Casey Watson - Mala-opiekunka-mamusi
Informacje o dokumencie
Rozmiar : | 1.0 MB |
Rozszerzenie: |
//= config('frontend_version') ?>
Rozmiar : | 1.0 MB |
Rozszerzenie: |
Casey Watson opisuje tragiczne dzieciństwa swoich podopiecznych, a jej książki nie schodzą z Top 10 brytyjskich bestsellerów. Poruszająca historia małej dziewczynki, która zupełnie sama, w tajemnicy przed wszystkimi opiekowała się nieuleczalnie chorą i niepełnosprawną matką. Dziewięcioletnia Abby ma tylko mamę, która od lat choruje na stwardnienie rozsiane. Gdy mama trafia do szpitala, dziewczynką zajmuje się Casey Watson...
Casey ma doświadczenie w opiece nad dziećmi z problemami, ale
tym razem od początku czuje, że Abby jest inna: odkrywa ze zdumieniem,
że Abby sama i w tajemnicy przed wszystkimi opiekowała się mamą. Od najmłodszych lat zajmowała się chorą i prowadziła dom. A matka pozwalała, by malutkie dziecko przez lata wykonywało obowiązki dorosłych, niosąc ciężar odpowiedzialności i ciągłego lęku. Wkrótce okazuje się, że matka Abby chce ukryć coś jeszcze, i to za wszelką cenę – nawet fałszywego oskarżenia rzuconego na Casey.
Casey po raz pierwszy jest rozdarta: poddać się i zrezygnować z Abby czy nawet kosztem swojego osobistego zagrożenia szukać prawdy o przeszłości dziecka okradzionego z dzieciństwa…
Korekta Barbara Cywińska
Renata Kuk Zdjęcie na okładce © atikinka/Shutterstock Tytuł oryginału Mummy’s Little Helper The heartrending true story of a young girl secretly caring for her severely disabled mother Copyright © Casey Watson 2013 Originally published in the English language by HarperCollins Publishers Ltd. under the title Mummy’s Little Helper: The heartrending true story of a young girl secretly caring for her severely disabled mother All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2014 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5015-1 Warszawa 2014. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl
Mojej wspaniałej rodzinie, która jest dla mnie źródłem wsparcia
Rozdział 1 Kocham moją rodzinę. Bardzo. Jest najwspanialsza na świecie, pod każdym prawie względem. Ale moi bliscy czasem zmawiają się przeciwko mnie. – To jakiś bezsens, mamuś – zauważyła moja córka, Riley, widząc wzornik farb, który przyniosłam rano z hipermarketu budowlanego. – Sama przecież mówiłaś. Dobrze pamiętam. Powiedziałaś, że na górze nic nie trzeba zmieniać. – Absolutnie nic – wtrącił mój mąż, Mike. Spiorunowałam go wzrokiem. – Naprawdę! – upierał się, ignorując moje spojrzenie. – Tak powiedziałaś, kochanie. Że dom jest idealny i że absolutnie nic nie trzeba w nim zmieniać. Nie pamiętasz? Rzeczywiście tak było. Ale wolałam udawać głuchą. Odwróciłam się do Kierona w nadziei na wsparcie. Jeśli mogłam na kogoś liczyć w tej kwestii, to tylko na mojego syna. Chyba nie pozwoli im zastraszyć mnie w równie ordynarny sposób? Ale byłam w błędzie. – No przecież tak mówiłaś, mamo – stwierdził z miną niewiniątka, jakby nie rzucał mnie właśnie lwom na pożarcie. – I przecież zrobiliśmy dół… – Cały dół – dodała Riley. – I to w tydzień. Mam na to dowody, bo nie zeszły mi jeszcze pęcherze z rąk! Powachlowałam się paletą błękitów i różów i rzuciłam im wściekłe spojrzenie. – Jak sobie chcecie – powiedziałam. – Sama sobie poradzę! Oczywiście wiedziałam, że tak nie będzie. Że w końcu ich przekabacę. Rozmowa odbyła się przed tygodniem i tak jak przypuszczałam, udało mi się przekonać Mike’a do mojego pomysłu, a skoro miałam go już po swojej stronie, to dzieciaki też się ugięły i zgodziły pomóc. Coś mnie chyba natchnęło. Jeden pokój przeznaczyliśmy dla nas, a drugi dla gości i w ten sposób zostały nam dwa wolne dla przyszłych podopiecznych. A skoro dwa, to jeden po prostu musiał być niebieski, a drugi różowy. Wyjaśniłam Mike’owi, że w ten sposób będziemy zawsze gotowi na każde dziecko, które postanowi przysłać nam John Fulshaw; niezależnie od płci. John koordynował naszą współpracę z agencją opieki zastępczej i był naszym serdecznym przyjacielem. To on nas szkolił i od tamtych zamierzchłych czasów zawsze mogliśmy na niego liczyć. – Na dłuższą metę zaoszczędzimy w ten sposób i czas, i pieniądze – zauważyłam. Wiedziałam, że Mike nie mógł temu zaprzeczyć. Byliśmy rodziną zastępczą od czterech
lat i nie planowaliśmy tego zmieniać, więc stan gotowości – na wszystkich i wszystko – miał sens. Choć musiałam przyznać, że na samym początku, z naszym pierwszym podopiecznym, Justinem, trochę przesadziłam. Do tego stopnia, że kiedy się od nas wyprowadził, a na jego miejsce przyszła dziewczynka, dostosowanie pokoju do jej potrzeb nastręczyło nam niemałych problemów. Bo wcześniej królowała w nim piłka nożna – od bordiury, przez dywan, po zegar i zasłonki. Nawet na regałach z książkami namalowałam futbolowy szlaczek! Moja rodzina i tym razem jak zwykle pomogła. Niesamowite, że mieszkaliśmy tu ledwie od miesiąca. Był początek lutego, a wprowadziliśmy się na dwa dni przed Bożym Narodzeniem. Gdyby wszyscy nie zakasali wtedy rękawów do roboty i pod moje dyktando nie doprowadzili domu do porządku, to zważywszy na to, że były akurat święta i że właśnie pożegnaliśmy się z naszym ostatnim podopiecznym, Spencerem, na pewno nie zadomowiłabym się tu aż tak szybko. Ale tak, Mike miał rację, dom faktycznie był idealny. Podobał mi się już wtedy, gdy przyjechaliśmy go obejrzeć, a teraz podobał mi się jeszcze bardziej. Wprost nie mogłam uwierzyć we własne szczęście. W poprzednim mieszkaliśmy osiemnaście lat i trudno mi było opuszczać miejsce, w którym dorastały nasze dzieci. Wiązało się z nim tyle szczęśliwych wspomnień. Poza tym do przeprowadzki zmusiły nas niezbyt szczęśliwe okoliczności. Musieliśmy się wynieść przez Spencera. Opieka nad nim okazała się wyjątkowo dużym wyzwaniem – delikatnie mówiąc – a jego wybryki (miał dopiero osiem lat, a już przypominał starego recydywistę) narobiły w okolicy sporego zamieszania. Nikt nas nie wyrzucił, ale atmosfera zrobiła się bardzo nieprzyjemna, a do nas po raz pierwszy dotarło, że zajmowanie się takimi dziećmi może mieć wpływ na życie innych (i w tym przypadku miało). Musieliśmy zastanowić się nad przyszłością. A gdy usiedliśmy i na spokojnie rozważyliśmy różne możliwości, dotarło do nas, że to dobry moment na przeprowadzkę. Nie dlatego, że uszczupliliśmy szeregi. Choć nasze pociechy wyfrunęły z gniazda (Kieron mieszkał ze swoją dziewczyną Lauren, a Riley i jej partner David dochowali się już dwóch własnych synków), to i tak wybieraliśmy dom z myślą o dzieciach. Nasze nowe lokum znajdowało się trochę dalej od centrum, w trochę mniej zabudowanej i trochę bardziej zielonej okolicy, przez co bardziej nadawało się na dom dla rodziny zastępczej. A teraz, pomyślałam, oglądając dwa świeżo odmalowane pokoje, nadawało się już idealnie. Brakowało tylko dziecka. – I jak tam, macie już coś? – spytała Riley po obejrzeniu obu odświeżonych pokojów.
Był wtorek, wczesne popołudnie. Levi, mój najstarszy wnuk, chodził już do żłobka i Riley miała go później odebrać. Wpadła wcześniej z małym Jacksonem na pogaduszki przy kanapkach. Nie mogłam uwierzyć, że mój pierwszy wnuk miał już trzy latka, a Jackson za miesiąc kończył roczek. Miałam wrażenie, że dopiero co się urodzili. Nie mogłam w to uwierzyć, ale tak właśnie było. Gdzie się podział ten czas? Pokręciłam głową. – Na razie nie – powiedziałam. – Ale rozmawiałam w zeszłym tygodniu z Johnem i mówił, że być może znów będzie chłopiec. Teraz jest w standardowej rodzinie zastępczej, ale podobno sobie z nim nie radzą. Sprawia dużo problemów. I z tego, co słyszałam, część wygląda bardzo poważnie. John trzyma nas w pogotowiu, póki nie zapadnie decyzja, co z nim zrobić. Riley się roześmiała. – Założę się, że już się nie możesz doczekać – skwitowała. – Dużo problemów… bardzo poważnych… W sam raz dla ciebie, mamuś. Rzeczywiście; dokładnie z tego powodu zajęłam się opieką zastępczą. Myślałam o tym, jeszcze zanim natknęłam się na ogłoszenie agencji – w czasach, gdy pracowałam w dużym ogólniaku jako terapeutka behawioralna. Agencja szukała osób, które chciałyby zająć się dziećmi z problemami wychowawczymi; dzieciakami, z którymi system przestawał sobie radzić. Myśl przewodnia agencji brzmiała: Trudne dzieci, wielka satysfakcja. Od razu mnie to przekonało. Tym samym zajmowałam się w szkole. W tym byłam najlepsza. O tak, pomyślałam, trudności to coś w sam raz dla mnie. Pokiwałam głową. – Ale to było w zeszłym tygodniu – zastanawiałam się, gdy zaczęłyśmy schodzić na dół. – Myślałam, że do tej pory będzie już coś wiadomo. Właściwie to chyba później do niego zadzwonię. Dowiem się, jak się sprawy mają… Riley przewróciła oczami. – Nie nadajesz się do tego, co, mamo? – Do czego? – spytałam. Parsknęła śmiechem. – Do nicnierobienia! Koniec końców nie zadzwoniłam do Johna. Ostatecznie gdyby coś dla nas miał, sam by zatelefonował. Nie dało się jednak zaprzeczyć, że aż podskoczyłam, gdy następnego dnia rozbrzmiała moja komórka. Riley miała rację. Nie nadawałam się do nicnierobienia. A ponieważ nie mogłam pracować zawodowo – taki warunek stawiano
w przypadku specjalistycznej opieki zastępczej, którą się zajmowaliśmy – wiedziałam, że bez dziecka w domu zacznę niedługo chodzić po świeżutko wymalowanych ścianach. Bo ileż można poprawiać poduszki? Nawet taka maniaczka czystości jak ja w końcu zaczyna wariować. Poza tym nuda nie wynikała jedynie z braku zajęcia. Po przeprowadzce podróż do pracy zajmowała Mike’owi – kierownikowi magazynu – trochę więcej czasu, a ponieważ nikogo jeszcze tu nie znaliśmy, wypełnienie sobie dnia nie było proste. Musiałam wyjść do ludzi, postarać się o nowych znajomych, poznać sąsiadów. Ale wszystko to wymagało czasu. Poza tym była zima, dni były krótkie i najczęściej ponure. Niespecjalnie zachęcały do spacerów po okolicy i pogawędek z nieznajomymi. I chociaż nasz nowy ogród zachwycał mnie codziennie zwodniczymi zielonymi pędami, nigdy nie lubiłam siedzieć bezczynnie. Owszem, byłam babcią, ale miałam dopiero czterdzieści cztery lata. Potrzebowałam nowych wyzwań. Miałam szczęście. Na komórce wyświetlało się imię Johna. – John – powiedziałam. – Jak dobrze, że dzwonisz. Załatwione? – I tak, i nie – odparł, natychmiast wzbudzając moje zainteresowanie. – Musimy zmienić trochę plany, jeśli się zgodzisz. – Tak? – spytałam zaintrygowana. Wysunęłam sobie krzesło i usiadłam. John miał zmęczony głos i zaczęłam się zastanawiać, co wcześniej robił. Jego praca nie należała do nudnych, to pewne. – Ale tylko jeśli nie będziecie mieć nic przeciwko. – Już to mówiłeś. Zaczynam się bać. – Nie ma czego – uspokoił szybko. – A przynajmniej nie w takim sensie, o jakim myślisz. Nie chcemy już dawać wam tego chłopca, o którym rozmawialiśmy. Mamy coś pilniejszego. Dziewięcioletnią dziewczynkę. Sytuacja jest dość nietypowa. Pół dnia spędziłem dziś w szpitalu. – W szpitalu? – Tak. Najpierw zadzwonili do mnie z opieki społecznej. Matka dziewczynki jest poważnie chora. Ma stwardnienie rozsiane… – Uch, niedobrze. – Tak, szczerze mówiąc, sprawy mają się raczej kiepsko. Z tego, co mi wiadomo, zasłabła dziś rano, gdy poszła kupować córce prezent urodzinowy; mała kończy niedługo dziesięć lat; ma na imię Abigail, Abby, i jak się można domyślić, jest
przerażona. Wygląda na to, że jej mama będzie musiała zostać w szpitalu na dłużej. A ponieważ nie mają żadnych krewnych, nie było wyjścia i trzeba było… – …umieścić ją w rodzinie zastępczej? – Biedne dziecko. Tak strasznie mu współczułam. Nie mówiąc już o nieszczęsnej matce. Taka tragedia, i to tak niespodziewanie. – Nie mają zupełnie nikogo? – zapytałam. – Matka ma tylko dwie dalekie kuzynki. Obie mieszkają setki kilometrów stąd. Niespecjalnie utrzymują ze sobą kontakt. Nigdy nawet nie widziały jej córki, nie mówiąc o jakiejś bliższej relacji. Jak się domyślasz, nie chcemy rozdzielać Abby z mamą, która zostaje w tutejszym szpitalu. Dziecku przydzielono więc pracownicę socjalną, Bridget Conley. Znasz ją? Nazwisko brzmiało znajomo, ale chyba nigdy się nie spotkałyśmy. Bardziej ciekawiło mnie jednak, jaka miała być w tym wszystkim nasza rola. Z tego, co mówił John, sytuacja była dość prosta. Standardowa placówka na okres leczenia matki, po którym to czasie obie z córką wrócą do domu. Sytuacja kryzysowa, ale tymczasowa. Nie byliśmy z Mikiem do niczego potrzebni. Specjalizowaliśmy się w długoterminowej opiece i ściśle określonym programie zmiany zachowania. Przyjmowaliśmy do siebie dzieciaki, które od dawna przebywały w systemie opieki zastępczej, a do tego pochodziły z trudnych środowisk. Przypomniałam o tym Johnowi. – No i właśnie w tym miejscu się mylisz, Casey. Mama Abby od lat choruje na SM. Na szczęście bywały okresy remisji, ale jej stan jest dość poważny. Nikt nie rozumie, jakim cudem udało jej się w ogóle dotrzeć do miasta. Raczej nie rusza się z domu i jest w dużym stopniu niepełnosprawna… – Jak w takim razie zajmowała się córką? Powiedziałeś, że nie mają żadnej rodziny… – Z tego co wiem, naprawdę są zupełnie same. Nie miały żadnej opieki ani wsparcia. Matka wspominała coś o jakiejś sąsiadce, ale wszyscy odnieśliśmy nieodparte wrażenie, że zasadniczo nastąpiło tu odwrócenie ról. Można powiedzieć, że to Abby zajmowała się mamą. To dawało do myślenia, ale w dalszym ciągu nie odpowiadało na moje pytanie. – Ale dlaczego my? – powtórzyłam pytanie. – Oczywiście z chęcią pomożemy. Ale jeśli to tylko na krótki czas… – Wcale nie taki krótki – poprawił mnie John. – O tym właśnie dziś dyskutowaliśmy. Rokowania nie są optymistyczne i lekarze w życiu nie zgodzą się, by tak chora osoba po wyjściu ze szpitala dalej zajmowała się dziewięcioletnim dzieckiem. Sęk w tym, że nawet jeśli uda im się ustabilizować jej stan, wypisać do domu i zapewnić stałą opiekę medyczną, kobieta i tak nie będzie w stanie zajmować się córką. Odpowiedzialność za
Abby spada więc na opiekę społeczną. Tak to niestety wygląda. No i prawda wyszła na jaw… A szydło z worka, pomyślałam. John miał oczywiście rację. Skoro już o wszystkim wiedzieli, nie mogli nagle udawać, że jest inaczej. Sytuacja była fatalna i nic dziwnego, że wszyscy się martwili. – Boże – westchnęłam, gdy dotarła do mnie powaga sytuacji. Spróbowałam wyobrazić sobie, że to ja nie mogę dłużej zajmować się własnymi dziećmi. Że muszę patrzeć, jak mi je odbierają, choć wiem, że jestem im potrzebna. Nie chciałam nawet o tym myśleć. – Biedna kobieta. Musi być zrozpaczona… – Jest kompletnie załamana – przyznał John. – I nic dziwnego. Ale nie jest głupia. Wie, że nie ma innego wyjścia. – A ta biedna mała… jak ona sobie z tym radzi? – Kiepsko – stwierdził John. – I dlatego was potrzebujemy. Bo mówiąc wprost, po spotkaniu z tym dzieckiem uważamy, że nie nadaje się do standardowej rodziny zastępczej. Dziś po południu rozmawialiśmy z matką i oczywiście chce dla niego jak najlepiej. – Oczywiście… – Poza tym wszyscy jesteśmy zdania, że Abby jest trochę… jakby to ująć… szczególna. Zanim zadasz to pytanie, muszę podkreślić, że to nie są słowa jej matki. To nasze wnioski wyciągnięte na podstawie tego, co zaobserwowała Bridget, i tego, jak wyglądało ich wspólne życie. Oczywiście nie znam szczegółów, ale można zasadniczo powiedzieć, że ta dziewięciolatka nie ma wiele wspólnego z przeciętną dziewięciolatką. Od małego zajmowała się mamą i niewiele miała z dzieciństwa. Wiem, jak to brzmi, i zgadzam się, że być może trochę przesadzamy, ale wydaje nam się, że pobyt u was i program zmiany zachowania, tyle że przeprowadzony jakby w odwrotnym kierunku, to dla niej największa szansa na powrót do normalności. No wiesz, na to, żeby znów mogła być dzieckiem. – Rozumiem, że miałeś okazję ją poznać – oznajmiłam. – Jakie zrobiła na tobie wrażenie? – Na pewno jest dziwna. Nerwowa. Ma bardzo wyraźne, bardzo silne, tiki. Chyba tak właśnie bym ją opisał. Niespokojna. Potwornie niespokojna. Przerażona do granic możliwości. Oczywiście jest teraz w szoku, ale najprawdopodobniej kryje się za tym coś więcej, to widać. Wydaje nam się więc, że najlepiej chwycić byka za rogi. Bez sensu umieszczać ją w standardowej placówce tylko po to, żeby po kilku dniach czy tygodniach przenosić ją gdzie indziej.
– Jasne – przyznałam, czując znajomy przypływ adrenaliny, który zawsze towarzyszył perspektywie opieki nad nowym dzieckiem. – Ale mam nadzieję, John, że się nie przeliczycie. Nie jesteśmy psychiatrami… – Wiem. To oczywiste. Z miejsca zajmiemy się oceną sytuacji. Najprawdopodobniej jak najszybciej trzeba będzie zorganizować jej psychologa. Ale wiem, że wy możecie dać temu dziecku coś ekstra, pewną stabilizację, której na pewno bardzo teraz potrzebuje. – Chciałabym w to wierzyć. Na pewno zrobimy, co w naszej mocy. To kiedy chcesz zorganizować spotkanie? Podaj tylko termin. – No właśnie – powiedział John. Znałam to jego „no właśnie”. – W tym właśnie problem. Tak się zastanawiałem, czy nie moglibyśmy tego pominąć. – Ahaaa… – Bo musimy przekazać wam dziecko natychmiast. – Ahaaa… – powtórzyłam, ciekawa, co jeszcze pominiemy. Zapewne nie tylko pierwsze spotkanie, ale też wizytę zapoznawczą, dzięki której obie strony mają się upewnić, że chcą kontynuować wspólnie cały proces. Byłam prawie pewna, że tak to się potoczy, bo dobrze znałam Johna. I nie zawiodłam się. – Mieliśmy nadzieję, że od razu weźmiecie ją do siebie. To znaczy, jeśli się zgodzicie… – zakończył przepraszającym tonem. – Zgadzacie się? Wiem, że proszę o wiele. Uśmiechnęłam się pod nosem, bo uwielbiałam te jego uprzejmości. Bo jak się nad tym zastanowić, to wcale nie prosił o wiele. Na tym polegała nasza praca, a poza tym nie przypominałam sobie, by kiedykolwiek wcześniej wszystko odbyło się w stu procentach zgodnie z procedurą. No i co z tego? Procedura to nudziarstwo. – Oczywiście, że się zgadzamy – zapewniłam. – Przynajmniej ja, ale Mike na pewno też, tylko muszę do niego zadzwonić. Prawdę mówiąc, nawet się ucieszy, bo będę miała czym się zająć i przestanę w kółko wymyślać, co by tu jeszcze zmienić w naszym domu, w którym przecież niczego nie brakuje. John parsknął śmiechem. – To znaczy, że tak właściwie wyświadczam mu przysługę, tak? No dobrze, w takim razie pomyślmy… Możemy być u was za jakąś godzinkę?
Zgodziłam się i natychmiast przełączyłam się na inny tryb myślenia. Na dworze słońce porzucało właśnie kolejny szary lutowy dzień, ale nagle przestałam to w ogóle zauważać. Rozłączyłam się i połączyłam na nowo, tym razem z Mikiem. Nie mogłam się doczekać, aż wróci do domu. Wreszcie wkroczyliśmy w nowy rok.
Rozdział 2 Mike wrócił akurat na czas, żebyśmy zdążyli wyskoczyć do supermarketu uzupełnić zapasy przed przyjazdem Johna i naszego nowego gościa. Na fali noworocznych postanowień nie miałam w domu nic słodkiego, bo dwa ostatnie świąteczne ciasteczka, które ostały się w puszce, zostały dzień wcześniej pożarte przez Jacksona i Riley. Musieliśmy się spieszyć, ale chciałam to załatwić, bo nie miałam pojęcia, jak rozwinie się sytuacja po przyjeździe Abigail; chciałam móc skupić się wyłącznie na niej. Po drodze przekazałam Mike’owi to, co sama wiedziałam. – Makabra – podsumował, parkując samochód. – Człowiek zaczyna doceniać to, co ma, prawda? – Pokiwałam głową. – Ale z naszego punktu widzenia nie mogło chyba ułożyć się lepiej. Bo wygląda na to, że ta mała będzie przeciwieństwem Spencera. Pewnie miał rację. Nasz ostatni podopieczny całkowicie nas zajechał, by tak się wyrazić. Do tego stopnia, że z zapartym tchem czekaliśmy, aż zostaniemy odwołani z posterunku, co nastąpiło dwa tygodnie temu. Do tego czasu musieliśmy być w ciągłej gotowości i nie wolno nam było brać kolejnego dziecka, na wypadek gdyby nowa sytuacja rodzinna Spencera – mieszkanie z mamą i ciotką, ale bez tatusia – jednak nie wypaliła. Spencer stał się nam bardzo bliski i bardzo mnie interesowało, jak sobie radzi, ale z drugiej strony cieszyłam się na myśl o odmianie w postaci cichej, grzecznej dziewczynki. Przerażonej i zagubionej, co nie powinno dziwić w tych okolicznościach, ale stawiającej przed nami zupełnie inne wyzwania. Wzięłam koszyk i zaczęłam układać w głowie listę zakupów: produktów, które powinny smakować Abigail. Mike – metr dziewięćdziesiąt kontra mój metr pięćdziesiąt pięć – podawał mi rzeczy, do których sama nie mogłam dosięgnąć. Oczywiście zwykle podczas zakupów nie trzeba było bawić się w aż taką zgadywankę. Standardowa procedura – a wraz z nią dwa ważne spotkania, których zostaliśmy pozbawieni – obejmowała krótki kwestionariusz. Przygotowaliśmy go dla dzieci, aby mogły nam powiedzieć, co lubią, a czego nie. Między innymi w ten sposób mogliśmy pomóc im w tym niewątpliwie stresującym i trudnym momencie życia. W sytuacji, gdy wszystko się zmieniało, dziecko czerpało niejaką pociechę ze świadomości, że pewne rzeczy pozostają bez zmian – ulubione słodycze, potrawy czy możliwość obejrzenia ukochanego programu telewizyjnego. Dla przerażonego dziecka takie rzeczy miewają ogromne znaczenie. Jednak w przypadku Abigail poruszaliśmy się trochę po omacku, więc kierowałam się własnym wyczuciem i brałam to, co podpowiadała mi intuicja, Mike natomiast nosił
za mną coraz cięższy koszyk. – Przynajmniej mamy trochę zabawek, które nadają się dla dziewczynki – powiedziałam, przypominając sobie naszą ostatnią małą podopieczną, Olivię, która zjawiła się u nas skrajnie zaniedbana, nie mając niczego prócz jednej brudnej, łysawej lalki. Wybrałam się wtedy na prawdziwe polowanie do sklepów z używanymi rzeczami i wciąż jeszcze miałam sporo pluszaków i ubranek dla lalek, choć w wieku dziewięciu lat Abigail była już być może trochę za duża na ogromną zabawkową kuchnię z plastiku – jak dotąd moje najwspanialsze znalezisko. Mike zmarszczył brwi. – Wydaje mi się, kochanie, że nie w głowie jej teraz zabawa – zauważył. – Przynajmniej na razie. Biedna mała. Pewnie jest załamana. Miał oczywiście rację. Sprawy potoczyły się wyjątkowo przykrym i nietypowym torem dla każdego z nas. Dlatego wszystko w swoim czasie. Zapłaciliśmy szybko za zakupy i pojechaliśmy do domu. Ledwo zdążyliśmy pochować rzeczy do szafek i nastawić wodę, gdy przed dom zajechał samochód Johna. Podobało mi się, że nowy dom otwiera mi okno na świat. Kuchnia znajdowała się od frontu, a ponieważ to właśnie w niej spędzałam większość czasu, wreszcie mogłam spełnić swoje potajemne pragnienie i wcielić się w rolę „wścibskiej sąsiadki”. Podobało mi się też, że ogródek przed domem jest malutki, a na dodatek wysypany w całości żwirkiem, więc nie musiałam nic przy nim robić. Kolejny plus był taki, że po drugiej stronie mało ruchliwej ulicy znajdował się duży trawnik z placem zabaw. To wystarczyło, by uciszyć wszelkie wyrzuty sumienia, jakie mogłaby we mnie wzbudzać kwestia mojego niewielkiego, ale ślicznie utrzymanego ogródka; poza tym mieliśmy dość duży ogród z tyłu, który chciałam przystosować do zabawy dla dzieci, zarówno z myślą o moich wnukach, jak i przyszłych podopiecznych. Abigail szła skulona między Johnem i pracownicą socjalną. Ciągle w swoim zielono- czarnym mundurku, po otworzeniu drzwi zerknęła szybko na mnie i Mike’a. Była ładną dziewczynką, szczupłą i drobną; długie włosy miała związane w dwie kitki porządnie związane zielonymi wstążkami. Miała przerażoną minę. Oczywiście przywykłam już do powitań z zestresowanymi dziećmi. Dla dziecka nie ma chyba nic bardziej oszałamiającego i dezorientującego niż konieczność zamieszkania z kimś zupełnie obcym. Ale większość dzieci trafiających do rodzin zastępczych przechodzi przez starannie zaplanowaną procedurę, która nawet jeśli z natury rzeczy dość pospieszna, oznacza, że z chwilą przeprowadzki do tymczasowego domu dziecko zdąży go przynajmniej wcześniej zobaczyć. Biedna Abby nie miała za sobą takiego wstępu. Jej życie legło w gruzach w ciągu
niecałego dnia. Poszła rano do szkoły przekonana, że wróci potem normalnie do domu, a tymczasem po lekcjach odebrał ją ktoś obcy i powiedział, że mama jest w szpitalu i że będzie musiała w związku z tym spać dziś gdzie indziej. Byłam przyzwyczajona do dzieciaków, w których domach nie działo się dobrze, ale wciąż nie mogłam pojąć, jakim cudem ta urocza dziewczynka zupełnie nie ma gdzie się podziać. W przypadku moich dzieci to by było nie do pomyślenia. W jej wieku Riley miała grupkę koleżanek, u których zostawała czasem na noc, a ja znałam się z większością ich mam. Każda z nich natychmiast zareagowałaby w tego rodzaju sytuacji, tak samo jak ja zareagowałabym, gdyby coś takiego przytrafiło się im. Oczywiście pomyślałam też o Kieronie i o tym, jak by sobie poradził w obliczu takich wydarzeń. Był już dorosły – miał dwadzieścia dwa lata – ale cierpiał na zespół Aspergera, łagodną formę autyzmu. Funkcjonował normalnie, skończył studia i był samodzielny, ale zmiana – każdego rodzaju – oznaczała dla niego potworny stres. U kogoś takiego jak on analogiczne zajście wywołałoby poważną traumę. Wielokrotnie dziękowałam Bogu za sieć przyjaciół i krewnych, którzy dobrze znali jego potrzeby i dziwactwa i zawsze potrafili go odstresować. Jak bym sobie w ogóle bez nich poradziła przez wszystkie te lata? Ale ta biedna mała nie miała absolutnie nikogo. Pracownica socjalna rozmawiała już na ten temat zarówno z Abby, jak i z jej mamą, wychodząc ze słusznego założenia, że jeśli nie uda się odszukać żadnych krewnych, to najlepiej zostawić dziewczynkę na noc u jakiejś bliskiej koleżanki. Ale nie, wyglądało na to, że to dziecko faktycznie nie miało dokąd iść. Niewiarygodne. I co sobie właściwie myślała, wiedząc, że zupełnie obcy ludzie decydują o jej przyszłości i jakby tego było mało – że musi na dodatek zamieszkać z nieznajomymi? Miałam tylko nadzieję, że dalekosiężne konsekwencje tego, co się stało, jeszcze w pełni do niej nie dotarły. Osobiście uważałam, że w najbliższym czasie powinna skupić się jak najbardziej na teraźniejszości. Dziewczynka weszła z wahaniem do domu, a ja uśmiechnęłam się do niej jak najserdeczniej. Zaciskała dłonie na ramiączkach plecaka tak mocno, że zbielały jej kłykcie. Uśmiechnęłam się na widok logo Glee na plecaku, uzupełnione o zdjęcie rozśpiewanej i roztańczonej obsady. Od razu pomyślałam, że jeśli Abby lubi popularne seriale o szkolnych artystach i wszystkie związane z nimi gadżety, to powinna złapać świetny kontakt z Lauren, dziewczyną Kierona, która studiowała w szkole aktorskiej. Często ściągałam ją do pomocy przy naszych podopiecznych, którzy mogli podzielać jej zainteresowania. Rozpoznałam też logo podstawówki na bluzie Abby. Stanholme Primary, choć nie najbliższa, była jedną z najlepszych szkół w okolicy, a jej uczniowie kontynuowali naukę w dużym ogólniaku, w którym kiedyś pracowałam; znałam kilku nauczycieli z
tej podstawówki. Zawsze dobrze mieć tego rodzaju powiązania. Dawało mi to jakąś przewagę przynajmniej pod tym względem. – No i jest. Oto nasza Abigail! – powiedział John z trochę sztuczną wesołością. Twarz miał równie zmęczoną, jak wcześniej głos przez telefon. Zaprosiłam całą trójkę do jadalni, a Mike zebrał zamówienia na gorące napoje. Co prawda nie musiał daleko chodzić, żeby je przygotować; podobnie jak w naszym poprzednim domu tu też kuchnia i jadalnia tworzyły jedno pomieszczenie, przedzielone tylko dużym sklepionym przejściem. Kolejne idealne rozwiązanie, pozwalające mieć dzieciaki na oku. Teraz oczywiście moje oczy były skierowane wyłącznie na Abigail. Prawie nic nie mówiła – wyraziła tylko mruknięciem ochotę na gorącą czekoladę – i wyglądała na kompletnie zagubioną; jakby mogła w każdej chwili wybuchnąć płaczem lub salwować się ucieczką. I znów nie bardzo się to pokrywało z naszymi wcześniejszymi doświadczeniami. My byliśmy obcy – podobnie jak John – ale do tej pory z chwilą przybycia do nas wszystkich naszych podopiecznych łączyła już jakaś więź, nawet jeśli niezbyt zażyła, z przydzielonymi im pracownikami socjalnymi. Dzieciaki lgnęły w związku z tym do nich zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie. Ale w tym wypadku wyraźnie tego brakowało. Za Johnem weszła Bridget Conley, wysoka kobieta, na oko tuż po czterdziestce. Robiła miłe wrażenie, może odrobinę zbyt chłodne, ale od razu było widać, że ona i Abigail dopiero co się poznały. Domyśliłabym się tego, nawet gdybym wcześniej tego nie wiedziała. Nikt nie był temu winny – ostatecznie wszystko rozegrało się w ciągu jednego dnia – ale i tak uznałam, że to wielka szkoda, iż nie udało im się złapać jakiegoś kontaktu. Bridget (której twarz wydawała się znajoma, ale nic poza tym) wyglądała serdecznie i ujmująco, ale jednocześnie tak, jakby wracała z ważnego spotkania, na które musiała włożyć coś eleganckiego. Ubiór pracowników socjalnych odpowiadał zwykle charakterowi wykonywanej przez nich pracy – z tego, co zaobserwowałam, zwykle składało się na niego coś wygodnego i na luzie – natomiast Bridget w swoimi idealnie odprasowanym stroju i butach na obcasach przypominała raczej dyrektorkę szkoły albo polityka. I miałam rację. – Przepraszam – zaczęła, grzebiąc w torbie z laptopem. – Obawiam się, że nie znam szczegółów sprawy. – Skrzywiła się. – Byłam w sądzie z moją szefową i jej przełożonym. Stąd ta garsonka i obcasy. – Uśmiechnęła się, jakby z zakłopotaniem. – Dlaczego takie rzeczy tak mnie irytują? Można by pomyśleć, że po dwudziestu latach w zawodzie nie będę się aż tak przejmować strojeniem dla jakichś urzędasów, prawda? – Roześmiała się, wzbudzając moją natychmiastową sympatię. Pomyślałam, że jesteśmy do siebie
bardzo podobne. John wyciągnął z torby nieodzowną szarą teczkę z bardzo skąpą dokumentacją, bo pewnie więcej nie udało mu się do tej pory zebrać. Cała ta biurokracja nagle mnie natchnęła. Mike pobrzękiwał filiżankami i łyżeczkami, ja natomiast spojrzałam na Johna. – Wiesz co – odezwałam się do niego. – Może zrobicie sobie małą przerwę i napijecie się w spokoju herbaty? Wszyscy macie za sobą długi i ciężki dzień. – Odwróciłam się do Abigail. – A my przejdziemy się we dwie po moim pięknym nowym ogrodzie, co? Niedawno się przeprowadziliśmy i bardzo mi się tu podoba. A zaraz zacznie się ściemniać… – Wyciągnęłam rękę. To był strzał w dziesiątkę. Widząc podaną jej dłoń, Abigail złapała ją z wdzięcznością i – dając się w końcu namówić na zdjęcie plecaka – wyszła ze mną z jadalni. Wyglądała tak, jakby się topiła i rozpaczliwie usiłowała złapać koło ratunkowe; jakby próbowała wydobyć się z surrealistycznej kipieli, w której nagle się znalazła, choć nie rozumiała dlaczego. Poszłyśmy do salonu, gdzie otworzyłam przeszklone drzwi wychodzące na ogród. – I co o tym myślisz? – spytałam. Jej spojrzenie powędrowało dokładnie tam, gdzie chciałam – do olbrzymiej trampoliny stojącej w rogu. Odziedziczyliśmy ją – jak najbardziej dosłownie – po poprzednich właścicielach, którzy wyjechali za granicę i nie mieli czasu jej rozmontować i sprzedać. Zostawili ją więc po prostu dla swoich następców, ku wielkiej radości Leviego i Jacksona. – Duża, prawda? – dodałam i uśmiechnęłam się do Abby. Dziewczynka odpowiedziała grzecznie uśmiechem i wyszła ze mną do ogrodu. – Mam dwóch wnuczków, wiesz? Levi ma trzy latka, a Jackson prawie roczek. Jeśli będziesz chciała, to jak przyjadą do nas się bawić, możesz pokazać im, jak się na tym skacze. Abigail, która dalej ściskała mnie za rękę, zamyśliła się. – Będę chciała – oznajmiła z niemal bolesną powagą. – Ale proszę pani… Chyba musi pani najpierw założyć siatkę. Widziałam takie trampoliny w telewizji i trzeba założyć siatkę dla malutkich dzieci. Kochana mała, pomyślałam, wzruszona powagą w jej głosie. – Wiesz co? – stwierdziłam. – Masz rację. W ogóle nie przyszło mi to do głowy. Będę musiała pomówić o tym z Mikiem. Słuszna uwaga. A tak w ogóle to wolisz, żeby mówić
do ciebie Abigail czy Abby? Znów wyglądała tak, jakby przed udzieleniem odpowiedzi musiała się porządnie zastanowić. – Mamusia mówi na mnie Abby, więc chyba tak wolę. Ale nauczycielki nazywają mnie Abigail, więc chyba tak też może być. Jak pani woli. Spojrzała znów na mnie i zdobyła się na jeszcze jeden słaby uśmiech. – W takim razie dla mnie sprawa jest prosta – oświadczyłam. – Jesteś Abby. Abigail nie wiedziała, co ma dalej powiedzieć lub zrobić, więc ucieszyła się chyba, gdy zaczęłam pokazywać jej ogród, przejmując na siebie ciężar rozmowy. Nie było sensu oczekiwać, że się teraz przede mną otworzy. Pewnie została już zasypana pytaniami w drodze do szpitala. I na pewno myślami wciąż w nim była, przy swojej biednej mamie. Tak bardzo jej współczułam. Musiała czuć się tak, jakby została uprowadzona przez kosmitów i w pewnym sensie tak właśnie się stało. Uznałam, że dobrze by jej zrobiło, gdyby oderwała się teraz trochę myślami od natłoku przerażających obrazów w jej głowie. – A ja jestem Casey, okej? – powiedziałam. – Nie żadna pani. A Mike, ten wysoki pan, którego właśnie poznałaś, to mój mąż. Opiekujemy się dziećmi, które z różnych powodów nie mogą przez jakiś czas mieszkać u siebie w domu. Czy John wyjaśnił ci to wszystko? Powiedział, dlaczego tu jesteś? Abigail pokiwała głową. Zaczęło się ściemniać. Podeszłyśmy do ławki na tarasie. Była zimna, ale sucha, bo częściowo osłaniała ją przybudówka z włókna szklanego. Tylko to mnie tu rozczarowało: nędzna namiastka wspaniałego ogrodu zimowego, który mieliśmy w poprzednim domu. Ale przynajmniej spełniała swoją funkcję. Poza tym rozwiązanie było tymczasowe. Mike jeszcze o tym nie wiedział, ale zamierzałam odczekać kilka miesięcy, a potem zacząć bez litości wiercić mu dziurę w brzuchu o nowy ogród zimowy. Usiadłam i poklepałam miejsce obok siebie. Abby przysiadła posłusznie, w końcu puszczając moją rękę. – A więc tak właśnie zrobimy – ciągnęłam. – Zaopiekujemy się tobą. O nic się nie martw, dobrze? W pierwszej kolejności załatwimy wszystko tak, żebyś mogła jak najszybciej znów zobaczyć się z mamą… – Dzisiaj? – spytała nieśmiało. – Muszę sprawdzić, czy wszystko u niej dobrze. Pokręciłam głową. – Nie, dzisiaj raczej nie – zaprzeczyłam łagodnie. – Ale na pewno jeszcze w tym tygodniu. Jeśli nie jutro, to pojutrze. Po szkole. Dopilnujemy tego, nic się nie bój.
Załatwimy to z Johnem i Bridget, zanim wyjdą. A mamie nic nie będzie, zobaczysz. Znajduje się w dobrych rękach. Zatroszczą się o nią w szpitalu, tak samo jak my zatroszczymy się o ciebie. To co z tą czekoladą i ciastkami? Wszyscy na pewno się zastanawiają, gdzie się podziewamy, co? Odwróciłam się, chcąc dobrze się jej przyjrzeć. Dzienne światło już wcześniej ujawniło lśniący ślad na policzkach w miejscu, w którym bezgłośnie spływały łzy. Instynkt podpowiadał mi, żeby ją przytulić, podobnie jak wcześniej kazał mi podać jej rękę. Dla mnie i dla większości ludzi było to równie naturalne jak oddychanie. Ale w przypadku dzieci, które trafiają do opieki społecznej – zwłaszcza głęboko poranionych emocjonalnie, a z takimi mieliśmy głównie kontakt – to często ostatnie, czego pragną czy potrzebują. Pozbawione zdrowych relacji międzyludzkich, czasem aż za dobrze znając te niezdrowe, zupełnie nie potrafią zrozumieć ludzi, którzy z całego serca chcą im pomóc, ani tym bardziej pozwolić im na kontakt fizyczny. Ale tu sytuacja była inna. To była zwykła, darzona najwyraźniej wielką miłością dziewczynka, która chciała tylko wrócić do ukochanej mamy. Przytuliłam ją, a ona zaniosła się niepohamowanym płaczem; uznałam, że to może nawet i dobrze, bo trochę jej ulży. Miejmy nadzieję, że wkrótce znajdzie się jakieś rozwiązanie problemu opieki nad jej mamą i że Abby będzie mogła wrócić do tej namiastki normalności i resztki dzieciństwa, która jeszcze jej pozostała. W tym momencie nie miałam powodów przypuszczać, że może być inaczej. O święta naiwności. Przecież życie nigdy nie bywa tak proste.
Rozdział 3 Płacz i przytulanie chyba podziałały, bo gdy wróciłyśmy do jadalni, Abby zdążyła się uspokoić. Usiadła do ciastka i letniej już czekolady, której nie pozwoliła Mike’owi podgrzać w mikrofalówce. – Tak lepiej nie podgrzewać, bo to niezdrowe – powiedziała cichutko i zaplotła palce wokół kubka. – To by chyba było tyle – podsumował John, gdy potwierdził już szczegóły odwiedzin w szpitalu i zapewnił Abby, że niedługo będzie mogła znów zobaczyć się z mamą. – Poza tym wydaje mi się, że pora do łóżka, co? – Spojrzał na Abby, która wpatrywała się w swój pusty kubek takim wzrokiem, jakby mógł jej wyjaśnić, jakim cudem się tu znalazła. Spojrzała na Johna tak, jakby słowo „łóżko” sprawiło jej fizyczny ból. Byłam pewna, że marzyła tylko o tym, by znaleźć się we własnym. Bridget zaczęła się żegnać, a my spojrzeliśmy po sobie z Mikiem. Atmosfera zrobiła się ponura, bo Bridget zaznaczyła, co prawda bardzo delikatnie, że przynajmniej na razie Abby będzie mogła odwiedzać mamę tylko dwa razy w tygodniu. Choć rozumiałam powody takiej decyzji – codzienne wizyty byłyby niepraktyczne (szpital znajdował się dość daleko), a poza tym mogłyby spowolnić proces adaptacji – ze względu na Abby było mi naprawdę przykro. Chodziło w końcu o jej mamę, którą widywała co dzień przez całe swoje życie. Nic dziwnego, że wyglądała na zrozpaczoną. A na dodatek – jakby po to, żeby uświadomić sobie w pełni wymiar nagłej tragedii – miała zostać w domu zupełnie obcych ludzi. My oczywiście zdążyliśmy już do tego przywyknąć – do tego, że zjawiały się u nas dzieci, które praktycznie nas nie znały – ale dla Abby byliśmy zupełnie obcy. Nie odbyła się żadna wizyta zapoznawcza; nie miała żadnej szansy oswoić się z sytuacją. Musiałam wciąż na nowo sobie przypominać, że to dziecko zobaczyło nas po raz pierwszy niecałą godzinę temu. Powtarzałam sobie co prawda, że podczas II wojny światowej tysiące dzieci znajdowały się w podobnej sytuacji, łącznie z moimi rodzicami i rodzicami Mike’a. Ale od tego czasu wiele się zmieniło i wiedziałam, że w żaden sposób nie pocieszy to tego przerażonego dziecka. Wstałam i podeszłam do Abby. – Pomyślałam, że zanim pójdziesz spać, moglibyśmy usiąść jeszcze razem na chwilę – zaproponowałam, kładąc jej ręce na ramionach i nachylając się nad nią. – Oczywiście najpierw obejrzymy twój pokój, rozpakujemy cię i zjemy kolację. Możemy też zajrzeć do mojego pudła z różnościami. Bo mam taki pomysł. Pomyślałam sobie, że fajnie by było zacząć prowadzić pamiętnik. A może nawet album, do którego mogłybyśmy
wklejać różne zdjęcia i pamiątki, żeby mamusia wiedziała, co u nas robisz. Dobry pomysł? Na pewno jej się spodoba, jak myślisz? Abby po raz kolejny zbielały kłykcie od zaciskania palców, tym razem wokół kubka. Zauważyłam, że znów znajduje się na skraju łez, bo John i Bridget wychodzili. Choć nie miała jeszcze czasu nawiązać bliższej więzi z Bridget, to i tak jej twarz była najbardziej znajoma. A Bridget doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Nie była głupia. Wiedziała, że gdyby zaczęła rozczulać się teraz nad Abby, dziewczynka całkiem by się rozkleiła. Jak każdy pracownik socjalny miała zapewne w swoim dorobku sporo sytuacji, w których dziecko chwytało się jej rozpaczliwie ze wszystkich sił. – Świetny pomysł! – rzuciła wesoło. Założyła kurtkę i wsunęła nieduży plik kartek do koszulki. – Jak znów tu przyjdę… – Spojrzała na mnie. – A przyjdę… zobaczmy… za dwa tygodnie, opowiesz mi o wszystkim, co robiłaś z Mikiem i Casey, co? O wszystkich swoich przygodach. Dobrze? Biedna Bridget. Abby była absolutnie przerażona jej słowami. I nic dziwnego. W ciągu jednego dnia miała już za sobą tyle „przygód”, że pewnie w jej odczuciu każda kolejna oznaczała o jedną za dużo. Abby przyjechała do nas z małą, starannie spakowaną walizką, zabraną z domu po tym, jak dyżurny pracownik socjalny odebrał ją ze szkoły. Machina została już wtedy puszczona w ruch i John szukał na szybko opiekunów dla Abby – to znaczy nas. Pod tym względem opieka społeczna chodziła jak szwajcarski zegarek, choć z perspektywy Abby to wszystko musiało być przerażające. Siedziałam na łóżku i patrzyłam, jak mała pieczołowicie wyciąga rzeczy z walizki. Wcześniej powysuwała szuflady w komodzie. Walizka była pełna. Znajdował się w niej zapasowy mundurek szkolny, nieduży stosik porządnie poskładanych ubrań, piżama, skarpetki, majtki, różowa szczoteczka do zębów i lalka. Widząc, jak Abby metodycznie wyjmuje ubrania, zaczęłam się zastanawiać, kto ją spakował, po czym zaśmiałam się z własnej głupoty. Sama się spakowała, bo kto niby miał to zrobić? Przecież przywykła do samodzielności. Pilnowałam się, żeby nie narzucać się z pomocą; Abby robiła wszystko w ściśle określony sposób, a potem wszystko jeszcze raz sprawdzała: wkładała skarpetki do szuflady, zamykała ją, po czym znów dla pewności wysuwała i dopiero potem przechodziła do kolejnego zadania, które wykonywała dokładnie w ten sam sposób. Wyglądało to dziwnie, ale uznałam, że nie będę się wtrącać, bo tylko bardziej ją tym zestresuję. – Śliczna lalka – odezwałam się więc zamiast tego, gdy Abby wyciągnęła ostatnie dwie rzeczy: starannie poskładane ubranka dla lalki. Sama lalka – duża, o jasnych,
falistych włosach, podobnych do włosów Abby – była przebrana za syrenkę. Pozostałe dość wyszukane stroje też były dla syrenki; jeden zdobiły różowe piórka, a drugi niebieskie cekiny. Widać było, że to ukochana lalka Abby i że dziewczynka bardzo o nią dba. Zabawka była o niebo lepsza od byle jakich rzeczy, z którymi zjawiała się większość naszych podopiecznych. Abby oparła ją o poduszkę i wygładziła jej włosy. – Ma na imię Ariel – poinformowała. – Tak, Ariel? – Dzień dobry, Ariel – przywitałam się. – Miło cię poznać. Oj, ale która to godzina? Zrobiło się późno. – Wstałam i zasunęłam różowo-fioletowe zasłonki z nadrukiem motylków i pstryknęłam lampkę w podobnym kolorze. Kupiłam je okazyjnie na eBayu – moim ulubionym miejscu zakupów w ostatnim czasie. Które znacząco wspomogło realizację moich pomysłów dekoratorskich w pokojach dla dzieciaków. Sypialnia wyglądała przynajmniej miło i przytulnie. – Pora kolacji dawno minęła – dodałam. – Mike pewnie umiera z głodu. A ty? Biedny Mike, pomyślałam, zastanawiając się, czy przypadkiem nie grzebie teraz w szafkach w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Zostawiłam go na dole przy zmywaniu. Ale Abby pokręciła tylko głową. – Nie jestem głodna. Wcale – stwierdziła. – Jedliśmy w szpitalu. Jeśli mogę, wolałabym nic nie jeść. – Nie ma sprawy – zgodziłam się, mając w pamięci gorącą czekoladę. Abby zostawiła ciastko, ale już sama czekolada na mleku była dość sycąca. Poza tym było po siódmej. Zawsze mogę dać jej później kanapkę, jeśli wyrazi taką chęć. Powiedziałam jej o tym. – No dobrze, daj mi to – poprosiłam, wskazując na opróżnioną walizkę. – Położę ją na szafie. – Ale mamusia dostanie kolację? – spytała niespokojnie Abby. Położyła piżamę na poduszce obok lalki i wygładziła starannie kołdrę w miejscu, w którym zmarszczyła się pod walizką. – Gdzie? W szpitalu? No pewnie. – Nie zapomną o niej? Pokręciłam głową. – Czemu by mieli o niej zapomnieć? Abby nie wyglądała na przekonaną. – Bo jeśli akurat śpi, to mogą zapomnieć. Mama potrzebuje dużo snu. A jeśli będzie spała, to może się zdarzyć, że ją pominą, prawda? – Mówiąc, obgryzała skórki przy paznokciach; chciałam odruchowo odsunąć jej delikatnie ręce od buzi, ale się
powstrzymałam. Uznałam, że to rozmowa na później. Jako dziecko Kieron wiecznie obgryzał paznokcie i nawet teraz jeszcze czasem mu się to zdarzało. Przy jego aspergerze był to dla nas ważny sygnał. Obgryzanie skórek do krwi oznaczało, że nawet jeśli z pozoru wszystko wydawało się okej, to tak naprawdę coś się działo. – Skarbie – zaczęłam. – Naprawdę nie musisz się o nic martwić. Szpitale mają specjalny system karmienia pacjentów. Przynoszą jedzenie i jeśli ktoś śpi, to zawsze sobie zapisują, żeby przyjść później jeszcze raz. – Ale co, jeśli tak nie zrobią? Bo przecież może się tak zdarzyć. Mogą zapomnieć. Pacjentów jest dużo. – Nie zapomną – zawyrokowałam. – Słowo honoru. Regularnie zaglądają do każdego pacjenta. W pobliżu zawsze jest pielęgniarka. – Otworzyłam szerzej drzwi do pokoju. – To co? Idziemy na dół sprawdzić, co jest w moim pudle? Pomyślałam, że mogłybyśmy też poszukać w Internecie jakichś zdjęć do wydrukowania. Na okładce mogłabyś na przykład umieścić zdjęcie aktorów z Glee. Abby pokiwała głową, trochę uspokojona, i uśmiechnęła się słabo. Miałam nadzieję, że uśmiech ten oznacza choć cień zainteresowania. – Dobrze – zgodziła się, gdy zaczęłam wychodzić z pokoju. Zanim jednak za mną poszła, wróciła do łóżka i wyłączyła lampkę. A przy drzwiach pstryknęła też górne światło. Przy schodach natomiast zgasiła światło na korytarzu. Potem jednak znów je zapaliła, jakby nie mogła się zdecydować, co zrobić, po czym znów zgasiła. – Spokojnie możesz zostawić – oznajmiłam, gdy na nowo otoczyła nas ciemność. – Zwykle gasimy tu światło dopiero, jak idziemy spać. Abby odwróciła się do mnie z niedowierzaniem. – A rachunki? – spytała zdumiona. Wyglądało na to, że niepokój o rachunki, jak również o rozkład wszystkich zajęć, od prania po zażywanie lekarstw, pochłaniał większość czasu tej dziewczynki. Po pół godzinie wybierania materiałów potrzebnych do albumu zaproponowałam, żeby poszła na górę przebrać się w piżamę, to przed pójściem spać pooglądamy wspólnie telewizję. Pożegnaliśmy się już z myślą o normalnej kolacji, a Mike zadowolił się chwilowo kilkoma ciastkami. Stwierdziliśmy, że skoro Abby nie ma na nic ochoty, zamówimy coś później z dostawą do domu. Zwykle nie robiliśmy takich rzeczy w środku tygodnia, ale to nie był zwykły dzień. Abby wróciła na dół i postanowiliśmy spróbować dowiedzieć się o niej czegoś