SPIS ROZDZIAŁÓW
* * *
PIERWSZY KOSMONAUTA ŚWIATA
PAMIĘTNY „SKOK
TONĄCY ASTRONAUTA
DOBA MA... SIEDEMNAŚCIE WSCHODÓW SŁOŃCA
CZŁOWIEK O ŻELAZNYCH NERWACH
GDZIE JEST „AURORA7"?
KOSMICZNI BRACIA
POTOMEK PIONIERÓW
PLAN „MERCURY" UKOŃCZONY
WALENTYNA I WALERY
PRZERWANY FINAŁ
NA PROGU KOSMOSU
Post scriptum
BIBLIOGRAFIA
Ilustracje
* *
*
Rodzaj ludzki nie pozostanie wiecznie na Ziemi, ale w pogoni za światłem i przestrze-
nią najpierw nieśmiało przekroczy granice atmosfery, a następnie zdobędzie dla siebie
całą przestrzeń układu słonecznego.
Powyższe zdanie napisał słynny radziecki uczony, Konstanty Ciołkowski. Napisał je zaś
w roku... 1911! Napisał w czasie, gdy nikt jeszcze nie marzył o podróżach międzyplanetar-
nych, a Gagarina, Glenna i Tierieszkowej nie było w ogóle na świecie.
Gdy prapionierzy światowego lotnictwa głowili się nad wynalezieniem aparatu cięższe-
go od powietrza i zastanawiali się, jak za pomocą takiego aparatu oderwać się od ziemi,
Ciołkowski, na pół głuchy samouk, syn polskiego zesłańca, z najwyższym samozaparciem
wydzierający naturze jej tajemnice, przewidział, iż w niedalekiej przyszłości zbudowany
zostanie statek kosmiczny — rakieta międzyplanetarna. I już w roku 1898 opracował pro-
jekt pierwszej tego rodzaju rakiety, naukowo określił sposób wypchnięcia w. Kosmos wie-
lostopniowej rakiety napędzanej płynnym paliwem. Ciołkowski wybiegł myślą tak daleko
w przyszłość, iż współcześni mu uczeni, po zapoznaniu się z jego pracami, rozkładali bez-
radnie ręce. Nie potrafili go zrozumieć, a często uważali za nieuleczalnego maniaka. Dzi-
siejsi zaś naukowcy nie mogą wyjść z podziwu nad geniuszem wielkiego Rosjanina.
No bo jakże?! Te same zasady, które określił Ciołkowski, obowiązują w chwili obecnej.
Rakieta wielostopniowa... Chodziło i nadal chodzi po prostu o to, iż rakieta taka składa się
z kilku (przeważnie trzech) członów, połączonych ze sobą i umieszczonych jeden nad dru-
gim. Przy starcie z powierzchni Ziemi pracują silniki pierwszego członu. Ich zadaniem jest
wydźwignąć statek na pewną wysokość i nadać mu pewną prędkość. Gdy zadanie to zosta-
je wykonane, pierwszy człon rakiety, zużywszy całe paliwo, odpada. W tej samej chwili
poczynają pracować silniki drugiego członu. Teraz rakieta jest już oczywiście mniejsza i
lżejsza, posiada nadaną poprzednio prędkość, a więc praca drugiego członu jest ułatwiona.
I znów historia się powtarza — drugi człon wynosi statek jeszcze wyżej, nadaje mu jeszcze
większą prędkość. Wreszcie trzeci, normalnie ostatni człon, którego silniki poczynają pra-
cować po odpadnięciu członu drugiego, dokonuje ostatecznego zwiększenia prędkości i
wysokości i również zostaje odrzucony.
Gdy statek ma odbyć lot po orbicie Ziemi, a to również przewidywał Ciołkowski, trzeci
człon rakiety nadaje jej tak zwaną pierwszą prędkość kosmiczną (pchnięcie orbitalne), po-
siadającą na powierzchni Ziemi wartość 7,91 kilometra na sekundę. Jeżeli statek ma opu-
ścić strefę przyciągania ziemskiego i wylecieć dalej w Kosmos, musi mieć nadaną pręd-
kość jeszcze większą, zwaną drugą prędkością kosmiczną, wynoszącą 10,9 kilometra na se-
kundę.
Należy pamiętać, iż silnik rakietowy jest niezależny od otaczającego powietrza, tlen po-
biera z własnego zbiornika. Zasada jego działania jest nadzwyczaj prosta. Paliwo dopro-
wadza się do komory spalania, gdzie spala się i wytwarza gazy, które rozprężając się wy-
latują przez dyszę. Gazy te wywołują siłę odrzutu, a zatem ruch postępowy do przodu.
Dzięki niezależności od otaczającej atmosfery oraz dzięki temu, iż ruch postępowy nie jest
wywołany siłą odrzutu uzależnioną od stosunku wylatujących gazów do atmosfery — silnik
rakietowy idealnie nadaje się do napędzania statków kosmicznych, może bowiem, w prze-
ciwieństwie do innych silników odrzutowych (powietrznych, przelotowych), działać poza
atmosferą.
Marzenia genialnego samouka nie urzeczywistniły się za jego życia. Konstanty Ciołkow-
ski zmarł w roku 1935, przeżywszy 78 lat. Ale uczeni wszystkich krajów coraz żywiej inte-
resowali się problemami silników rakietowych i myśleli coraz częściej nie tylko nad zasto-
sowaniem ich w samolotach, ale także w przyszłych statkach kosmicznych. Nikt już nie
wątpił w możliwość podróży na Księżyc czy na sąsiednie planety. Często jednak bywa, że
droga od teorii do praktyki jest długa i skomplikowana. Powiedzenie to w pełni zastoso-
wać można do silników rakietowych. Budowa ich jest trudna i żmudna, wiele kłopotów
stwarza dobranie odpowiedniego paliwa.
Eksperymenty, próby i wysiłki zmierzające do zbudowania odpowiednio silnej i bez-
piecznej rakiety uwieńczone zostały powodzeniem stosunkowo niedawno. Po ostatniej
wojnie światowej nauka i technika rakietowa przyśpieszyły tempo. Nieuchronnie przybli-
żała się chwila narodzin „ery kosmicznej". Marzenia wielkiego Ciołkowskiego lada rok
miały zostać urzeczywistnione.
P I E R WS ZY K O S M O N AU T A Ś WI AT A
W 1935 roku w jednym z rozlicznych kołchozów okręgu smoleńskiego, w rodzinie miej-
scowego stolarza, stawiał pierwsze, niepewne i chwiejne kroki chłopczyk imieniem Jurij.
Malec nie wyróżniał się niczym specjalnym pomiędzy dziesiątkami swych wiejskich ró-
wieśników. Lata mijały, chłopiec rósł, rozwijał się, płatał niewinne figle i psoty. Wałęsał
się z kolegami po okolicznych polach i lasach, zbierał rydze i prawdziwki, zrywał niedoj-
rzałe jabłka, podbierał wronie gniazda, ukradkiem spijał śmietanę i wyjadał konfitury ze
spiżarni matki, strzelał z własnoręcznie sporządzonego łuku i z prymitywnej procy. Czasem
zapędzano go do nudnego obowiązku pasienia krów, czasem udało mu się wśliznąć do
warsztatu ojca, gdzie zabierał się, oczywiście bez powodzenia, do hebla, piły i młotka.
Aż trudno uwierzyć, że ów chłopczyk to przyszły podpułkownik lotnictwa i pierwszy ko-
smonauta świata, Jurij Aleksiejewicz Gagarin. Człowiek, który pierwszy zrealizował ma-
rzenia Konstantego Ciołkowskiego i fantazje Juliusza Verne'a.
W 1941 roku 7-letni Jurij rozpoczął naukę w miejscowej szkole podstawowej. Nauka
prędko jednak została przerwana. Nastąpił najazd hitlerowskich Niemiec na Związek Ra-
dziecki, życie kołchozu zostało całkowicie zdezorganizowane, a szkołę musiano zamknąć.
Bodaj po raz pierwszy w swym krótkim życiu Jurij zainteresował się wówczas powie-
trzem, dokładniej zaś mówiąc tym, co się w powietrzu działo. Setki i tysiące samolotów z
czarnymi krzyżami na skrzydłach i kadłubach przelatywały dzień w dzień nad miastami i
wsiami rosyjskimi. Sypały się lotnicze bomby, gdakały karabiny maszynowe i działka, spa-
dały w płomieniach maszyny radzieckie i, niestety rzadziej, hitlerowskie. Zdawało się, że
samoloty napastnika docierają wszędzie, że nikt ich nie zdoła powstrzymać i zwyciężyć.
— Patrz, o tam, ten z dwoma silnikami, to Dornier 17! Znowu wybrał się na rozbój,
przeklęty gad!
— A tamten, taki cienki i szybki, to Messerschmitt. Myśliwiec! Żeby go nasi dopadli...
— Widziałeś tamtego Heinkla? Zrzucił bomby niedaleko domku Rasturiewów, ale nie
trafił, piekielnik.
— Wiecie, rano przeleciały dwa Jaki. Słowo daję, widziałem czerwone gwiazdy na
skrzydłach!
W tym dramatycznym, początkowym okresie wojny Jurij i jego koledzy uczyli się rozpo-
znawać sylwetki walczących samolotów. Zaciskali bezsilnie pięści, rzucali przekleństwa i
wyzwiska, gdyż były to przeważnie sylwetki maszyn wroga. Hitlerowcy posiadali w tym
czasie przewagę powietrzną, a lotnictwo radzieckie broniło się zaciekle, lecz ponosiło do-
tkliwe porażki.
Stopniowo sytuacja ulegała jednak zmianie.
— Tam, tam, to nowy Jak! Wiem doskonale! Jak 9. Ależ ma prędkość! Jak błyskawica!
— Mówię wam, jak ta trójka Migów dopadła Fryców, to tylko kłaki z nich leciały!
— Ja tam wolę konstrukcje Ławoczkina. Jeżeli taki przy grze je z dwóch działek, koniec
z gadem!
— Nie tacy oni straszni, co? Nasi oddają im z nawiązką!
— Dadzą im jeszcze więcej, poczekajcie!
W roku 1944 na radzieckim niebie było bez porównania więcej samolotów z czerwony-
mi gwiazdami niż ze znienawidzonymi czarnymi krzyżami. W roku 1945 czarne krzyże zni-
kły na zawsze.
— Z tego Pokryszkina kawał chłopa, co?
— Kożedub podobno znowu zestrzelił dwa Focke Wulfy.
— Ja też zostanę myśliwcem!
— Ja wolę bombowce.
— Gadacie jak głupcy. Wojna skończy się lada miesiąc.
— Ale będę lotnikiem. Jak Gromów albo Czkało w...
— Ja zostanę pilotem polarnym.
— A ja oblatywaczem! To dopiero zawód!
— Ja będę konstruktorem, jak Tupolew albo Jakowlew...
Gdy nastał zwycięski pokój, Aleksiej Gagarin wraz z żoną Anną i czworgiem dzieci, Ju-
rijem, Zoją, Walentynem i Borysem, przeniósł się do miasta Gżatsk. Teraz Jurij mógł spo-
kojnie kontynuować naukę i nadrobić zaległości spowodowane wojenną zawieruchą. Za-
brał się do pracy ze wszystkich sił i w roku 1951 ukończył z odznaczeniem szkołę rze-
mieślniczą w miejscowości Lubierce pod Moskwą, uzyskując zawód gisera.
W pobliżu Lubierców rozlokowało się lotnisko Tuszyno, gdzie rok rocznie odbywały się
wspaniałe pokazy lotnicze. Jednym z najbardziej zapalonych widzów był Jurij. To właśnie
on marzył jeszcze w czasie wojny o zawodzie oblatywacza, pilota doświadczalnego. Chło-
piec nie poniechał swych planów, musiał jednak uzbroić się w cierpliwość.
Po szkole rzemieślniczej dostał się do Technikum Przemysłowego w Tarasowie nad
Wołgą. Uczył się zapamiętale, uprawiał sporty, dzięki którym uzyskał znakomitą kondycję
fizyczną. Nie zaniedbywał i lektury, a między innymi zapoznał się z pracami Ciołkowskie-
go i powieściami Verne'a. Te książki, a także studiowanie bieżących osiągnięć nauki i tech-
niki, zwróciły jego myśl w stronę zagadnień podróży kosmicznych. Począł się zastanawiać,
kiedy nadejdzie dzień, gdy pierwszy człowiek wyruszy w nieznane i tajemnicze strefy po-
zaziemskie, któremu krajowi przypadnie w udziale honor pierwszeństwa, kto uzyska laur
zwycięzcy. Czasem pozwalał sobie na marzenia, że może... może... kto wie, czy nie właśnie
on?
Będąc w Technikum Przemysłowym zapisał się do miejscowego aeroklubu i wkrótce
rozpoczął przeszkolenie, najpierw szybowcowe, później samolotowe. Kosmos zaś ciągnął
i kusił.
Jurij wspominał później:
Na swej drodze życia nie spotkałem jeszcze człowieka, który by nie marzył o tym, by
oderwać się od Ziemi, wznieść się wysoko w przestworza i popatrzeć z bliska na miliardy
migocących gwiazd, na dalekich i tajemniczych towarzyszy naszej planety — na Księżyc
przypominający niekiedy dobrodusznie uśmiechającego się Gargantuę, na posępnego
Marsa, „krasawicę" Wenus, potężnego Jowisza.
Urzeczywistnienie tych marzeń przybliżało się w błyskawicznym tempie. Lotnictwo —
najmłodsza domena ludzkości — rozwijało się z iście odrzutową prędkością, a kosmonau-
tyka — dziecię lotnictwa — z prędkością rakietową.
Gdy Jurij Gagarin ukończył z odznaczeniem Technikum Przemysłowe i w roku 1955
wstąpił do lotniczej szkoły wojskowej w Orenburgu, wiadomo było w kołach specjali-
stów, iż na wystrzelenie pierwszego sztucznego satelity Ziemi nie trzeba będzie długo cze-
kać. Istotnie, Gagarin ukończył szkołę w roku 1957, rozpoczął pracę wojskowego pilota
doświadczalnego na maszynach odrzutowych, a w tym samym roku, 4 października, na nie-
bie pojawił się pierwszy „sputnik". Zaszczyt pierwszeństwa w dziedzinie pozaziemskich
lotów przypadł Związkowi Radzieckiemu.
To epokowe wydarzenie stało się początkiem pasma kosmicznych zwycięstw człowieka.
Nastał okres doświadczeń, zdobywania zasadniczych wiadomości o tym, co istnieje i co
dzieje się poza atmosferą otaczającą powierzchnię ziemskiego globu. Kolejne „sputniki"
radzieckie, a później i amerykańskie rakiety typu „Vanguard" („Przodownik") oraz „Disco-
verer" („Odkrywca"), metodycznie przeprowadzały badania promieniowania słonecznego i
kosmicznego, radiacji, temperatury i innych warunków istniejących w przestrzeni około-
ziemskiej i pozaziemskiej. Uzyskiwane informacje były wprost bezcenne, pozwalały
przejść do następnej fazy, czyli do wysłania w Kosmos człowieka.
Naukowcy i inżynierowie czynili ogromne wysiłki, by zbudować zasobnik zdolny bez-
piecznie unieść w Kosmos człowieka i bezpiecznie sprowadzić go z powrotem na Ziemię.
Kolejne wystrzeliwanie na orbitę ziemską „sputników" z psami na pokładzie, wysyłanie na
orbitę amerykańskich rakiet z małpami, a także bezzałogowych zasobników o dużych roz-
miarach i dużej wadze, pomyślne sprowadzanie zwierząt z orbity i wreszcie dobieranie
kandydatów na kosmonautów i astronautów — wszystko to świadczyło dobitnie, iż lada
miesiąc, lada rok...
Warto wiedzieć, iż już w owym czasie przyjął się w Związku Radzieckim, a także w Pol-
sce i w niektórych innych krajach, termin „kosmonauta". Natomiast w Stanach Zjednoczo-
nych używano i dalej się używa terminu „astronauta". Niewątpliwie wyraz „kosmonauta"
jest właściwszy i słuszniejszy, niemniej w niniejszej książce w odniesieniu do ludzi ra-
dzieckich użyto terminu „kosmonauta", w odniesieniu do Amerykanów — terminu „astro-
nauta".
We wrześniu 1960 roku profesor Timakow, wiceprezydent radzieckiej Akademii Nauk
Lekarskich, ujawnił wiele szczegółów dotyczących przygotowań do wysłania pierwszego
człowieka w Kosmos. Nie było już wtedy tajemnicą, iż zarówno w Związku Radzieckim,
jak i w Stanach Zjednoczonych — w dwóch krajach jedynie zdolnych do podejmowania
eksperymentów kosmicznych na wielką skalę — posiadano konkretne projekty i czyniono
konkretne przygotowania. Timakow ujawnił, iż w Związku Radzieckim powołano do życia
specjalną komisję, której zadaniem był dobór odpowiednich kandydatów na kosmonautów.
Przeprowadzono wielką ilość wstępnych prób i analiz, przesiano przez sito setki ochotni-
ków-entuzjastów.
Rzecz charakterystyczna: w pierwszym rzędzie brano pod uwagę pilotów samolotowych,
szczególnie oblatywaczy szybkich maszyn odrzutowych. Ci właśnie ludzie byli najodpo-
wiedniejsi. Obdarzeni stosowną wiedzą, posiadający doskonałe warunki fizyczne, szybki
refleks, wielką wytrzymałość i siłę woli, otrzaskani z najprzeróżniejszymi warunkami w
powietrzu, zdolni do powzięcia natychmiastowej i trafnej decyzji w najtrudniejszych chwi-
lach. Tworzyli oni w Związku Radzieckim historyczny Kolektyw X, grupę wyselekcjono-
wanych 19 ludzi, wśród których znaleźli się
Jurij Gagarin, Herman Titow, Andrian Nikołajew, Paweł Popowicz, Walery Bykowski i
Walentyna Tierieszkowa. Podobna grupa powstała w Stanach Zjednoczonych, w jej skład
weszli: Alan Shepard, Virgil Grissom, John Glenn, Malcolm Scott Carpenter, Walter Schir-
ra, Leroy Gordon Cooper i Donald Slayton
[1]
.
Profesor Timakow powiedział w swym wywiadzie: — Na ulicy nikt nie zwróciłby uwa-
gi na tego, który poleci na próg wszechświata. Będzie to człowiek szczupły, wzrostu nieco
mniej niż średniego. Kabina hermetyczna ma objętość stosunkowo niewielką i dlatego liczy
się każdy gram masy.
Zastosowano z tego powodu ograniczenie wzrostu i wagi kandydatów. Ustalono również
górną granicę wieku. Ta ostatnia granica jest wyższa w Stanach Zjednoczonych, przeciętnie
astronauta amerykański jest starszy o 8—10 lat od kosmonauty radzieckiego.
Major Jurij Gagarin przebył pomyślnie wszystkie próby i badania, dostał się do Kolekty-
wu X i porzucił dotychczasową pracę oblatywacza. Do domu wpadał teraz rzadko i niezbyt
wiele znajdował okazji, by nacieszyć się towarzystwem żony Walentyny i córeczki Heleny.
Dodajmy jeszcze trochę szczegółów o rodzinie Jurija: Walentyna Gagarin jest lekarką;
pierwsza córeczka Gagarinów, Helena (Lena), urodziła się w roku 1959, druga, Halina, w
roku 1961, na miesiąc przed kosmicznym wzlotem ojca.
Nastały tygodnie i miesiące wytężonej, wyczerpującej pracy. Kolektyw X miał ręce peł-
ne roboty, przygotowania do kosmicznych wzlotów były nader poważne i tylko najwytrwal-
si i najbardziej zahartowani fizycznie i psychicznie zdołali podołać zadaniom.
Studiowanie astronomii i botaniki, medycyny i elektroniki, geografii i radiotechniki. Dłu-
gotrwałe treningi w komorach — ciśnieniowej i termicznej. Uodpornianie organizmu na
przeciążenie: tortury wirówki i „diabelskiego młyna". Doskonalenie kondycji fizycznej.
Bezbłędne zapoznanie się z wnętrzem kabiny
[2]
, z jej wyposażeniem. Dokładna znajomość
zachowania się w czasie lotu, szczególnie zaś w czasie najtrudniejszego okresu, czyli po-
wrotu na Ziemię i przedzierania się przez gęste warstwy atmosfery, gdzie spodziewano się
zaciętej walki z tak zwaną barierą cieplną.
W obu krajach współzawodniczących o palmę pierwszeństwa w podboju Kosmosu pra-
cowały nad kosmicznymi rakietami tysiące specjalistów. Zaangażowane zostały dziesiątki
fabryk i wytwórni. Naukowcy złączyli się w wielkim wysiłku. Szło o ogromną stawkę i do
ostatniej chwili nie było wiadomo, który kraj zdoła pierwszy wystrzelić człowieka na orbi-
tę.
15 maja 1960 roku wystrzelono w Związku Radzieckim statek kosmiczny, którego zasob-
nik ważył 4540 kilogramów. Zasobnik nie posiadał załogi, chodziło o sprawdzenie działa-
nia urządzeń i przyrządów w warunkach pozaziemskich. Zasobnik pomyślnie wszedł na or-
bitę.
19 sierpnia 1960 roku wystrzelono w Związku Radzieckim drugi statek kosmiczny z za-
sobnikiem o wadze 4600 kilogramów. Zasobnik, mający na pokładzie zwierzęta i rośliny,
wszedł na orbitę odległą przeciętnie od Ziemi o 320 kilometrów. Następnego dnia, zgodnie
z założeniami, zasobnik pomyślnie wylądował na Ziemi.
31 stycznia 1961 roku do końcowego etapu przygotowań przystąpili Amerykanie. Już w
tym stadium wyszło na jaw, iż Stany Zjednoczone nie dysponowały rakietą o odpowiedniej
mocy. Stąd z konieczności zasobniki amerykańskie były 2-3 krotnie lżejsze i mniejsze od
radzieckich. Ograniczono się do wystrzelenia rakiety typu „Redstone" („Czerwony Ka-
mień") z kabiną o wadze 1000 kilogramów. We wnętrzu kabiny umieszczono szympansa.
Zgodnie z założeniami silniki ostatniego członu rakiety zamilkły na wysokości około 150
kilometrów, kapsuła z szympansem oddzieliła się i siłą nabytego pędu poleciała dalej,
osiągając wysokość około 200 kilometr ów. Później, niczym wystrzelony pocisk, zawróciła
na Ziemię. Urządzenia hamujące i spadochrony zdały egzamin i szympans Ham wyszedł z
eksperymentu żywy i zdrowy.
9 marca 1961 roku w ZSRR wystrzelono rakietę z zasobnikiem o wadze 4700 kilogra-
mów. W zasobniku umieszczono sukę Czernuszkę. Doświadczenie powtórzono 25 marca, a
kosmicznym pasażerem była tym razem suka Zwiozdoczka. Oba eksperymenty miały prze-
bieg pomyślny. Skomplikowana aparatura działała bezbłędnie, loty okazały się stuprocen-
towo udane.
Startowi ostatniej rakiety przypatrywał się wraz z kilku kolegami kosmonautami Jurij
Gagarin. Po wylądowaniu kabiny ze Zwiozdoczką udał się do domu. Pobawił się z 2-letnią
Leną, pochylił się z czułością nad maleńką Haliną. Potem zwrócił się do żony i niespodzie-
wanie oznajmił:
— Lecę w Kosmos.
Było to oświadczenie zaskakujące zarówno treścią, jak prostotą formy. Ot, jakby ktoś
powiedział od niechcenia: „Idę do ZOO". Walentyna oniemiała i opanowała się dopiero po
dłuższej chwili. Typowo po kobiecemu zapytała: — Dlaczego właśnie ty?
Jurij wzruszył ramionami, lekko się uśmiechnął i dodał:
— Lot nastąpi lada dzień. Wybrano nas paru, także i mnie. Zdaje się, że polecę pierwszy.
Związany tajemnicą służbową, Jurij dopiero teraz mógł częściowo zwierzyć się żonie.
W tym miejscu warto znów sięgnąć do wspomnień Gagarina.
Do 12 kwietnia 1961 roku został przygotowany do podboju Kosmosu człowiek. Nie był
to już eksperyment w pełnym tego słowa znaczeniu, kiedy to jeszcze cel nie jest skonkre-
tyzowany i wyniki nie określone. Przygotowane tak dokładnie, kosztujące tyle energii i
wysiłku wielu ludzi wdarcie się człowieka w Kosmos nie mogło, według naszego pojęcia,
być przypadkowym skokiem w nieznane. Powinno ono było uwieńczyć długi szereg do-
świadczeń poprzednich i stać się początkiem jeszcze dłuższej serii eksperymentów. Czło-
wiek przenikał w przestrzeń międzyplanetarną.
Jakie zadania stawiali sobie na tym etapie uczeni radzieccy? Przede wszystkim roz-
strzygnięcie problemów natury biologicznej. Co innego jest zachowanie się zwierząt w
Kosmosie, a co innego zachowanie się człowieka w niezwykłych dla niego warunkach po-
zaziemskich. Na pomoc pozbawionej świadomości aparaturze przychodził najbardziej
delikatny mechanizm — świadome doznania człowieka i jego wrażenia. Ogromne znacze-
nie miało zbadanie reakcji organizmu i psychiki ludzkiej w stanie nieważkości — w sta-
nie, którego w ziemskich warunkach na okres nieco dłuższy praktycznie wytworzyć nie
można. Całą techniką trzeba było dostosować również do sterowania ręcznego, poznać
dokładnie wszystkie właściwości statku kosmicznego, stworzyć systemy zabezpieczające
funkcje życiowe kosmonauty, a następnie i załogi przyszłego statku międzyplanetarnego.
Kosmonauta numer 1 to major Jurij Gagarin. Kosmonauta numer 2 to kapitan Herman Ti-
tow, jego zastępca i „kosmiczny bliźniak". Od kilku już dni wiadomo było, iż pierwszym
człowiekiem w Kosmosie będzie Gagarin, niemniej liczyć się należało z ewentualnościa-
mi, których przewidzieć nikt nie był w stanie..
Wystarczyło, aby do oka pierwszego kosmonauty wpadło źdźbło, aby temperatura jego
ciała podniosła się o pół stopnia, bądź też puls przyśpieszył się o pięć uderzeń, a już
trzeba byłoby go zastąpić innym kandydatem— pisał później Jurij.
Dlatego też, działając ściśle według otrzymanych instrukcji, Herman Titow nie odstępo-
wał na chwilę swego „bliźniaka", towarzyszył mu bezustannie aż do chwili startu. Razem
dokonywali ostatnich przygotowań, razem studiowali warunki meteorologiczne, według
przewidywań ekspertów niezwykle pomyślne na dzień 12 kwietnia. Razem zabawiali się
grą w bilard, słuchali muzyki, spożywali „kosmiczne" potrawy wyciskając z tubki prosto
do ust smaczną i pożywną pastę. Razem przeszli przez kolejne badanie lekarskie.
12 kwietnia obudzono ich wcześnie, już o godzinie 5.30 czasu moskiewskiego. Samopo-
czucie i kondycja Gagarina, zarówno fizyczna, jak i psychiczna, były bez zarzutu. Świad-
czył o tym chociażby głęboki,
10-godzinny sen,, z którego musiał wyrwać kosmonautę dopiero dyżurny lekarz. Jurij i
Herman wsiedli do zielonkawego autobusu i odjechali z „kosmicznego miasteczka", jak na-
zywali swój ośrodek, na kosmodrom Bajkonur.
Już z daleka widać było potężną srebrną rakietę „Wostok" („Wschód"), zuchwale skiero-
waną ku niebu, a obok niej wysoką wieżę pomocniczą, dokoła której kręcili się ludzie w
kombinezonach.
Przedstartowe przygotowania dobiegały końca. Gagarin, w specjalnym szkarłatnym kom-
binezonie kosmicznym, hermetyzowanym i klimatyzowanym, jeszcze bez hełmu na głowie,
zbliżył się do przewodniczącego komisji państwowej i wyprężył się przed nim w zasadni-
czej postawie wojskowej. Od tej chwili każda jego wypowiedź była utrwalana na taśmie
magnetofonowej.
— Lotnik Jurij Gagarin gotów do pierwszego lotu na statku kosmicznym „Wostok" —
brzmiał meldunek.
— Szczęśliwej drogi! Życzymy powodzenia! — padła odpowiedź przewodniczącego.
Nastąpiło oświadczenie dla zgromadzonych przedstawicieli prasy i radia:
— Drodzy przyjaciele, bliscy i nieznajomi, rodacy, ludzie wszystkich krajów i kontynen-
tów! Za kilka minut wielki kosmiczny statek uniesie mnie w dalekie przestrzenie wszech-
świata. Co można wam powiedzieć w tych ostatnich minutach przed startem? Całe moje ży-
cie wydaje mi się teraz jedną wspaniałą chwilą. Wszystko, co przeżyłem, co zrobiłem
przedtem, było przygotowaniem do tej minuty... Jestem ogromnie szczęśliwy! Być pierw-
szym w Kosmosie, wstąpić sam na sam w niecodzienny pojedynek z przyrodą — czy można
marzyć o czymś więcej? Przyjaciele! Zrobię wszystko, co w mej mocy, by najlepiej wyko-
nać zadanie powierzone mi przez Partię i naród radziecki. Drodzy przyjaciele! Mówię
wam: do widzenia, jak mówią ludzie, którzy wybierają się w daleką drogę.
Uścisk dłoni przewodniczącego państwowej komisji, nałożenie i uszczelnienie ogromne-
go podwójnego hełmu, wewnątrz którego sterczą w pobliżu ust śmieszne „wąsy" radio-
wych mikrofonów.
W kompletnej ciszy Gagarin wchodzi do windy, która unosi go na platformę pomocniczej
wieży startowej. Wśród zgromadzonych na kosmodromie ludzi natężenie się potęguje. Na-
strój jest podniosły, stosowny do powagi i znaczenia chwili. Wszyscy wierzą w powodze-
nie imprezy, wierzą, iż powodzenie to jest w stu procentach zapewnione, ale niejedno ser-
ce bije żywiej, na niejedno czoło występuje pot. Powodzenie winno być stuprocentowe,
zrobiono wszystko, by je zapewnić, ale czy można przewidzieć wszystko?
Z platformy zawieszonej wysoko nad betonową płytą startową kosmonauta przedostaje
się do kabiny umieszczonej na samym szczycie smukłej wielostopniowej rakiety. Kabina
waży dokładnie 4725 kilogramów, a rakieta — cudo ludzkiej techniki i ludzkiego geniuszu
— wyposażona jest w sześć silników na paliwo ciekłe, zdolnych rozwinąć fantastyczną
moc, dochodzącą do 20 000 000 koni mechanicznych.
Dwaj mechanicy Bajkonuru — ostatni ludzie oglądani przed startem przez Gagarina —
dopomagają kosmonaucie w rozlokowaniu się w obszernej kabinie. Jurij, przymocowany
pasami, układa się na wznak w fotelu. Ta pozycja złagodzi w czasie wznoszenia się na or-
bitę i w czasie schodzenia na Ziemię wpływ wielkich przeciążeń na organizm. Na podsta-
wie wielu doświadczeń i badań spodziewane są przeciążenia przewyższające dziewięcio-
krotnie siłę przyciągania ziemskiego, a więc Gagarin w czasie wznoszenia ,,ważyć" może
kilkaset kilogramów. Kosmonauta nie obawia się jednak takich przeciążeń. Podczas ćwi-
czeń na wirówce osiągał przeciążenia rzędu 15, a nawet 16 g (siła przyciągania ziemskiego
wyrażana jest symbolem ,,g" oznaczającym grawitację), wiadomo zaś, że normalna siła
grawitacji, której podlega każdy z nas, wynosi g1.
Bezszelestnie zamykają się drzwi włazu kabiny, pomocnicza wieża majestatycznie odda-
la się od srebrnego statku. Jurij pozostaje absolutnie sam, nawet jego „kosmiczny bliźniak"
jest gdzieś daleko w dole. Herman Titow już na pół godziny przed startem zdjął ciężki hełm
z głowy, ściągnął kombinezon i wraz z kilku innymi przyszłymi kosmonautami oddalił się
na kilka kilometrów, by stamtąd obserwować moment wystrzelenia rakiety w Kosmos. Jego
rola jako zastępcy skończyła się w tym właśnie momencie.
Jedynym łącznikiem Gagarina ze światem jest radio. Jurij systematycznie wykonuje swo-
je obowiązki przedstartowe. Należy raz jeszcze sprawdzić środki łączności. Jurij, którego
głos słychać wyraźnie, melduje: --Halo, Ziemia! Tu kosmonauta!
Stacja naziemna dowództwa lotów natychmiast potwierdza odbiór. Gagarin kolejno mel-
duje:
— Ciśnienie w kabinie normalne. Wilgotność: 65 procent, temperatura: 19 stopni. Samo-
poczucie dobre. Jestem gotowy do startu.
— Widać cię dobrze na ekranie telewizyjnym — brzmi radiotelefoniczna odpowiedź. —
Twój puls: 65, oddech: 24. Widać, że jesteś spokojny. Cieszy nas twoja odwaga.
— Serce bije normalnie, czuję się dobrze. Założyłem rękawice, hełm hermetyczny za-
mknąłem. Możecie odpalać.
Nadchodzi decydujący, wielki moment. Z megafonów Bajkonuru rozlega się głos kie-
rownika technicznego, odliczającego pozostałe do startu sekundy. Głos jest pozornie spo-
kojny i opanowany, ale doszukać się w nim można podniecenia:
— Osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden... Start!!!
Dokładnie o godzinie 9.07 czasu moskiewskiego rozpoczynają pracę silniki pierwszego
stopnia rakiety. Kanałami startowymi buchają gęste kłęby czarnego dymu. Spod rakiety
strzela płomień, wytryskują krwiste języki ognia. Rozlega się przeraźliwy świst, potem na-
rastające wycie. Ogromne, srebrne cygaro dygoce i powoli odrywa się od ziemi. Płomień
wydłuża się, potężnieje. Rakieta idzie w górę, nabiera prędkości i po kilkunastu sekundach
niknie z oczu oniemiałych z wrażenia ludzi. Teraz śledzić ją będą tylko radio-lokatory po-
rozsiewane wzdłuż trasy przelotu.
Przeciążenie narasta wraz ze wzrostem prędkości statku kosmicznego. Pierwsze minuty
lotu są najtrudniejsze, najcięższe do zniesienia. Przeciążenie jest tak wielkie, iż kosmonau-
ta, wciskany w fotel, nie może poruszyć ani ręką, ani nogą. Wydaje mu się, że ktoś położył
na nim ogromny kamień. Niemniej organizm Jurija dzięki długotrwałemu treningowi pracu-
je normalnie i bez specjalnego trudu znosi przyśpieszenie wywołujące przeciążenie. Ko-
smonauta z łatwością śledzi wskazania wszystkich przyrządów pokładowych.
Odzywa się stacja radiowa kosmodromu:
— Minęło 70 sekund.
Gagarin bezzwłocznie odpowiada:
— Zrozumiałem was: 70 sekund. Samopoczucie doskonałe. Kontynuuję lot. Przeciążenie
wzrasta. Wszystko w porządku.
Radziecka rakieta kosmiczna przedarła się już przez gęste warstwy atmosfery. Silniki
pierwszego stopnia kończą pracę i zbyteczny człon automatycznie odpada od rakiety. Pre-
cyzyjnie w tym samym ułamku sekundy poczynają pracować silniki członu drugiego. Wie-
dziony nieprzepartą i łatwo zrozumiałą ciekawością Jurij spogląda przez iluminator. Widzi
szeroką syberyjską rzekę, wyraźnie rozróżnia białawe piaszczyste łachy i brzegi porośnięte
zielenią tajgi. Wszystko zalane potokami słonecznego światła, mieniące się barwami, ba-
jecznie kolorowe.
— Jak pięknie! — wyrywa się mimo woli z ust kosmonauty.
Jurij jest widać wrażliwy na piękno przyrody, ale nie czas na zachwyty nad jej urokami.
Karny kosmonauta reflektuje się natychmiast i rzuca w radiomikrofon fachowy meldunek:
— Słyszę was dobrze. Samopoczucie doskonałe. Lot przebiega normalnie. Przeciążenie
wzrasta. Widzę ziemię, lasy, obłoki.
Odpada drugi człon rakiety. Na wysokości około 175 kilometrów następuje tak zwane
pchnięcie orbitalne. Wkrótce potem silniki ostatniego członu, wypełniwszy zadanie, prze-
stają pracować, a człon odpada. „Wostok", przesterowany teraz automatycznie na kierunek
niemal równoległy do powierzchni Ziemi, osiąga pierwszą prędkość kosmiczną, wynoszą-
cą na tej wysokości około 28 000 kilometrów na godzinę. Z tą fantastyczną prędkością
wchodzi na orbitę około-ziemską, której perigeum — punkt najbliższy Ziemi — wynosi
175 kilometrów, apogeum — punkt najbardziej oddalony od Ziemi —305 kilometrów.
Trasa przelotu wytyczona została przed startem, zasobnik nie zbacza z niej na jotę. Trasa
wiedzie w kierunku północno-wschodnim, wzdłuż terytorium radzieckiego, potem nad Pa-
cyfikiem, nad południowym cyplem Ameryki, dalej nad Atlantykiem, centralną Afryką i
znów ku Związkowi Radzieckiemu. Radiotelefoniczny meldunek kosmonauty: — Oddzieli-
łem się od rakiety nosiciela zgodnie z programem. Samopoczucie dobre. Ciśnienie w kabi-
nie: 1. Wilgotność: 60 procent. Temperatura: 20 stopni. Przyrządy pracują normalnie.
Tymczasem świat zostaje zelektryzowany i wstrząśnięty wieściami o pierwszym wzlocie
kosmicznym człowieka, o niezwykłym sukcesie radzieckim. Ludzie nie chcą wierzyć wła-
snym uszom. Niektórzy, nastawieni krytycznie lub nawet wrogo, podają w wątpliwość
prawdę radiowych komunikatów. Zanim jednak podano te komunikaty, już depesze Gagari-
na zostały przechwycone, głównie na fali długości 15 metrów
[3]
, przez amatorów krótko-
falowców. Radioamator nowozelandzki, I. L. Anderson z Dunedin, słyszał o godzinie 9.45
czasu moskiewskiego meldunek Gagarina znad zachodnich wybrzeży Ameryki Południo-
wej. Dwaj Włosi, bracia Cordiglia z Turynu, podchwycili i nagrali na taśmę magnetofono-
wą meldunki znad Ameryki Północnej. Amerykańskie stacje nasłuchowe i radiolokacyjne
podchwyciły i śledziły „Wostoka", odtwarzając jego trasę. Obserwatorium zachodnio-nie-
mieckie w Bochum zarejestrowało o godzinie 10.00 czasu moskiewskiego sygnały radziec-
kiego statku kosmicznego.
Z chwilą wejścia na orbitę Ziemi następuje stan nieważkości, zjawisko niemożliwe do
osiągnięcia na powierzchni globu. Waga kosmonauty wynosi teraz zero! Jurij odpina pasy i
wykorzystując rozmiary kabiny, usiłuje usiąść, ale ponieważ nie waży nic, odrywa się od
fotela i zawisa pomiędzy sufitem kabiny i jej podłogą. Wszystkie nie przytwierdzone
przedmioty rozpoczynają wędrówkę po wnętrzu kabiny. Mapnik tańczy w powietrzu. Notes
wymyka się z rąk. Ołówek wykonuje przedziwne podrygi dokoła pilota.
Jurij jest zafascynowany tymi zjawiskami, obserwuje je z ciekawością, ale nie ma za
dużo czasu na tego rodzaju drobnostki. Stan nieważkości nie przeszkadza mu w pracy, cho-
ciaż niezwykłe warunki nieco mylą orientację. Przecież Jurij właściwie nie wie, gdzie jest
„góra", a gdzie „dół"! Te pojęcia straciły znaczenie i najzupełniej jest obojętne, czy kosmo-
nauta leci obrócony plecami w stronę Ziemi, czy też piersią.
Gagarin wykonuje przewidziany program zajęć. Sprawdza przyrządy, obserwuje niebo i
Ziemię, kontroluje reakcję i zachowanie własnego organizmu. Stwierdza w kolejnej depe-
szy radiofonicznej
[4]
:
— Oświetlona strona Ziemi jest bardzo dobrze widoczna, wyraźnie widać wybrzeża
kontynentów, wyspy, wielkie rzeki, wielkie zbiorniki wody i sfałdowanie powierzchni Zie-
mi.
Później, po powrocie, uzupełnił tę relację w pisemnym raporcie:
Dotychczas zdarzało mi się latać na wysokości najwyżej 15 kilometrów. Ze statku-
sputnika widoczność powierzchni Ziemi jest, rzecz jasna, gorsza niż z samolotu, jednak
jest bardzo dobra.
Trzeba podkreślić, że widok horyzontu wywiera bardzo piękne i oryginalne wrażenie.
Niezwykle piękne jest malownicze przejście od jasności powierzchni Ziemi do zupełnej
czerni nieba, na którym widoczne są gwiazdy. Przejście jest bardzo wąskie, wygląda jak
smuga otaczająca kulę ziemską. Jest ona jasno-błękitna. I to całe przejście od błękitu do
czerni jest niezwykle harmonijne...
Jak wiadomo, kosmonauta startował o godzinie 9.07, a więc w jasny dzień. Ale wkrótce,
skutkiem olbrzymiej prędkości zasobnika, Gagarin wleciał w noc, przedostał się nad ciem-
ną stronę globu. To pozwoliło mu zaobserwować osobliwe zjawiska zachodu i wschodu
Słońca. W podobnych warunkach zjawisk tych żaden człowiek nie miał możliwości oglą-
dać.
Wejście w cień Ziemi następuje bardzo szybko. Błyskawicznie robi się ciemno. Gdy
statek znajdował się w cieniu Ziemi, na powierzchni planety nic nie było widać. Prawdo-
podobnie przelatywałem wówczas nad oceanem. Za to gwiazdy widać było bardzo do-
brze. . Wyjście z cienia było także szybkie i gwałtowne...
Nie dostrzegając na powierzchni Ziemi żadnych świateł świadczących o rozlokowaniu
miast, Gagarin uruchomił przyrząd — rodzaj specjalnego globusa — automatycznie wska-
zujący położenie statku. Przekonał się, iż faktycznie przelatywał nad Oceanem Spokojnym.
„Noc" skończyła się jednak tak prędko, jak nastała. Jeszcze przed osiągnięciem południo-
wego krańca Ameryki Południowej nastał świt. Na ziemskim widnokręgu ukazała się po-
marańczowa smuga, poprzez pełną gamę kolorów przechodząca w czerń nieba. Kilka se-
kund i przez iluminator „Wostoka" wpadło do kabiny jaskrawe światło słoneczne. Na orbi-
cie zjawisko zmierzchu i brzasku, tak dobrze znane ludziom zamieszkującym naszą planetę,
nie istnieje.
Słońce w Kosmosie świeci kilkadziesiąt razy jaśniej niż na Ziemi. Gwiazdy są bardzo
wyraźnie widoczne. Ich blask jest intensywny. Cały firmament jest znacznie bardziej kon-
trastowy niż widziany z Ziemi...
Jednym z punktów programu zajęć kosmonauty, mającego czas lotu bardzo wypełniony,
było odżywianie się. Jurij sięgnął po tubkę pasty, wycisnął jej zawartość do ust. Popił
wodą z butelki.
Teraz, zgodnie z programem, meldunki mają być przekazywane specjalnym kluczem tele-
graficznym. O godzinie 9.25, gdy statek znajduje się nad Ameryką Południową, Jurij nadaje
przez radiotelegraf:
Lot odbywa się normalnie. Stan nieważkości znoszę dobrze.
Zaraz potem dodaje przez radiotelefon:
— Obserwuję Ziemię. Widoczność dobra. Widzieć można wszystko. Część obszaru po-
krywają kłębiaste obłoki. Lot trwa. Wszystko działa doskonale.
Program lotu przewidywał jedno okrążenie Ziemi. Zbliżał się moment zejścia z orbity.
Kosmonauta dysponował co prawda urządzeniami zezwalającymi na ręczne wprowadzenie
w ruch systemu hamującego, ale nie zaszła potrzeba ich użycia. Cała operacja odbyła się
samoczynnie, kontrolowały ją automatyczne urządzenia na Ziemi, przekazujące na ultrakrót-
kich falach radiowych rozkazy aparaturze pokładowej.
O godzinie 10.15, gdy Jurij znajdował się nad Afryką, Ziemia podała sygnał lądowania,
zawiadamiając o tym przez radiotelefon kosmonautę. W chwilę później poczęły działać sil-
niki hamujące „Wostoka". Końcowy etap wielkiego lotu, znacznie trudniejszy i niebez-
pieczniejszy od wyjścia na orbitę, trwać miał około pół godziny.
Powrót rozpoczął się z określonego przez naukowców punktu nad północną Afryką, od-
ległego od miejsca lądowania około 6500 kilometrów i tak obliczonego, by sprowadzić za-
sobnik do ściśle wybranego rejonu. Po nachyleniu dzioba zasobnika ku Ziemi rakiety hamu-
jące, działające w kierunku przeciwnym do lotu, spowodowały wytracenie pierwszej pręd-
kości kosmicznej i nadal zmniejszały prędkość kabiny, a ,,Wostok" począł stopniowo przy-
bliżać się do powierzchni globu. Gagarin odczuł powolny powrót wagi swego ciała, a póź-
niej stale narastające przeciążenie, które w pewnym momencie stało się większe niż przy
wzlocie na orbitę.
O godzinie 10.35 statek wszedł w gęstsze warstwy atmosfery. Przypomnieć warto, iż at-
mosfera ziemska składa się z kilku warstw. Najniższa to troposfera, domena zjawisk mete-
orologicznych, sięgająca do wysokości 10 lub nawet 12 kilometrów. Dalej, do wysokości
około 70 kilometrów, rozciąga się stratosfera, w której niepodzielnie panuje słońce, jako
że stratosfera pozbawiona jest chmur. Następna warstwa to jonosfera, sięgająca 500—800
kilometrów od powierzchni Ziemi. Jej nazwa pochodzi stąd, iż istnieje tam bardzo rzadkie,
zjonizowane powietrze, co znaczy, że większość tamtejszych cząsteczek gazowych posiada
ładunki elektryczne. Jonosfera podzielona jest na kilka warstw. W dolnej występują znacz-
ne zakłócenia fal radiowych, często uniemożliwiające słyszalność, a także wielkie nagrze-
wanie się ciał przelatujących przez tę warstwę, na przykład meteorów, które zapalają się
zwykle na wysokości 100-120 kilometrów. Powyżej jonosfery istnieje egzosfera, której
grubość wynosi kilka promieni ziemskich. Cząsteczki gazów egzosfery nie biorą udziału w
wirowaniu Ziemi, ale okrążają ją po samodzielnych chaotycznych orbitach eliptycznych.
Otóż gdy „Wostok" wszedł w dolną jonosferę, jego zewnętrzna osłona poczęła rozgrze-
wać się skutkiem tarcia. Powierzchnia rakiety rozżarzyła się wkrótce do czerwoności i
wreszcie poczęła płonąć. Kosmonauta, którego łączność radiowa z Ziemią była w tym
okresie lotu bardzo utrudniona, obserwował poprzez iluminatory czerwony płomień szale-
jący dokoła statku w bezpośredniej odległości od wnętrza kabiny. Widok fascynujący, ale
też mogący zatrwożyć.
Szczęśliwie żaroodporna powłoka i urządzenia chłodzące, właściwie zaprojektowane i
wykonane, spełniły swe zadanie. Wewnątrz kabiny przez cały czas utrzymywała się tempe-
ratura 20 stopni. Zdrowiu i życiu kosmonauty nie zagrażało nic, niemniej koniec lotu jesz-
cze nie nastąpił.
Wysokość stale maleje, 30 kilometrów, 20, 10... Jurij rozpoznaje teraz błyszczącą wstę-
gę Wołgi, a widok ten napawa go radością, jest jakby gwarancją bezpiecznego powrotu.
Poczyna działać system spadochronów, mających nieść w dół zasobnik, a jednocześnie au-
tomatyczne urządzenie oddziela właściwą kabinę pilota od reszty statku. O godzinie 10.55
czasu moskiewskiego „Wostok" i jego pilot dotykają powierzchni Ziemi w pobliżu wsi
Smiełowka, na polach kołchozu „Leninowska Droga", na południowy zachód od miasta En-
gels. W niecałe 2 godziny Gagarin przebył odległość ponad 40 000 kilometrów, bijąc
wszelkie rekordy prędkości i wysokości.
Już wtedy eksperci z różnych krajów i entuzjaści o sportowym nastawieniu ogłosili, iż
major Jurij Gagarin ustanowił za jednym zamachem aż dziewięć rekordów światowych.
Oto niektóre z nich:
— pierwszy lot po orbicie satelitarnej, czyli „podróż dookoła świata" w czasie 1 godzi-
ny 48 minut;
— najdłuższy pobyt w stanie nieważkości wynoszący 75 minut;
— rekord prędkości wynoszący 28 080 kilometrów na godzinę;
— rekord wysokości wynoszący 305 000 metrów. Można by wyliczyć jeszcze i dalsze
rekordy, ale w tym locie sprawa rekordów stanowiła czynnik drugorzędny. , Lot Gagarina
pozwolił wysunąć rozliczne, nader istotne wnioski. Pobyt człowieka w Kosmosie udowod-
nił, iż organizm ludzki w pełni jest zdolny do zniesienia niezwykłych warunków startu i lą-
dowania i doskonale znosi stan nieważkości. Czujniki wmontowane w skafander kosmo-
nauty telemetrowały na Ziemię bioprądy serca, wahania tętna i ruchy oddechowe klatki
piersiowej. Okazało się, iż wszystko funkcjonowało normalnie lub prawie normalnie.
Dalsze odkrycie, również bardzo ważne: obawiano się przed startem, że człowiek wy-
rwany ze swego ziemskiego środowiska i wystrzelony na orbitę może się załamać, nie wy-
trzymać samotności w absolutnej ciszy (po zaprzestaniu pracy silników i odpadnięciu po-
mocniczych członów rakiety w kabinie panowała całkowita cisza). Obawiano się, że na
stan psychiczny katastrofalnie wpłynie świadomość, iż za cienką ścianką statku czai się
próżnia i czyha potworny mróz, które zdolne są w ułamku sekundy zabić najwytrzymalszy
organizm. Okazało się, że psychiczna odporność pierwszego kosmonauty (a później odpor-
ność jego następców) doskonale przeciwstawiła się niebezpieczeństwu.
Uśmiechnięty i bynajmniej nie zmęczony Jurij Gagarin rozmawiał jeszcze z kołchoźnika-
mi, zdumionymi i zachwyconymi przybyciem „gościa z Kosmosu", gdy tuż obok wylądował
śmigłowiec, który zabrał kosmonautę na niezbyt odległy punkt postoju grupy specjalistów z
Bajkonuru. Wkrótce potem przybył na odrzutowym samolocie Herman Titow, by powitać
swego „kosmicznego bliźniaka". Mocny uścisk dłoni, krótkie pytanie:
— Jesteś zadowolony?
Półuśmiech i odpowiedź równie zwięzła, jak pytanie:
— Bardzo. Ty też będziesz kiedyś tak zadowolony. A potem nastąpił triumfalny przelot
do Moskwy, owacje niezliczonych tłumów. Entuzjastyczne depesze ze wszystkich krańców
świata, wyrazy uznania i podziwu. Na piersi Jurija Gagarina zawisła gwiazda Bohatera
Związku Radzieckiego, na naramiennikach pojawiły się dystynkcje podpułkownika.
A jeszcze później posypały się zaproszenia, nastąpiły wyjazdy zagraniczne do tych kra-
jów i kontynentów, które Jurij tak niedawno oglądał z wysokości 300 kilometrów. Indie,
Anglia, Indonezja, Liberia, Egipt, Kanada, a także Polska, gdzie Przewodniczący Rady
Państwa, Aleksander Zawadzki, udekorował kosmonautę Krzyżem Grunwaldu I klasy.
Ale niewysoki, szczupły kosmonauta pozostał tym samym skromnym, opanowanym i bez-
pośrednim człowiekiem, jakim był przed swym historycznym wzlotem.
W przedmowie do broszurki pierwszej kosmonautki świata, Walentyny Tierieszkowej,
pisał:
..Jeżeli nawet jest tu jakaś zasługa naszych kosmonautów, wobec ludzkości, to tylko ta,
iż przybliżamy urzeczywistnienie owego marzenia. Pierwsi wypróbowujemy środki, które
geniusz i praca Człowieka stworzyły, ażeby odwieczne, stare jak sama ludzkość pragnie-
nie stało się realne. W każdym razie nasz trud wieńczy pracę ogromnych zespołów ludz-
kich, które przypuściły szturm do niebios na długo jeszcze przedtem, nim powstała druży-
na kosmonautów.
Na drugi dzień po wylądowaniu Gagarin udzielił wywiadu dziennikarzowi z „Izwiestii",
podając o sobie interesujące szczegóły, dotychczas nie znane. Oto one w telegraficznym
skrócie:
Waga w dniu startu: 67 kilogramów. Wzrost: 158 centymetrów. Ulubione przedmioty w
czasie studiów: fizyka i matematyka. Ulubieni autorzy: Czechow, Tołstoj, Puszkin i Pole-
woj. Ulubiona postać literacka: bezstopy lotnik Mieriesjew z książki Polewoja „Opowieść
o prawdziwym człowieku". Ulubione sporty: koszykówka, narciarstwo, łyżwiarstwo.
Urzeczywistniły się wreszcie marzenia Konstantego Ciołkowskiego. Spełniły się marze-
nia zastępów naukowców, fantastów i entuzjastów. Pierwszy człowiek stanął na progu Ko-
smosu. Pierwszy, ale nie ostatni, gdyż po pierwszym kroku kosmicznym postawiono następ-
ny.
Postawił ten krok mieszkaniec drugiej półkuli ziemskiej, Alan Shepard. Po nim zaś ru-
szyli w Kosmos inni, wykonali dalsze, jakże wspaniałe loty, torowali drogę w przestrzeń
międzyplanetarną. Ale pamiętać jednak trzeba zawsze, iż Jurij Gagarin wyruszył w Niezna-
ne pierwszy.
PAM I Ę T N Y „ S K O K
Jest piękny wiosenny poranek roku 1935. Przez szeroko otwarte okno wpada do pokoiku
na pierwszym piętrze delikatny aromat kwitnących jabłoni. Słońce stoi już wysoko nad pa-
górkami New Hampshire. Na niebie wałęsają się leniwie białe obłoki. Łagodny, ale z wol-
na narastający wiatr porusza konarami sosen otaczających biały, drewniany domek w East
Derry.
Pogoda idealna, toteż 12-letni Alan szybko zrywa się z łóżka i podbiega do okna, by
jeszcze raz sprawdzić „warunki meteorologiczne".
— Taaak, dzień niezły. Zupełnie odpowiedni — mruczy do siebie i gorączkowo naciąga
spodnie.
Jest sobota, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności szkoła została akurat na ten dzień za-
mknięta. Jeżeli więc wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie to sobota historyczna. So-
bota wprost wyjątkowa dla Lotniczego Klubu Modelarskiego, którego działalność, dotych-
czas raczej niemrawa, ma zostać ukoronowana w dniu dzisiejszym wyczynem na wielką
skalę. Nastąpić ma start szybowca, ale tym razem szybowiec nie jest modelem, na którym
tylko krasnoludki potrafiłyby unieść się w powietrze, lecz prawdziwym, najprawdziwszym
szybowcem. Zdobył go dla Klubu rówieśnik Alana, piegowaty Al Deale, wykazując przy
tym zdumiewające zdolności aktorskie. Aż trudno sobie wyobrazić tego żywego jak skra
wyrostka, skorego do bójki i zwady, w roli załamanego psychicznie, przybitego nieszczę-
ściem i przeciwnościami losu potomka Ikara. Al Deale potrafił tak długo błagać, wiercić
dziurę w brzuchu, namawiać i perswadować, iż miękkie z natury serce Jamesa Trowbridge
zmiękło jeszcze bardziej. Gdy zaś Al Deale wytoczył swój ostateczny argument, serce pana
Trowbridge zmiękło do reszty:
— Tak, proszę pana, tylko to już mi zostało. Kamień do szyi i w wodę, do rzeki. Merri-
mack ma sześć stóp głębokości, a nawet więcej. Wystarczy, bo ja mam tylko. cztery stopy i
osiem cali. Kamień do szyi i koniec...
Pan Trowbridge rozczulił się. Pan Trowbridge ofiarował Lotniczemu Klubowi Modelar-
skiemu własnoręcznie wykonany szybowiec. James Trowbridge, weterynarz z pobliskiego
miasteczka Riverside, był bowiem zapalonym amatorem konstruktorem i w chwilach wol-
nych od zajęć zawodowych klecił z drewna i płótna rozliczne szybowce wszelkich kształ-
tów i rozmiarów. Co prawda żadna z jego konstrukcji dotychczas nie uniosła się w powie-
trze, ale w Riverside nie brakło ani drewna, ani płótna, James Trowbridge był cierpliwy,
wytrwały i pracowity, krowy i świnie chorowały rzadko, toteż zapalony konstruktor nie tra-
cił ducha. Wierzył święcie, iż kiedyś zmajstruje taki płat o wiec, na którym pobite zostaną
wszystkie rekordy Stanów Zjednoczonych i świata.
W ten sposób szybowiec znalazł się w posiadaniu Klubu. Była to istotnie nieprzeciętna
konstrukcja. Przypominał nieco wyglądem „Lotnię" Czesława Tańskiego i pierwsze lataw-
ce Lilienthala, lecz jego powietrzne możliwości z miejsca zostałyby zakwestionowane
przez każdego lotnika. Składał się z dwóch drewnianych skrzydeł pokrytych płótnem, kra-
townicy kadłuba z prymitywnym usterzeniem ogonowym i skomplikowanym systemem
linek, mających przekazywać rozkazy pilota sterom. Dziwoląg ten należało przymocować
rzemieniami do ramion, stanąć na szczycie jakiegoś pagórka, pobiegnąć w dół stoku, pod-
skoczyć i usiłować wzlecieć, uprzednio poleciwszy duszę Bogu, a ciało towarzystwu ubez-
pieczeniowemu.
Niemniej według jednogłośnej opinii członków Lotniczego Klubu Modelarskiego szybo-
wiec miał wszelkie szanse, by wynieść 12-letniego Alana Sheparda w przestworza. Wybór
padł na Alana, ponieważ wykazywał on najwięcej energii, zapału i teoretycznej znajomości
praw aerodynamiki. Poza tym był najniższy i najlżejszy wśród członków Klubu, a to mogło
zaważyć na wysokości lotu.
A więc dzisiaj, w sobotę, nastąpi wydarzenie, które potomni przyrównywać będą kiedyś
do epokowego wzlotu braci Wright, atlantyckiego przelotu Lindbergha oraz oceanicznych
wyczynów Amelii Earhard... Alan Shepard zbiegnie ze szczytu Merry Hill, największego
okolicznego wzniesienia, ruszy w niebo, poszybuje hen, przed siebie, ponad wzgórzami i
dolinami, ponad rozlewiskami Merrimack, ponad całym kontynentem.
Alan wskoczył na futrynę okna, wychylił się i zręcznie ześliznął się po rynnie, unikając
„klasycznego" sposobu opuszczenia domu przez drzwi wejściowe. Miał w tym swój cel.
Po co alarmować rodziców i szukać wykrętów, by umotywować wyjście o tak wczesnej
porze? Alan brzydził się kłamstwem, po zwycięskim zaś powrocie będzie mógł z dumą
opowiedzieć o swym wyczynie. Wtedy nikt nie będzie miał. do niego pretensji, a ojcowski
pasek pozostanie na właściwym miejscu i spełniać będzie właściwe zadanie — podtrzy-
mywać ojcowskie spodnie.
W drewnianej szopie opodal domku Shepardów, służącej zarówno za hangar, jak i za
siedzibę Klubu, zebrani już byli wszyscy członkowie. Zachowując należyte środki ostroż-
ności, by nie wzbudzić niezdrowej ciekawości dorosłych, wyciągnięto szybowiec na ze-
wnątrz, gdzie piegowaty Al Deale, za pomocą „pożyczonego" z domu pędzla i puszki czer-
wonego samochodowego lakieru, „pożyczonego" w miejscowej stacji benzynowej, doko-
nał ostatniego zabiegu: wielkimi literami, pełnymi fantazyjnych zakrętasów, wymalował na
kratownicy kadłuba nazwę: „Victorious Eagle of East Derry" („Zwycięski Orzeł z East
Derry").
Wysłano zwiad, uniesiono szybowiec, dźwignięto go na ramiona. Unikając bardziej
uczęszczanych ulic, gromada wyrostków pomaszerowała w kierunku Merry Hill. Pot spły-
wał im z twarzy, ręce mdlały, nogi się uginały, ale pionierzy awiacji wytrwale parli ku
wzgórzu. Po opuszczeniu miasteczka zatrzymali się, odetchnęli z ulgą. Nikt im dotychczas
nie przeszkodził, nikt ich nie zauważył. Udało się, bo gdyby jakiś tępogłowy i pozbawiony
fantazji i zrozumienia spraw lotniczych mieszkaniec East Derry dostrzegł podejrzaną pro-
cesję, impreza bez wątpienia zostałaby popsuta, a wiekopomny start odłożony na czas nie-
określony.
Pomaszerowali dalej, wytrwale wspinali się po zboczu. Na szczycie złożyli szybowiec
na murawie, odbyli ostatnią przedstartową konferencję. Alan przybliżył się do „Zwycię-
skiego Orła". Koledzy skwapliwie dopięli pasy, przymocowali skrzydła do ramion wy-
brańca.
— Te, Alan, uważaj na siebie — rzucił ostrzeżenie Al Deale, któremu z emocji piegi
wystąpiły jeszcze silniej na pucołowate policzki.
— Wszystko będzie o key, nie przejmuj się — odparł zdobywca przestworzy.
Rzucił rozognionym spojrzeniem dokoła. Z wierzchołka Merry Hill widać było całą oko-
licę, zieleń pól i lasów, błękit jezior i rzeki Merrimack, pofalowane łąki, barwne plamy
ogrodów, jasne pudełeczka zabudowań.
Przygotowania dobiegły końca. Alan stanął wyprostowany, ze skrzydłami szybowca u ra-
mion. Postąpił krok do przodu, rozpędził się, pogalopował w dół stoku. Szybko, coraz
szybciej, jak tylko nogi pozwalały... Wiatr zagwizdał mu w uszach, skrzydła zadygotały.
Szybko, jeszcze szybciej, póki wystarczy oddechu w piersi. Ostatnim wysiłkiem odbił się
od ziemi i... poszybował w powietrzu!
Nie na długo jednak. Młodociany wybraniec Lotniczego Klubu Modelarskiego nie był
zbyt wytrawnym lotnikiem. Nie wiedział, iż startować należy pod wiatr, nie zaś z wiatrem
bocznym. A w dodatku konstrukcja Jamesa Trowbridge'a nie przejawiła absolutnie żadnych
walorów lotnych. Konsekwencje były dotkliwe. Minęły zaledwie 2 sekundy lotu. Silniejszy
podmuch wiatru chwycił za skrzydła, szarpnął nimi, przekręcił i rzucił szybowiec oraz
przymocowanego doń zdobywcę nieba na trawę zbocza.
Rozległ się trzask łamanego drzewa i rozdzieranego płótna, a zaraz potem wrzaski
chłopców. Ale spod skraksowanego szybowca, przemienionego w kupę drewnianego zło-
mu z powiewającymi na wietrze strzępami materiału, nie odezwał się żaden odgłos.
Przerażeni chłopcy pędem puścili się do miejsca wypadku.
— Alan! Alan! Czy żyjesz? Alan!
— Alan, czy umarłeś? Powiedz, czy umarłeś! Odezwij się!
Kupa połamanych listew poruszyła się. Ukazała się zwichrzona czupryna, później głowa,
jeszcze później cała postać. Alan był blady, twarz miał podrapaną, spodnie porozdzierane.
— Alan! Nie umarłeś, prawda?
Popatrzył na kolegów, ale nic nie odpowiedział. Po prostu ich nie dostrzegał. Jego spoj-
rzenie błądziło po szczytach pagórków, prześlizgiwało się po puszystych zwojach chmur,
wybiegało ku błękitowi nieba. Bolesny upadek, rozbicie szybowca, podarte spodnie? To
były nic nie znaczące drobiazgi, niegodne uwagi mężczyzny. Podczas 2-sekundowego, pry-
mitywnego wzlotu Alan Shepard rozkochał się w powietrznej swobodzie, w szumie wiatru
koło uszu, w walce z przestworzem. Ten mizerny, zakończony kraksą skok będzie jego
pierwszym skokiem, ale nie ostatnim. Gdy przyjdzie właściwy czas, wrota niebios rozewrą
się na oścież przed pilotem ,,Victorious Eagle of East Derry".
Minęło 6 lat. Szkoła w East Derry oraz Pinkerton Academy pozostały daleko w tyle. W
przeszłość odeszła również szkoła w Farragut. 18-letni Alan Shepard obrał już życiowy cel
i zdecydowanie wkroczył na drogę ku jego realizacji. Postanowił zaciągnąć się do mary-
narki wojennej, a po ukończeniu Akademii Morskiej w Annapolis uzyskać przydział do lot-
nictwa marynarki USA.
Był rok 1941. Oficjalnie Stany Zjednoczone nie przystąpiły jeszcze do wojny, ale na
Atlantyku hitlerowskie okręty podwodne nie raz i nie dwa atakowały i zatapiały amerykań-
skie statki. Każdy trzeźwo myślący obywatel Stanów Zjednoczonych, poza grupą zacie-
kłych izolacjonalistów, rozumiał, iż starcie z Trzecią Rzeszą, a prawdopodobnie również z
imperialistyczną Japonią, jest nieuniknione. Shepard myślał trzeźwo, toteż ze zdwojoną
energią zabrał się do studiów w Akademii.
W grudniu tegoż roku Japończycy zaatakowali i niemal całkowicie zniszczyli amerykań-
ską Flotę Pacyfiku, nieopatrznie zgrupowaną w Pearl Harbour. Wkrótce potem wojna z
Niemcami i faszystowskimi Włochami stała się faktem dokonanym.
Wydarzenia światowe odbiły się bezpośrednio na studiach Alana. Okres nauki w Akade-
mii skrócono z 4 lat do 3. Wymagało to bardzo intensywnej pracy i pozwalało przypusz-
czać, iż szkolenie zakończy się jeszcze w czasie wojny, absolwenci zaś Akademii wezmą
udział w walce z wrogiem. Shepard pełną parą zabrał się do studiów i niezbyt wiele czasu
znajdował na swe ulubione sporty: żeglarstwo, piłkę nożną i narciarstwo. O lataniu musiał
na razie zapomnieć.
W końcu 1942 roku zginął w kraksie lotniczej kuzyn Alana, Erie Shepard, uczeń wojsko-
wej szkoły pilotażu. To rodzinne nieszczęście spotęgowało wolę Alana zostania pilotem.
Nie opuścił jednak Akademii Morskiej i w roku 1944 doczekał się uroczystego dnia pro-
mocji. Wkrótce potem otrzymał pierwszy przydział: Stacja Lotnictwa Marynarki Wojennej
w Jacksonville na Florydzie. Młody oficer miał tam zapoznać się z używanymi podówczas
samolotami bojowymi. Alan żywił przy tym nadzieję, iż w Jacksonville uda mu się choć
kilka razy polatać, a kto wie, czy nie zdobyć upragnionych złotych skrzydełek pilota!
W Jacksonville skrzydełek nie zdobył, chociaż jako członek załogi wykonał wiele lotów
treningowych. Zresztą wkrótce opuścił Stację. Zameldował się na pokładzie niszczyciela
,,Cogswell", operującego na Pacyfiku. Wraz z tym okrętem brał udział w ostatnich zwycię-
skich bitwach ze zdziesiątkowaną flotą japońską i w lutym 1945 powrócił do kraju.
W tydzień po powrocie wziął ślub z panną Louise Brewer, wybranką serca jeszcze z
czasów Akademii w Annopolis.
— Cóż, mój chłopcze, teraz z pewnością jesteś szczęśliwy — zagadnął go na weselu oj-
ciec, major Alan Shepard senior.
— Tak, zapewne — odparł młody marynarz, ale zamyślił się, zawahał i dodał, na pół do
siebie: — Taaak, ale... nie zostałem jeszcze pilotem.
— Jak to? — udał zdziwienie ojciec. — Przecież pilotowałeś słynny ,,Victorious Eagle
of East Derry"!
— Skąd o tym wiesz? — zdumiał się Alan. Major Shepard roześmiał się na cały głos.
— Patrzyłem na was przez okno — wyjaśnił. — A potem, hm — odchrząknął z zakłopo-
taniem. — Potem przekradłem się za wami. Trochę się podrapałem o te przeklęte krzaki na
Merry Hill, ale widziałem twój wiekopomny skok i kraksę. — Położył rękę na ramieniu
syna. — Cierpliwości. Zostaniesz pilotem, jestem tego pewny.
Przed zakończeniem wojny niszczyciel „Cogswell" ponownie wypłynął na Pacyfik. W
czasie postoju na atolu Ulithi w archipelagu Filipin zniecierpliwiony Alan napisał podanie,
prosząc o natychmiastowe wysłanie na kurs pilotażu. Podanie zostało przyjęte, Alan prze-
szedł wszystkie niezbędne badania lekarskie i... rozpoczął wyczekiwanie. Jednocześnie zaś
brał udział w końcowych bojach z marynarką japońską, między innymi zwalczając ataki fa-
natycznych kamikadze — powietrznych samobójców, rozbijających się wraz z samolotem o
pokłady nieprzyjacielskich okrętów.
6 sierpnia 1945 atomowa bomba wybuchła nad Hiroszimą. W parę dni później niszczy-
ciel „Cogswell" wraz z innymi okrętami Trzeciej Floty USA uczestniczył w Zatoce Tokij-
skiej w ceremonii formalnego poddania się imperium cesarza Hirochito. Druga wojna
światowa dobiegła końca.
Dla Alana Sheparda koniec ten w pewnym sensie był początkiem.
We wrześniu podporucznik Shepard zameldował się w bazie Corpus Christi w Teksasie,
w szkole pilotażu marynarki wojennej. Powojenne szkolenie szło jednak niemrawo, znikł
gorączkowy pośpiech, skurczyły się fundusze. Wojskowy trening w Corpus Christi przebie-
gał w tak żółwim tempie, iż Alan zdobył się na krok drastyczny: począł brać prywatne lek-
cje latania! W ten sposób uzyskał licencję pilota cywilnego na kilka miesięcy przed końco-
wym egzaminem kursu.
Wreszcie doczekał się jednak i złotych skrzydełek pilota wojskowego, by kontynuować
morsko-lotniczą karierę na pokładzie lotniskowca „Franklin D. Roosevelt", a później lotni-
skowca „Midway".
Następny zasadniczy zwrot w jego życiu nastąpił w roku 1950. Wysłano go do Szkoły Pi-
lotów Doświadczalnych w bazie Patuxent River w stanie Maryland. Od tej chwili wykony-
wał urozmaicony, pełny wrażeń' i emocji zawód oblatywacza, w krótkich przerwach wyru-
szając na służbę na morzu. Ten rodzaj pracy i zdobyte w nim doświadczenia w znacznym
stopniu zaważyły na dalszych losach Alana Sheparda — astronauty.
W roku 1955 komandor podporucznik Shepard przeniósł się na stałe, wraz z rodziną, do
bazy w Patuxent River, tym razem jako instruktor oblatywacz. W roku zaś 1957, gdy studio-
wał w Akademii Wojennej Marynarki USA, nastał początek ery kosmicznej. Wystrzelenie
pierwszego radzieckiego „sputnika" zelektryzowało świat. Wysłanie w przestrzeń statku
kosmicznego z człowiekiem na pokładzie należało do niedalekiej przyszłości.
Stany Zjednoczone na równi ze Związkiem Radzieckim interesowały się problemami
astronautyki, ale pozostawały w tyle, jako że nie mogły zbudować odpowiednio potężnej
rakiety nośnej. Skutkiem wytężonej pracy i dzięki wysiłkom naukowców i techników prze-
zwyciężono rozliczne trudności, poruszono odpowiednie czynniki w Waszyngtonie i przy-
stąpiono do budowy zasobnika zdolnego unieść człowieka w Kosmos. Zajęła się tym znana
doświadczalna wytwórnia lotnicza McDonnell Aircraft Corporation, rozsławiona konstruk-
cją latających bomb i samolotów bezpilotowych, a także pocisków zdalnie kierowanych.
Jednocześnie organizacja NASA
[5]
przystąpiła do selekcji odpowiednich kandydatów.
Opracowano plan wysłania człowieka na orbitę okołoziemską. Plan ten nazwano planem
„Mercury".
W końcu 1958 roku NASA ustaliła ogólne wytyczne w sprawie doboru potencjalnych
astronautów. Określiła je w ten sposób:
Ludzie ci muszą być odważni i zuchwali, a cechy te winny były ujawnić się w ich do-
tychczasowej karierze. Jest rzeczą oczywistą, iż Kosmos z jego zagadkami — począwszy
od pędzących meteorów, a skończywszy na intensywnym promieniowaniu — stanowi śro-
dowisko wrogie, a podróż poprzez nie statkiem nowego rodzaju, do tej pory nie oblata-
nym, będzie z pewnością ryzykowna.
Ale sama odwaga nie wystarczy. Ludzie ci muszą być zdolni do zachowania zimnej
krwi i zdolni do powzięcia właściwej inicjatywy w nagłych przypadkach, których nikt nie
zdoła przewidzieć. Pamiętać bowiem trzeba, iż nawet najdoskonalej opracowany system
urządzeń, mający wynieść ich na orbitę i sprowadzić z powrotem na Ziemię, może w pew-
nej chwili zawieść, a wtedy astronauta stanie się wyłącznym panem swego przeznacze-
nia.
Oczywiście ludzie ci muszą być silni fizycznie, gdyż lot kosmiczny będzie wyczerpują-
cą pracą, narazi ich na wysiłek większy niż wykonany kiedykolwiek przez lotników, nawet
lotników bojowych w czasie wojny. Ludzie ci muszą mieć stalowe nerwy. Muszą być po-
zbawieni uczuciowości, która mogłaby nimi wstrząsnąć i zniszczyć ich zdolność działa-
nia w chwilach przełomowych.
NASA ustaliła dalsze, bardziej szczegółowe wymagania. Górną granicę wieku stanowiło
40 lat (później obniżono ją do lat 35). Waga astronauty nie mogła przekraczać 80 kilogra-
mów, wzrost — 172 centymetrów. Te dwie ostatnie granice uwarunkowane były możliwo-
ściami kabiny-kapsuły, znacznie mniejszej od kabiny „Wostoków".
Kandydat na astronautę musiał posiadać dyplom, mechanika lub równorzędne kwalifika-
cje zawodowe. Co zaś może najważniejsze, dobór kandydatów zawężono, podobnie jak w
ZSRR, do wojskowych pilotów doświadczalnych, ponieważ właśnie oni posiadali kwalifi-
kacje i trening, umożliwiające szybkie i właściwe opanowanie tajników kosmicznej kapsu-
ły i przystosowanie się do wzlotu w pozaziemskie rejony.
Kropkę nad „i" postawił jeden z generałów lotnictwa, członek zarządu NASA:
— Prawdę mówiąc, poszukujemy grupy normalnych nadludzi.
W początkach 1959 roku przystąpiono do selekcji. Po pierwszym przeglądzie danych
personalnych pilotów doświadczalnych lista kandydatów wyniosła 508 ludzi. Po naradach
z dowódcami jednostek, których sondowano na temat ich podwładnych, lista skurczyła się
do 110 ludzi. Po dalszych naradach i konferencjach pozostało tylko 69 lotników. Grupę tę
wezwano do Waszyngtonu, gdzie przedstawiciele NASA zapoznali ich ze szczegółami do-
tyczącymi planu „Mercury" i ich ewentualnego udziału w tym planie. Niektórzy kandydaci
nie wykazali zainteresowania, inni obawiali się zakłócenia swej właściwej kariery lotni-
czej. Pozostało 32 lotników.
Teraz nastała seria wyczerpujących i niezwykle dokładnych badań lekarskich, ze zwró-
SPIS ROZDZIAŁÓW * * * PIERWSZY KOSMONAUTA ŚWIATA PAMIĘTNY „SKOK TONĄCY ASTRONAUTA DOBA MA... SIEDEMNAŚCIE WSCHODÓW SŁOŃCA CZŁOWIEK O ŻELAZNYCH NERWACH GDZIE JEST „AURORA7"? KOSMICZNI BRACIA POTOMEK PIONIERÓW PLAN „MERCURY" UKOŃCZONY WALENTYNA I WALERY PRZERWANY FINAŁ NA PROGU KOSMOSU Post scriptum BIBLIOGRAFIA Ilustracje
* * * Rodzaj ludzki nie pozostanie wiecznie na Ziemi, ale w pogoni za światłem i przestrze- nią najpierw nieśmiało przekroczy granice atmosfery, a następnie zdobędzie dla siebie całą przestrzeń układu słonecznego. Powyższe zdanie napisał słynny radziecki uczony, Konstanty Ciołkowski. Napisał je zaś w roku... 1911! Napisał w czasie, gdy nikt jeszcze nie marzył o podróżach międzyplanetar- nych, a Gagarina, Glenna i Tierieszkowej nie było w ogóle na świecie. Gdy prapionierzy światowego lotnictwa głowili się nad wynalezieniem aparatu cięższe- go od powietrza i zastanawiali się, jak za pomocą takiego aparatu oderwać się od ziemi, Ciołkowski, na pół głuchy samouk, syn polskiego zesłańca, z najwyższym samozaparciem wydzierający naturze jej tajemnice, przewidział, iż w niedalekiej przyszłości zbudowany zostanie statek kosmiczny — rakieta międzyplanetarna. I już w roku 1898 opracował pro- jekt pierwszej tego rodzaju rakiety, naukowo określił sposób wypchnięcia w. Kosmos wie- lostopniowej rakiety napędzanej płynnym paliwem. Ciołkowski wybiegł myślą tak daleko w przyszłość, iż współcześni mu uczeni, po zapoznaniu się z jego pracami, rozkładali bez- radnie ręce. Nie potrafili go zrozumieć, a często uważali za nieuleczalnego maniaka. Dzi- siejsi zaś naukowcy nie mogą wyjść z podziwu nad geniuszem wielkiego Rosjanina. No bo jakże?! Te same zasady, które określił Ciołkowski, obowiązują w chwili obecnej. Rakieta wielostopniowa... Chodziło i nadal chodzi po prostu o to, iż rakieta taka składa się z kilku (przeważnie trzech) członów, połączonych ze sobą i umieszczonych jeden nad dru- gim. Przy starcie z powierzchni Ziemi pracują silniki pierwszego członu. Ich zadaniem jest wydźwignąć statek na pewną wysokość i nadać mu pewną prędkość. Gdy zadanie to zosta- je wykonane, pierwszy człon rakiety, zużywszy całe paliwo, odpada. W tej samej chwili poczynają pracować silniki drugiego członu. Teraz rakieta jest już oczywiście mniejsza i lżejsza, posiada nadaną poprzednio prędkość, a więc praca drugiego członu jest ułatwiona. I znów historia się powtarza — drugi człon wynosi statek jeszcze wyżej, nadaje mu jeszcze większą prędkość. Wreszcie trzeci, normalnie ostatni człon, którego silniki poczynają pra- cować po odpadnięciu członu drugiego, dokonuje ostatecznego zwiększenia prędkości i wysokości i również zostaje odrzucony. Gdy statek ma odbyć lot po orbicie Ziemi, a to również przewidywał Ciołkowski, trzeci człon rakiety nadaje jej tak zwaną pierwszą prędkość kosmiczną (pchnięcie orbitalne), po- siadającą na powierzchni Ziemi wartość 7,91 kilometra na sekundę. Jeżeli statek ma opu- ścić strefę przyciągania ziemskiego i wylecieć dalej w Kosmos, musi mieć nadaną pręd- kość jeszcze większą, zwaną drugą prędkością kosmiczną, wynoszącą 10,9 kilometra na se- kundę. Należy pamiętać, iż silnik rakietowy jest niezależny od otaczającego powietrza, tlen po- biera z własnego zbiornika. Zasada jego działania jest nadzwyczaj prosta. Paliwo dopro- wadza się do komory spalania, gdzie spala się i wytwarza gazy, które rozprężając się wy-
latują przez dyszę. Gazy te wywołują siłę odrzutu, a zatem ruch postępowy do przodu. Dzięki niezależności od otaczającej atmosfery oraz dzięki temu, iż ruch postępowy nie jest wywołany siłą odrzutu uzależnioną od stosunku wylatujących gazów do atmosfery — silnik rakietowy idealnie nadaje się do napędzania statków kosmicznych, może bowiem, w prze- ciwieństwie do innych silników odrzutowych (powietrznych, przelotowych), działać poza atmosferą. Marzenia genialnego samouka nie urzeczywistniły się za jego życia. Konstanty Ciołkow- ski zmarł w roku 1935, przeżywszy 78 lat. Ale uczeni wszystkich krajów coraz żywiej inte- resowali się problemami silników rakietowych i myśleli coraz częściej nie tylko nad zasto- sowaniem ich w samolotach, ale także w przyszłych statkach kosmicznych. Nikt już nie wątpił w możliwość podróży na Księżyc czy na sąsiednie planety. Często jednak bywa, że droga od teorii do praktyki jest długa i skomplikowana. Powiedzenie to w pełni zastoso- wać można do silników rakietowych. Budowa ich jest trudna i żmudna, wiele kłopotów stwarza dobranie odpowiedniego paliwa. Eksperymenty, próby i wysiłki zmierzające do zbudowania odpowiednio silnej i bez- piecznej rakiety uwieńczone zostały powodzeniem stosunkowo niedawno. Po ostatniej wojnie światowej nauka i technika rakietowa przyśpieszyły tempo. Nieuchronnie przybli- żała się chwila narodzin „ery kosmicznej". Marzenia wielkiego Ciołkowskiego lada rok miały zostać urzeczywistnione.
P I E R WS ZY K O S M O N AU T A Ś WI AT A W 1935 roku w jednym z rozlicznych kołchozów okręgu smoleńskiego, w rodzinie miej- scowego stolarza, stawiał pierwsze, niepewne i chwiejne kroki chłopczyk imieniem Jurij. Malec nie wyróżniał się niczym specjalnym pomiędzy dziesiątkami swych wiejskich ró- wieśników. Lata mijały, chłopiec rósł, rozwijał się, płatał niewinne figle i psoty. Wałęsał się z kolegami po okolicznych polach i lasach, zbierał rydze i prawdziwki, zrywał niedoj- rzałe jabłka, podbierał wronie gniazda, ukradkiem spijał śmietanę i wyjadał konfitury ze spiżarni matki, strzelał z własnoręcznie sporządzonego łuku i z prymitywnej procy. Czasem zapędzano go do nudnego obowiązku pasienia krów, czasem udało mu się wśliznąć do warsztatu ojca, gdzie zabierał się, oczywiście bez powodzenia, do hebla, piły i młotka. Aż trudno uwierzyć, że ów chłopczyk to przyszły podpułkownik lotnictwa i pierwszy ko- smonauta świata, Jurij Aleksiejewicz Gagarin. Człowiek, który pierwszy zrealizował ma- rzenia Konstantego Ciołkowskiego i fantazje Juliusza Verne'a. W 1941 roku 7-letni Jurij rozpoczął naukę w miejscowej szkole podstawowej. Nauka prędko jednak została przerwana. Nastąpił najazd hitlerowskich Niemiec na Związek Ra- dziecki, życie kołchozu zostało całkowicie zdezorganizowane, a szkołę musiano zamknąć. Bodaj po raz pierwszy w swym krótkim życiu Jurij zainteresował się wówczas powie- trzem, dokładniej zaś mówiąc tym, co się w powietrzu działo. Setki i tysiące samolotów z czarnymi krzyżami na skrzydłach i kadłubach przelatywały dzień w dzień nad miastami i wsiami rosyjskimi. Sypały się lotnicze bomby, gdakały karabiny maszynowe i działka, spa- dały w płomieniach maszyny radzieckie i, niestety rzadziej, hitlerowskie. Zdawało się, że samoloty napastnika docierają wszędzie, że nikt ich nie zdoła powstrzymać i zwyciężyć. — Patrz, o tam, ten z dwoma silnikami, to Dornier 17! Znowu wybrał się na rozbój, przeklęty gad! — A tamten, taki cienki i szybki, to Messerschmitt. Myśliwiec! Żeby go nasi dopadli... — Widziałeś tamtego Heinkla? Zrzucił bomby niedaleko domku Rasturiewów, ale nie trafił, piekielnik. — Wiecie, rano przeleciały dwa Jaki. Słowo daję, widziałem czerwone gwiazdy na skrzydłach! W tym dramatycznym, początkowym okresie wojny Jurij i jego koledzy uczyli się rozpo- znawać sylwetki walczących samolotów. Zaciskali bezsilnie pięści, rzucali przekleństwa i wyzwiska, gdyż były to przeważnie sylwetki maszyn wroga. Hitlerowcy posiadali w tym czasie przewagę powietrzną, a lotnictwo radzieckie broniło się zaciekle, lecz ponosiło do- tkliwe porażki. Stopniowo sytuacja ulegała jednak zmianie. — Tam, tam, to nowy Jak! Wiem doskonale! Jak 9. Ależ ma prędkość! Jak błyskawica! — Mówię wam, jak ta trójka Migów dopadła Fryców, to tylko kłaki z nich leciały! — Ja tam wolę konstrukcje Ławoczkina. Jeżeli taki przy grze je z dwóch działek, koniec z gadem!
— Nie tacy oni straszni, co? Nasi oddają im z nawiązką! — Dadzą im jeszcze więcej, poczekajcie! W roku 1944 na radzieckim niebie było bez porównania więcej samolotów z czerwony- mi gwiazdami niż ze znienawidzonymi czarnymi krzyżami. W roku 1945 czarne krzyże zni- kły na zawsze. — Z tego Pokryszkina kawał chłopa, co? — Kożedub podobno znowu zestrzelił dwa Focke Wulfy. — Ja też zostanę myśliwcem! — Ja wolę bombowce. — Gadacie jak głupcy. Wojna skończy się lada miesiąc. — Ale będę lotnikiem. Jak Gromów albo Czkało w... — Ja zostanę pilotem polarnym. — A ja oblatywaczem! To dopiero zawód! — Ja będę konstruktorem, jak Tupolew albo Jakowlew... Gdy nastał zwycięski pokój, Aleksiej Gagarin wraz z żoną Anną i czworgiem dzieci, Ju- rijem, Zoją, Walentynem i Borysem, przeniósł się do miasta Gżatsk. Teraz Jurij mógł spo- kojnie kontynuować naukę i nadrobić zaległości spowodowane wojenną zawieruchą. Za- brał się do pracy ze wszystkich sił i w roku 1951 ukończył z odznaczeniem szkołę rze- mieślniczą w miejscowości Lubierce pod Moskwą, uzyskując zawód gisera. W pobliżu Lubierców rozlokowało się lotnisko Tuszyno, gdzie rok rocznie odbywały się wspaniałe pokazy lotnicze. Jednym z najbardziej zapalonych widzów był Jurij. To właśnie on marzył jeszcze w czasie wojny o zawodzie oblatywacza, pilota doświadczalnego. Chło- piec nie poniechał swych planów, musiał jednak uzbroić się w cierpliwość. Po szkole rzemieślniczej dostał się do Technikum Przemysłowego w Tarasowie nad Wołgą. Uczył się zapamiętale, uprawiał sporty, dzięki którym uzyskał znakomitą kondycję fizyczną. Nie zaniedbywał i lektury, a między innymi zapoznał się z pracami Ciołkowskie- go i powieściami Verne'a. Te książki, a także studiowanie bieżących osiągnięć nauki i tech- niki, zwróciły jego myśl w stronę zagadnień podróży kosmicznych. Począł się zastanawiać, kiedy nadejdzie dzień, gdy pierwszy człowiek wyruszy w nieznane i tajemnicze strefy po- zaziemskie, któremu krajowi przypadnie w udziale honor pierwszeństwa, kto uzyska laur zwycięzcy. Czasem pozwalał sobie na marzenia, że może... może... kto wie, czy nie właśnie on? Będąc w Technikum Przemysłowym zapisał się do miejscowego aeroklubu i wkrótce rozpoczął przeszkolenie, najpierw szybowcowe, później samolotowe. Kosmos zaś ciągnął i kusił. Jurij wspominał później: Na swej drodze życia nie spotkałem jeszcze człowieka, który by nie marzył o tym, by oderwać się od Ziemi, wznieść się wysoko w przestworza i popatrzeć z bliska na miliardy migocących gwiazd, na dalekich i tajemniczych towarzyszy naszej planety — na Księżyc przypominający niekiedy dobrodusznie uśmiechającego się Gargantuę, na posępnego
Marsa, „krasawicę" Wenus, potężnego Jowisza. Urzeczywistnienie tych marzeń przybliżało się w błyskawicznym tempie. Lotnictwo — najmłodsza domena ludzkości — rozwijało się z iście odrzutową prędkością, a kosmonau- tyka — dziecię lotnictwa — z prędkością rakietową. Gdy Jurij Gagarin ukończył z odznaczeniem Technikum Przemysłowe i w roku 1955 wstąpił do lotniczej szkoły wojskowej w Orenburgu, wiadomo było w kołach specjali- stów, iż na wystrzelenie pierwszego sztucznego satelity Ziemi nie trzeba będzie długo cze- kać. Istotnie, Gagarin ukończył szkołę w roku 1957, rozpoczął pracę wojskowego pilota doświadczalnego na maszynach odrzutowych, a w tym samym roku, 4 października, na nie- bie pojawił się pierwszy „sputnik". Zaszczyt pierwszeństwa w dziedzinie pozaziemskich lotów przypadł Związkowi Radzieckiemu. To epokowe wydarzenie stało się początkiem pasma kosmicznych zwycięstw człowieka. Nastał okres doświadczeń, zdobywania zasadniczych wiadomości o tym, co istnieje i co dzieje się poza atmosferą otaczającą powierzchnię ziemskiego globu. Kolejne „sputniki" radzieckie, a później i amerykańskie rakiety typu „Vanguard" („Przodownik") oraz „Disco- verer" („Odkrywca"), metodycznie przeprowadzały badania promieniowania słonecznego i kosmicznego, radiacji, temperatury i innych warunków istniejących w przestrzeni około- ziemskiej i pozaziemskiej. Uzyskiwane informacje były wprost bezcenne, pozwalały przejść do następnej fazy, czyli do wysłania w Kosmos człowieka. Naukowcy i inżynierowie czynili ogromne wysiłki, by zbudować zasobnik zdolny bez- piecznie unieść w Kosmos człowieka i bezpiecznie sprowadzić go z powrotem na Ziemię. Kolejne wystrzeliwanie na orbitę ziemską „sputników" z psami na pokładzie, wysyłanie na orbitę amerykańskich rakiet z małpami, a także bezzałogowych zasobników o dużych roz- miarach i dużej wadze, pomyślne sprowadzanie zwierząt z orbity i wreszcie dobieranie kandydatów na kosmonautów i astronautów — wszystko to świadczyło dobitnie, iż lada miesiąc, lada rok... Warto wiedzieć, iż już w owym czasie przyjął się w Związku Radzieckim, a także w Pol- sce i w niektórych innych krajach, termin „kosmonauta". Natomiast w Stanach Zjednoczo- nych używano i dalej się używa terminu „astronauta". Niewątpliwie wyraz „kosmonauta" jest właściwszy i słuszniejszy, niemniej w niniejszej książce w odniesieniu do ludzi ra- dzieckich użyto terminu „kosmonauta", w odniesieniu do Amerykanów — terminu „astro- nauta". We wrześniu 1960 roku profesor Timakow, wiceprezydent radzieckiej Akademii Nauk Lekarskich, ujawnił wiele szczegółów dotyczących przygotowań do wysłania pierwszego człowieka w Kosmos. Nie było już wtedy tajemnicą, iż zarówno w Związku Radzieckim, jak i w Stanach Zjednoczonych — w dwóch krajach jedynie zdolnych do podejmowania eksperymentów kosmicznych na wielką skalę — posiadano konkretne projekty i czyniono konkretne przygotowania. Timakow ujawnił, iż w Związku Radzieckim powołano do życia specjalną komisję, której zadaniem był dobór odpowiednich kandydatów na kosmonautów. Przeprowadzono wielką ilość wstępnych prób i analiz, przesiano przez sito setki ochotni-
ków-entuzjastów. Rzecz charakterystyczna: w pierwszym rzędzie brano pod uwagę pilotów samolotowych, szczególnie oblatywaczy szybkich maszyn odrzutowych. Ci właśnie ludzie byli najodpo- wiedniejsi. Obdarzeni stosowną wiedzą, posiadający doskonałe warunki fizyczne, szybki refleks, wielką wytrzymałość i siłę woli, otrzaskani z najprzeróżniejszymi warunkami w powietrzu, zdolni do powzięcia natychmiastowej i trafnej decyzji w najtrudniejszych chwi- lach. Tworzyli oni w Związku Radzieckim historyczny Kolektyw X, grupę wyselekcjono- wanych 19 ludzi, wśród których znaleźli się Jurij Gagarin, Herman Titow, Andrian Nikołajew, Paweł Popowicz, Walery Bykowski i Walentyna Tierieszkowa. Podobna grupa powstała w Stanach Zjednoczonych, w jej skład weszli: Alan Shepard, Virgil Grissom, John Glenn, Malcolm Scott Carpenter, Walter Schir- ra, Leroy Gordon Cooper i Donald Slayton [1] . Profesor Timakow powiedział w swym wywiadzie: — Na ulicy nikt nie zwróciłby uwa- gi na tego, który poleci na próg wszechświata. Będzie to człowiek szczupły, wzrostu nieco mniej niż średniego. Kabina hermetyczna ma objętość stosunkowo niewielką i dlatego liczy się każdy gram masy. Zastosowano z tego powodu ograniczenie wzrostu i wagi kandydatów. Ustalono również górną granicę wieku. Ta ostatnia granica jest wyższa w Stanach Zjednoczonych, przeciętnie astronauta amerykański jest starszy o 8—10 lat od kosmonauty radzieckiego. Major Jurij Gagarin przebył pomyślnie wszystkie próby i badania, dostał się do Kolekty- wu X i porzucił dotychczasową pracę oblatywacza. Do domu wpadał teraz rzadko i niezbyt wiele znajdował okazji, by nacieszyć się towarzystwem żony Walentyny i córeczki Heleny. Dodajmy jeszcze trochę szczegółów o rodzinie Jurija: Walentyna Gagarin jest lekarką; pierwsza córeczka Gagarinów, Helena (Lena), urodziła się w roku 1959, druga, Halina, w roku 1961, na miesiąc przed kosmicznym wzlotem ojca. Nastały tygodnie i miesiące wytężonej, wyczerpującej pracy. Kolektyw X miał ręce peł- ne roboty, przygotowania do kosmicznych wzlotów były nader poważne i tylko najwytrwal- si i najbardziej zahartowani fizycznie i psychicznie zdołali podołać zadaniom. Studiowanie astronomii i botaniki, medycyny i elektroniki, geografii i radiotechniki. Dłu- gotrwałe treningi w komorach — ciśnieniowej i termicznej. Uodpornianie organizmu na przeciążenie: tortury wirówki i „diabelskiego młyna". Doskonalenie kondycji fizycznej. Bezbłędne zapoznanie się z wnętrzem kabiny [2] , z jej wyposażeniem. Dokładna znajomość zachowania się w czasie lotu, szczególnie zaś w czasie najtrudniejszego okresu, czyli po- wrotu na Ziemię i przedzierania się przez gęste warstwy atmosfery, gdzie spodziewano się zaciętej walki z tak zwaną barierą cieplną. W obu krajach współzawodniczących o palmę pierwszeństwa w podboju Kosmosu pra- cowały nad kosmicznymi rakietami tysiące specjalistów. Zaangażowane zostały dziesiątki fabryk i wytwórni. Naukowcy złączyli się w wielkim wysiłku. Szło o ogromną stawkę i do ostatniej chwili nie było wiadomo, który kraj zdoła pierwszy wystrzelić człowieka na orbi-
tę. 15 maja 1960 roku wystrzelono w Związku Radzieckim statek kosmiczny, którego zasob- nik ważył 4540 kilogramów. Zasobnik nie posiadał załogi, chodziło o sprawdzenie działa- nia urządzeń i przyrządów w warunkach pozaziemskich. Zasobnik pomyślnie wszedł na or- bitę. 19 sierpnia 1960 roku wystrzelono w Związku Radzieckim drugi statek kosmiczny z za- sobnikiem o wadze 4600 kilogramów. Zasobnik, mający na pokładzie zwierzęta i rośliny, wszedł na orbitę odległą przeciętnie od Ziemi o 320 kilometrów. Następnego dnia, zgodnie z założeniami, zasobnik pomyślnie wylądował na Ziemi. 31 stycznia 1961 roku do końcowego etapu przygotowań przystąpili Amerykanie. Już w tym stadium wyszło na jaw, iż Stany Zjednoczone nie dysponowały rakietą o odpowiedniej mocy. Stąd z konieczności zasobniki amerykańskie były 2-3 krotnie lżejsze i mniejsze od radzieckich. Ograniczono się do wystrzelenia rakiety typu „Redstone" („Czerwony Ka- mień") z kabiną o wadze 1000 kilogramów. We wnętrzu kabiny umieszczono szympansa. Zgodnie z założeniami silniki ostatniego członu rakiety zamilkły na wysokości około 150 kilometrów, kapsuła z szympansem oddzieliła się i siłą nabytego pędu poleciała dalej, osiągając wysokość około 200 kilometr ów. Później, niczym wystrzelony pocisk, zawróciła na Ziemię. Urządzenia hamujące i spadochrony zdały egzamin i szympans Ham wyszedł z eksperymentu żywy i zdrowy. 9 marca 1961 roku w ZSRR wystrzelono rakietę z zasobnikiem o wadze 4700 kilogra- mów. W zasobniku umieszczono sukę Czernuszkę. Doświadczenie powtórzono 25 marca, a kosmicznym pasażerem była tym razem suka Zwiozdoczka. Oba eksperymenty miały prze- bieg pomyślny. Skomplikowana aparatura działała bezbłędnie, loty okazały się stuprocen- towo udane. Startowi ostatniej rakiety przypatrywał się wraz z kilku kolegami kosmonautami Jurij Gagarin. Po wylądowaniu kabiny ze Zwiozdoczką udał się do domu. Pobawił się z 2-letnią Leną, pochylił się z czułością nad maleńką Haliną. Potem zwrócił się do żony i niespodzie- wanie oznajmił: — Lecę w Kosmos. Było to oświadczenie zaskakujące zarówno treścią, jak prostotą formy. Ot, jakby ktoś powiedział od niechcenia: „Idę do ZOO". Walentyna oniemiała i opanowała się dopiero po dłuższej chwili. Typowo po kobiecemu zapytała: — Dlaczego właśnie ty? Jurij wzruszył ramionami, lekko się uśmiechnął i dodał: — Lot nastąpi lada dzień. Wybrano nas paru, także i mnie. Zdaje się, że polecę pierwszy. Związany tajemnicą służbową, Jurij dopiero teraz mógł częściowo zwierzyć się żonie. W tym miejscu warto znów sięgnąć do wspomnień Gagarina. Do 12 kwietnia 1961 roku został przygotowany do podboju Kosmosu człowiek. Nie był to już eksperyment w pełnym tego słowa znaczeniu, kiedy to jeszcze cel nie jest skonkre- tyzowany i wyniki nie określone. Przygotowane tak dokładnie, kosztujące tyle energii i wysiłku wielu ludzi wdarcie się człowieka w Kosmos nie mogło, według naszego pojęcia,
być przypadkowym skokiem w nieznane. Powinno ono było uwieńczyć długi szereg do- świadczeń poprzednich i stać się początkiem jeszcze dłuższej serii eksperymentów. Czło- wiek przenikał w przestrzeń międzyplanetarną. Jakie zadania stawiali sobie na tym etapie uczeni radzieccy? Przede wszystkim roz- strzygnięcie problemów natury biologicznej. Co innego jest zachowanie się zwierząt w Kosmosie, a co innego zachowanie się człowieka w niezwykłych dla niego warunkach po- zaziemskich. Na pomoc pozbawionej świadomości aparaturze przychodził najbardziej delikatny mechanizm — świadome doznania człowieka i jego wrażenia. Ogromne znacze- nie miało zbadanie reakcji organizmu i psychiki ludzkiej w stanie nieważkości — w sta- nie, którego w ziemskich warunkach na okres nieco dłuższy praktycznie wytworzyć nie można. Całą techniką trzeba było dostosować również do sterowania ręcznego, poznać dokładnie wszystkie właściwości statku kosmicznego, stworzyć systemy zabezpieczające funkcje życiowe kosmonauty, a następnie i załogi przyszłego statku międzyplanetarnego. Kosmonauta numer 1 to major Jurij Gagarin. Kosmonauta numer 2 to kapitan Herman Ti- tow, jego zastępca i „kosmiczny bliźniak". Od kilku już dni wiadomo było, iż pierwszym człowiekiem w Kosmosie będzie Gagarin, niemniej liczyć się należało z ewentualnościa- mi, których przewidzieć nikt nie był w stanie.. Wystarczyło, aby do oka pierwszego kosmonauty wpadło źdźbło, aby temperatura jego ciała podniosła się o pół stopnia, bądź też puls przyśpieszył się o pięć uderzeń, a już trzeba byłoby go zastąpić innym kandydatem— pisał później Jurij. Dlatego też, działając ściśle według otrzymanych instrukcji, Herman Titow nie odstępo- wał na chwilę swego „bliźniaka", towarzyszył mu bezustannie aż do chwili startu. Razem dokonywali ostatnich przygotowań, razem studiowali warunki meteorologiczne, według przewidywań ekspertów niezwykle pomyślne na dzień 12 kwietnia. Razem zabawiali się grą w bilard, słuchali muzyki, spożywali „kosmiczne" potrawy wyciskając z tubki prosto do ust smaczną i pożywną pastę. Razem przeszli przez kolejne badanie lekarskie. 12 kwietnia obudzono ich wcześnie, już o godzinie 5.30 czasu moskiewskiego. Samopo- czucie i kondycja Gagarina, zarówno fizyczna, jak i psychiczna, były bez zarzutu. Świad- czył o tym chociażby głęboki, 10-godzinny sen,, z którego musiał wyrwać kosmonautę dopiero dyżurny lekarz. Jurij i Herman wsiedli do zielonkawego autobusu i odjechali z „kosmicznego miasteczka", jak na- zywali swój ośrodek, na kosmodrom Bajkonur. Już z daleka widać było potężną srebrną rakietę „Wostok" („Wschód"), zuchwale skiero- waną ku niebu, a obok niej wysoką wieżę pomocniczą, dokoła której kręcili się ludzie w kombinezonach. Przedstartowe przygotowania dobiegały końca. Gagarin, w specjalnym szkarłatnym kom- binezonie kosmicznym, hermetyzowanym i klimatyzowanym, jeszcze bez hełmu na głowie, zbliżył się do przewodniczącego komisji państwowej i wyprężył się przed nim w zasadni- czej postawie wojskowej. Od tej chwili każda jego wypowiedź była utrwalana na taśmie magnetofonowej.
— Lotnik Jurij Gagarin gotów do pierwszego lotu na statku kosmicznym „Wostok" — brzmiał meldunek. — Szczęśliwej drogi! Życzymy powodzenia! — padła odpowiedź przewodniczącego. Nastąpiło oświadczenie dla zgromadzonych przedstawicieli prasy i radia: — Drodzy przyjaciele, bliscy i nieznajomi, rodacy, ludzie wszystkich krajów i kontynen- tów! Za kilka minut wielki kosmiczny statek uniesie mnie w dalekie przestrzenie wszech- świata. Co można wam powiedzieć w tych ostatnich minutach przed startem? Całe moje ży- cie wydaje mi się teraz jedną wspaniałą chwilą. Wszystko, co przeżyłem, co zrobiłem przedtem, było przygotowaniem do tej minuty... Jestem ogromnie szczęśliwy! Być pierw- szym w Kosmosie, wstąpić sam na sam w niecodzienny pojedynek z przyrodą — czy można marzyć o czymś więcej? Przyjaciele! Zrobię wszystko, co w mej mocy, by najlepiej wyko- nać zadanie powierzone mi przez Partię i naród radziecki. Drodzy przyjaciele! Mówię wam: do widzenia, jak mówią ludzie, którzy wybierają się w daleką drogę. Uścisk dłoni przewodniczącego państwowej komisji, nałożenie i uszczelnienie ogromne- go podwójnego hełmu, wewnątrz którego sterczą w pobliżu ust śmieszne „wąsy" radio- wych mikrofonów. W kompletnej ciszy Gagarin wchodzi do windy, która unosi go na platformę pomocniczej wieży startowej. Wśród zgromadzonych na kosmodromie ludzi natężenie się potęguje. Na- strój jest podniosły, stosowny do powagi i znaczenia chwili. Wszyscy wierzą w powodze- nie imprezy, wierzą, iż powodzenie to jest w stu procentach zapewnione, ale niejedno ser- ce bije żywiej, na niejedno czoło występuje pot. Powodzenie winno być stuprocentowe, zrobiono wszystko, by je zapewnić, ale czy można przewidzieć wszystko? Z platformy zawieszonej wysoko nad betonową płytą startową kosmonauta przedostaje się do kabiny umieszczonej na samym szczycie smukłej wielostopniowej rakiety. Kabina waży dokładnie 4725 kilogramów, a rakieta — cudo ludzkiej techniki i ludzkiego geniuszu — wyposażona jest w sześć silników na paliwo ciekłe, zdolnych rozwinąć fantastyczną moc, dochodzącą do 20 000 000 koni mechanicznych. Dwaj mechanicy Bajkonuru — ostatni ludzie oglądani przed startem przez Gagarina — dopomagają kosmonaucie w rozlokowaniu się w obszernej kabinie. Jurij, przymocowany pasami, układa się na wznak w fotelu. Ta pozycja złagodzi w czasie wznoszenia się na or- bitę i w czasie schodzenia na Ziemię wpływ wielkich przeciążeń na organizm. Na podsta- wie wielu doświadczeń i badań spodziewane są przeciążenia przewyższające dziewięcio- krotnie siłę przyciągania ziemskiego, a więc Gagarin w czasie wznoszenia ,,ważyć" może kilkaset kilogramów. Kosmonauta nie obawia się jednak takich przeciążeń. Podczas ćwi- czeń na wirówce osiągał przeciążenia rzędu 15, a nawet 16 g (siła przyciągania ziemskiego wyrażana jest symbolem ,,g" oznaczającym grawitację), wiadomo zaś, że normalna siła grawitacji, której podlega każdy z nas, wynosi g1. Bezszelestnie zamykają się drzwi włazu kabiny, pomocnicza wieża majestatycznie odda- la się od srebrnego statku. Jurij pozostaje absolutnie sam, nawet jego „kosmiczny bliźniak" jest gdzieś daleko w dole. Herman Titow już na pół godziny przed startem zdjął ciężki hełm
z głowy, ściągnął kombinezon i wraz z kilku innymi przyszłymi kosmonautami oddalił się na kilka kilometrów, by stamtąd obserwować moment wystrzelenia rakiety w Kosmos. Jego rola jako zastępcy skończyła się w tym właśnie momencie. Jedynym łącznikiem Gagarina ze światem jest radio. Jurij systematycznie wykonuje swo- je obowiązki przedstartowe. Należy raz jeszcze sprawdzić środki łączności. Jurij, którego głos słychać wyraźnie, melduje: --Halo, Ziemia! Tu kosmonauta! Stacja naziemna dowództwa lotów natychmiast potwierdza odbiór. Gagarin kolejno mel- duje: — Ciśnienie w kabinie normalne. Wilgotność: 65 procent, temperatura: 19 stopni. Samo- poczucie dobre. Jestem gotowy do startu. — Widać cię dobrze na ekranie telewizyjnym — brzmi radiotelefoniczna odpowiedź. — Twój puls: 65, oddech: 24. Widać, że jesteś spokojny. Cieszy nas twoja odwaga. — Serce bije normalnie, czuję się dobrze. Założyłem rękawice, hełm hermetyczny za- mknąłem. Możecie odpalać. Nadchodzi decydujący, wielki moment. Z megafonów Bajkonuru rozlega się głos kie- rownika technicznego, odliczającego pozostałe do startu sekundy. Głos jest pozornie spo- kojny i opanowany, ale doszukać się w nim można podniecenia: — Osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden... Start!!! Dokładnie o godzinie 9.07 czasu moskiewskiego rozpoczynają pracę silniki pierwszego stopnia rakiety. Kanałami startowymi buchają gęste kłęby czarnego dymu. Spod rakiety strzela płomień, wytryskują krwiste języki ognia. Rozlega się przeraźliwy świst, potem na- rastające wycie. Ogromne, srebrne cygaro dygoce i powoli odrywa się od ziemi. Płomień wydłuża się, potężnieje. Rakieta idzie w górę, nabiera prędkości i po kilkunastu sekundach niknie z oczu oniemiałych z wrażenia ludzi. Teraz śledzić ją będą tylko radio-lokatory po- rozsiewane wzdłuż trasy przelotu. Przeciążenie narasta wraz ze wzrostem prędkości statku kosmicznego. Pierwsze minuty lotu są najtrudniejsze, najcięższe do zniesienia. Przeciążenie jest tak wielkie, iż kosmonau- ta, wciskany w fotel, nie może poruszyć ani ręką, ani nogą. Wydaje mu się, że ktoś położył na nim ogromny kamień. Niemniej organizm Jurija dzięki długotrwałemu treningowi pracu- je normalnie i bez specjalnego trudu znosi przyśpieszenie wywołujące przeciążenie. Ko- smonauta z łatwością śledzi wskazania wszystkich przyrządów pokładowych. Odzywa się stacja radiowa kosmodromu: — Minęło 70 sekund. Gagarin bezzwłocznie odpowiada: — Zrozumiałem was: 70 sekund. Samopoczucie doskonałe. Kontynuuję lot. Przeciążenie wzrasta. Wszystko w porządku. Radziecka rakieta kosmiczna przedarła się już przez gęste warstwy atmosfery. Silniki pierwszego stopnia kończą pracę i zbyteczny człon automatycznie odpada od rakiety. Pre- cyzyjnie w tym samym ułamku sekundy poczynają pracować silniki członu drugiego. Wie- dziony nieprzepartą i łatwo zrozumiałą ciekawością Jurij spogląda przez iluminator. Widzi
szeroką syberyjską rzekę, wyraźnie rozróżnia białawe piaszczyste łachy i brzegi porośnięte zielenią tajgi. Wszystko zalane potokami słonecznego światła, mieniące się barwami, ba- jecznie kolorowe. — Jak pięknie! — wyrywa się mimo woli z ust kosmonauty. Jurij jest widać wrażliwy na piękno przyrody, ale nie czas na zachwyty nad jej urokami. Karny kosmonauta reflektuje się natychmiast i rzuca w radiomikrofon fachowy meldunek: — Słyszę was dobrze. Samopoczucie doskonałe. Lot przebiega normalnie. Przeciążenie wzrasta. Widzę ziemię, lasy, obłoki. Odpada drugi człon rakiety. Na wysokości około 175 kilometrów następuje tak zwane pchnięcie orbitalne. Wkrótce potem silniki ostatniego członu, wypełniwszy zadanie, prze- stają pracować, a człon odpada. „Wostok", przesterowany teraz automatycznie na kierunek niemal równoległy do powierzchni Ziemi, osiąga pierwszą prędkość kosmiczną, wynoszą- cą na tej wysokości około 28 000 kilometrów na godzinę. Z tą fantastyczną prędkością wchodzi na orbitę około-ziemską, której perigeum — punkt najbliższy Ziemi — wynosi 175 kilometrów, apogeum — punkt najbardziej oddalony od Ziemi —305 kilometrów. Trasa przelotu wytyczona została przed startem, zasobnik nie zbacza z niej na jotę. Trasa wiedzie w kierunku północno-wschodnim, wzdłuż terytorium radzieckiego, potem nad Pa- cyfikiem, nad południowym cyplem Ameryki, dalej nad Atlantykiem, centralną Afryką i znów ku Związkowi Radzieckiemu. Radiotelefoniczny meldunek kosmonauty: — Oddzieli- łem się od rakiety nosiciela zgodnie z programem. Samopoczucie dobre. Ciśnienie w kabi- nie: 1. Wilgotność: 60 procent. Temperatura: 20 stopni. Przyrządy pracują normalnie. Tymczasem świat zostaje zelektryzowany i wstrząśnięty wieściami o pierwszym wzlocie kosmicznym człowieka, o niezwykłym sukcesie radzieckim. Ludzie nie chcą wierzyć wła- snym uszom. Niektórzy, nastawieni krytycznie lub nawet wrogo, podają w wątpliwość prawdę radiowych komunikatów. Zanim jednak podano te komunikaty, już depesze Gagari- na zostały przechwycone, głównie na fali długości 15 metrów [3] , przez amatorów krótko- falowców. Radioamator nowozelandzki, I. L. Anderson z Dunedin, słyszał o godzinie 9.45 czasu moskiewskiego meldunek Gagarina znad zachodnich wybrzeży Ameryki Południo- wej. Dwaj Włosi, bracia Cordiglia z Turynu, podchwycili i nagrali na taśmę magnetofono- wą meldunki znad Ameryki Północnej. Amerykańskie stacje nasłuchowe i radiolokacyjne podchwyciły i śledziły „Wostoka", odtwarzając jego trasę. Obserwatorium zachodnio-nie- mieckie w Bochum zarejestrowało o godzinie 10.00 czasu moskiewskiego sygnały radziec- kiego statku kosmicznego. Z chwilą wejścia na orbitę Ziemi następuje stan nieważkości, zjawisko niemożliwe do osiągnięcia na powierzchni globu. Waga kosmonauty wynosi teraz zero! Jurij odpina pasy i wykorzystując rozmiary kabiny, usiłuje usiąść, ale ponieważ nie waży nic, odrywa się od fotela i zawisa pomiędzy sufitem kabiny i jej podłogą. Wszystkie nie przytwierdzone przedmioty rozpoczynają wędrówkę po wnętrzu kabiny. Mapnik tańczy w powietrzu. Notes wymyka się z rąk. Ołówek wykonuje przedziwne podrygi dokoła pilota.
Jurij jest zafascynowany tymi zjawiskami, obserwuje je z ciekawością, ale nie ma za dużo czasu na tego rodzaju drobnostki. Stan nieważkości nie przeszkadza mu w pracy, cho- ciaż niezwykłe warunki nieco mylą orientację. Przecież Jurij właściwie nie wie, gdzie jest „góra", a gdzie „dół"! Te pojęcia straciły znaczenie i najzupełniej jest obojętne, czy kosmo- nauta leci obrócony plecami w stronę Ziemi, czy też piersią. Gagarin wykonuje przewidziany program zajęć. Sprawdza przyrządy, obserwuje niebo i Ziemię, kontroluje reakcję i zachowanie własnego organizmu. Stwierdza w kolejnej depe- szy radiofonicznej [4] : — Oświetlona strona Ziemi jest bardzo dobrze widoczna, wyraźnie widać wybrzeża kontynentów, wyspy, wielkie rzeki, wielkie zbiorniki wody i sfałdowanie powierzchni Zie- mi. Później, po powrocie, uzupełnił tę relację w pisemnym raporcie: Dotychczas zdarzało mi się latać na wysokości najwyżej 15 kilometrów. Ze statku- sputnika widoczność powierzchni Ziemi jest, rzecz jasna, gorsza niż z samolotu, jednak jest bardzo dobra. Trzeba podkreślić, że widok horyzontu wywiera bardzo piękne i oryginalne wrażenie. Niezwykle piękne jest malownicze przejście od jasności powierzchni Ziemi do zupełnej czerni nieba, na którym widoczne są gwiazdy. Przejście jest bardzo wąskie, wygląda jak smuga otaczająca kulę ziemską. Jest ona jasno-błękitna. I to całe przejście od błękitu do czerni jest niezwykle harmonijne... Jak wiadomo, kosmonauta startował o godzinie 9.07, a więc w jasny dzień. Ale wkrótce, skutkiem olbrzymiej prędkości zasobnika, Gagarin wleciał w noc, przedostał się nad ciem- ną stronę globu. To pozwoliło mu zaobserwować osobliwe zjawiska zachodu i wschodu Słońca. W podobnych warunkach zjawisk tych żaden człowiek nie miał możliwości oglą- dać. Wejście w cień Ziemi następuje bardzo szybko. Błyskawicznie robi się ciemno. Gdy statek znajdował się w cieniu Ziemi, na powierzchni planety nic nie było widać. Prawdo- podobnie przelatywałem wówczas nad oceanem. Za to gwiazdy widać było bardzo do- brze. . Wyjście z cienia było także szybkie i gwałtowne... Nie dostrzegając na powierzchni Ziemi żadnych świateł świadczących o rozlokowaniu miast, Gagarin uruchomił przyrząd — rodzaj specjalnego globusa — automatycznie wska- zujący położenie statku. Przekonał się, iż faktycznie przelatywał nad Oceanem Spokojnym. „Noc" skończyła się jednak tak prędko, jak nastała. Jeszcze przed osiągnięciem południo- wego krańca Ameryki Południowej nastał świt. Na ziemskim widnokręgu ukazała się po- marańczowa smuga, poprzez pełną gamę kolorów przechodząca w czerń nieba. Kilka se- kund i przez iluminator „Wostoka" wpadło do kabiny jaskrawe światło słoneczne. Na orbi- cie zjawisko zmierzchu i brzasku, tak dobrze znane ludziom zamieszkującym naszą planetę, nie istnieje. Słońce w Kosmosie świeci kilkadziesiąt razy jaśniej niż na Ziemi. Gwiazdy są bardzo
wyraźnie widoczne. Ich blask jest intensywny. Cały firmament jest znacznie bardziej kon- trastowy niż widziany z Ziemi... Jednym z punktów programu zajęć kosmonauty, mającego czas lotu bardzo wypełniony, było odżywianie się. Jurij sięgnął po tubkę pasty, wycisnął jej zawartość do ust. Popił wodą z butelki. Teraz, zgodnie z programem, meldunki mają być przekazywane specjalnym kluczem tele- graficznym. O godzinie 9.25, gdy statek znajduje się nad Ameryką Południową, Jurij nadaje przez radiotelegraf: Lot odbywa się normalnie. Stan nieważkości znoszę dobrze. Zaraz potem dodaje przez radiotelefon: — Obserwuję Ziemię. Widoczność dobra. Widzieć można wszystko. Część obszaru po- krywają kłębiaste obłoki. Lot trwa. Wszystko działa doskonale. Program lotu przewidywał jedno okrążenie Ziemi. Zbliżał się moment zejścia z orbity. Kosmonauta dysponował co prawda urządzeniami zezwalającymi na ręczne wprowadzenie w ruch systemu hamującego, ale nie zaszła potrzeba ich użycia. Cała operacja odbyła się samoczynnie, kontrolowały ją automatyczne urządzenia na Ziemi, przekazujące na ultrakrót- kich falach radiowych rozkazy aparaturze pokładowej. O godzinie 10.15, gdy Jurij znajdował się nad Afryką, Ziemia podała sygnał lądowania, zawiadamiając o tym przez radiotelefon kosmonautę. W chwilę później poczęły działać sil- niki hamujące „Wostoka". Końcowy etap wielkiego lotu, znacznie trudniejszy i niebez- pieczniejszy od wyjścia na orbitę, trwać miał około pół godziny. Powrót rozpoczął się z określonego przez naukowców punktu nad północną Afryką, od- ległego od miejsca lądowania około 6500 kilometrów i tak obliczonego, by sprowadzić za- sobnik do ściśle wybranego rejonu. Po nachyleniu dzioba zasobnika ku Ziemi rakiety hamu- jące, działające w kierunku przeciwnym do lotu, spowodowały wytracenie pierwszej pręd- kości kosmicznej i nadal zmniejszały prędkość kabiny, a ,,Wostok" począł stopniowo przy- bliżać się do powierzchni globu. Gagarin odczuł powolny powrót wagi swego ciała, a póź- niej stale narastające przeciążenie, które w pewnym momencie stało się większe niż przy wzlocie na orbitę. O godzinie 10.35 statek wszedł w gęstsze warstwy atmosfery. Przypomnieć warto, iż at- mosfera ziemska składa się z kilku warstw. Najniższa to troposfera, domena zjawisk mete- orologicznych, sięgająca do wysokości 10 lub nawet 12 kilometrów. Dalej, do wysokości około 70 kilometrów, rozciąga się stratosfera, w której niepodzielnie panuje słońce, jako że stratosfera pozbawiona jest chmur. Następna warstwa to jonosfera, sięgająca 500—800 kilometrów od powierzchni Ziemi. Jej nazwa pochodzi stąd, iż istnieje tam bardzo rzadkie, zjonizowane powietrze, co znaczy, że większość tamtejszych cząsteczek gazowych posiada ładunki elektryczne. Jonosfera podzielona jest na kilka warstw. W dolnej występują znacz- ne zakłócenia fal radiowych, często uniemożliwiające słyszalność, a także wielkie nagrze- wanie się ciał przelatujących przez tę warstwę, na przykład meteorów, które zapalają się zwykle na wysokości 100-120 kilometrów. Powyżej jonosfery istnieje egzosfera, której
grubość wynosi kilka promieni ziemskich. Cząsteczki gazów egzosfery nie biorą udziału w wirowaniu Ziemi, ale okrążają ją po samodzielnych chaotycznych orbitach eliptycznych. Otóż gdy „Wostok" wszedł w dolną jonosferę, jego zewnętrzna osłona poczęła rozgrze- wać się skutkiem tarcia. Powierzchnia rakiety rozżarzyła się wkrótce do czerwoności i wreszcie poczęła płonąć. Kosmonauta, którego łączność radiowa z Ziemią była w tym okresie lotu bardzo utrudniona, obserwował poprzez iluminatory czerwony płomień szale- jący dokoła statku w bezpośredniej odległości od wnętrza kabiny. Widok fascynujący, ale też mogący zatrwożyć. Szczęśliwie żaroodporna powłoka i urządzenia chłodzące, właściwie zaprojektowane i wykonane, spełniły swe zadanie. Wewnątrz kabiny przez cały czas utrzymywała się tempe- ratura 20 stopni. Zdrowiu i życiu kosmonauty nie zagrażało nic, niemniej koniec lotu jesz- cze nie nastąpił. Wysokość stale maleje, 30 kilometrów, 20, 10... Jurij rozpoznaje teraz błyszczącą wstę- gę Wołgi, a widok ten napawa go radością, jest jakby gwarancją bezpiecznego powrotu. Poczyna działać system spadochronów, mających nieść w dół zasobnik, a jednocześnie au- tomatyczne urządzenie oddziela właściwą kabinę pilota od reszty statku. O godzinie 10.55 czasu moskiewskiego „Wostok" i jego pilot dotykają powierzchni Ziemi w pobliżu wsi Smiełowka, na polach kołchozu „Leninowska Droga", na południowy zachód od miasta En- gels. W niecałe 2 godziny Gagarin przebył odległość ponad 40 000 kilometrów, bijąc wszelkie rekordy prędkości i wysokości. Już wtedy eksperci z różnych krajów i entuzjaści o sportowym nastawieniu ogłosili, iż major Jurij Gagarin ustanowił za jednym zamachem aż dziewięć rekordów światowych. Oto niektóre z nich: — pierwszy lot po orbicie satelitarnej, czyli „podróż dookoła świata" w czasie 1 godzi- ny 48 minut; — najdłuższy pobyt w stanie nieważkości wynoszący 75 minut; — rekord prędkości wynoszący 28 080 kilometrów na godzinę; — rekord wysokości wynoszący 305 000 metrów. Można by wyliczyć jeszcze i dalsze rekordy, ale w tym locie sprawa rekordów stanowiła czynnik drugorzędny. , Lot Gagarina pozwolił wysunąć rozliczne, nader istotne wnioski. Pobyt człowieka w Kosmosie udowod- nił, iż organizm ludzki w pełni jest zdolny do zniesienia niezwykłych warunków startu i lą- dowania i doskonale znosi stan nieważkości. Czujniki wmontowane w skafander kosmo- nauty telemetrowały na Ziemię bioprądy serca, wahania tętna i ruchy oddechowe klatki piersiowej. Okazało się, iż wszystko funkcjonowało normalnie lub prawie normalnie. Dalsze odkrycie, również bardzo ważne: obawiano się przed startem, że człowiek wy- rwany ze swego ziemskiego środowiska i wystrzelony na orbitę może się załamać, nie wy- trzymać samotności w absolutnej ciszy (po zaprzestaniu pracy silników i odpadnięciu po- mocniczych członów rakiety w kabinie panowała całkowita cisza). Obawiano się, że na stan psychiczny katastrofalnie wpłynie świadomość, iż za cienką ścianką statku czai się próżnia i czyha potworny mróz, które zdolne są w ułamku sekundy zabić najwytrzymalszy
organizm. Okazało się, że psychiczna odporność pierwszego kosmonauty (a później odpor- ność jego następców) doskonale przeciwstawiła się niebezpieczeństwu. Uśmiechnięty i bynajmniej nie zmęczony Jurij Gagarin rozmawiał jeszcze z kołchoźnika- mi, zdumionymi i zachwyconymi przybyciem „gościa z Kosmosu", gdy tuż obok wylądował śmigłowiec, który zabrał kosmonautę na niezbyt odległy punkt postoju grupy specjalistów z Bajkonuru. Wkrótce potem przybył na odrzutowym samolocie Herman Titow, by powitać swego „kosmicznego bliźniaka". Mocny uścisk dłoni, krótkie pytanie: — Jesteś zadowolony? Półuśmiech i odpowiedź równie zwięzła, jak pytanie: — Bardzo. Ty też będziesz kiedyś tak zadowolony. A potem nastąpił triumfalny przelot do Moskwy, owacje niezliczonych tłumów. Entuzjastyczne depesze ze wszystkich krańców świata, wyrazy uznania i podziwu. Na piersi Jurija Gagarina zawisła gwiazda Bohatera Związku Radzieckiego, na naramiennikach pojawiły się dystynkcje podpułkownika. A jeszcze później posypały się zaproszenia, nastąpiły wyjazdy zagraniczne do tych kra- jów i kontynentów, które Jurij tak niedawno oglądał z wysokości 300 kilometrów. Indie, Anglia, Indonezja, Liberia, Egipt, Kanada, a także Polska, gdzie Przewodniczący Rady Państwa, Aleksander Zawadzki, udekorował kosmonautę Krzyżem Grunwaldu I klasy. Ale niewysoki, szczupły kosmonauta pozostał tym samym skromnym, opanowanym i bez- pośrednim człowiekiem, jakim był przed swym historycznym wzlotem. W przedmowie do broszurki pierwszej kosmonautki świata, Walentyny Tierieszkowej, pisał: ..Jeżeli nawet jest tu jakaś zasługa naszych kosmonautów, wobec ludzkości, to tylko ta, iż przybliżamy urzeczywistnienie owego marzenia. Pierwsi wypróbowujemy środki, które geniusz i praca Człowieka stworzyły, ażeby odwieczne, stare jak sama ludzkość pragnie- nie stało się realne. W każdym razie nasz trud wieńczy pracę ogromnych zespołów ludz- kich, które przypuściły szturm do niebios na długo jeszcze przedtem, nim powstała druży- na kosmonautów. Na drugi dzień po wylądowaniu Gagarin udzielił wywiadu dziennikarzowi z „Izwiestii", podając o sobie interesujące szczegóły, dotychczas nie znane. Oto one w telegraficznym skrócie: Waga w dniu startu: 67 kilogramów. Wzrost: 158 centymetrów. Ulubione przedmioty w czasie studiów: fizyka i matematyka. Ulubieni autorzy: Czechow, Tołstoj, Puszkin i Pole- woj. Ulubiona postać literacka: bezstopy lotnik Mieriesjew z książki Polewoja „Opowieść o prawdziwym człowieku". Ulubione sporty: koszykówka, narciarstwo, łyżwiarstwo. Urzeczywistniły się wreszcie marzenia Konstantego Ciołkowskiego. Spełniły się marze- nia zastępów naukowców, fantastów i entuzjastów. Pierwszy człowiek stanął na progu Ko- smosu. Pierwszy, ale nie ostatni, gdyż po pierwszym kroku kosmicznym postawiono następ- ny. Postawił ten krok mieszkaniec drugiej półkuli ziemskiej, Alan Shepard. Po nim zaś ru- szyli w Kosmos inni, wykonali dalsze, jakże wspaniałe loty, torowali drogę w przestrzeń
międzyplanetarną. Ale pamiętać jednak trzeba zawsze, iż Jurij Gagarin wyruszył w Niezna- ne pierwszy.
PAM I Ę T N Y „ S K O K Jest piękny wiosenny poranek roku 1935. Przez szeroko otwarte okno wpada do pokoiku na pierwszym piętrze delikatny aromat kwitnących jabłoni. Słońce stoi już wysoko nad pa- górkami New Hampshire. Na niebie wałęsają się leniwie białe obłoki. Łagodny, ale z wol- na narastający wiatr porusza konarami sosen otaczających biały, drewniany domek w East Derry. Pogoda idealna, toteż 12-letni Alan szybko zrywa się z łóżka i podbiega do okna, by jeszcze raz sprawdzić „warunki meteorologiczne". — Taaak, dzień niezły. Zupełnie odpowiedni — mruczy do siebie i gorączkowo naciąga spodnie. Jest sobota, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności szkoła została akurat na ten dzień za- mknięta. Jeżeli więc wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie to sobota historyczna. So- bota wprost wyjątkowa dla Lotniczego Klubu Modelarskiego, którego działalność, dotych- czas raczej niemrawa, ma zostać ukoronowana w dniu dzisiejszym wyczynem na wielką skalę. Nastąpić ma start szybowca, ale tym razem szybowiec nie jest modelem, na którym tylko krasnoludki potrafiłyby unieść się w powietrze, lecz prawdziwym, najprawdziwszym szybowcem. Zdobył go dla Klubu rówieśnik Alana, piegowaty Al Deale, wykazując przy tym zdumiewające zdolności aktorskie. Aż trudno sobie wyobrazić tego żywego jak skra wyrostka, skorego do bójki i zwady, w roli załamanego psychicznie, przybitego nieszczę- ściem i przeciwnościami losu potomka Ikara. Al Deale potrafił tak długo błagać, wiercić dziurę w brzuchu, namawiać i perswadować, iż miękkie z natury serce Jamesa Trowbridge zmiękło jeszcze bardziej. Gdy zaś Al Deale wytoczył swój ostateczny argument, serce pana Trowbridge zmiękło do reszty: — Tak, proszę pana, tylko to już mi zostało. Kamień do szyi i w wodę, do rzeki. Merri- mack ma sześć stóp głębokości, a nawet więcej. Wystarczy, bo ja mam tylko. cztery stopy i osiem cali. Kamień do szyi i koniec... Pan Trowbridge rozczulił się. Pan Trowbridge ofiarował Lotniczemu Klubowi Modelar- skiemu własnoręcznie wykonany szybowiec. James Trowbridge, weterynarz z pobliskiego miasteczka Riverside, był bowiem zapalonym amatorem konstruktorem i w chwilach wol- nych od zajęć zawodowych klecił z drewna i płótna rozliczne szybowce wszelkich kształ- tów i rozmiarów. Co prawda żadna z jego konstrukcji dotychczas nie uniosła się w powie- trze, ale w Riverside nie brakło ani drewna, ani płótna, James Trowbridge był cierpliwy, wytrwały i pracowity, krowy i świnie chorowały rzadko, toteż zapalony konstruktor nie tra- cił ducha. Wierzył święcie, iż kiedyś zmajstruje taki płat o wiec, na którym pobite zostaną wszystkie rekordy Stanów Zjednoczonych i świata. W ten sposób szybowiec znalazł się w posiadaniu Klubu. Była to istotnie nieprzeciętna konstrukcja. Przypominał nieco wyglądem „Lotnię" Czesława Tańskiego i pierwsze lataw- ce Lilienthala, lecz jego powietrzne możliwości z miejsca zostałyby zakwestionowane przez każdego lotnika. Składał się z dwóch drewnianych skrzydeł pokrytych płótnem, kra-
townicy kadłuba z prymitywnym usterzeniem ogonowym i skomplikowanym systemem linek, mających przekazywać rozkazy pilota sterom. Dziwoląg ten należało przymocować rzemieniami do ramion, stanąć na szczycie jakiegoś pagórka, pobiegnąć w dół stoku, pod- skoczyć i usiłować wzlecieć, uprzednio poleciwszy duszę Bogu, a ciało towarzystwu ubez- pieczeniowemu. Niemniej według jednogłośnej opinii członków Lotniczego Klubu Modelarskiego szybo- wiec miał wszelkie szanse, by wynieść 12-letniego Alana Sheparda w przestworza. Wybór padł na Alana, ponieważ wykazywał on najwięcej energii, zapału i teoretycznej znajomości praw aerodynamiki. Poza tym był najniższy i najlżejszy wśród członków Klubu, a to mogło zaważyć na wysokości lotu. A więc dzisiaj, w sobotę, nastąpi wydarzenie, które potomni przyrównywać będą kiedyś do epokowego wzlotu braci Wright, atlantyckiego przelotu Lindbergha oraz oceanicznych wyczynów Amelii Earhard... Alan Shepard zbiegnie ze szczytu Merry Hill, największego okolicznego wzniesienia, ruszy w niebo, poszybuje hen, przed siebie, ponad wzgórzami i dolinami, ponad rozlewiskami Merrimack, ponad całym kontynentem. Alan wskoczył na futrynę okna, wychylił się i zręcznie ześliznął się po rynnie, unikając „klasycznego" sposobu opuszczenia domu przez drzwi wejściowe. Miał w tym swój cel. Po co alarmować rodziców i szukać wykrętów, by umotywować wyjście o tak wczesnej porze? Alan brzydził się kłamstwem, po zwycięskim zaś powrocie będzie mógł z dumą opowiedzieć o swym wyczynie. Wtedy nikt nie będzie miał. do niego pretensji, a ojcowski pasek pozostanie na właściwym miejscu i spełniać będzie właściwe zadanie — podtrzy- mywać ojcowskie spodnie. W drewnianej szopie opodal domku Shepardów, służącej zarówno za hangar, jak i za siedzibę Klubu, zebrani już byli wszyscy członkowie. Zachowując należyte środki ostroż- ności, by nie wzbudzić niezdrowej ciekawości dorosłych, wyciągnięto szybowiec na ze- wnątrz, gdzie piegowaty Al Deale, za pomocą „pożyczonego" z domu pędzla i puszki czer- wonego samochodowego lakieru, „pożyczonego" w miejscowej stacji benzynowej, doko- nał ostatniego zabiegu: wielkimi literami, pełnymi fantazyjnych zakrętasów, wymalował na kratownicy kadłuba nazwę: „Victorious Eagle of East Derry" („Zwycięski Orzeł z East Derry"). Wysłano zwiad, uniesiono szybowiec, dźwignięto go na ramiona. Unikając bardziej uczęszczanych ulic, gromada wyrostków pomaszerowała w kierunku Merry Hill. Pot spły- wał im z twarzy, ręce mdlały, nogi się uginały, ale pionierzy awiacji wytrwale parli ku wzgórzu. Po opuszczeniu miasteczka zatrzymali się, odetchnęli z ulgą. Nikt im dotychczas nie przeszkodził, nikt ich nie zauważył. Udało się, bo gdyby jakiś tępogłowy i pozbawiony fantazji i zrozumienia spraw lotniczych mieszkaniec East Derry dostrzegł podejrzaną pro- cesję, impreza bez wątpienia zostałaby popsuta, a wiekopomny start odłożony na czas nie- określony. Pomaszerowali dalej, wytrwale wspinali się po zboczu. Na szczycie złożyli szybowiec na murawie, odbyli ostatnią przedstartową konferencję. Alan przybliżył się do „Zwycię-
skiego Orła". Koledzy skwapliwie dopięli pasy, przymocowali skrzydła do ramion wy- brańca. — Te, Alan, uważaj na siebie — rzucił ostrzeżenie Al Deale, któremu z emocji piegi wystąpiły jeszcze silniej na pucołowate policzki. — Wszystko będzie o key, nie przejmuj się — odparł zdobywca przestworzy. Rzucił rozognionym spojrzeniem dokoła. Z wierzchołka Merry Hill widać było całą oko- licę, zieleń pól i lasów, błękit jezior i rzeki Merrimack, pofalowane łąki, barwne plamy ogrodów, jasne pudełeczka zabudowań. Przygotowania dobiegły końca. Alan stanął wyprostowany, ze skrzydłami szybowca u ra- mion. Postąpił krok do przodu, rozpędził się, pogalopował w dół stoku. Szybko, coraz szybciej, jak tylko nogi pozwalały... Wiatr zagwizdał mu w uszach, skrzydła zadygotały. Szybko, jeszcze szybciej, póki wystarczy oddechu w piersi. Ostatnim wysiłkiem odbił się od ziemi i... poszybował w powietrzu! Nie na długo jednak. Młodociany wybraniec Lotniczego Klubu Modelarskiego nie był zbyt wytrawnym lotnikiem. Nie wiedział, iż startować należy pod wiatr, nie zaś z wiatrem bocznym. A w dodatku konstrukcja Jamesa Trowbridge'a nie przejawiła absolutnie żadnych walorów lotnych. Konsekwencje były dotkliwe. Minęły zaledwie 2 sekundy lotu. Silniejszy podmuch wiatru chwycił za skrzydła, szarpnął nimi, przekręcił i rzucił szybowiec oraz przymocowanego doń zdobywcę nieba na trawę zbocza. Rozległ się trzask łamanego drzewa i rozdzieranego płótna, a zaraz potem wrzaski chłopców. Ale spod skraksowanego szybowca, przemienionego w kupę drewnianego zło- mu z powiewającymi na wietrze strzępami materiału, nie odezwał się żaden odgłos. Przerażeni chłopcy pędem puścili się do miejsca wypadku. — Alan! Alan! Czy żyjesz? Alan! — Alan, czy umarłeś? Powiedz, czy umarłeś! Odezwij się! Kupa połamanych listew poruszyła się. Ukazała się zwichrzona czupryna, później głowa, jeszcze później cała postać. Alan był blady, twarz miał podrapaną, spodnie porozdzierane. — Alan! Nie umarłeś, prawda? Popatrzył na kolegów, ale nic nie odpowiedział. Po prostu ich nie dostrzegał. Jego spoj- rzenie błądziło po szczytach pagórków, prześlizgiwało się po puszystych zwojach chmur, wybiegało ku błękitowi nieba. Bolesny upadek, rozbicie szybowca, podarte spodnie? To były nic nie znaczące drobiazgi, niegodne uwagi mężczyzny. Podczas 2-sekundowego, pry- mitywnego wzlotu Alan Shepard rozkochał się w powietrznej swobodzie, w szumie wiatru koło uszu, w walce z przestworzem. Ten mizerny, zakończony kraksą skok będzie jego pierwszym skokiem, ale nie ostatnim. Gdy przyjdzie właściwy czas, wrota niebios rozewrą się na oścież przed pilotem ,,Victorious Eagle of East Derry". Minęło 6 lat. Szkoła w East Derry oraz Pinkerton Academy pozostały daleko w tyle. W przeszłość odeszła również szkoła w Farragut. 18-letni Alan Shepard obrał już życiowy cel i zdecydowanie wkroczył na drogę ku jego realizacji. Postanowił zaciągnąć się do mary- narki wojennej, a po ukończeniu Akademii Morskiej w Annapolis uzyskać przydział do lot-
nictwa marynarki USA. Był rok 1941. Oficjalnie Stany Zjednoczone nie przystąpiły jeszcze do wojny, ale na Atlantyku hitlerowskie okręty podwodne nie raz i nie dwa atakowały i zatapiały amerykań- skie statki. Każdy trzeźwo myślący obywatel Stanów Zjednoczonych, poza grupą zacie- kłych izolacjonalistów, rozumiał, iż starcie z Trzecią Rzeszą, a prawdopodobnie również z imperialistyczną Japonią, jest nieuniknione. Shepard myślał trzeźwo, toteż ze zdwojoną energią zabrał się do studiów w Akademii. W grudniu tegoż roku Japończycy zaatakowali i niemal całkowicie zniszczyli amerykań- ską Flotę Pacyfiku, nieopatrznie zgrupowaną w Pearl Harbour. Wkrótce potem wojna z Niemcami i faszystowskimi Włochami stała się faktem dokonanym. Wydarzenia światowe odbiły się bezpośrednio na studiach Alana. Okres nauki w Akade- mii skrócono z 4 lat do 3. Wymagało to bardzo intensywnej pracy i pozwalało przypusz- czać, iż szkolenie zakończy się jeszcze w czasie wojny, absolwenci zaś Akademii wezmą udział w walce z wrogiem. Shepard pełną parą zabrał się do studiów i niezbyt wiele czasu znajdował na swe ulubione sporty: żeglarstwo, piłkę nożną i narciarstwo. O lataniu musiał na razie zapomnieć. W końcu 1942 roku zginął w kraksie lotniczej kuzyn Alana, Erie Shepard, uczeń wojsko- wej szkoły pilotażu. To rodzinne nieszczęście spotęgowało wolę Alana zostania pilotem. Nie opuścił jednak Akademii Morskiej i w roku 1944 doczekał się uroczystego dnia pro- mocji. Wkrótce potem otrzymał pierwszy przydział: Stacja Lotnictwa Marynarki Wojennej w Jacksonville na Florydzie. Młody oficer miał tam zapoznać się z używanymi podówczas samolotami bojowymi. Alan żywił przy tym nadzieję, iż w Jacksonville uda mu się choć kilka razy polatać, a kto wie, czy nie zdobyć upragnionych złotych skrzydełek pilota! W Jacksonville skrzydełek nie zdobył, chociaż jako członek załogi wykonał wiele lotów treningowych. Zresztą wkrótce opuścił Stację. Zameldował się na pokładzie niszczyciela ,,Cogswell", operującego na Pacyfiku. Wraz z tym okrętem brał udział w ostatnich zwycię- skich bitwach ze zdziesiątkowaną flotą japońską i w lutym 1945 powrócił do kraju. W tydzień po powrocie wziął ślub z panną Louise Brewer, wybranką serca jeszcze z czasów Akademii w Annopolis. — Cóż, mój chłopcze, teraz z pewnością jesteś szczęśliwy — zagadnął go na weselu oj- ciec, major Alan Shepard senior. — Tak, zapewne — odparł młody marynarz, ale zamyślił się, zawahał i dodał, na pół do siebie: — Taaak, ale... nie zostałem jeszcze pilotem. — Jak to? — udał zdziwienie ojciec. — Przecież pilotowałeś słynny ,,Victorious Eagle of East Derry"! — Skąd o tym wiesz? — zdumiał się Alan. Major Shepard roześmiał się na cały głos. — Patrzyłem na was przez okno — wyjaśnił. — A potem, hm — odchrząknął z zakłopo- taniem. — Potem przekradłem się za wami. Trochę się podrapałem o te przeklęte krzaki na Merry Hill, ale widziałem twój wiekopomny skok i kraksę. — Położył rękę na ramieniu syna. — Cierpliwości. Zostaniesz pilotem, jestem tego pewny.
Przed zakończeniem wojny niszczyciel „Cogswell" ponownie wypłynął na Pacyfik. W czasie postoju na atolu Ulithi w archipelagu Filipin zniecierpliwiony Alan napisał podanie, prosząc o natychmiastowe wysłanie na kurs pilotażu. Podanie zostało przyjęte, Alan prze- szedł wszystkie niezbędne badania lekarskie i... rozpoczął wyczekiwanie. Jednocześnie zaś brał udział w końcowych bojach z marynarką japońską, między innymi zwalczając ataki fa- natycznych kamikadze — powietrznych samobójców, rozbijających się wraz z samolotem o pokłady nieprzyjacielskich okrętów. 6 sierpnia 1945 atomowa bomba wybuchła nad Hiroszimą. W parę dni później niszczy- ciel „Cogswell" wraz z innymi okrętami Trzeciej Floty USA uczestniczył w Zatoce Tokij- skiej w ceremonii formalnego poddania się imperium cesarza Hirochito. Druga wojna światowa dobiegła końca. Dla Alana Sheparda koniec ten w pewnym sensie był początkiem. We wrześniu podporucznik Shepard zameldował się w bazie Corpus Christi w Teksasie, w szkole pilotażu marynarki wojennej. Powojenne szkolenie szło jednak niemrawo, znikł gorączkowy pośpiech, skurczyły się fundusze. Wojskowy trening w Corpus Christi przebie- gał w tak żółwim tempie, iż Alan zdobył się na krok drastyczny: począł brać prywatne lek- cje latania! W ten sposób uzyskał licencję pilota cywilnego na kilka miesięcy przed końco- wym egzaminem kursu. Wreszcie doczekał się jednak i złotych skrzydełek pilota wojskowego, by kontynuować morsko-lotniczą karierę na pokładzie lotniskowca „Franklin D. Roosevelt", a później lotni- skowca „Midway". Następny zasadniczy zwrot w jego życiu nastąpił w roku 1950. Wysłano go do Szkoły Pi- lotów Doświadczalnych w bazie Patuxent River w stanie Maryland. Od tej chwili wykony- wał urozmaicony, pełny wrażeń' i emocji zawód oblatywacza, w krótkich przerwach wyru- szając na służbę na morzu. Ten rodzaj pracy i zdobyte w nim doświadczenia w znacznym stopniu zaważyły na dalszych losach Alana Sheparda — astronauty. W roku 1955 komandor podporucznik Shepard przeniósł się na stałe, wraz z rodziną, do bazy w Patuxent River, tym razem jako instruktor oblatywacz. W roku zaś 1957, gdy studio- wał w Akademii Wojennej Marynarki USA, nastał początek ery kosmicznej. Wystrzelenie pierwszego radzieckiego „sputnika" zelektryzowało świat. Wysłanie w przestrzeń statku kosmicznego z człowiekiem na pokładzie należało do niedalekiej przyszłości. Stany Zjednoczone na równi ze Związkiem Radzieckim interesowały się problemami astronautyki, ale pozostawały w tyle, jako że nie mogły zbudować odpowiednio potężnej rakiety nośnej. Skutkiem wytężonej pracy i dzięki wysiłkom naukowców i techników prze- zwyciężono rozliczne trudności, poruszono odpowiednie czynniki w Waszyngtonie i przy- stąpiono do budowy zasobnika zdolnego unieść człowieka w Kosmos. Zajęła się tym znana doświadczalna wytwórnia lotnicza McDonnell Aircraft Corporation, rozsławiona konstruk- cją latających bomb i samolotów bezpilotowych, a także pocisków zdalnie kierowanych. Jednocześnie organizacja NASA [5] przystąpiła do selekcji odpowiednich kandydatów.
Opracowano plan wysłania człowieka na orbitę okołoziemską. Plan ten nazwano planem „Mercury". W końcu 1958 roku NASA ustaliła ogólne wytyczne w sprawie doboru potencjalnych astronautów. Określiła je w ten sposób: Ludzie ci muszą być odważni i zuchwali, a cechy te winny były ujawnić się w ich do- tychczasowej karierze. Jest rzeczą oczywistą, iż Kosmos z jego zagadkami — począwszy od pędzących meteorów, a skończywszy na intensywnym promieniowaniu — stanowi śro- dowisko wrogie, a podróż poprzez nie statkiem nowego rodzaju, do tej pory nie oblata- nym, będzie z pewnością ryzykowna. Ale sama odwaga nie wystarczy. Ludzie ci muszą być zdolni do zachowania zimnej krwi i zdolni do powzięcia właściwej inicjatywy w nagłych przypadkach, których nikt nie zdoła przewidzieć. Pamiętać bowiem trzeba, iż nawet najdoskonalej opracowany system urządzeń, mający wynieść ich na orbitę i sprowadzić z powrotem na Ziemię, może w pew- nej chwili zawieść, a wtedy astronauta stanie się wyłącznym panem swego przeznacze- nia. Oczywiście ludzie ci muszą być silni fizycznie, gdyż lot kosmiczny będzie wyczerpują- cą pracą, narazi ich na wysiłek większy niż wykonany kiedykolwiek przez lotników, nawet lotników bojowych w czasie wojny. Ludzie ci muszą mieć stalowe nerwy. Muszą być po- zbawieni uczuciowości, która mogłaby nimi wstrząsnąć i zniszczyć ich zdolność działa- nia w chwilach przełomowych. NASA ustaliła dalsze, bardziej szczegółowe wymagania. Górną granicę wieku stanowiło 40 lat (później obniżono ją do lat 35). Waga astronauty nie mogła przekraczać 80 kilogra- mów, wzrost — 172 centymetrów. Te dwie ostatnie granice uwarunkowane były możliwo- ściami kabiny-kapsuły, znacznie mniejszej od kabiny „Wostoków". Kandydat na astronautę musiał posiadać dyplom, mechanika lub równorzędne kwalifika- cje zawodowe. Co zaś może najważniejsze, dobór kandydatów zawężono, podobnie jak w ZSRR, do wojskowych pilotów doświadczalnych, ponieważ właśnie oni posiadali kwalifi- kacje i trening, umożliwiające szybkie i właściwe opanowanie tajników kosmicznej kapsu- ły i przystosowanie się do wzlotu w pozaziemskie rejony. Kropkę nad „i" postawił jeden z generałów lotnictwa, członek zarządu NASA: — Prawdę mówiąc, poszukujemy grupy normalnych nadludzi. W początkach 1959 roku przystąpiono do selekcji. Po pierwszym przeglądzie danych personalnych pilotów doświadczalnych lista kandydatów wyniosła 508 ludzi. Po naradach z dowódcami jednostek, których sondowano na temat ich podwładnych, lista skurczyła się do 110 ludzi. Po dalszych naradach i konferencjach pozostało tylko 69 lotników. Grupę tę wezwano do Waszyngtonu, gdzie przedstawiciele NASA zapoznali ich ze szczegółami do- tyczącymi planu „Mercury" i ich ewentualnego udziału w tym planie. Niektórzy kandydaci nie wykazali zainteresowania, inni obawiali się zakłócenia swej właściwej kariery lotni- czej. Pozostało 32 lotników. Teraz nastała seria wyczerpujących i niezwykle dokładnych badań lekarskich, ze zwró-