Ale nic podobnego nie zdarzyło się tym razem. Nagle stał się niewolnikiem wspomnienia tak upojnego, że nie opuszczało go ono przez całe cztery lata woj- ny. Myśląc o Dianorze, czuł pożądanie i złość, a jednocześnie chęć zemsty pod- sycaną tym, że ostrożna Dania, będąca co prawda krajem neutralnym, pomagała Niemcom. Płonął z chęci spotkania, choć był pewny, że to już niemożliwe. Dzie- liło ich zbyt wiele trupów, zbyt wiele ruin... Z przyczyn od nich niezależnych wyrósł pomiędzy nimi mur nienawiści. Wspomnienie o Dianorze zabrało Morosiniemu trochę czasu. Tymczasem opuścił kuchnię, ścigany zaniepokojonym spojrzeniem Ceciny, i udał się na salony. Ogarnęła go atmosfera uroczystego, niczym niezakłóconego i uspokajającego piękna domu. Obraz Dianory zniknął; nigdy nie przekroczyła progu tego pałacu. Wzrokiem i dłonią pieścił świeczniki ze złoconego brązu, pozostałość z gale- ry dowodzonej przez jednego z Moro-sinich w bitwie pod Lépante. Dawniej, podczas uroczystych wieczorów, zapalano je, a w ich blasku lśniły wielokoloro- we posadzki i malowane belki sufitu, których nie dało się podziwiać inaczej, jak odchylając głowę do tyłu. Powoli wszedł po szerokich schodach, których balu- strada z tralka-mi wypolerowana była setkami dłoni, i na piętrze udał się dopor- tego, długiej galerii-muzeum, jakimi szczyciło się wiele weneckich pałaców. Galeria poświęcona była tematyce morskiej. Wzdłuż murów pokrytych zna- nymi portretami ciągnęły się drewniane półki z herbami na przemian z konsolami z porfiru, na których, w szklanych pojemnikach, nadymały się żagle karawel, ga- ler i statków la Serenissime Republica. Portrety mężczyzn ubranych z niezwy- T L R

kłym przepychem stanowiły oprawę dla najbardziej imponującego obrazu przed- stawiającego dożę w zbroi i purpurowym płaszczu, ze złotym corno na głowie, o dumnym spojrzeniu: Francesco Morosinie-go, czterokrotnie, w randze generała, staczającego bitwy przeciw Turkom, zmarłego w 1694 w mieście Nauplion, jako najwyższy zarządca weneckiej floty. Chociaż rodzinę rozsławiło dwóch innych dożów - Marino, od 1249 do 1253, i Michele, którego zabrała dżuma w 1382 roku po zaledwie czterech miesiącach rządów - był to największy z Morosinich, człowiek wyjątkowy, łączący siłę z mądrością, autor jednej z najsłynniejszych stron w historii Wenecji... Aldo przystanął na chwilę przed obrazem wielkiego przodka. Zawsze podzi- wiał jego szlachetną, bladą twarz otoczoną siwymi włosami, wąsy i hiszpańską bródkę wokół cienkich ust, głęboko osadzone czarne oczy, dumnie spoglądające spod zmarszczonych brwi zdradzających niecierpliwość natury. Można było od- nieść wrażenie, że malarz miał niemałe trudności ze zmuszeniem modela do dłu- giego pozostawania w bezruchu... Aldo pomyślał, że w obliczu takiego splendoru musi wyglądać mizernie w starym, wystrzępionym uniformie. Przodek zdawał się przeszywać go srogim spojrzeniem, pytając o sprawozdanie z wyczynów wojennych, które, przyznał, były raczej mierne. Nagle, pchnięty nieznaną siłą, zgiął kolano, tak jakby zrobił przed żywym dożą, i wyszeptał: - Nie przyniosłem hańby, Najjaśniejszy Panie! Jestem nadal jednym z was... Po czym wstał i wbiegł na drugie piętro, unikając po drodze pokoju matki. Wkrótce miał się zjawić notariusz, a zatem nie była to dobra chwila, by oddawać się smutkowi... Aldo, choć z przyjemnością odnajdywał znajome wnętrza, jak najszybciej chciał zrzucić znoszone odzienie jeńca wojennego. Zdążył jeszcze włożyć goź- dzik od małej kwiaciarki do wąskiego, mieniącego się barwami tęczy flakonu i T L R

postawić go na stoliku nocnym. Po czym, zrzuciwszy zniszczone ubranie, z ulgą zanurzył się w wannie wypełnionej niebiańsko gorącą wodą o zapachu lawendy. Dawniej lubił kąpiel przeciągać w czasie, paląc papierosy i czytając pocztę. To magiczne miejsce sprzyjało refleksji. Lecz tym razem, natarłszy się mydłem aż po czubek głowy, poprzestał na zdarciu z siebie wojennego brudu. Kiedy skoń- czył, woda przybrała szary kolor i nie skłaniała do rozmyślań. Szybko z niej wy- skoczył, wyciągnął zatyczkę, wysuszył się, natarł angielską lawendą, a następnie, narzuciwszy płaszcz kąpielowy, który wydał mu się szczytem komfortu, ogolił się, zapalił papierosa i wrócił do swojego pokoju. Słyszał, jak w sąsiedniej garderobie krzątał się Zachariasz, wyciągając z płó- ciennych pokrowców garnitury różnego kroju i koloru, które oceniał krytycznym okiem. - Przyniesiesz mi wreszcie coś do ubrania czy wrzuciłeś moją garderobę do ogniska? - krzyknął Morosini. - I tak powinienem zrobić! Nic już nie będzie na pana pasowało. Wszystko będzie wisieć na panu jak na wieszaku. Może z wyjątkiem strojów wieczoro- wych, gdyż dzięki Bogu, w ramionach nic panu nie ubyło! Aldo podszedł do niego i roześmiał się. -Nie mogę przyjąć starego Massarii w białym garniturze i białym krawacie! Daj mi to! „To" okazało się spodniami z popielatej flaneli i granatowym blezerem, który nosił w Oksfordzie, dokąd się udał, żeby przez rok doskonalić swój angielski. Do tego wybrał koszulę z białego, naturalnego jedwabiu i zawiązał krawat we „fla- gowych barwach" starego college'u. Po czym przyjrzał się sobie i rzekł: - Wyglądam całkiem nieźle... T L R

- Nie jest pan wymagający! Te miękkie koszule nie mają żadnej elegancji. W sam raz nadają się dla studentów i robotników! Mówiłem to panu sto razy. Nie ma nic nad... - Skoro nie podoba ci się moja koszula, idź sprawdzić, czy notariusz już przy- szedł. Jego sztywny kołnierzyk z pewnością cię pocieszy! Zaprowadź go do bi- blioteki. Aldo wziął rogową szczotkę, próbując uładzić bujne, czarne włosy, na któ- rych z czasem, przy skroniach, pojawiły się srebrne pasma. Przyglądał się sobie bez najmniejszej pobłażliwości; gdzie podziały się jego muskuły? A co do twa- rzy... postarzał się i wyglądał teraz na więcej niż trzydzieści pięć lat. Tylko oczy, stalowoniebieskie, a zielone w chwilach złości, zawsze beztroskie i kpiące, za- chowały młodość, podobnie jak białe zęby, które chętnie odsłaniał w nonsza- lanckim uśmiechu. - To śmieszne! - westchnął. - Trzeba będzie to wszystko doprowadzić do po- rządku, uprawiać sporty, pływać! Na szczęście morze jest niedaleko! Doprowadziwszy się do porządku, zszedł do biblioteki. To było jego ulubione pomieszczenie. Spędził tu wiele wspaniałych chwil z kochanym panem Buteau, który potrafił przedstawiać z równym liryzmem tragiczną śmierć Marino Faliero, przeklętego doży, odzwierciedloną przez malarza Eugène Delacroix, jak sonety Petrarki, czy zapach potrawki z zająca po królewsku. Po wejściu w wiek męski Aldo lubił tutaj przesiadywać z ostatnim cygarem wieczoru, słuchając, jak szem- rze fontanna na dziedzińcu. Wśród wiekowych murów wykładanych dębem i sta- rymi grawiurami czuło się jeszcze słodki zapach najprzedniejszych cygar hawań- skich. Biblioteka, podobnie jak portego, zdradzały morskie tradycje rodziny Moro- sinich. Prawdziwy skarb złożony z archiwalnych map zamknięty byt w wielkim mapniku. Zawierał on, oprócz katalońskiego atlasu Żyda Cresque'a, zabytkowe T L R