dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony747 137
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań359 676

Bradford Barbara Taylor - Emma Harte 03 - Być najlepszą

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Bradford Barbara Taylor - Emma Harte 03 - Być najlepszą.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 493 stron)

Bradford Barbara Taylor Emma Harte 03 Być najlepszą Paula O’Neill, spadkobierczyni rodowej fortuny prowadzi luksusowy dom towarowy w Londynie. Jest nowym wcieleniem swej babki Emmy – godzi obowiązki zawodowe z rolą wzorowej matki i żony. Jednak na jej drodze staje pozbawiony skrupułów kuzyn Jonathan, który ucieka się do podstępu, chcąc przejąć kontrolę nad imperium Harte’ów. Jego intrygi zmuszają Paulę do walki o ocalenie rodzinnego majątku i szczęście swojej rodziny.

Prolog Paula opuściła Pennistone Royal tuż przed świtem. Gdy przejeżdżała przez wysoką żelazną bramę i skręcała w lewo, ku wrzosowiskom, panowała jeszcze głęboka noc, kiedy jednak wydostała się na szosę przecinającą pasmo Gór Penińskich, niebo zaczęło już blednąc. Szarość antracytu z wolna ustępowała miejsca barwie ametystu i chłodnej zieleni, a na dalekim widnokręgu, gdzie czarna masa wrzosowisk stykała się z niebem, srebrzyły się już pierwsze drżące promienie słońca. O tej dziwnej, niesamowitej godzinie, zagubionej gdzieś na granicy dnia i nocy, milczące bezkresne wrzosowiska wydawały się jeszcze bardziej złowrogie niż zwykle. Nagle słońce wytrysnęło zza wzgórz, oblewając świat potokami olśniewającego krystalicznego światła, charakterystycznego dla tej części Anglii. Wstał dzień. Paula spuściła szybę i wciągnęła haust powietrza, potem wsparła się plecami o miękkie oparcie i dodała gazu. Wpadające do środka powietrze było ostre i chłodne, lecz tu, na nagich, smaganych wiatrem wzgórzach, było zawsze zimno, bez względu na porę roku. Paula nie miała wątpliwości, że dzień będzie równie skwarny i duszny jak poprzednie — cieszyła się, że udało jej się wyruszyć do Fairley o tak wczesnej porze.

Sierpień dobiegał już końca i stoki wzgórz okrywał wspaniały kobierzec kwitnących wrzosów. Dzikie pustkowia, posępne i nieprzyjazne przez większą część roku, tego ranka olśniewały swym pięknem. Jak okiem sięgnąć ciągnęło się rozkołysane, falujące na wietrze morze purpury i fioletu. Wiedziona nagłym impulsem Paula zatrzymała samochód i wy- siadła. Rozejrzała się dookoła, napawając się otaczającym pięknem. Widok był niezwykły... oszałamiający. Nagłe wzruszenie ścisnęło ją za gardło. Wrzosowiska babci, wyszeptała, myśląc o Emmie Hartę. Kocham je tak samo jak ona... Tak jak nauczyły się je kochać moje córki, Tessa i Linnet. Przez chwilę stalą przy samochodzie, chłonąc wzrokiem krajobraz i wsłuchując się w zalegającą wokół ciszę. Do jej uszu dochodziły przenikliwe trele słowików kołujących po błękicie nieba, pluskanie strumyka spływającego po kamienistym zboczu... W przejrzystym rześkim powietrzu czuło się zapach wrzosu i czarnych jagód, mchu i paproci. Na chwilę przymknęła oczy, wracając myślą w przeszłość, a potem podniosła głowę i spojrzała w górę. Po porcelanowym błękicie nieba płynęły lśniąco białe puszyste obłoczki. Zanosi się na ładną pogodę, pomyślała z uśmiechem. W taki piękny dzień jak dzisiaj żadne miejsce na świecie nie może się równać z wrzosowiskami. Tak długo już tu nie byłam... o wiele za długo. Tu są moje korzenie. Postała jeszcze chwilę, poddając się przemożnej fali wspomnień, która unosiła ją daleko w przeszłość... Wreszcie odwróciła się, wsiadła z powrotem do swojego aston martina i ruszyła w dalszą drogę. Po godzinie jazdy krętą górską drogą dotarła do położonej w dolinie małej wioski Fairley. O tak wczesnej porze na ulicach nie było jeszcze żywego ducha. Zajechała przed normański kościółek z szarego kamienia, z masywną kwadratową wieżą i witrażo- wymi oknami, wysiadła i okrążywszy samochód, otworzyła przednie drzwi. Na wolnym siedzeniu pasażera leżało tekturowe pudło.

Wyjęła z niego donicę z kwiatami i zatrzasnęła drzwi kolanem. Z donicą w rękach przeszła przez cmentarną bramę. Brukowana alejka prowadziła do ustronnego zakątka w samym rogu cmentarza. Tu, pod omszałym kamiennym murem, w miejscu, gdzie stary sękaty wiąz rozpościerał swoje powykręcane gałęzie, leżało kilka nagrobków. „Emma Harte" — głosił napis na płycie z ciemnozielonego marmuru, a pod spodem daty: 1889—1970. Jedenaście lat temu, myślała Paula. Dziś mija jedenasta rocznica jej śmierci. Kiedy ten czas przeleciał? Mam wrażenie, jakby dopiero co była z nami, niespożyta, tryskająca energią, komenderująca nami wszystkimi, jak to ona... Zbliżywszy się do grobu, przyklękła, postawiła kwiaty na płycie, po czym wyprostowała się i znieruchomiała z ręką na nagrobku, błądząc wzrokiem po wierzchołkach dalekich wzgórz. Na jej twarzy osiadł wyraz zadumy i przez dłuższą chwilę stała tak, zatopiona w myślach. Muszę coś zrobić, babciu, coś drastycznego, z czego chyba nie byłabyś zadowolona. Ale jestem pewna, że zrozumiałabyś motywy tej decyzji... Pragnienie stworzenia czegoś, co byłoby wyłącznie moim dziełem. Na moim miejscu postąpiłabyś dokładnie tak samo, wiem o tym. I uda mi się... Musi mi się udać! Donośne bicie dzwonu raptownie wyrwało Paulę z zamyślenia. Odwróciwszy się od grobu Emmy, przesunęła wzrok po pozostałych nagrobkach. Jej oczy spoczęły na dwóch szarych płytach... David Amory... Jim Fairley... Jej ojciec i jej mąz spoczywali tu od dziesięciu lat. Obydwaj umarli o wiele za młodo. Dawny, znajomy ból odezwał się w jej sercu z taką siłą, że aż się zdumiała. Szybko przezwyciężyła słabość, obróciła się na pięcie i podążyła z powrotem brukowaną aleją, strząsając z siebie smutne wspomnienia. Życie należy do żywych, napominała się w duchu. Tak zawsze mówiła Emma.

Raz jeden zwolniła kroku, gdy mijała prywatną część cmentarza, wydzieloną żelaznymi prętami. Leżeli tam przodkowie Jima — Adam i Adele... Olivia... Gerald... Iluż Fairleyów spoczywało na tym starym cmentarzu, i ilu Harte'ow... Dwie rodziny, których losy splatały się w przedziwny sposób od tylu pokoleń. Wiązała je zajadła walka... miłość i nienawiść... namiętność i zemsta... a wreszcie śmierć. Teraz Fairleyowie i Harte'owie leżeli razem w cieniu wzgórz, pogodzeni na wieki w tej łaskawej, dobrotliwej ziemi. Furtka zamknęła się za nią z trzaskiem. Paula przeciągnęła się, rozprostowała ramiona i zdecydowanym, pewnym krokiem skierowała się do samochodu. Całą jej postać przenikała nowa energia i determinacja. Wsiadła do samochodu i wygodnie usadowiła się na siedzeniu, wiedząc, że czeka ją długa droga. Kaseta leżała przygotowana na przednim siedzeniu, tam, gdzie położyła ją przed wyjazdem z domu. Wsunęła ją do magnetofonu wbudowanego w deskę rozdzielczą i nacisnęła guzik. Z głośników popłynęły tony Symfonii Jowiszowej Mozarta, głębokie, bogate, przepojone żywiołową, nieokiełznaną radością życia i — jak się Pauli zdawało — upajającą nadzieją. Taśma — najnowsze nagranie Herberta von Karajana i Filharmoników Berlińskich — była prezentem od Tessy; dostała ją przed kilkoma tygodniami. Paula przymknęła oczy, dając się porwać rozkołysanemu, śpiewnemu nurtowi allegro. Po pewnym czasie ponownie otworzyła oczy, włączyła motor i zjechała ze wzgórza ku szosie na Bradford. Po upływie pół godziny dotarła do autostrady prowadzącej na południe, do Londynu. Nie było dużego ruchu, jedynie pojedyncze samochody i niemal żadnych ciężarówek. Jeśli nadal dopisze jej szczęście, już za cztery godziny zasiądzie za biurkiem w swoim gabinecie przy Knightsbridge. Wbiła oczy w szosę i nacisnąwszy pedał gazu, rozwinęła wielką szybkość.

Melodia rosła i potężniała, osiągnęła punkt kulminacyjny, opadła i znów wzbiła się w górę, unosząc ze sobą zasłuchaną, urzeczoną Paulę. Serce uderzało jej coraz mocniej, radośniej, umysł pracował z niezwykłą jasnością, a myśl bujała swobodnie jak ptak, ogarniając coraz to nowe horyzonty. Przekonanie o słuszności obranej drogi wzbierało w niej z każdą chwilą, aż stało się niezłomną pewnością. Nacisnęła pedał do oporu. Aston martin pomknął naprzód jak strzała, niemal nie dotykając ziemi. Cieszyło ją prowadzenie tej bezbłędnie skonstruowanej maszyny, posłusznej każdemu drgnieniu jej ręki... Czuła, że doskonale panuje nad kierownicą, nad sobą samą, nad przyszłością. Jej ambitny plan dojrzał do wykonania. Był gotowy w najdrobniejszych szczegółach... zapięty na ostatni guzik. Nie będzie dłużej zwlekać. Wszystko pójdzie dobrze... Nic nie pokrzyżuje jej zamiarów.

Kochankowie i obcy 1 Paula weszła do swojego prywatnego gabinetu w londyńskim domu towarowym zwykłym szybkim, energicznym krokiem i wyjąwszy z dyplomatki kilka teczek, usiadła za starym szerokim biurkiem stojącym w rogu pokoju. W tym samym momencie wzrok jej padł na ciemnożółtą kopertę opartą o podstawę staroświeckiej porcelanowej lampy. Ktoś musiał doręczyć ją osobiście, i to całkiem niedawno. „Do rąk własnych" — przeczytała, z miejsca rozpoznając śmiały, zamaszysty charakter pisma. Z miłym dreszczykiem podniecenia sięgnęła po kopertę, rozcięła ją małym złotym nożykiem o rękojeści wykładanej jaspisem i wyjęła złożoną kartkę papieru. Widniało na niej zaledwie kilka zdań: Dziś wieczorem w Paryżu. Masz miejsce w samolocie British Airways, lot 902, godzina 18.00. Czekam niecierpliwie. Tam gdzie zwykle. Nie zrób mi zawodu. Paula ściągnęła brwi. Rozkazujący, pewny siebie ton listu trochę ją rozdrażnił i przyćmił uprzednią radość. Jasne, że nie pojedzie. W żadnym wypadku. Musi — to znaczy chce — spędzić weekend z dziećmi, tak jak to sobie wcześniej zaplanowała.

Ściskając list w garści, rozsiadła się w fotelu i utkwiwszy wzrok w przeciwległej ścianie, wpadła w zadumę. Apodyktyczny, zarozumiały pyszałek, myślała zirytowana. Wyobraża sobie, że ochoczo rzucę wszystko, gdy tylko kiwnie palcem. Na jej ustach zaigrał mimowolny uśmieszek. Niespodziewanie poczuła, że to bezczelne zaproszenie ją bawi i ma wielką, ale to wielką ochotę je przyjąć. Przyznaj, że z rozkoszą spędziłabyś ten tydzień w Paryżu... razem z nim, szepnęła. Racja, ale to nie pierwsza i nie ostatnia przyjemność, którą musisz sobie odpuścić, skarcił ją natychmiast inny głos, dobiegający z głębi jej świadomości. Znowu się uśmiechnęła, tym razem trochę cierpko, przypominając sobie, że nigdy,' pod żadnym pozorem nie wolno jej folgować własnym za- chciankom. Równie dobrze mogła marzyć o gwiazdce z nieba! Obowiązek przede wszystkim. Emma Hartę konsekwentnie wbijała jej do głowy tę maksymę, odkąd była małą dziewczynką... Aż nazbyt gruntownie i konsekwentnie, myślała czasem Paula w skrytości ducha. Babcia uczyła ją, że bogactwo i wysoka pozycja społeczna są nierozerwalnie związane z wielką odpowiedzialnością, od której nie wolno się uchylać bez względu na koszty osobiste. Paula dobrze przy- swoiła sobie tę lekcję i było nad wyraz mało prawdopodobne, aby teraz, w wieku trzydziestu sześciu, a raczej prawie trzydziestu siedmiu lat charakter jej miał ulec nagiej przemianie. Wyprostowała się w fotelu i z niedosłyszalnym westchnieniem wsunęła list z powrotem do koperty. Perspektywa romantycznego sam na sam z ukochanym i niezmiernie frapującym mężczyzną była bez wątpienia bardzo kusząca, ale kompletnie nierealna. Nie, nie pojedzie do Paryża. Wyrzeknie się dwóch dni miłości, przyjemności i zabawy i zajmie się dziećmi, jak na dobrą matkę przystało. Jest im potrzebna, ostatecznie nie widziały jej już cale dwa tygodnie. Co prawda jego też od dawna nie widziała... — A niech to szlag! — mruknęła na głos, żałując, że w ogolę wpadł na pomysł wysłania tego wariackiego listu.

Zamącił jej tylko w głowie, i to właśnie w czasie, gdy nie mogła sobie pozwolić nawet na najmniejsze roztargnienie. Nadchodzące miesiące miały mieć naprawdę decydujące znaczenie. Zadzwonię do niego później i powiem, że nie przyjadę, zadecydowała. No i trzeba odwołać rezerwację... Najlepiej od razu. Wyciągnęła rękę, ale telefon rozdzwonił się, zanim zdążyła go dotknąć. — Halo? — odezwała się, podnosząc szybko słuchawkę i zerkając kątem oka na drzwi, przez które właśnie wchodziła jej asystentka Jillian z filiżanką kawy w ręce. — Halo, Paulo, to ja — usłyszała głos kuzyna Aleksandra. — Szukałem cię w domu towarowym w Leeds, tymczasem okazało się, że właśnie wtedy, kiedy ja zdecydowałem się tu zajrzeć, i to po raz pierwszy od nie wiem jak dawna, ty wyjechałaś do Londynu. — Sandy, kochany, tak mi przykro! — wykrzyknęła, zakryła mikrofon dłonią i cicho podziękowała Jillian, która postawiła przed nią kawę, uśmiechnęła się i zniknęła. — Byłeś w Yorkshire wczoraj wieczorem? — ciągnęła Paula. — Tak, dotarłem tam około wpół do siódmej. — O tej porze byłam jeszcze w sklepie, Sandy. Szkoda, że nie zadzwoniłeś. Mogliśmy zjeść razem kolację. — Nie, musiałem jak najwcześniej wyjechać do Nutton Priory. Mój zarządca wyjeżdża dzisiaj na urlop i mieliśmy wiele spraw do obgadania. — Aleksander chrząknął głośno. — Byłaś dziś rano na grobie babci... To twoje kwiaty, prawda Paulo? — Tak — odrzekła miękko. — Zajrzałam tam bardzo wcześnie, w drodze do Londynu. — Wygląda na to, że minęliśmy się o włos — zaśmiał się słabo. — Najwyraźniej nie było nam sądzone się spotkać. No cóż... moja strata.

Paula kochała kuzyna i żadna zmiana jego nastroju nie uchodziła jej uwagi. Teraz usłyszała w jego głosie coś dziwnego, coś, co wzbudziło jej instynktowny niepokój. — Co się stało, Sandy? — spytała szybko. — Masz jakieś problemy, prawda? Zawahał się przez ułamek sekundy, po czym wykrzyknął dziarsko: — Ależ skąd! Po prostu pomyślałem sobie, że miło byłoby zjeść razem lunch. Nie widziałem cię od wielu tygodni. Wiem, że jesteś piekielnie zajęta, ale brak mi naszych spotkań, staruszko. Paula czujnie wsłuchiwała się w brzmienie głosu kuzyna, lecz tym razem nie uchwyciła owej szczególnej nuty. Jego ton był zupełnie normalny, spokojny i opanowany jak zawsze. — Mnie również, Sandy — powiedziała. — To lato było rzeczywiście dość męczące. Musiałam bez przerwy kursować między południem Francji a Londynem, żeby pilnować interesów. Aha, słuchaj, Sandy, dobrze się składa, że dzwonisz. Już od dawna chciałam z tobą poważnie porozmawiać. — Wzięła głęboki oddech i podjęła nieco surowszym tonem: — Jestem na ciebie wściekła, Sandy. Tego lata prawie w ogóle nie zajrzałeś do Cap Martin, a to w końcu twój dom, na miłość boską! Poza tym naprawdę uważam, że... — Nie jesteś jedyną osobą, która pracuje na życie! — odparował, a po chwili dodał: — Ja też miałem ostatnio urwanie głowy, więc proszę cię, moja kochana, nie zrzędź. Emily doszła w tym do perfekcji i muszę powiedzieć, że zaczyna mi grać na nerwach. — Twoja siostra uważa, że za ciężko pracujesz. Chciałaby, żebyś nauczył się podchodzić do życia trochę bardziej na luzie. Żebyś przestał się zamęczać. Muszę powiedzieć, że zgadzam się z nią w zupełności. — Wybierasz się do willi na ten weekend, prawda? — zagadnął Aleksander, ignorując uwagi Pauli i jej karcący ton.

— Tak. Lecę do Nicei jutro o dziewiątej, a wracam w poniedziałek rano. Sandy! Właśnie wpadł mi do głowy świetny pomysł! Jedźmy razem. Będzie wspaniale, zobaczysz! Poza tym dzieci strasznie się ucieszą i Emily także. — Naprawdę nie mogę ruszyć się w najbliższych dniach z Nutton Priory. Słowo honoru, Paulo. Z radością bym z tobą pojechał, ale mam zbyt wiele spraw do załatwienia w majątku. Wiesz co, umówmy się na lunch we wtorek — dorzucił z nagłym ożywieniem. — O Boże, nie mogę — jęknęła. — We wtorek rano wyjeżdżam do Nowego Jorku, a pod koniec tygodnia lecę stamtąd do Sydney. Nie będzie mnie przez cały wrzesień. — Rozumiem. W jego głosie zabrzmiało tak dotkliwe rozczarowanie, że Paula wykrzyknęła pośpiesznie: — Wiesz co? Umówmy się na konkretny dzień w październiku, i to od razu. — Mówiąc to, otworzyła kalendarz i szybko przerzuciła kilka stron. — Co powiesz na pierwszą środę miesiąca? — Na pewno będę wolny, ale pozwól, że jeszcze sprawdzę w kalendarzyku. Poczekaj moment. Dobiegł ją stuk odkładanej słuchawki. Paula podniosła do ust filiżankę i upiła mały łyk kawy. Za parę sekund znowu usłyszała rześki, pogodny głos Sandy'ego: — Droga wolna, kochanie. Do zobaczenia w październiku. Bardzo się cieszę. — Ja także. I, Sandy... — Tak? — Uważaj na siebie. — Ty też, P?ulo. Pozdrów wszystkich w willi. Odłożywszy słuchawkę, Paula siedziała przez chwilę ze zmarszczonym czołem i wzrokiem wbitym w telefon. Popijała wolno kawę, myśląc uporczywie o kuzynie.

Opanowały ją spóźnione i dotkliwe wyrzuty sumienia, że tego lata nie zadała sobie więcej trudu, by skłonić go do przyjazdu na Riwierę. Teraz wakacje już prawie minęły. Co prawda, jej namowy prawdopodobnie i tak nie odniosłyby żadnego skutku. Ostatecznie Emily suszyła bratu głowę od samej Wielkanocy, próbując wszelkich możliwych podstępów i sztuczek, aby tylko zwabić go do Favioli. W rezultacie przyleciał tam dwa razy, lecz na bardzo krótko i ewidentnie jedynie po to, żeby sprawić przyjemność siostrze. Było to oczywiste zarówno dla niej samej, jak i dla Emily. Niemniej czuła się winna. Teraz dopiero dotarło do niej, że ostatnio bardzo zaniedbywała Aleksandra. W minionym roku miała taki nawał pracy, tyle spraw i obowiązków, że zostawało jej bardzo niewiele czasu dla przyjaciół. Biedny Sandy również padł ofiarą bezlitosnego tempa pracy, jakie sobie narzuciła. Nie dało się ukryć: zbywała go, i to od nie wiadomo jak dawna. Może właśnie dlatego jego głos brzmiał tak dziwnie? Nie, z pewnością nie dlatego. Osobliwa nuta, której była pewna, wcale sobie nie uroiła, świadczyła po prostu o zdenerwowaniu. A może o przemęczeniu? Nie, chyba raczej o zaniepokojeniu. Tak, to było to: niepokój. Coś jest nie w porządku, i to bardzo, uświadomiła sobie Paula nagle i serce jej zamarło. Z Sandym dzieje się coś zdecydowanie niedobrego. Owładnął nią irracjonalny, dławiący lęk. Pod wpływem tego osobliwego uczucia gwałtownie wyprostowała się w fotelu i znieruchomiała, usiłując odgadnąć co u licha, mogło tak strasznie zaniepokoić jej kuzyna. Marszcząc brwi, błyskawicznie przebiegła myślą wszystkie możliwe powody. Nie mógł mieć poważniejszych problemów z Hartę Enterprises. Emily wiedziałaby o tym i powiedziałaby jej na pewno. Sandy cieszył się dobrym zdrowiem. Z pewnością nie miał kłopotów finansowych. Kobiety? Jeśli wierzyć Emily, która wiedziała wszystko o wszystkich członkach rodziny, nie interesował się obecnie nikim szczególnym, ale jak się zdaje, łatwo mógłby się postarać o damskie towarzystwo, gdyby tylko tego zapragnął. Nie prowadził zbyt ożywionego życia towarzyskiego, ale również i to było sprawą świadomego wyboru. Obecnie taki styl życia najwyraźniej mu odpowiadał.

Musi często czuć się samotny, dumała Paula, żałując po raz nie wiadomo który, że Sandy nie ożenił się ponownie. Po śmierci Maggie, przysypanej lawiną w Chamonix, był kompletnie zdruzgotany. Przez długi czas zdawało się, że nigdy nie otrząśnie się z rozpaczy. Potem powoli odzyskał wewnętrzną równowagę i pozornie stanął na nogi. Mimo to odnosiło się nieodparte wrażenie, jakby mozolnie odbudowując swoje rozbite „ja", poskładał wszystkie elementy w całkowicie odmienny sposób. Nigdy już nie wydawał się tym samym człowiekiem co dawniej. Co prawda ta lawina zmieniła w jakimś stopniu każdego z nas, myślała Paula. Chociażby Philipa. On także był owego feralnego dnia na stoku, lecz przeżył — jako jeden jedyny z całej rodziny. A mama, która straciła męża? Ja sama straciłam ojca i moje dzieci również straciły ojca. Tak, lawina zasiała wśród nas prawdziwe spustoszenie, okaleczyła nas wewnętrznie, i to w nieodwracalny sposób. Od tamtej pory wszyscy znacznie zdziwaczeliśmy. Ze mną na czele, roześmiała się bezgłośnie, próbując otrząsnąć się z niewytłumaczalnego niepokoju o kuzyna. Czy przypadkiem nie była zwyczajnie przeczulona? Ostatecznie przyjaźniła się serdecznie z Sandym od samego dzieciństwa. Gdyby rzeczywiście miał jakieś poważne zmartwienie, nie ukrywałby go przed nią. Tak, to zwykłe przywidzenie, orzekła stanowczo. Zachowuję się kompletnie irracjonalnie — najwyższy czas z tym skończyć. Jej spojrzenie wróciło ku papierom rozłożonym na biurku. Od razu zauważyła, że nie ma wśród nich niczego szczególnie pilnego, i odetchnęła z ulgą. Problemy, które pojawiały się w piątki, z reguły psuły jej cały weekend. Zimą nie

miało to jeszcze tak wielkiego znaczenia, ale latem, gdy dzieci wracały do domu z internatów, sprawa przedstawiała się znacznie poważniej. Lorne i Tessa przywiązywali ogromną wagę do weekendów z mamą, strzegli ich zazdrośnie i buntowali się, gdy w te dni coś odciągało ją od domu, zresztą podobnie jak ona sama. Przejrzawszy poranną korespondencję i szczegółowy projekt przebudowy salonu mody, opracowany przez Jillian, Paula sprawdziła listę zamówień, a następnie sięgnęła po teleksy. Wszystkie nosiły podpis Magdaleny 0'Shea, jej osobistej asystentki z nowojorskiego domu towarowego. Nadeszły poprzedniego dnia późnym wieczorem i tylko jeden wymagał odpowiedzi. Paula sięgnęła po żółty blok listowy i szybko skreśliła brudnopis odpowiedzi. Następnie otworzyła najgrubszą z teczek przywiezionych z Yorkshire i wyjęła leżący na wierzchu arkusz papieru. Obecnie naprawdę interesowało ją tylko to jedno: najważniejsze punkty jej wspaniałego, mistrzowskiego planu. Od tej pojedynczej kartki zależało tak wiele... cała przyszłość. Zaczęła czytać uważnie, zapisując dodatkowe uwagi w żółtym bloku i już po paru minutach praca tak ją pochłonęła, że resztki niepokoju o kuzyna wywietrzały jej z głowy. A jednak wiele miesięcy później miała przypomnieć sobie ten dzień. Jakże gorzko wyrzucała sobie potem, że nie zaufała intuicji, nie starała się skłonić Sandy'ego, by zwierzył jej się ze swoich problemów. Gdyby dowiedziała się wcześniej, nie potrafiłaby wprawdzie zapobiec temu, co nieuchronne, lecz przynajmniej mogłaby odwołać wyjazd. Już sama jej obecność byłaby dla niego pewną pociechą. Ale tego upalnego ranka w sierpniu 1981 roku Paula nie mogła w żaden sposób przewidzieć przyszłości. Zdążyła już stłumić w sobie niejasne, lecz wyraźne przeczucie nadciągającego nieszczęścia, które nawiedziło ją podczas rozmowy

z kuzynem. Paula, podobnie jak przedtem jej babka, posiadała rzadki i godny pozazdroszczenia dar zamykania oczu na wszystko, co przeszkadzało jej w skupieniu się na interesach. Posłużyła się nim również i w tym przypadku. Pochylona nad biurkiem, z wzrokiem wbitym w leżący przed nią dokument, wkrótce zapomniała o całym świecie, bez reszty pochłonięta pracą. Dwadzieścia minut później Paula wreszcie podniosła głowę, spięła zapisane arkusze zszywaczem i włożyła je do teczki razem z pojedynczą, tak bardzo ważną kartką papieru. Następnie starannie zamknęła teczkę w środkowej szufladzie biurka, gdzie miała pozostać przez cały weekend. Przez ułamek sekundy siedziała z kluczem w dłoni, uśmiechając się z poczuciem zwycięstwa i zadowolenia z siebie, po czym pieczołowicie schowała go do dyplomatki. Tak, tym razem pomyślała o wszystkim i żadna okoliczność nie będzie w stanie jej zaskoczyć. Odepchnąwszy fotel od biurka, wstała, przeciągnęła się i przeszła przez pokój, czując przemożną potrzebę ruchu. Po tylu godzinach siedzenia, najpierw za kierownicą, a potem tutaj, za biurkiem, ciało jej było kompletnie zdrętwiałe. Przystanęła przy oknie, rozchyliła zasłony i wyjrzała na Knights-bridge. Chyba jeszcze nigdy nie było tu takich korków, zauważyła machinalnie. Co prawda piątki są zwykle koszmarne, zwłaszcza w lecie. Paula odwróciła się od okna i powiodła wzrokiem po pokoju. Po jej twarzy przemknął wyraz uznania i dumy. Od najwcześniejszego dzieciństwa kochała ten gabinet i czuła się w nim jak u siebie w domu. Po śmierci babci pozostawiła wszystko w stanie praktycznie nietkniętym, jeśli nie liczyć kilku osobistych pamiątek i fotografii dzieci. Gabinet znacznie bardziej przypominał salon w tradycyjnym angielskim dworze niż pomieszczenie służbowe, i to stanowiło jego największy urok. Ten nieco zaskakujący

efekt byt w pełni zamierzony. Urządzając wnętrze prawie sześćdziesiąt lat wcześniej, Emma świadomie zrezygnowała z typowego i prozaicznego wyposażenia biura, na korzyść autentycznych siedemnastowiecznych mebli z epoki króla Jerzego i bezcennych płócien ze szkoły angielskiej. Barwne obicia kanap i foteli — z klasycznego drukowanego kretonu, podobnie jak zasłony przy oknach — żywo odcinały się od ścian wyłożonych jasną sosnową boazerią, zaś stare por- celanowe lampy i inne kosztowne drobiazgi potęgowały atmosferę wytwornej elegancji. Dobry smak był widoczny w każdym szczególe. Sam pokój był przestronny i harmonijnie rozplanowany, a do tego miał piękny stary kominek w stylu Adama, gdzie w chłodniejsze dni zawsze rozpalano ogień. W oczach Pauli gabinet zachował dawny, czarodziejski urok i cieszyła się jak dziecko, gdy goście i interesanci, którzy wchodzili doń pierwszy raz, wydawali okrzyki zachwytu, nie mogąc się nadziwić jego niepowtarzalnej urodzie. Babcia obmyśliła ten pokój dokładnie tak jak trzeba... podobnie zresztą jak wszystko, czego się tknęła, myślała Paula, idąc po przetartym, ale bezcennym kobiercu z Savonnerie i zatrzymując się przed rzeźbionym sosnowym kominkiem. Podniosła głowę i spojrzała na wiszący nad nim portret Emmy z lat młodości. Wciąż jeszcze odczuwała jej brak, chwilami bardzo dotkliwie, jednak od dawna już nauczyła się czerpać pociechę z myśli, że Emma żyje nadal... w jej sercu i w jej wspomnieniach. Patrząc na twarz na portrecie, śliczną, delikatną, a zarazem tchnącą niezłomną siłą woli, Paula poczuła przypływ bezbrzeżnej dumy z zadziwiających osiągnięć babki. Zaczynała dosłownie od zera, a stworzyła jedno z największych imperiów handlowych na świecie... Jakże nieprawdopodobną odwagę musiała mieć, kiedy była w moim wieku. Ja też muszę być odważna, silna i zdecydowana. Nie wolno mi się wahać — moje plany muszą się powieść... Tak samo jak po-

wiodły się jej plany. Myśli Pauli poszybowały w przyszłość, ku nowym zadaniom, i serce przepełniło się uczuciem radosnego podniecenia. Raptem przypomniała sobie, że jeszcze nie pozałatwiała bieżących spraw, i wróciła za biurko. Nacisnęła guzik interkomu. — Jill? — Tak, Paulo? — Czy przyniesiono moje rzeczy z samochodu? — Owszem, już jakiś czas temu, ale nie chciałam ci przeszkadzać. Mam je teraz przynieść? — Bardzo cię proszę. W okamgnieniu w uchylonych drzwiach pojawiła się ruda głowa Jillian. Spiesznym krokiem weszła do gabinetu, trzymając w jednej ręce torbę podróżną, a w drugiej walizkę Pauli. Wysoka i wysportowana, radziła sobie z tymi bagażami z największą łatwością. — Zaniosę je do garderoby — oznajmiła, znikając w drzwiach sąsiedniego pokoju. — Dzięki — mruknęła Paula. — Usiądź na chwileczkę, dobrze? — dodała, gdy jej asystentka wróciła do gabinetu. — Chciałabym z tobą omówić parę spraw. Jillian skinęła głową, usiadła w fotelu po drugiej stronie biurka i utkwiła bystre brązowe oczy w twarzy Pauli. W jej spojrzeniu malowały się podziw i sympatia. Pracowała dla Pauli od przeszło pięciu lat, lecz wciąż jeszcze pozostawała pod silnym wrażeniem nieprawdopodobnej energii, dynamizmu i wytrzymałości szefowej. Kobieta siedząca naprzeciw niej była istnym wulkanem energii, a przy tym miała wyjątkowego nosa do interesów i wrodzoną zdolność podejmowania szybkich śmiałych decyzji. Ci pracownicy domu towarowego, którzy jeszcze pamiętali legendarną Emmę Hartę, twierdzili, że jabłko padło niedaleko od jabłoni. Jillian wierzyła im bez zastrzeżeń — Paula istotnie musiała odziedziczyć te tak podziwiane przez nią cechy po słynnej założycielce sieci domów

towarowych Hartę. Tak, to wszystko kwestia genów, myślała teraz, przyglądając się Pauli ukradkiem. — O, znalazłam twój projekt przebudowy salonu mody — rzekła Paula, wyławiając parę spiętych kartek spośród zalegających biurko dokumentów. Jillian wyprostowała się w fotelu i spojrzała na szefową z wyrazem żywego zainteresowania zmieszanego z niepokojem. — Mam nadzieję, że to co napisałam, ma sens? — Jak najbardziej. Wszystkie twoje sugestie są świetne, nie mam nic do dodania. Możesz natychmiast ruszyć z remontem, a także wprowadzić dodatkowe zmiany, o których wspomniałaś. Salon będzie wprost nie do poznania, Jill! Jillian poczuła, że oblewa się pąsem. Zarumieniona z radości wzięła papier, który Paula przesunęła ku niej po wypolerowanym blacie biurka. — Cieszę się, że ci się spodobał — odrzekła rozpromieniona. Paula odpowiedziała jej uśmiechem. — Nadaj ten teleks do Magdaleny, a tu masz poranną korespondencję... Nic ważnego, jak zapewne sama zauważyłaś. Szybko się z tym uporasz. Podpisałam rachunki — stuknęła w stos papierów długim paznokciem pokrytym jaskrawoczerwonym lakierem. — Czy przyszły już jakieś projekty reklam z działu graficznego? Jillian potrząsnęła głową. — Nie, ale będą na twoim biurku zaraz po lunchu. Rozmawiałam już z Alison Warren. Mówi, że są prawie gotowe, — To dobrze. Ale, ale — jeśli mowa o lunchu, czy nie dzwonił przypadkiem Michael Kallinski? Nie dał znać, gdzie mam się z nim spotkać? — Telefonował jakąś godzinę temu. Nie chciałam ci przeszkadzać, bo właśnie przyjechałaś. Powiedział, że wpadnie po ciebie kwadrans po dwunastej. — O! — Paula zerknęła na zegarek, wstała i skierowała się do garderoby. Zatrzymała się na progu i obrzuciła kry-

tycznym spojrzeniem swoje pomięte bawełniane spodnie. — W takim razie lepiej się przebiorę. Chcę jeszcze zdążyć przejść się po sklepie przed jego przyjazdem, a zostało mi już mało czasu. Przepraszam cię, Jill. — Oczywiście. — Jillian zgarnęła papiery z biurka i skierowała się do swojego gabinetu. — Daj mi znać, gdybym była potrzebna. — Mhm — mruknęła Paula, zamykając za sobą drzwi. Za życia Emmy w pomieszczeniu będącym teraz garderobą mieściła się kartoteka, ale Paula gruntownie je przemeblowała, dodając wbudowane szafy z lustrzanymi drzwiami, doskonałe oświetlenie i wygodną toaletkę. Teraz usiadła przed nią, odświeżyła makijaż i wyszczotkowała włosy, a następnie zrzuciła koszulę, spodnie i sandały, w których przyjechała z Yorkshire. Szybko wciągnęła rzeczy przywiezione w podróżnej torbie: czarny jedwabny kostium o klasycznie prostym kroju, zaprojektowany specjalnie dla niej przez Christinę Crowther, białą jedwabną halkę, ciemne pończochy i czarne lakierki na wysokich obcasach. Do tego założyła równie prostą, lecz efektowną biżuterię: potrójny sznurek pereł spięty z przodu diamentową zapinką i klipsy z wielkimi perłami w wianuszku diamencików. Zlustrowawszy swoje odbicie bacznym okiem, Paula uznała, że wygląda tak jak trzeba. Kostium był elegancki i oficjalny, ale nie przesadnie surowy, toteż idealnie nadawał się do pracy, jednocześnie zaś był na tyle szykowny, by mogła się w nim pokazać w eleganckiej restauracji. A nie było wątpliwości, że do takiej właśnie pójdą. Michael zawsze zabierał ją do wystrzałowych lokali. Winda dla personelu zwiozła ją bezszelestnie na parter. Przeszła przez dział biżuterii i skierowała się do działu kosmetyków, rozglądając się po drodze na wszystkie strony. Wszędzie panował okropny ścisk.

Tak było codziennie, od otwarcia sklepu o dziesiątej rano do samej chwili zamknięcia o szóstej po południu. Na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat dom towarowy Hartę przy Knightsbridge stał się jedną z głównych londyńskich atrakcji. Tłumy z całego świata wlewały się przez jego imponujące podwoje, żeby przespacerować się po słynnych halach i kupować bądź po prostu oglądać wystawione towary. Paula kochała panujący tu gorączkowy ruch i ścisk, gwar różnojęzycznych głosów, rozbrzmiewający dokoła niczym nieprzerwane brzęczenie roju os, nastrój podniecenia, który zdawał się wisieć w powietrzu. Po każdej, nawet krótkiej nieobecności wchodziła do sklepu z rozkosznym dreszczykiem emocji i ten ranek nie był wyjątkiem. Ośrodki handlowe w Yorkshire, Paryżu i Nowym Jorku były ważnymi ogniwami sieci, ale londyński dom towarowy był perłą w koronie i tym spośród jej sklepów, który darzyła najgorętszą miłością. Emma Hartę otworzyła go w 1921 roku. Za trzy miesiące przypadała sześćdziesiąta rocznica tego wydarzenia. Paula zaplanowała na tę okazję naprawdę wspaniale uroczystości. Jubileusz miał być hołdem dla jej babki, założycielki jednego z największych imperiów finansowych świata, a także ukoronowaniem sześćdziesięciu lat wzorowej działalności handlowej. Żaden dom towarowy na świecie nie mógł się poszczycić takimi obrotami jak Hartę z Knightsbridge. Jej sklep był najlepszy i jedyny w swoim rodzaju. Był legendą. Idąc szybkim krokiem pomiędzy stoiskami, Paula czuła, jak przepełnia ją szczęście; tu było jej królestwo, jej ulubione miejsce na ziemi. Radosne ożywienie zabarwiło jej policzki lekkim rumieńcem i dodało szczególnej sprężystości jej ruchom, gdy wchodziła do działu kosmetyków. Zatrzymała się i orlim wzrokiem powiodła po sali, szukając ewentualnych niedociągnięć. Z satysfakcją stwierdziła, że wszystko jest w doskonałym porządku. Niedawno zmieniono tu, zresztą pod jej ścisłym nadzorem, wystrój wnętrza i teraz,

rozglądając się dookoła, uznała, że efekt jest po prostu wspaniały. Może była zarozumiała, ale każdy musiał to przyznać! Szklane panneaux w stylu Lalique'a, niezliczone lustra, mnóstwo chromu i niklu, kryształowe żyrandole i kinkiety — wszystko to lśniło, srebrzyło się i migotało, tworząc wymarzone tło dla efektownych różnobarwnych kosmetyków wystawionych na stoiskach. Ta przepyszna, olśniewająca dekoracja miała kusić klientki do wydawania bajońskich sum — i doskonale spełniała zadanie. Paula wiedziała, że tak będzie, jeszcze gdy projekt był na desce kreślarskiej. Dobry towar i dobry marketing: oto cały sekret, orzekła teraz w duchu. Szybkim krokiem udała się do działu bielizny damskiej, a stamtąd do salonu obuwia pod szyldem Rayne--Delmana. Rozkoszowała się poranną przechadzką po swoim sklepie... najlepszym domu towarowym na świecie. Był jej twierdzą, jej ostoją, jej chlubą i radością. Prawdę mówiąc, był dla niej wszystkim. 2 Już po raz drugi tego ranka ktoś bacznie przyglądał się portretowi Emmy wiszącemu w gabinecie Pauli. Mężczyzna stojący przed kominkiem dobiega! czterdziestki, miał jasne włosy, błękitne oczy i opaloną twarz. Był średniego wzrostu, ale szczupła wysportowana sylwetka czyniła go nieco wyższym, zresztą podobnie jak ubranie: biała koszula, ciemnowiśniowy jedwabny krawat oraz nieskazitelnie skrojony granatowy garnitur z najcieńszego surowego jed- wabiu — istne dzieło sztuki, ewidentnie prosto z Saville Row. Michael Kallinski, gdyż tak właśnie nazywał się gość, wpatrywał się z natężeniem w ponętną twarz, tak trafnie uchwyconą pędzlem artysty na naturalnej wielkości płótnie.

Nagle uderzyła go myśl, że o tej kobiecie, zmarłej przecież równo jedenaście lat temu, mówiono wciąż tak, jak gdyby jeszcze żyła, przy czym czynili tak nie tylko jej krewni, lecz również zupełnie obcy ludzie. Właściwie nie było nic dziwnego w tym, że osoba obdarzona tak wielką indywidualnością i charyzmą jak Emma żyła nadal w ludzkiej pamięci. Należała do tych wybitnych jednostek, które pozostawiają trwały ślad na obliczu świata. Wpływ jej osobowości był nadal widoczny w kręgach światowej finansjery, promieniował poprzez liczne fundacje i instytucje charytatywne, które założyła i którym patronowała, trwał w sercach tych, którzy ją znali i kochali. Michael odstąpi! o parę kroków i przechylił głowę na bok, usiłując odgadnąć, w jakim wieku mogła być Emma, gdy pozowała do portretu. Prawdopodobnie miała około trzydziestu siedmiu czy ośmiu lat, zawyrokował. Z tymi posągowymi rysami, nieskazitelną cerą, złotorudymi włosami i przedziwnymi zielonymi oczami musiała być za miodu prawdziwą pięknością. Nic dziwnego, że dziadek zakochał się w niej jak wariat... Podobno był gotów porzucić żonę i dzieci — tak w każdym razie głosiła rodzinna plotka. Przy tym, jeśli wierzyć tacie, David Kallinski bynajmniej nie byl jedynym mężczyzną, który stracił głowę dla Emmy. Podobno Blackie O'Neill również uległ jej magnetycznemu czarowi, kiedy byli jeszcze bardzo młodzi. Trzej muszkieterowie. Tak nazywała ich Emma: jego dziadka, Blackiego i siebie samą. Wtedy, na przełomie stuleci, to trio musiało się wydawać nader osobliwe... Żyd, irlandzki katolik i protestantka. Ale oni jak się zdaje, nie przywiązywali większej wagi do ludzkiego gadania. Przez całe długie życie pozostali sobie bliscy, prawie nierozłączni. A jak imponujące efekty przyniósł ich sojusz! Założyli trzy gigantyczne imperia finansowe, które opanowały pół globu, i trzy potężne dynastie, które z czasem rosły jedynie w siłę.

Ale to Emma była prawdziwym motorem ich działania, niezłomna, niestrudzona, prąca ku wytkniętemu celowi z dzikim uporem, energią i inwencją. Pozostali szli jedynie jej śladem, przynajmniej tak twierdził ojciec, a Michael nie miał powodu wątpić w jego słowa. Zresztą wiedział z własnego doświadczenia, że Emma była osobowością absolutnie wyjątkową i niepowtarzalną. Trudno zaprzeczyć, że wywarła niesamowity wpływ na wszystkich przedstawicieli najmłodszego pokolenia trzech klanów, jego samego nie wyłączając. Odcisnęła na nich swoje „niezniszczalne piętno", jak mawiał ojciec. Michael uśmiechnął się. Przypomniał sobie jak — z górą trzydzieści lat temu — Emma zgarniała ich pod skrzydła i wywoziła do Gniazda Czapli na ferie wielkanocne i letnie wakacje. Za plecami nazywali ją żartobliwie i czule „generałem", a dom w Scarborough „koszarami". Rozbudzała ich dziecięcą ambicję, wpajała im swoją filozofię życia, uczyła, czym jest honor i uczciwość, gra zespołowa i walka do upadłego. Przez lata dawała im swoją niezmienną miłość, przyjaźń i zrozumienie. Kim byliby bez niej? Po twarzy Michaela przemknął wyraz miłości. Podniósł rękę do czoła i nieznacznie zasalutował, oddając hołd postaci na portrecie. Była najlepszą z najlepszych, podobnie jak teraz jej wnuczki. Rzadka rasa, kobiety z rodziny Hartę, wszystkie, a szczególnie Paula. Wtem dobiegł go dźwięk otwieranych drzwi. Obrócił się raptownie. Rozpromienił się na widok Pauli. — Przykro mi, że musiałeś czekać! — wykrzyknęła ze skruchą, śpiesząc mu na spotkanie. — Wcale się nie spóźniłaś, to ja przyszedłem wcześniej — odparł. Zbliżył się do Pauli i zamknął ją w niedźwiedzim uścisku, a potem odsunął na długość ramienia i uważnie spojrzał jej w twarz. — Świetnie wyglądasz — zawyrokował.

Odwrócił głowę, by rzucić okiem na wiszący z tyłu portret. — Muszę powiedzieć, że stajesz się coraz bardziej podobna do tej legendarnej postaci. — O Boże, Michael, tylko nie ty! — jęknęła Paula z komicznym przerażeniem. — Już i tak wystarczająco wiele osób nazywa mnie drugim wcieleniem Emmy. Chociaż ty daj spokój, zrób to dla mnie po starej znajomości! Roześmiał się. — Czasami mam wrażenie, że wszystkie jesteście jej sobowtórami: Emily, Amanda i ty także. — Odwrócił się do portretu. — Słuchaj, z którego roku pochodzi ten obraz? — Z 1924. Dlaczego pytasz? — Zastanawiałem się, ile lat mogła mieć wtedy. — Trzydzieści dziewięć. Malarz skończył portret tuż przed jej czterdziestymi urodzinami. — Mhm. Tak przypuszczałem. Była wtedy bardzo piękna, prawda? — Zanim zdążyła odpowiedzieć, dodał ze swawolnym uśmiechem: — Czy wiesz, że ty i ja moglibyśmy być spokrewnieni, gdyby David rzeczywiście porzucił wtedy babkę Rebekę i uciekł z Emmą? — Nie wnikajmy w te stare historie — zaśmiała się Paula. Szybkim krokiem podeszła do biurka, usiadła i dodała: — Zresztą mam wrażenie jakby tak rzeczywiście było, a ty? To znaczy, jakbyśmy istotnie byli spokrewnieni. — Tak. Przeszedł przez pokój i usadowił się w fotelu naprzeciw niej. Zapanowało krótkie milczenie. Wreszcie Michael zauważył półgłosem: — Nie wiem, jak to wygląda w innych rodzinach, ale nasze trzy klany zawsze trzymały się razem. Nasi dziadkowie byli sobie ślepo oddani, a my przejęliśmy od nich tę lojalność, prawda? — Sądzę, że... — zaczęła Paula, ale przerwało jej brzęczenie telefonu. — Halo? — rzuciła, a po chwili, zakrywszy