dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony753 730
  • Obserwuję431
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań361 988

Benzoni Juliette - Kolekcjoner z Warszawy 02 - Róża Yorku

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Benzoni Juliette - Kolekcjoner z Warszawy 02 - Róża Yorku.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 243 stron)

Kolekcjoner z Warszawy 02 Przełożyła: Halina Michalik

Część pierwsza Londyńskie mgły Rozdział pierwszy Spadkobiercy Można by rzec, że był to prawie kraniec świata... Górzyste ziemie Szkocji kończyły się tu w niebezpiecznych, spienionych i mętnych wodach, przez które przebiegał zdradziecki prąd Pentland Firth. Za ostatnim wałem, za którym rozpościerał się aż po biegun bezmiar wód arktycznych, kłębiły się gęste mgły spowijające wyspy Orkady, a jeszcze dalej Szetlandy. Obie wyspy, które zamieszkiwali zachowujący prastare tradycje potomkowie wikingów, należały do Wielkiej Brytanii. Tutejsza ludność była wierna i lojalna, chociaż przez wiele wieków żyła pod protektoratem Norwegii. Oparty o na wpół zburzony mur wieży strażniczej Aldo Morosini obserwował dziki i wspaniały pejzaż morski, starając się zapanować nad wzruszeniem; zakotwiczony pośrodku małej zatoczki „Robert-Bruce" żegnał się na zawsze ze swym panem, lordem Killrenanem, podstępnie zamordowanym kilka miesięcy wcześniej w Egipcie. Jego doczesne szczątki przybyły właśnie na pokładzie jachtu do ziemi przodków. Gwizdek dowódcy załogi żegnał kapitana, podczas gdy marynarze opuszczali ciężką trumnę do łodzi przymocowanej do długiego, czarnego kadłuba „Roberta-Bruce'a". Kiedy trumna znalazła się już na pokładzie, na jachcie zawyła syrena. Wiosła zanurzyły się w wodzie i łódź skierowała się w stronę brzegu, gdzie wokół pastora i rodziny zgromadził się niewielki tłum. Rodzina nie była liczna - sześć osób pogrążonych w przepisowej żałobie z wymuszonym smutkiem na twarzach, po których nie spłynęła ani jedna łza. Trzej synowie z żonami jedynej siostry zmarłego. Żadne z nich nie odczuwało najmniejszego smutku z powodu śmierci wuja. Pozostawali tylko jego spadkobiercami - ot, i wszystko! Również i z tego powodu Morosini wolał trzymać się na uboczu. Postanowił podejść do tych osób możliwie jak najpóźniej, gdyż jego smutek był szczery; bardzo lubił starego marynarza, chociaż nie łączyły ich więzy krwi. Sir Andrew przez wiele lat darzył dyskretną i głęboką miłością księżnę Izabelę, zmarłą matkę Morosiniego.

Kiedy owdowiała, sir Andrew zdobył się na odwagę i poprosił ją o rękę, ale Izabela de Montlaure, księżna Morosini, pozostała wierna jednej miłości. Podobnie zresztą jak Killrenan, który nigdy się nie ożenił i wybrał los wiecznego tułacza przemierzającego oceany świata. Jednakże, od czasu do czasu, jego jacht rzucał kotwicę w Wenecji, w basenie św. Marka, a sir Andrew pojawiał się z wielkim bukietem kwiatów, rzadkimi przyprawami i wspaniałymi słodyczami przywiezionymi z dalekich krajów, aby złożyć hołd wybrance serca. Zawsze zadawał to samo pytanie i zawsze otrzymywał tę samą odpowiedź, więc odpływał, nie tracąc jednak nadziei. Pojawiał się znowu po dwóch lub trzech latach z coraz bardziej przerzedzoną czupryną, z coraz liczniejszymi zmarszczkami, ale ciągle z tą samą miłością w sercu. Tylko jeden raz, w czasie ostatniej wizyty, wierny sługa Izabeli chciał jej ofiarować wspaniały dar, przedmiot niezwykły: bransoletę ze szmaragdów i szafirów, którą dawno temu władca Mogołów Szahdżahan podarował swej ukochanej małżonce Mumtaz Mahal i dla której zbudował później Tadż Mahal, najpiękniejszy grobowiec świata. Sir Andrew sądził naiwnie, że księżna Izabela potraktuje ten wartościowy prezent jedynie jako hołd i symbol wierności, ale się pomylił: wdowa po Enrico Morosinim odmówiła przyjęcia bransolety. Trzy lata później Killrenan poprosił więc Aida, który w międzyczasie został antykwariuszem i znawcą starej biżuterii, aby sprzedał w jego imieniu bransoletę. Dołączył jednak do tej prośby pewne zastrzeżenie: klejnot nie mógł się znaleźć w rękach poddanego brytyjskiego - ani kobiety, ani mężczyzny... Zarządziwszy to, odpłynął na morza. W tamtej chwili Morosini wziął tę prośbę za kaprys i nie zrozumiał, o co staremu Killrenanowi chodziło. Oświecenie przyszło po spotkaniu z krewną sir Andrew - czarującą, elegancką, lecz trochę niepokojącą Mary Saint Albans. Trawiła ją szalona namiętność do kamieni szlachetnych. W czasie jednej z prestiżowych aukcji w domu aukcyjnym Drouot w Paryżu widział, jak straciła panowanie nad sobą, gdy nie udało jej się przelicytować któregoś z Rothschildów. A kiedy odwiedziła Aida w Wenecji, błagała niemal na kolanach, aby sprzedał jej bransoletę Killrenana. Była bowiem pewna - i nie myliła się! - że wuj powierzył ją Morosiniemu. Prośby nie zdały się na nic. Aby pozbyć się natrętnej kobiety, książę antykwariusz wmówił jej, że lord nie zostawił mu bransolety, gdyż wołał mieć ten znak dawnej miłości blisko siebie. Zabrał go więc w podróż dookoła świata, nie określając daty powrotu. Być może zamierzał nawet zatrzymać się na stałe w Indiach, skąd klejnot pochodził.

Niestety, sir Andrew dopłynął jedynie do Port-Saidu, gdzie zginął z rąk złoczyńcy, który postanowił go okraść. Smutny i bezsensowny koniec dla tak wspaniałego i skromnego człowieka. O tym wszystkim myślał Aldo, podczas gdy tuż przy brzegu czterech potężnych marynarzy z „Roberta-Bruce'a" wspomaganych przez czterech krzepkich tubylców, których kolana zasłaniały zielono-czerwono-czarne kilty, dźwigało na ramionach ciężką, cedrową trumnę, kierując się w stronę krypty. Znajdowała się ona w starym zamczysku. W tym momencie dwóch dudziarzy odzianych w tradycyjne stroje zaczęło grać na instrumentach, których przenikliwy dźwięk zagłuszył syrenę jachtu. Stanęli na czele orszaku, a wszyscy pozostali ruszyli za nimi. Aldo obserwował, jak nadchodzą. Stroma droga wiodąca w kierunku zamku doskonale się z nim komponowała. Tworzące ją kamienie gdzieniegdzie przypominały wytarte stopnie schodów i zdawały się tworzyć harmonijną całość z, również kamiennymi, murami budowli. Zamek Killrenanów wzniesiony w XII wieku miał kształt kwadratowej, imponującej, szturmującej niebo wieży, u której stóp rozciągały się, niczym odpoczywająca sfora, budynki gospodarcze i kaplica, miejscami otoczone jeszcze wałami. W tej chwili czekał on na ostatniego ze swych synów. Ci, którzy podążali za trumną zmarłego, nie zasługiwali na to, by objąć zamek w posiadanie. Tego Morosini był pewien. W ten wrześniowy dzień pogoda była łaskawa. Przez nieregularne spiętrzenia chmur przesuwających się na zachód przenikały promienie słońca. Na ostatnią ziemską drogę Andrew Killrenana górzyste tereny przywdziały najpiękniejsze barwy, które wkrótce miały zniknąć w mgłach i śniegach srogiej zimy. Była to zadziwiająca symfonia kolorów: indygo, fioletu i szarości, wśród których połyskiwał niekiedy, niczym rzadki kwiat, złotawy lub rudawy liść. Kiedy orszak dotarł do starego mostu zwodzonego i olbrzymiej bramy nabijanej stalowymi gwoździami, Aldo pomyślał, że najwyższy czas dołączyć do żałobników, aby wziąć udział w ceremonii. Pochylił się więc, aby podnieść leżący u jego stóp olbrzymi bukiet z niebieskich ostów przewiązanych wstęgą w barwach rodowych lorda, ale wtedy jakaś pomarszczona dłoń podała mu go i dał się słyszeć lekko zachrypnięty głos: - To dobry pomysł, te osty. Symbol naszej krainy. Dobrze pasują do starego Andrew. Może trochę go pocieszą, bo chyba nie jest rad, iż zostawia nazwisko i zamek tym ludziom? Odwróciwszy głowę, Morosini zobaczył człowieka o pergaminowej skórze i ziemistej cerze, którego z powodu niskiego wzrostu wziął w pierwszej chwili za skrzata z wrzosowisk. Przybysz miał na sobie kilt z tartanu, skórzaną torbę

zwaną sporranem i beret w barwach klanu. Wszystko to mocno pachniało pieprzem z Jamajki, co oznaczało, że chodzi o strój galowy wyciągany ze skrzyni jedynie przy wielkich okazjach. Kichnąwszy trzy razy, Aldo odsunął się trochę, aby nie stać na linii wiatru. - Sądzi pan, że Andrew potrzebuje pocieszenia? - Nie mam co do tego wątpliwości! Powie mi pan, że w takim razie sam powinien postarać się o spadkobierców, zamiast pływać po morzach przez trzy czwarte życia. Gdyby poślubił Florę Mac Neil, nie byłby teraz w takiej sytuacji. - A któż to taki ta Flora Mac Neil? - To właśnie ją wybrał mu na żonę stary Angus. Przyznaję, że może nie grzeszyła urodą, ale była zdrowa, miała dobry posag i wydałaby na świat zdrowe dzieci. No cóż, on jej nie chciał, zgoda. Ale nie powie mi pan, że w czasie podróży dookoła świata nie mógł znaleźć dziewczyny, która by mu odpowiadała. - Znalazł taką, ale nie była wolna, a on, niestety, nigdy nie pokochał innej. Niski mężczyzna przesunął beret z zagniewaną miną i podrapał się po siwej czuprynie. - A to pech! Mimo wszystko powinien był pomyśleć o przychówku. To musi być dla niego wielka kara, jeśli widzi stamtąd, gdzie się obecnie znajduje, synów swej zmarłej, szalonej siostry Małgorzaty, którzy drepczą za trumną, żeby zgarnąć jego majątek. - Jego siostra była szalona? - zapytał Morosini, który nie wiedział nawet, że Andrew miał tak bliską rodzinę. - Nie tak szalona, żeby trzeba było ją zamknąć, ale prawie! Trzeba przecież nie mieć dobrze w głowie, żeby poślubić Anglika i do tego urzędnika sądowego, kiedy wokół kręciło się kilku rosłych chłopów z naszych stron... I teraz sam pan widzi, co z tego wynikło! Ten Desmond Saint Albans, który właśnie staje się dziesiątym hrabią Killrenan, przypomina z wyglądu gomółkę masła. Jest dobrze ubrany i to wszystko, co można o nim powiedzieć. Jego bracia są do niego podobni, ale jeszcze bardziej nijacy. Zona wydaje się dość ładna, lecz to nie jest dziewczyna stąd, to widać od razu. Proszę spojrzeć, jak idzie na tych wysokich obcasach po kamiennej ścieżce. Taka z pewnością pochodzi z miasta. Nigdy nie mieszkała na wsi. Jakie to wszystko żałosne... Wenecjanin z trudem powstrzymał się od uśmiechu: ten człowiek miał rację! Zgrabne łydki lady Mary podkreślone jeszcze czarnymi pończochami z jedwabiu ryzykowały wiele, chociaż w jakiś cudowny sposób udawało się jej zachować równowagę. Uczepiła się ramienia „gomółki masła"; mężczyzna

najwyraźniej nie był zadowolony, że musi ją podtrzymywać, i z pewnością wolałby iść sam za trumną, aby podkreślić swoją nową pozycję. Aldo był zaskoczony odkryciem tej pary spadkobierców. Wiedział oczywiście od samej Mary, że jej mąż jest jednym z bratanków sir Andrew, ale nigdy nie wspominała, że najważniejszym. A więc to im będzie musiał złożyć kondolencje? Mało przyjemna perspektywa, której nie można uniknąć. Wzdychając, mały człowieczek podał Morosiniemu bukiet. - Musi pan już iść. Właśnie wchodzą... - A pan nie pójdzie ze mną? - Nie, przyszedłem tylko powitać Andrew na naszej ziemi, ale nie mam nic do roboty w zamku Killrenanów. Jeśli powiem, że nazywam się Malcolm Mac Neil, z pewnością pan zrozumie. Jestem bratem tej, której on nie chciał. A pan kim właściwie jest? - Cudzoziemcem, wiernym przyjacielem... i synem tej, która nie chciała jego... - Ach! Lepiej byłoby więc, żeby pan tam teraz nie szedł, tylko poczekał i pomodlił się w spokoju, kiedy wszyscy sobie pójdą. Ci ludzie to obcy, zaraz się stąd wyniosą. Pewnie pan się domyśla, że nie będzie żadnego draigie. Oni nie znają się na naszych obyczajach. - Draigie? A cóż to takiego? Nie znam tego słowa. - To stypa. Nazwa pochodzi z języka gaelickiego. Wypada, żeby żywi zjedli, a przede wszystkim napili się dobrej whisky, by uczcić pamięć tego, którego nie ma już wśród nich. No to żegnam pana! Mały człowieczek odszedł szybkim krokiem w kierunku wrzosowisk, podczas gdy Aldo, nie słuchając jego rady, skierował się w stronę zamku. Ceremonia w krypcie była prosta i krótka. Pastor wygłosił zwięzłe kazanie i zmówił kilka modlitw. Podczas gdy dudy grały Amazing Grace*, trumna spoczęła w pustej niszy. * „Cudowna Boża laska" - XVIII-wieczna protestancka angielska pieśń religijna autorstwa Johna Newtona. Następnie wszyscy opuścili kryptę w milczeniu. Jedynie Aldo zatrzymał się przez chwilę, aby położyć wiązankę z niebieskich ostów i wyszeptać słowa ostatniego pożegnania. Wenecjanin miał wielką ochotę pozostać tu dłużej i poczekać, aż przyjaciele i rodzina rozejdą się, ale nie uczynił tego. Nie byłoby grzecznie nie złożyć kondolencji i chociaż jego stosunki z nową księżną nie należały do najlepszych, gdyby tak postąpił, dałby dowód pewnego rodzaju tchórzostwa.

Gdy tylko wszedł na dziedziniec, stwierdził, że podejrzenia małego człowieczka się sprawdziły. Było jasne, że świeżo upieczony lord nie ma najmniejszej ochoty podjąć kogokolwiek na zamku poczęstunkiem. On sam i jego bliscy stanęli przed kaplicą w równym szeregu, ściskając dłonie składającym kondolencje i odpowiadając na nie z poważnymi minami. Przyszła kolej i na Aida. Kiedy przedstawiając się, uścisnął dłoń sir Desmonda, spostrzegł w jego posępnym do tej pory spojrzeniu iskierkę zainteresowania. W świecie wszelkiego rodzaju kolekcjonerów, a w szczególności kolekcjonerów biżuterii, książę wenecki, który z konieczności stał się antykwariuszem, a z zamiłowania znawcą starych klejnotów, był bardzo znany. Nowy lord Killrenan należał do tego świata i w lot wyczuł okazję. - Czy zostanie pan jakiś czas w Szkocji? - zapytał. - Nie. Natychmiast wyjeżdżam do Inverness, gdzie jestem oczekiwany, a jutro będę już w Londynie. - Przypuszczam, że ta słynna aukcja zatrzyma tam pana przez kilka dni? Z przyjemnością się z panem spotkam, jeśli zechce mi pan poświęcić chwilę. - Chętnie! - odpowiedział uprzejmie Morosini, myśląc jednak, że przyjemność nie będzie obustronna. Nowy lord wcale mu się nie podobał. Jego twarz wyglądała na uformowaną z masła, jak stwierdził to już wcześniej mały człowieczek, i nie była ciekawa. A do tego ten posępny wzrok... Aldo ukłonił się szybko jego dwóm braciom i stanął przed żoną Desmonda, zastanawiając się, jak taka ładna kobieta mogła się związać z osobą tak mało atrakcyjną. To prawda, że będąc zapalonym kolekcjonerem starych jaspisów, młody lord Killrenan musiał posiadać spory majątek i być może podzielał również pasję Mary do klejnotów. Aldo mylił się, sądząc, że uda mu się odejść, pozdrowiwszy ją kilkoma zdawkowymi słowami. Nawet nie podając mu ręki, stwierdziła: - Miałam nadzieję, że się pan tu pojawi. Musimy porozmawiać. - Ale o czym, na miły Bóg? - Dobrze pan wie: o bransolecie księżniczki Mumtaz Mahal. - Nie jest to miejsce ani czas - rzekł Aldo z powagą w głosie. - A poza tym nie mam w tej sprawie nic więcej do powiedzenia... - Jestem innego zdania. Chyba pan nie zaprzeczy, że mnie okłamał, mówiąc, że wuj nie zostawił jej u pana? Nasz notariusz otrzymał znaczną sumę pieniędzy pochodzącą ze sprzedaży przedmiotu, który powierzył panu lord Killrenan.

- No więc to prawda. Mój stary przyjaciel rzeczywiście zostawił u mnie ten przedmiot w depozycie, ale wcześniej złożył formalne zastrzeżenie. Nie wolno było mi go sprzedać żadnemu poddanemu brytyjskiemu. Jej jasna twarz zaczerwieniła się. - Tak zdecydował? I oczywiście ten przedmiot to była właśnie bransoleta. Komu ją pan sprzedał? - Dyskrecja to najważniejsza cecha w moim zawodzie. - Ale ja muszę to wiedzieć. - Najdroższa, nie zatrzymuj księcia Morosiniego - przerwał matowym głosem Desmond. - Jest oczekiwany, a my mamy przecież naradę rodzinną. Zobaczymy się jeszcze, nieprawdaż? - dorzucił, kierując w stronę Aida coś, co w ostateczności można by nazwać uśmiechem. - Przynajmniej w dniu aukcji, kiedy wszyscy się spotkamy. Wenecjanin ukłonił się bez słowa i opuścił zamek, udając się w kierunku wynajętego auta, które czekało na niego tuż przy wrzosowisku. Nie spodobało mu się ostatnie zdanie wypowiedziane przez Desmonda. Pomimo pozornej uprzejmości wyczuł w nim coś w rodzaju pogróżki, ale natychmiast odrzucił to podejrzenie. Jeśli zacznie posądzać wszystkich o złe intencje i wszędzie widzieć nieprzyjaciół, nigdy nie dokończy zleconej mu misji. Nawet jeśli zamiłowanie do szlachetnych kamieni uczyniło lady Mary trochę szaloną, a sir Andrew nie przepadał za swoją rodziną, nie oznaczało to wcale, że składała się ona ze złoczyńców. Na szczęście zatrzymano w końcu zabójcę starego lorda - fanatycznego Hindusa, który następnie powiesił się w więzieniu, wykorzystując w tym celu materiał ze swego turbanu. Gdyby nie to, Aldo chętnie przypisałby ten mord spadkobiercom. Szczerze mówiąc, przyszło mu to już na myśl, mimo że wydarzenie miało miejsce daleko stąd... Przed zajęciem miejsca w samochodzie Aldo rzucił ostatnie spojrzenie na starą, feudalną wieżę, na której szczycie trzepotała na przesyconym wilgocią wietrze flaga w barwach Killrenanów. Z całą pewnością jego stary przyjaciel mógł teraz liczyć wyłącznie na towarzystwo przodków. Pogoda się zmieniała. Niebo stawało się coraz bardziej czarne, a kłębiące się mgły otulały Orkady. Poniżej, w małej zatoczce załoga „Roberta-Bruce'a" podnosiła kotwicę, żegnając swego pana ostatnim odgłosem syreny. Nadchodziła burza. Jacht musiał jak najszybciej znaleźć jakieś pewniejsze schronienie. Ruszył też samochód, wioząc Aida do stolicy Highlands*, Inverness, odległej o około sto czterdzieści mil. * Angielska nazwa górzystego regionu Szkocji obejmującego Góry Kaledońskie i Grampiany.

W czasie podróży, która mogłaby być przyjemna, gdyby nie fatalna pogoda, Aldo starał się nie myśleć o zmarłym przyjacielu, natomiast zajął się myślami o aukcji wspomnianej wcześniej przez sir Desmonda, której przedmiotem miał być historyczny, bezcenny klejnot - Róża Yorku. Nazywano tak duży diament kaboszon, zajmujący dawniej centralne miejsce ozdoby, której pozostałe części zaginęły i która przedstawiała herb rodziny Yorków. Ozdoba ta nazwana była Białą Różą i została ofiarowana Karolowi Zuchwałemu, Księciu Burgundii, przez trzecią żonę, księżniczkę angielską Małgorzatę w czasie ceremonii zaślubin mającej miejsce w Damme w dniu 3 lipca 1468 roku. Róża zaginęła wraz z większością skarbu Burgundczyka po przegranej bitwie pod Grandson. Ale historia diamentu nie zaczęła się wraz z dynastią angielską. Sięgała zamierzchłych czasów, gdyż kamień przywieziony z Indii przez karawany królowej Saby i ofiarowany jej przez króla Salomona został następnie na jego polecenie osadzony wraz z jedenastoma innymi klejnotami w dużej, złotej płytce zwanej pektorałem arcykapłana i przeznaczony dla Świątyni w Jerozolimie. Mimo wielu historycznych zawirowań pektorał nie został zniszczony, choć kilka jego klejnotów zaginęło. Trafił do niezwykłego człowieka: kulawego, jednookiego Żyda, bardzo bogatego, ale przede wszystkim niezwykle tajemniczego i dysponującego olbrzymią wiedzą. Był to niejaki Szymon Aronow. Aldo Morosini spotkał go ostatniej wiosny w jego kryjówce, do której dotarł długimi podziemnymi korytarzami znajdującymi się pod dzielnicą żydowską w Warszawie. Szymon Aronow miał dla swego gościa zadanie. Chciał, aby Aldo, wybitny znawca starych kamieni szlachetnych, pomógł mu odszukać cztery brakujące klejnoty z pektorału. A wszystko to w bardzo szczytnym celu - zgodnie z tradycją lud Izraela odzyska ojczyznę i niezależność, kiedy zostanie mu zwrócony ów pektorał - symbol dwunastu żydowskich plemion. Należało jednak najpierw odnaleźć wszystkie kamienie. Aronow nieprzypadkowo wybrał księcia antykwariusza. Jego rodzina ze strony matki posiadała od kilku wieków jeden z czterech brakujących kamieni, szafir zwany szafirem Wizygotów lub Błękitną Gwiazdą. Aronow miał nadzieję, że jego gość zgodzi się ów klejnot odsprzedać. Nie wiedział, że Izabela Morosini, ostatnia właścicielka, została zamordowana, a Błękitna Gwiazda skradziona. Tamtej nocy Żyd i chrześcijański książę zawarli porozumienie. Było ono owocne, gdyż przed kilkoma miesiącami, na Wyspie Zmarłych - cmentarzu San Michele w Wenecji, Szymon Aronow odebrał z rąk emisariusza szafir, który trafił do niego po wielu niebezpiecznych przygodach.

Kamienie wykradzione z pektorału przynosiły ponoć nieszczęście. Róża Yorku była drugim brakującym kamieniem i od tygodnia prasa brytyjska wspomagana przez główne dzienniki europejskie ogłaszała wszem wobec aukcję zaplanowaną na piątego października w domu ukcyjnym Sotheby's. Nikt oczywiście się nie domyślał, że była to doskonała kopia diamentu dopracowana w najdrobniejszych szczegółach dzięki umiejętnościom Szymona Aronowa. Jego sposób myślenia był bardzo prosty. Zyskawszy przekonanie, że diament może znajdować się jedynie w Anglii, ukryty na dnie skrzyni jakiegoś dyskretnego kolekcjonera, zrobił ruch pokerzysty, bazując na głębokiej znajomości duszy ludzkiej, a przede wszystkim duszach wszelkiego rodzaju kolekcjonerów. Zgodnie z jego przypuszczeniami właściciel prawdziwego diamentu nie wytrzyma rozgłosu powstałego wokół fałszywego kamienia, gdyż rozgłos ten spowoduje u niego wątpliwości co do autentyczności klejnotu pozostającego w jego posiadaniu. Istniała też możliwość, że jego duma nie wytrzyma faktu, iż fałszywy kamień wzbudza tyle podziwu, a wręcz uwielbienia. W każdym razie kolekcjoner na pewno da o sobie znać, a na to tylko będzie czekał emisariusz Szymona Aronowa, Aldo Morosini. Po przyjeździe do Londynu zamierzał on udać się do niejakiego Harissona, jubilera uważanego za tego, który kamień odnalazł i planował wystawić na aukcji, z cichą nadzieją, że rząd Jej Królewskiej Mości go zakupi, by dołączyć do Skarbu Korony. I w ten sposób nie pozwoli, aby klejnot zajmujący ważne miejsce w historii Anglii opuścił ojczyznę. Prasa pisała również o kilku anonimowych listach, które dostał Harrison, a które go informowały, że diament jest fałszywy, i że jeśli nie odwoła aukcji, grozi mu publiczne zdemaskowanie. Tak więc istniało kilka dobrych powodów, aby Aldo odwiedził luksusowy sklep jubilerski przy New Bond Street. Późnym wieczorem, w strugach deszczu zalewających ulice Inverness, samochód dowiózł pasażera przed hotel Caledonian - najlepszy w mieście. Zziębnięty, bo temperatura obniżyła się gwałtownie, Aldo zapłacił kierowcy i szybkim krokiem wszedł do budynku spragniony gorącej kąpieli. Marzył o szklaneczce miejscowego trunku. Przechodząc przez hol, dostrzegł przyjaciela, Adalberta Vidal. - Pellicorne'a, siedzącego przy barze z gazetą na kolanach i szklaneczką whisky w ręce, błądzącego myślami gdzieś bardzo daleko, co mu się często nie zdarzało. Aldo postanowił przyłączyć się do niego. Chciał się dowiedzieć, co tak Adalberta zasępiło.

- No więc? - rzekł, siadając na sąsiednim stołku i prosząc barmana o taki sam trunek, jaki zamówił Vidal-Pelli-corne. - Jesteś na mnie obrażony? Adalbert drgnął, ale natychmiast na jego twarzy pojawił się uśmiech, który gościł tam bardzo często. Nie można było sobie wymarzyć lepszego towarzysza: zawsze optymistycznie nastawiony do świata i zawsze w dobrym humorze. Aldo zaprzyjaźnił się z nim kilka miesięcy wcześniej, najpierw z konieczności, później z wyboru. Ich pierwsze spotkanie miało miejsce w dziwnych okolicznościach; nastąpiło na życzenie Szymona Aronowa. Vidal- Pellicorne był jedną z nielicznych osób, które charyzmatyczny Żyd z Warszawy darzył absolutnym zaufaniem. I to pomimo dziwacznego wyglądu i zachowania Adalberta, które można by nawet nazwać ekscentrycznymi. Był to mężczyzna mniej więcej czterdziestoletni, lecz wyglądał o dziesięć lat młodziej: wysoki i chudy jak szkielet, o twarzy cherubina, niebieskich oczach i łagodnym uśmiechu, z czupryną jasnych, kręconych i zawsze pozostających w dużym nieładzie włosów. Mimo tych anielskich cech Vidal-Pellicorne zręcznością dorównywał małpie, a twardością - skale. Wykazywał też duże zdolności manualne. Z zawodu był archeologiem, z zamiłowania egiptologiem, znał się też na szlachetnych kamieniach. Pisał ciekawie, ubierał się elegancko - słowem posiadał wszelkie cechy człowieka światowego. Był poza tym zręcznym prestidigitatorem i ślusarzem, czego mógłby mu pozazdrościć nawet sam duch króla Ludwika XVI*. * Król Francji Ludwik XVI z zamiłowaniem zajmował się ślusarką. To głównie dzięki różnorodnym talentom przyjaciela Morosiniemu udało się odzyskać szafir i oddać go Szymonowi Aronowowi. Aldo bardzo Adalberta lubił i cenił. Był zadowolony, że to właśnie on pomaga mu w niebezpiecznej przygodzie mającej na celu odzyskanie kamieni wykradzionych z pektorału. Nie odpowiadając na pytanie przyjaciela, Vidal-Pelli-corne uśmiechnął się jeszcze szerzej. - No i jak tam pogrzeb? - zapytał, odgarniając niesforny kosmyk, który opadał mu na brew. - Wszystko było jak należy? - Mogłeś ze mną pojechać, to byś wiedział. - Wiem, wiem. Ale nie możesz żądać ode mnie zbyt wiele, mój dobry człowieku! Nie przyjechałem do tego, jak by to powiedzieć, barbarzyńskiego kraju, tylko po to, by dotrzymywać ci towarzystwa. A poza tym, jak wiesz, nie cierpię pogrzebów. - Na ten pogrzeb warto było się udać. Był prosty i wzniosły, pełen lokalnego kolorytu i do tego z niespodzianką. - Dobrą czy złą?

- Taką sobie. Wiedziałem, że Saint Albansowie należą do rodziny sir Andrew, ale nie wiedziałem, że są jego bezpośrednimi spadkobiercami. Stali się teraz hrabiną i hrabią Killrenan. Tacy spadkobiercy chyba niezbyt uradowali mojego starego przyjaciela. Obydwoje są antypatyczni, chociaż muszę przyznać, że ona jest ładna. - No to mógł sam pomyśleć wcześniej o spadkobiercach - zauważył Adalbert, wyrażając opinię, jaką Aldo usłyszał już wcześniej z ust małego człowieczka z wrzosowisk. - Ktoś mi powiedział to samo dzisiaj rano. Zobaczysz ich na aukcji w Sotheby's. Może nawet wcześniej, bo lady Mary nie zapomniała jeszcze o bransolecie. - Sądzisz, że będą się starali wylicytować Różę Yorku? - Ona z całą pewnością. Wpada w trans na widok klejnotów. Co do niego nie mam pewności. To kolekcjoner rzadkich jaspisów, ale może jest w niej bardzo zakochany, a wygląda na bogatego. Ten adwokat... - Należy do palestry? - Podobno. Podczas gdy Morosini podnosił do ust szklaneczkę, którą właśnie mu podano, Adalbert opróżnił swoją i znów popadł w zamyślenie. Po chwili podrapał się po nosie i westchnął. - Apropos adwokata, ktoś, na kim ci zależy, będzie go pilnie potrzebował w najbliższych dniach. - Któż taki? - Anielka Ferrals. Została oskarżona o zamordowanie męża. Z ręki Morosiniego o mało nie wypadła szklanka. Wypił całą jej zawartość jednym haustem. - Skąd o tym wiesz? - wyszeptał. Archeolog podał mu gazetę. - Stąd. Wahałem się, czy ci o tym powiedzieć, bo po pogrzebie nie chciałem jeszcze bardziej psuć ci nastroju, ale może lepiej, żebyś wiedział. - No tak, chyba lepiej... Aldo szybko przeczytał artykuł. Informacja była krótka, wręcz lakoniczna. Najwyraźniej Scotland Yard nie chciał niczego zdradzić dziennikarzom, aby nie przeszkadzali w dochodzeniu. Poszlaki mówiące o otruciu małżonka przez lady Ferrals były poważne. Młoda kobieta została doprowadzona na główny komisariat przy Canon Row, a następnie stanęła przed sędzią, który nie wyraził zgody na zwolnienie warunkowe. Została odwieziona do więzienia w Brixton. To wszystko, co można było przeczytać na ten temat.

Vidal-Pellicorne obserwował czytającego przyjaciela, który wydawał się bardzo zatroskany. Na jego szczupłej twarzy nie było - jakże często tam goszczącego - wyrazu ironii. A kiedy Aldo spojrzał na Adalberta, ten spostrzegł w jego oczach cień bólu, który mógł świadczyć tylko o tym, że mimo strasznego rozczarowania, jakie Morosini przeżył z powodu Anielki, nadal ją kochał. Vidal-Pellicorne nie powiedział jednak ani słowa na ten temat, wiedząc, że najdrobniejsza uwaga z jego strony zostałaby źle przyjęta. - Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść - stwierdził jedynie. - Niemożliwe, żeby była winna. - Tak myślisz? Jej reakcje są takie nieprzewidywalne! Często wydawało mi się, że dla niej śmierć, jej własna lub kogoś innego, nie ma żadnego znaczenia. Myślę, że umie kochać, ale jestem pewien, że potrafi też nienawidzić. Przypomnij sobie jej ślub i dni, które po nim nastąpiły. - Ale było kilka okoliczności łagodzących. Jej mąż potraktował ją jak zdobycz, nie poczekał nawet na ślub kościelny. Co do ciebie, była przekonana, że wraz z dawną kochanką - Dianorą Kledermann - zabawiliście się jej kosztem. - Masz rację. Ale to chyba nie powód, żeby kogoś zabić. Zresztą, nie ma się o co sprzeczać. Wracamy jutro do Londynu, więc może dowiemy się czegoś więcej. Ale, ale... ty, który znasz wszystkich, masz może jakieś kontakty w Scotland Yardzie? - Żadnych. Anglia nie jest moim ulubionym miejscem wypoczynku. Owszem, cenię tutejszych krawców, podziwiam ogrody, lubię tytoń i whisky, ale nienawidzę miejscowego klimatu, smrodu węgla, brudnej Tamizy, mgły, służby wywiadowczej, z którą miałem czasem do czynienia, a przede wszystkim kuchni. W tej dziurze podają paskudną potrawę zwaną haggis - specjał z owczych podrobów. Doprawdy jest to najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek jadłem. W czasie kolacji Aldo nie wziął właściwie nic do ust. Cały czas myślał o Anielce. Świadomość, że ta cudowna, dziewiętnastoletnia kobieta, można by rzec jeszcze dziecko, znajdowała się teraz w ciemnościach więzienia, była dla niego nie do wytrzymania, chociaż od czterech miesięcy starał się wymazać ją z pamięci. Oczywiście bezskutecznie! W takich przypadkach tylko mijający czas mógł przynieść zapomnienie. Anielka! Była jego obsesją od czasu pierwszego spotkania w parku wilanowskim pod Warszawą. Może dlatego, że pojawiła się w jego życiu w tym samym czasie, co Szymon Aronow i że ujrzał ją przez przypadek w pewien

kwietniowy wieczór w Paryżu z szafirem zwanym Błękitną Gwiazdą na szyi, zaraz po tym, jak wraz z ojcem i bratem przybyła do stolicy Francji Nord- Expressem. Morosini zdążył już dwukrotnie uratować jej życie, gdy chciała popełnić samobójstwo. Po raz pierwszy, z powodu Władysława, studenta-nihilisty, którego kochała, a z którym musiała się rozstać. Po raz drugi, gdy nie chciała wyjść za mąż za sir Eryka Ferralsa, handlarza bronią. A potem było jeszcze spotkanie w ogrodzie zoologicznym - uwielbiała parki! - gdzie wyznawszy, że kocha Aida, błagała go, aby nie dopuścił do niechcianego małżeństwa, które zostało zaaranżowane w celu uratowania rodzinnego majątku. Potem był jeszcze liścik, w którym pisała, że chociaż pogodziła się z tym małżeństwem, zawsze kochać będzie tylko Morosiniego. Jeszcze tego samego wieczora Aldo porwał liścik na drobne kawałki i wyrzucił przez okno pociągu jadącego do Wenecji. Czyżby popełniła zbrodnię z miłości do niego? Miał wielką ochotę w to wierzyć, gdyż takie romantyczne wytłumaczenie coraz bardziej pochlebiało jego próżności. Zaraz po powrocie do Londynu zamierzał udać się do więzienia, by się z nią zobaczyć. I żeby jakoś jej pomóc. Ta myśl nie opuszczała go przez większą część nocy i podczas niekończącej się podróży pociągiem Great Northern Railway, który po dwóch dniach dowiózł go wraz z Adalbertem, wykończonych i brudnych od sadzy, na peron stacji King's Cross. Stąd taksówką udali się do hotelu Ritz, przejeżdżając przez mgłę tak gęstą, że można by ją kroić nożem. Książę Morosini od dawna zatrzymywał się w tym znanym hotelu przy Piccadilly, podobnie zresztą jak w jego odpowiedniku przy placu Vendóme w Paryżu. Może dlatego, że jego architektura przypominająca piękne paryskie budynki na ulicy Rivoli bardzo mu się podobała. Przypadł mu również do gustu elegancki wystrój wnętrz, dbałość o szczegóły, kultura i wysoki poziom obsługi, a przede wszystkim nieporównywalny styl. Adalbert wolał raczej hotel Savoy, w którym zatrzymywali się klienci z Ameryki i hollywoodzkie gwiazdy, których Ritz nie przyjmował od czasu, kiedy Charlie Chaplin zachował się tam w sposób naganny. Jednak nie chcąc opuścić przyjaciela, Vidal-Pellicorne zdał się na jego wybór i wcale tego nie żałował. Mężczyźni przybyli do hotelu w porze picia herbaty. Tłum eleganckich kobiet i szykownie ubranych mężczyzn kierował się w stronę dużego salonu, gdzie ta ważna ceremonia miała miejsce. Adalbert skierował się prosto do windy, nie rozglądając się na prawo i lewo, gdyż pragnął czym prędzej odpocząć. Wtem Aldo chwycił go za rękaw. - Zobacz, kto tutaj jest!

Przez hol przechodziły właśnie dwie damy, kierując się do salonu herbacianego. Za nimi kroczył służący. Starsza z kobiet wspierała się na ramieniu towarzyszki i to właśnie ona wzbudziła zainteresowanie Aida. Wysokiego wzrostu, na głowie miała toczek z fioletowego aksamitu na wzór tych, które nosiła królowa Maria. Jej twarz była poorana zmarszczkami, lecz zachowała ślady dawnej urody. - Patrzcie państwo, księżna Danvers - szepnął Vidal-Pellicorne. - Tak. Jeśli ktoś miałby wiedzieć, co wydarzyło się u państwa Ferrals, to z pewnością ona. Przypomnij sobie, że w czasie ślubu sir Eryk traktował ją jak bliską krewną. - Tak, pamiętam. Więc już wiemy, co będziemy robić: idziemy szybko się przebrać i schodzimy na herbatę. Kwadrans później Aldo i jego przyjaciel przedstawili się młodej kobiecie w czarno-białym stroju, która o tej porze dnia pełniła tutaj służbę. Nikt nie mógł rozkoszować się pyszną herbatą, nie meldując się wcześniej u niej. - Jeśli panowie nie zarezerwowali stolika przynajmniej trzy tygodnie temu, nie uda mi się niczego znaleźć - powiedziała stanowczym głosem. - Jesteśmy stałymi klientami hotelu - odrzekł Morosini z czarującym uśmiechem - i zarezerwowaliśmy pokoje ponad miesiąc temu. Czy to nie wystarczy? - Dobrze, zobaczę, co da się zrobić. Proszę podać mi nazwiska. Tytuł książęcy zrobił na niej wrażenie, więc Aldo postanowił załatwić coś więcej. - Czy zechciałaby pani zrobić jeszcze jeden dobry uczynek i posadzić nas w pobliżu pewnej damy, którą mamy przyjemność znać i która przybyła tutaj przed chwilą? Młoda kobieta zmarszczyła jasne brwi. - Której damy? - zapytała z lekką pogardą w głosie, dając do zrozumienia, iż pewnie chodzi o kogoś nieznanego. - Nie mamy w zwyczaju... - Niech się pani nie zapomina - uciął sucho Morosini. - Sądzę, że zwyczaje hotelu Ritz nie zabraniają nam złożyć uszanowania Jej Wysokości, księżnej Danvers. Zapewniam, że nie mamy żadnych złych intencji. Pokrywszy się purpurą, dziewczyna wy dukała jakieś przeprosiny, a następnie dodała: - Proszę za mną, Wasza Wysokość!

Szczęście obu przyjaciołom sprzyjało. Przemierzywszy połowę ukwieconej i połyskującej od srebrnej zastawy sali, w której roznosił się subtelny zapach herbaty i smakowitych ciasteczek, dziewczyna, być może, aby się upewnić, że nie została okłamana, podprowadziła mężczyzn do stolika sąsiadującego ze stolikiem księżnej. Przed zajęciem miejsc obaj pokłonili się z szacunkiem Jej Wysokości, która spojrzawszy na nich, wykrzyknęła wesoło: - Panowie tutaj? Cóż za zbieg okoliczności. Nie dalej jak dwie minuty temu rozmawiałam o was z kuzynką, lady Windfield, opowiadając jej o tym dziwnym ślubie barona Eryka Ferralsa. - Rzeczywiście był dziwny - rzekł Aldo. - A zakończył się jeszcze dziwniej, jeśli wierzyć dziennikarzom. Podobno zatrzymano lady Ferrals? - Jakież to głupie! Przecież to jeszcze dziecko. Ale napijcie się panowie herbaty w naszym towarzystwie. Będzie nam łatwiej rozmawiać. Ta propozycja wywołała uśmiech rozradowania na twarzach obu mężczyzn. Najwyraźniej niebiosa im sprzyjały. Kiedy dziewczyna wzywała kelnera, aby zsunął stoliki, dokończono prezentacji i wszyscy usiedli. - Jeśli dobrze zrozumiałem pani myśl, księżno, nie wierzy pani w winę Anielki? - Bywam raczej nieufna, kiedy zostaje obwiniony ktoś z wyższych sfer, a oskarżającym jest służący... lub ktoś niżej stojący w hierarchii. - A więc był jakiś oskarżający? - Tak, sekretarz sir Eryka, John Sutton. Również jeden ze służących potwierdza, że lady Ferrals podała mężowi aspirynę lub coś w tym rodzaju, bo narzekał na migrenę. Proszek wrzuciła do szklaneczki, w której znajdowała się whisky z wodą sodową... Kiedy to wypił, upadł. Autopsja wykazała obecność strychniny. Efekt był piorunujący. - Niewątpliwie - stwierdził Aldo, który przypomniał sobie to, co przeczytał w gazetach - ale ani w whisky, ani w wodzie trucizny nie znaleziono. Mogła być więc na dnie szklaneczki. - Ale historia! Ktoś wrzucił ją do szklanki wcześniej. Może służący? - zastanawiał się Vidal-Pellicorne. - A może John Sutton? Oskarżyciele zawsze wydają mi się podejrzani. - To niemożliwe - stwierdziła księżna stanowczo. - W żadnym momencie sekretarz nie znajdował się ani w pobliżu sir Eryka, ani tacy, na której stała szklanka. Potwierdziłam to. - Była więc pani wtedy z nimi? - Ależ tak, piliśmy drinka w gabinecie naszego najdroższego przyjaciela przed kolacją, którą chcieliśmy spożyć w restauracji Trocadero. Inaczej nie

mogłabym tego potwierdzić. Komisarz Warren prowadzący śledztwo zamknął się w sobie jak ostryga w muszli i nie chce nic powiedzieć. - Tym bardziej chyba panowie są ci wdzięczni, kuzynko, że opowiedziałaś im to wszystko - stwierdziła lady Winfield, obserwująca obu mężczyzn z pewną rezerwą. - Ależ, Penelopo, przecież jesteśmy wszyscy ludźmi z towarzystwa. Widzi pan, książę, to, co świadczy przeciw tej młodej, zbyt młodej dziewczynie, to fakt, że źle się u nich działo od kilku tygodni. Kłótnie były na porządku dziennym, a ostatnia miała miejsce tego fatalnego dnia, tuż przed moim przybyciem. Sutton słyszał, jak lady Ferrals krzyczała: „To się musi skończyć. Nie znoszę cię!". Eryk wyszedł, trzaskając drzwiami, a kiedy wszyscy znaleźliśmy się w jego gabinecie, zaczął się skarżyć na okropny ból głowy. To dlatego jego młoda żona zaproponowała mu, co wydaje się normalne, proszek od bólu głowy, po który wysłała do swojego pokoju lokaja. Myślę, że to był taki drobny gest dobrej woli. Może krok w kierunku pojednania? - I zaraz po wypiciu sir Eryk padł martwy? Myślę, że gdyby lady Ferrals chciała się pozbyć małżonka, zrobiłaby to sprytniej i nie w towarzystwie innych osób - stwierdził Adalbert, który słuchał rozmowy z zainteresowaniem. - Takie jest też moje zdanie oraz zdanie Jej Wysokości - wtrąciła się znowu lady Winfield. - Myślę, że to raczej któryś ze służących. A kto nalewał tę whisky? - Lokaj, który od niedawna pracuje u Ferralsów. Jest to rodak Anielki, Polak o imieniu Stanisław, dawny służący jej ojca, którego spotkała przypadkiem, i aby mu pomóc, zatrudniła przy Grosvenor Square. Bardzo miły i spokojny chłopiec. Ale podobno zniknął tuż przed przyjazdem policji. Morosini był tak zaskoczony, że o mało nie zakrztusił się herbatą. - Zniknął? - spytał, gdy tylko przestał kaszleć. - A aresztowano Anielkę? Należało go ścigać. - Może być pan pewien, że Scotland Yard już to robi. Niestety, wydaje się, że ten Stanisław jest bliższy sercu tej młodej damy, niżby wypadało. Kiedy inspektor powiedział jej, że nigdzie nie można go znaleźć, wybuchnęła płaczem i wyjąkała, że musiał się wystraszyć, ale z pewnością powróci, bo trudno jej uwierzyć, że maczał w tym palce. Nie pamiętam już dokładnie, co mówiła, ale nigdy nie zapomnę złości, z jaką na jej słowa zareagował sekretarz! Nie wahał się obrazić tej biedaczki stwierdzeniem, że nie dziwi się, iż broni kochanka! To było straszne. Nic więcej nie mogę na ten temat powiedzieć. Po złożeniu zeznań przed komisarzem, człowiekiem wielkiej kultury, odprowadzono mnie do domu i nie miałam już więcej kontaktów z policją - zakończyła z

satysfakcją, pusząc się z dumy, że odegrała w tej tragedii tak ważną rolę. - Ależ pan zbladł, drogi książę - dorzuciła. - Można by rzec, że ta straszna historia leży panu na sercu. Jej stwierdzenie nie oddawało w pełni stanu jego uczuć. Aldo był tak wstrząśnięty tym, co usłyszał, że przez chwilę zapomniał, gdzie się znajduje. Adalbert przyszedł mu z pomocą. Obawiał się, że włoska krew przyjaciela może pchnąć go do spowodowania jakiegoś skandalu. Dlatego też pośpiesznie zadał pytanie, które miało na celu rozładowanie atmosfery: - Nic się o tym nie wspomina w gazetach, ale mam nadzieję, że hrabia Solmański służył córce pomocą. Taka wiadomość z pewnością nim wstrząsnęła jako ojcem. - Jeszcze się nie pojawił, ale z pewnością wkrótce tu będzie. Kiedy to wszystko się wydarzyło, przebywał w Nowym Jorku, gdzie żenił syna z jakąś dziedziczką, której nazwisko wypadło mi z głowy. Teraz znajduje się z pewnością na pokładzie „Mauretanii", w drodze do Liverpoolu. Ale, proszę, zmieńmy temat, drodzy przyjaciele. Ta straszna historia bardzo mną wstrząsnęła, gdyż lubiłam Eryka Ferralsa. Żywiłam w stosunku do niego matczyne uczucia. Poznałam go, gdy był jeszcze bardzo młody. Mówmy o panu, książę. Przypuszczam, że przyjechał pan tutaj w związku z wystawieniem na aukcję diamentu, o którym tyle się pisze. Wróciwszy nieco do siebie, Aldo powstrzymał westchnienie. Musiał prowadzić rozmowę i odsunąć obraz Anielki stającej w obronie służącego, którego Sutton nie zawahał się nazwać jej kochankiem, kilka minut po śmierci jej męża, Anielki ubranej na czarno, siedzącej na pryczy w więziennej celi i być może rozmyślającej o Stanisławie, który pojawił się niewiadomo skąd i którego wprowadziła do domu Ferralsa z sobie tylko znanych powodów. Jeśli o niego chodziło, wcale nie wierzył w gest litości wobec rodaka w trudnej sytuacji. I nagle przyszła mu do głowy pewna myśl, być może absurdalna, ale tak natrętna, że przerwał księżnej, która prowadziła z Adalbertem pasjonującą rozmowę na temat klejnotów egipskich. - Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość! Jest pani pewna, że ten służący miał na imię Stanisław? Spojrzała na niego zdumiona. - Oczywiście! A cóż to za dziwne pytanie? - To pytanie może mieć duże znaczenie. Czy służący nie miał na imię Władysław?

- Och, nie!... Wie pan, te polskie imiona są takie do siebie podobne, nawet te, które dadzą się wymówić, ale mogę przysiąc, że miał na imię Stanisław. Jakież to może mieć znaczenie w chwili obecnej? Aby nie okazać się niegrzecznym wobec księżnej, Aldo zdecydował się odpowiedzieć na to pytanie, ale w lekkim tonie. - Nie, to nie ma znaczenia. Przypomniałem sobie tylko, że kiedy ją spotkałem w Warszawie po raz pierwszy, hrabianka Solmańska widywała się często z niejakim Władysławem, którego darzyła uczuciem, a którego nazwiska nie pamiętam, bo było nie do wypowiedzenia. - Drogi przyjacielu - rzekła lady Danvers, uderzając pobłażliwie binoklami po jego dłoni - niepotrzebnie zawraca pan sobie głowę takimi szczegółami. Ci Polacy to dziwni ludzie i mój biedny Eryk lepiej by zrobił, gdyby został kawalerem, co do niego w zupełności pasowało. Lepiej niech pan już zostawi tę herbatę, którą od piętnastu minut miesza pan łyżeczką. Ten napój nie jest już z pewnością zdatny do picia! Miała rację. Aldo zamówił filiżankę świeżej herbaty, przepraszając za roztargnienie, i wszyscy powrócili do rozmowy na temat egipskiej biżuterii. W chwili pożegnania obaj przyjaciele otrzymali od starszej pani zaproszenie do częstych wizyt w jej siedzibie przy Portland Place. - To nie do pogardzenia! - stwierdził Adalbert, odprowadziwszy uprzednio obie damy do wyjścia. - Spotkamy u niej wiele osób z towarzystwa. To może być interesujące... A tymczasem, co robimy dzisiaj wieczór? - Ty rób, co chcesz. Ja chcę się wcześnie położyć. Podróż była wyczerpująca. - No i pewnie nie masz ochoty na rozmowę? Jest o czym myśleć, prawda? - Chyba tak. To, co usłyszałem od księżnej, nie zabrzmiało zbyt optymistycznie. - Można by rzec, że nie znasz kobiet! Nie będziesz teraz miał mi za złe, jeśli cię opuszczę? - Absolutnie nie. A ty co, idziesz na dziewczynki? - dodał z przekornym uśmieszkiem Aldo. - Nie, bardziej pociągają mnie puby przy Fleet Street*. * Przy Fleet Street w Londynie znajdują się redakcje wszystkich największych gazet. Ich bywalcy zawsze mają duże pragnienie, a przyszło mi na myśl, że nie mamy żadnych znajomości w prasie. Może uda mi się odnaleźć jakiegoś „przyjaciela z dzieciństwa", który nie odmówi potrzebnych nam informacji. Wydaje się, że w ostatnim czasie gazety są zbyt dyskretne. Słyszałem o tych

słynnych anonimowych listach dotyczących aukcji Róży Yorku, więc może dowiem się czegoś więcej. - Gdybyś dowiedział się czegoś więcej także na temat śmierci Eryka Ferralsa, nie byłoby źle. - Wyobraź sobie, że o tym także pomyślałem.

Rozdział drugi Dziwne ptaszysko Adalbert Vidal-Pellicorne zacisnął pasek płaszcza, jakby chciał przeciąć się na pół, podniósł kołnierz, wtulił głowę między ramiona i mruknął: - Nigdy bym nie przypuszczał, że zostanie „przyjacielem z dzieciństwa" mało znanego dziennikarza będzie mnie tyle kosztowało. Obeszliśmy kilka pubów, aż wylądowaliśmy w Grenadierze, gdzie zaproponował, oczywiście na mój koszt, kolację, jaką książę Wellington zamawiał dla swych oficerów: wołowinę w sosie piwnym, ziemniaki w koszulkach, z masłem i chrzanem, a na koniec tarte z jabłkami, jeżynami i bitą śmietaną. Nie licząc hektolitrów piwa. Ileż ten zwierzak może wypić! - Jeśli to jakiś interesujący człowiek, to mogę partycypować w kosztach - rzekł rozbawiony Morosini. - Tak będzie sprawiedliwie. - No cóż, to człowiek pasjonujący, pod warunkiem że ktoś lubi Szekspira. Co trzydzieści sekund rzuca jakimś cytatem, ale można się przyzwyczaić. No i ma duże pragnienie. Obaj mężczyźni szli przez Piccadilly w kierunku Old Bond Street, gdzie znajdował się sklep jubilera George'a Harrisona. Pozostały zaledwie dwie lub trzy godziny, aby obejrzeć diament, o którym tyle już napisano. Wczesnym popołudniem po klejnot miał przyjechać opancerzony samochód z eskortą policjantów i zawieźć go do domu aukcyjnego Sotheby's przy New Bond Street, to znaczy kilkaset metrów dalej, gdzie miał pozostać do czasu aukcji zaplanowanej za dwa dni. Chociaż pogoda nie sprzyjała spacerom, na ulicach panował duży ruch; zwykła londyńska mżawka nie była w stanie powstrzymać ludzi przyzwyczajonych do niej od wieków. Wszyscy byli uzbrojeni w parasole. Ponieważ Aldo miał w pogardzie taki przedmiot jak parasol, uważając go za zbyt absorbujący, obaj przyjaciele założyli peleryny, a głowy nakryli kapeluszami. - A co wie ten twój nowy przyjaciel z dzieciństwa? - zapytał Aldo. - No i jak się nazywa? - Bertram Cootes. Jest reporterem w „Evening Mail". Przypomina nieco spaniela, ma długie uszy, które wtyka wszędzie, gdzie się da. Prawdę mówiąc, miałem szczęście, że trafiłem właśnie na niego. - A jak to się stało? - Przez przypadek. Sączyłem szklaneczkę whisky w pubie przy Fleet Street i przysłuchiwałem się rozmowie między właścicielem lokalu i Bertramem.

Dyskusja była nieco przydługa, bo mój przyjaciel był już podchmielony i wysławiał się z trudem. Potem przyszedł jeszcze jeden typek o imieniu Peter. Jak szybko się domyśliłem, on również pracuje w „Evening Mail". Ponieważ Bertram miał ochotę jeszcze coś wypić, poprosił go o pożyczenie kilku funtów, ale typek odmówił, nazywając Bertrama nieudacznikiem. Ten zaś stwierdził, że Peter jest w błędzie, nie chcąc mu pomóc, gdyż w sprawie Ferralsa na pewno go ubiegnie. Peter zaśmiał się tylko. Wychylił kieliszek i odszedł, a wtedy na scenie pojawiłem się ja. Przedstawiłem się jako dziennikarz z Francji, który przyjechał do Londynu zaciekawiony aukcją w Sotheby's i stwierdziłem, że chyba spotkałem go już kilka miesięcy wcześniej w Westminsterze na ślubie księżnej Mary z wicehrabią Lascelles. Jak się domyślasz, poczciwy Bertram nigdy nie opisywał, nawet z daleka, wydarzenia takiej rangi, ale poczuł się dowartościowany. Potem zaproponowałem mu wspólną kolację i tak wylądowaliśmy u Wellingtona. Ciąg dalszy już znasz. - Nie znam ciągu dalszego. Czy ten dziennikarz wie coś na temat śmierci Ferralsa? - Z pewnością, ale trudno to z niego wydobyć. Chociaż upił się jak bela, pilnował swego sekretu jak pies kości. Żeby coś z niego wydusić, obiecałem mu informacje na temat diamentu, co nie było mu obojętne. Tym bardziej że i do jego dziennika napłynęło sporo anonimowych listów dotyczących tego kamienia. Znajdowały się w nich nawet pogróżki w rodzaju: „jeśli klejnot nie zostanie wycofany z aukcji, poleje się krew". - No, bardzo interesujące, ale... Przerwał. Na eleganckiej, pełnej ludzi arterii zapanował dziwny zamęt. W centrum tego zamętu znajdował się sklep, którego surowy wystrój, w starym stylu na modłę brytyjską, uderzał przepychem: był to jeden z największych sklepów jubilerskich przy Old Bond Street. Dały się słyszeć krzyki oraz gwizdki policji. Wszyscy oczywiście pobiegli w tamtym kierunku. - Nie ma wątpliwości, to sklep Harrisona - stwierdził Morosini, który znał dobrze to miejsce, gdyż był tu kilka razy. - Musiało wydarzyć się coś poważnego. Obaj mężczyźni rzucili się przed siebie, nie zważając na to, że miażdżą czyjeś stopy i wywołują okrzyki protestu. Ale rezultat był tego wart, gdyż znaleźli się tuż przed wejściem do sklepu, które zagradzała szeroka pierś policjanta. - Jestem dziennikarzem! - krzyknął Adalbert, wyciągając legitymację prasową, która bardzo zdziwiła jego towarzysza.

- Przypomnij mi, żebym zapytał, skąd ją masz - Aldo szepnął prosto do ucha przyjaciela. Ale prawdziwa czy też fałszywa, legitymacja na nic się nie zdała. - Bardzo żałuję, ale nie może pan wejść do środka. Szefowie pojawią się tu za chwilę. - Mogę zrozumieć, że przedstawiciele prasy nie mogą wejść - rzekł Aldo z rozbrajającym uśmiechem - ale ja jestem przyjacielem George'a Harrisona i miałem z nim umówione spotkanie. Też jestem jubilerem... - Przykro mi, proszę pana. To niemożliwe. - Czy mógłbym chociaż porozmawiać z panną Price, jego sekretarką? - Niestety nie. Zaraz pojawi się tu Scotland Yard. - Proszę mi przynajmniej powiedzieć, co się stało? - Twarz policjanta zastygła, jakby ktoś złożył mu nieuczciwą propozycję. Jego spojrzenie znieruchomiało ponad głową natręta i zastygło na nieokreślonym punkcie ruchliwej ulicy. W tym momencie Morosini usłyszał jakiś szept za plecami. - Ja coś widziałem, a ponieważ dałeś mi cynk, abym przyszedł do Harrisona około jedenastej, to powiem, co się wydarzyło. Morosini odwrócił się i zobaczył, że Vidal-Pellicorne prowadzi poufną rozmowę z niskim mężczyzną w filcowym kapeluszu. Domyślił się, że to dziennikarz z „Evening Mail". Jegomość był nieco otyły, a dość długie włosy „na artystę" sprawiały, że przypominał smutnego spaniela. Jedyne, o czym Adalbert nie wspomniał, to fakt, że był to młody człowiek, a Aldo wyobrażał go sobie jako raczej podstarzałego bywalca barów. - No i co takiego widziałeś, mój przyjacielu? - zapytał archeolog. - Możesz mówić bez obawy, to jest właśnie książę Morosini, o którym ci wspominałem. Dziennikarz skierował żywe spojrzenie na dumną sylwetkę wenecjanina, mówiąc: - Pomyśl, zanim coś powiesz, zastanów się, zanim zaczniesz dzialaćl - i unosząc uroczyście palec, sprecyzował: - Poloniusz, Hamlet, akt I, scena III. Ale sądzę, że rzeczywiście mogę zaryzykować. - Mówiłem ci, że ciągle cytuje Szekspira - stwierdził Adalbert, zwracając się do Morosiniego. - No, powiesz w końcu, co widziałeś? - Chodźcie trochę dalej - szepnął Bertram, prowadząc ich na ubocze, co wywołało zainteresowanie u innych zgromadzonych. - Kiedy się tutaj zjawiłem, zobaczyłem, że stoją dwa czarne samochody: szlachetny rolls-royce, trochę starszawy, lecz dobrze utrzymany, i olbrzymi, ale o wiele nowszy, daimler. Po chwili ujrzałem, jak ze sklepu wychodzi jakaś stara dama w

głębokiej żałobie, podtrzymywana przez opiekunkę. Poruszała się tak szybko, jak tylko pozwalały jej na to stare nogi, i wydawała jakieś nieartykułowane okrzyki. Wyglądała na bardzo wystraszoną. Podobnie zresztą jak opiekunka, lecz ta zachowywała zimną krew. Kobieta praktycznie wepchnęła swoją panią do rolls-royce'a, zanim nawet szofer zdążył wyskoczyć i otworzyć drzwi, i kazała natychmiast odjeżdżać! Samochód ruszył z piskiem opon. Czekajcie, to jeszcze nie wszystko - dorzucił, widząc, jak przyjaciele wymieniają spojrzenia. - Kilka sekund później ze sklepu wybiegli dwaj mężczyźni. Dobrze ubrani Azjaci. Wskoczyli do daimlera, który odpalił jak rakieta, podczas gdy ze sklepu dochodziły straszne krzyki. To naturalnie zwróciło uwagę policjantów, którzy przechadzają się tutaj dniem i nocą. Wbiegli do sklepu. Ja też chciałem to zrobić, ale zostałem odepchnięty. Nagły przyjazd dwóch samochodów policyjnych powstrzymał przez chwilę słowotok Bertranda, lecz już po chwili dziennikarz kontynuował: - Patrzcie, przyjechała władza, i to nie byle kto. Główny komisarz Warren i jego popychadło, inspektor Pointer. Asy wydziału kryminalnego! Myślałem, że to kradzież, ale chyba polała się krew! No to lecę. Muszę trochę popracować! Zobaczymy się później. Na przykład w Black Friars. Chyba wiecie, gdzie to jest... I zniknął w gęstym tłumie gapiów. - Niech leci! - stwierdził Adalbert. - Wiem, gdzie to jest. Nawet jeśli sam nie pamięta, to przecież zaciągnął mnie tam poprzedniej nocy. Po tym, co nam powiedział, widzę, że wie znacznie więcej od swoich kolegów. Morosini nie odpowiedział. Spoglądał na policjantów, którzy wchodzili do sklepu jubilerskiego. Wpaść w łapy takich typków nie było miłe, a to niestety przydarzyło się Anielce. Fizycznie Gordon Warren przypominał prehistorycznego ptaka. Był wysoki, chudy i łysy. Jego okrągłe, żółtawe i nieruchome oczy spoglądały podejrzliwie. Stary prochowiec koloru brudnoszarego, który okrywał jego kościste ramiona przypominające skrzydła pterodaktyla, jeszcze bardziej podkreślał to podobieństwo. Dokładnie ogolona twarz i wąskie, zaciśnięte usta nie dawały nadziei nawet na odrobinę wyrozumiałości. Komisarz uważał, że jest stworzony na podobieństwo Prawa, które jest przecież przenikliwe i nieugięte. W porównaniu z tą imponującą sylwetką inspektor Jim Pointer był prawie niezauważalny mimo barczystej postury. Jego twarz z cofniętym podbródkiem i usta, z których wystawały ostre siekacze, sprawiały, że przypominał królika. Kiedy tak kroczył za swoim szefem, miało się wrażenie, że ten ostatni wraca właśnie z polowania.