Marta Sztokfisz
Chwile, których nie znamy
Opowieść o Marku Grechucie
Michałowi Sztokfiszowi i Jankowi Możdżyńskiemu, z miłością
I tak to się zaczęło
Każdego dnia zrywam się z łóżka bladym świtem przy dźwiękach tej samej
piosenki.
Z łazienki, gdzie goli się mój dwudziestoletni syn Jasiek, słychać: „Nie dokazuj,
miła, nie dokazuj...”. Chwytam się wszelkich sposobów, żeby to zmienić, ale nic z tego.
Marek Grechuta i Anawa są zawsze na posterunku. Ta fascynacja syna miała taki
początek.
Jadąc pewnego razu samochodem, nastawiłam CD z przebojami Grechuty. Jasiek
się zasłuchał.
- Ładne, liryczne - powiedział. - Puszczę dziewczynie.
- Spodoba się jej. Grechuta wzbogacał szarobure socjalistyczne życie nutą liryzmu
i łagodności. Żartował, wzruszał, dawał nadzieję. Swoimi piosenkami potrafił
wyciągnąć człowieka z psychicznego dołka, chociaż sam bywał w głębszym. Kiedy się
pojawiał, znikała powszedniość i trywialność. Śpiewał o uczuciach, które bolą, cieszą,
przemijają i rodzą się na nowo. O odwiecznej potrzebie miłości.
Piosenka leciała za piosenką i Jasiek wtórował Grechucie śpiewającemu: „...w
twoich oczach dwa ogniki już zwiastują, znaczą cel”.
- Super - zaśmiał się, słysząc strofy Tuwimowskiego wiersza:
Pani pachnie jak tuberozy.
To nastraja i to podnieca.
A ja lubię zapach narkozy,
A najbardziej - gdy jest kobieca.
- Tuberozy?! A ty znałaś Grechutę? Skąd się taki wziął i jak to zrobił, że nadal chce
się go słuchać?
- Odnalazł w sobie wyjątkowość, która pozwalała mu tworzyć. I żyć. Wiele osób o
różnych gustach i poglądach odkryło w jego piosenkach świat swoich wartości. A ja,
ciekawa, jak to jest, kiedy człowiek się zakocha, polubiłam go, bo jak nikt inny potrafił
szare dni zmienić w kolorowy fresk. I jak nikt inny śpiewał o sprawach ważnych i
pięknych równie pięknym językiem. Tak mu to wychodziło, jakby był sercem
nieczułego świata.
W pierwszych latach kariery przemawiał lirycznymi obrazami. Kiedy go słuchałam,
czułam się szczęśliwsza. Miał niezwykły dar wywoływania wzruszeń. Posłuchaj:
Będziesz miała imię
jak wiosenna róża,
będziesz miała miłość jak jesienna burza...
Kiedy i na mnie spadło uczucie z siłą jesiennej burzy, wiedziałam, że odtąd tylko
ten jeden - góral spod Tatr - będzie „słońce z pomarańczy w moje dłonie składać”.
Potem zostałam żoną górala i dziennikarką i poznałam osobiście Marka Grechutę,
artystę, który ubarwiał mi życie.
Opowieść o początkach jego kariery przypomina, Jaśku, bajkę.
Dawno, dawno temu w królewskim mieście Krakowie spotkało się w klubie
akademika Politechniki dwóch utalentowanych studentów architektury. Wiele ich
różniło.
Jeden, smukły blondyn o niebieskich oczach, pochodził z Zamościa i miał na imię
Marek. Był subtelny, bardzo nieśmiały, czerwienił się, nie pił i nie palił. Drugi, Jan
Kanty, starszy o dwa lata, rodem z Nowego Targu, pełen energii rozsadzającej mury i z
apetytem na bujne życie, szlifował na pianinie jazzowe kawałki oraz komponował. Na
świat patrzył odważnie i zawadiacko, a jego ambicje sięgały Giewontu. Obaj
artystycznie utalentowani, obdarzeni wyobraźnią, mieli zapał do działania. Olbrzymie
ambicje przekuwali w czyn.
Pewnego razu ten pierwszy, czyli Grechuta, grał coś na pianinie, a tego drugiego,
czyli Pawluśkiewicza, to zaciekawiło. Zaaranżował utwór Pomarańcze i mandarynki,
a jego wykonawcę włączył do składu powstającego właśnie Kabaretu Architektów
Anawa, który szybko zdobył popularność. Magnesem przyciągającym publiczność
okazały się zarówno łatwe do zanucenia i pięknie skomponowane przez Jana Kantego
piosenki: Tango Anawa, Serce, Nie dokazuj, jak też niezwykłość i oryginalność Marka
jako wykonawcy. On stopił się z tą muzyką, inną niż modny wówczas bigbit o
buntowniczej wymowie i hałaśliwym brzmieniu. I z poezją. Czuł ją, rozumiał. Z
zespołem Anawa, który powstał w miejsce kabaretu, stworzył klimat niespotykanej w
socjalizmie wykwintności. Zespół w zmieniającym się składzie towarzyszył Markowi
przez wiele lat - do końca jego kariery.
Czar i talent Grechuty najsilniej działały na kobiety. Te, które ceniły u mężczyzn
subtelność, wdzięk i romantyczne klimaty, wprost szalały na jego punkcie. Nie
wrzeszczały, nie histeryzowały, tylko siadały w pierwszych rzędach, wpatrzone z
uwielbieniem w niewinnie wyglądającego chłopca, żarliwie śpiewającego o
uczuciach. Niektóre słały do niego miłosne listy, były i takie, które chciały go uwieść.
Powodzenie Jana Kantego mniej rzucało się w oczy, ale to on, kierownik muzyczny
zespołu, aranżował i komponował większość piosenek. Talenty obu twórców się
uzupełniały.
Jeden inspirował drugiego tak spontanicznie, że po latach trudno wprost dociec, co
było czyjego autorstwa i w jakim zakresie. Wtedy nie miało to dla żadnego z nich
znaczenia.
Adrenalinę wzmagały koncerty, szum oklasków działał jak narkotyk, a magii
pieniądza jeszcze nie czuli.
To Ewa Demarczyk dostrzegła, że w Krakowie pojawił się ktoś inny. Natchniony.
Właśnie ona, gwiazda najjaśniej wtedy świecąca, której piosenek, takich jak
Czarne anioły (muzyka: Zygmunt Konieczny, słowa: Wiesław Dymny) czy Karuzela z
Madonnami (muzyka: Zygmunt Konieczny, słowa: Miron Białoszewski), słuchano z
zachwytem, nieraz z nabożną adoracją.
Grechuta zdobył uwielbienie setek tysięcy rówieśników. Były koncerty
transmitowane w telewizji, filmy, teledyski, długie trasy, nagrody na festiwalach,
nagrania. I hop! - nim się zorientował, znalazł się na szczycie sławy. Szczyt okazał się
wysoki. Za wysoki. Dla skromnego, nieśmiałego chłopca z prowincji to były Himalaje.
I on nie wytrzymał takiego ciśnienia.
Samouk, z muzyką i poezją we krwi, nadwrażliwy dwudziestolatek ze statecznej
mieszczańskiej rodziny, którego piosenki miały uwodzicielski czar, psychicznie się
rozsypał.
Zdarzało się, że nie wiedział, co mówi, gdzie jest i kim jest, albo zapadał w lęk,
bezruch, dojmujący smutek. Nie wyszedł zwycięsko z tej choroby, która z roku na rok
się nasilała, dewastując mu życie. Miał gigantyczny talent. Śpiewał, komponował, pisał
wiersze, malował.
Niektórzy mówią, że ludzki mózg bywa planszą do gry dla jakichś wyższych sił.
Metafizyka.
I nieodgadniona tajemnica chorej psychiki. Obecna już w Motorku, utworze do
słów wiersza Józefa Czechowicza:
Żyjesz i jesteś meteorem lata
całe tętni ciepła krew
rytm wystukuje maleńki w piersiach motorek
od mózgu do ręki biegnie drucik nie nerw
jak na mechanizm przystało
myśli masz ryte w metalu
krążą po dziwnych kółkach
nigdy nie wyjdą z tych kółek
jesteś system mechanicznie doskonały
jesteś system mechanicznie doskonały
i nagle coś się zepsuło
oto płaczesz...
I ten dar czarowania odczarowanego świata. Znajomy student powiedział mi: -
Pieprzę komunizm, pieprzę socjalizm, pieprzę demokrację. Uwielbiam Grechutę! Te
słowa dodałyby Markowi otuchy - bardzo mu zależało na młodej publiczności.
Wprawdzie artystyczne apogeum przeżył w latach siedemdziesiątych ubiegłego
wieku, lecz jego nagrania nadal uchodzą za niedościgły wzór dla polskich
wykonawców.
Janowi Kantemu udało się stworzyć zespół muzyków, który mógł grać wszędzie -
także w filharmonii brzmiał profesjonalnie. A Marek, w liceum świetny recytator,
odkrył przed nami poezję, która dzięki jego wykonaniom trafiła do naszych serc i
domów. Śpiewanych przez niego wierszy Mickiewicza, Wyspiańskiego,
Gałczyńskiego, Nowaka, Moczulskiego, Zycha czy utworów Witkacego słuchało się w
salach koncertowych, klubach, domach kultury i remizach strażackich. Puszczano je na
prywatkach, dansingach i polach namiotowych. Były z nami wszędzie.
I pomyśleć, że na początku chciał tylko zaśpiewać kilka dobrych piosenek. I żeby
one pożyły dłużej niż on. Tyle by mu wystarczyło. Jego marzenia dalej nie sięgały.
Tymczasem rzeczywistość je przerosła. „Wczesny Grechuta”, śpiewający z zespołem
Anawa, jest lekki, radosny i refleksyjny - mistrzowski i niepowtarzalny. „Późny
Grechuta” śpiewa przejmujące dramatyczne traktaty, wiersze dla dzieci i rodziców,
wspomina bliskie mu miejsca, mówi o wartościach fundamentalnych. Spora część z
tego, co nagrał, a w dorobku ma trzynaście albumów, nieustannie cieszy słuchaczy.
Mijają lata, stary wiek przeminął, zmieniają się mody i style, a wielu z nas nadal
dobrze się czuje w jego artystycznym towarzystwie.
***
Marek Grechuta na świat przyszedł dostojnie i staroświecko - w asyście lekarza
ginekologa, położnej Janeczkowej i babci. Poród odbył się w domu dziadków: Michała
i Salomei Stryjków - właścicieli kamienicy przy ulicy Grodzkiej 7 na zamojskiej
Starówce.
Zajmowali na piętrze cztery pokoje z kuchnią. Okna trzech wychodziły na ulicę, a
jednego - wraz z kuchennym - na podwórze. Na dole mieściła się restauracja Adria,
królestwo dziadka, który nią zarządzał. Na ogół tylko formalnie, bo chociaż przywykł
rządzić, nad obowiązki restauratora przedkładał przechadzki po mieście z laseczką w
ręku oraz spotkania towarzyskie, podczas których rozmowy toczyły się wokół spraw
Zamościa, polityki, sytuacji w kraju, podatków oraz zaopatrzenia.
Przed wojną Michał Stryjek miał w oficynie kamienicy Ptaszyńskich przy ulicy
Żeromskiego zakład krawiecki. Zawodu uczył się w Petersburgu i Dreźnie, ale swego
fachu nie lubił i dlatego niewiele dni spędził przy maszynie do szycia. Kiedy pojawiał
się ważny klient, młodsza córka Wanda - przyszła matka Marka - szukała ojca u
okolicznych rzemieślników i sklepikarzy. Zwyczajnych klientów obsługiwali
czeladnicy.
Interes dobrze prosperował, skoro po paru latach krawiec kupił wspomnianą
kamienicę przy Grodzkiej 7 i został restauratorem. Rodzina nie wie, czy w tym celu
zaciągnął kredyt hipoteczny, pamięta natomiast, że Michał Stryjek należał do ludzi
ambitnych - chciał żyć na poziomie i odpowiednio wyposażyć swoje dorastające córki.
Nigdy natomiast nie przypuszczał, że kiedyś nie będzie miał za co kupić lodów
ukochanemu wnukowi, który po latach został znanym piosenkarzem.
Marek w 1962 roku, pod koniec liceum.
Krzyk Marka był silny i donośny
Zimą staw w Zamościu skuwa gruba warstwa lodu. W tamtych latach wozacy
piłowali taflę na kawałki, przywozili je do restauracji Michała Stryjka i po deskach
spuszczali do piwnicy, gdzie przechowywane w odpowiednich szafkach, utrzymywały
niską temperaturę w chłodni aż do kolejnej zimy. Do czasu upaństwowienia Adrii
rodzina Stryjków żyła dostatnio, o czym świadczą nie tylko opowieści bliskich, ale
także zdjęcia nestora rodu przy własnym samochodzie. I chociaż domownicy jadali
obiady przeważnie w restauracji, kuzyn Marka pamięta, że w stołowym stał duży,
owalny dębowy stół, wokół osiem krzeseł ze skórzanymi siedzeniami, a w kredensie
czekała na świąteczne okazje porcelanowa zastawa.
Córki Salomei i Michała Stryjków - Zosia i Wanda - mieszkały u rodziców także po
zamążpójściu i urodzeniu dzieci. Starsza w posagu przejęła Adrię, młodsza dostała
niebawem wiano w gotówce. Rodziny zajmowały oddzielne pokoje - kuchnię miały
wspólną. Wszyscy żyli zgodnie, unikając konfliktów i zadrażnień. W powojennej,
niepewnej rzeczywistości młodym kobietom towarzyszyło kojące poczucie, że
cokolwiek się zdarzy, z pomocą rodziców dadzą sobie radę.
Zanim Wanda została matką, wybrała imię dla dziecka. Jeśli urodzi się syn, nazwie
go Markiem - imieniem brzmiącym naprawdę pięknie i szlachetnie.
10 grudnia 1945 roku o godzinie osiemnastej urodziła wymarzonego chłopca -
szybko i bezproblemowo, mając zapewnioną fachową pomoc i życzliwych ludzi koło
siebie. Zamiast cichego płaczu niemowlęcia, usłyszała krzyk synka - silny i donośny.
Ucieszyła ją też uroda chłopca: jasne włosy, niebieskie oczy i cała reszta kształtna nad
wyraz. Odczuła wreszcie ulgę i taką błogość, którą nazwałaby chyba szczęściem, gdyby
nie żal do męża, że w takiej chwili zabrakło go przy niej, że nie on pierwszy wziął na
ręce owiniętego w pieluszki synka.
Wanda Grechuta z mężem tuż po ceremonii ślubnej.
Zygmunt Grechuta nie czekał na narodziny dziecka ani w sąsiednim pokoju, gdzie
zebrała się rodzina i przyjaciele, ani nawet w kuchni. Już by mu wybaczyła, gdyby
siedział piętro niżej, w Adrii, i oczekiwał narodzin potomka przy kielichu. Ale on
pojawił się w domu dopiero nazajutrz. Nie wiadomo, co go zatrzymało w tym ważnym
dla żony dniu. Miała mu to za złe do końca ich trzynaście lat trwającego małżeństwa.
Zygmunt Grechuta i Wanda Stryjkówna pobrali się rok wcześniej.
Grudzień 1944 roku był mroźny i śnieżny. Panna młoda miała na sobie jasny
płaszczyk, skromną sukienkę i krótki welon, pan młody wystąpił w zwyczajnym
dwurzędowym garniturze. Po ceremonii zaślubin w zamojskiej kolegiacie, oddalonej
od domu weselnego blisko sześćset metrów, mąż niósł żonę do Adrii na rękach przez
sporą część drogi.
Z oddali słychać było muzykę: orkiestra cygańska grała marsza weselnego. Wesele
było huczne, atmosfera wyjątkowa, bo to drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, i nawet
nie czuło się, że trwała jeszcze wojna.
Panna młoda pochodziła ze środowiska mieszczańskiego, pan młody - z
chłopskiego, ze wsi Krynice położonej dwadzieścia kilometrów od Zamościa. Rodzina
była wielodzietna: Zygmunt miał trzech braci i trzy siostry. Po latach Marek w
tajemnicy przed matką robił do Krynic rowerowe wycieczki, bo odkąd zabrakło ojca w
rodzinie, chciał być blisko miejsca jego urodzenia. Zygmunt wyglądał i nosił się
zdecydowanie po męsku: oficerki, szary płaszcz albo kurtka. W rodzinie mówiono, że
walczył w Batalionach Chłopskich, potem w Armii Krajowej. Mówiono też, że mógł
łamać kobietom serca. To był twardy gość, o dominującym typie osobowości. Jego
urok osobisty robił wrażenie. Dzisiaj nikt nie wie, czym się dokładnie zajmował, kiedy
Marek przyszedł na świat.
Zdecydowano, że chrzciny syna odbędą się na wiosnę - w kwietniu 1946 roku w
kolegiacie zamojskiej. Rodzicami chrzestnymi zostali: Elżbieta, najstarsza siostra
Zygmunta, i Witold Wiszniowski, szwagier Wandy.
Kilka osób pamięta, że ojciec Marka lubił wesołe życie. Miał szeroki gest i dobrze
brzmiący, donośny głos, uzdolnienia techniczne oraz smykałkę do samochodów. Siedem
lat później rozpierała go duma, kiedy zasiadł za kółkiem własnego samochodu. Był
znakomitym kierowcą i świetnym tancerzem. Jeszcze niedawno Anna K., rodem z
Zamościa, opowiadała swojej córce, jak tańczyła z Zygmuntem na dansingu w
zamojskiej restauracji.
Kilkanaście lat później dzieci jego rodzeństwa z radością oczekiwały świąt Bożego
Narodzenia. Wiedziały, że wujek Zygmunt zaintonuje przed wieczerzą kolędy, do niego
dołączy reszta familii, a ich mocne, czyste głosy będą się niosły z dziewiątego piętra aż
na parter zwykłego warszawskiego bloku na Mokotowie, dokąd w latach
siedemdziesiątych ich krewny sprowadził się z nową żoną, Marią. W innych domach i
w innych miastach - rodzina rozproszyła się po Polsce - Zygmunt śpiewał z braćmi
(trzy basy, jeden tenor) piosenki biesiadne i pieśni legionowe. Miał sentyment do
Piłsudskiego i trochę jak marszałek zaciągał z litewska.
Dzieciństwo Marka upływało w wielopokoleniowej, tradycyjnej zamojskiej
rodzinie.
Wsparcie i miłość dziadków Stryjków była dla niego czymś tak naturalnym i
oczywistym jak renesansowe budowle, które mijał, idąc do szkoły. To jego duchowy i
estetyczny pejzaż.
Ratusz, kolegiata, liczące prawie czterysta lat arkadowe kamienice wokół Rynku,
brama wjazdowa i mur obronny. Ordynat Jan Zamoyski zadbał, by to przyjazne,
bezpieczne miasto miało piękną renesansową architekturę, importowaną prosto z
Włoch za sprawą słynnego budowniczego Bernarda Morando. Takie otoczenie budziło
w nastoletnim chłopcu poczucie harmonii, kształtowało jego smak i gust. Tworzyło
potrzebę obcowania z klasycznym pięknem.
Wpływ wywierało na niego także to, co widział i słyszał w domu. Kształtowały go
marzenia o życiu ciekawym, związanym ze sztuką, i podsycana przez matkę ambicja.
Trudno teraz powiedzieć, co bardziej. Poezji uczył się na pamięć w liceum (chodził
do klasy z łaciną).
Jego przyjaciel ze szkolnych lat, Jurek Słupecki, zamojski lekarz, przypomina
sobie, że Marek nie traktował tych zajęć jak nudnego obowiązku. Dzięki literaturze
odkrył ideał człowieka renesansu i sam starał się do niego upodobnić. Dlatego
malował, grał, śpiewał, a wkrótce też komponował, pisał i występował. Z tego żył.
Ktoś zauważył, że jako drogowskaz przyjął zasłyszaną gdzieś myśl: „Nigdy nie
bądź tym, kim pogardzasz”. W domu jego dzieciństwa często rozlewały się żale i
pretensje matki i ojca, dlatego w dorosłym życiu Marek unikał sytuacji, które nie
budowały w nim harmonii i spokoju, atmosfery, której brak tak bardzo odczuwał, gdy
żył z rodzicami.
W nieopublikowanych zapiskach jego matka odnotowała: Tyle zmartwień mieliśmy
z Markiem, bardzo nam chorował. Zygmunt często przebywał na wyjazdach
służbowych. Kiedy nie wyjeżdżał, to wracał bardzo późną nocą do domu, będąc już po
paru wódkach... Był bardzo towarzyski. Nie mogłam gniewać się, denerwować,
oponować, nie godzić się na taki styl życia [...]. Materialnie było nam ciężko, rodzice
bardzo mi pomagali, stale przychodziły paczki, ile ja tym cudownym rodzicom
zawdzięczam. Pisząc to po latach, mam oczy pełne łez.
U dziadków w Zamościu, gdzie miał i spokój, i dobrą atmosferę, i smakowite
potrawy podsuwane z miłością, Marek odzyskiwał wiarę, że rodzina to potęga,
wartość najcenniejsza.
Po latach, kiedy założył własną, dbał o nią i pielęgnował, nie reagując na natrętne
zaloty kobiet.
Wpis z rysunkiem do pamiętnika Wojtka Wiszniowskiego.
Jurek Słupecki zapamiętał, że jako chłopcy siadywali w dużym pokoju u Marka,
gdzie na ścianie wisiały jego rysunki, między innymi portrety dziadka. Starszy człowiek
z twarzą pooraną bruzdami był jego ulubionym modelem.
Grywał z kolegami w piłkę na zamojskich Plantach i całkiem dobrze sobie radził
jako reprezentant drużyny z Grodzkiej. Rozmowy w parku Zamoyskiego toczyły się o
chłopięcych sprawach, no i o kobietach.
Nie w takim duchu przebiegały jak teraz, w 2013 roku - zastrzega Jurek Słupecki. -
Koledzy spierali się, która aktorka jest ideałem urody: Zośka Loren czy Bardotka?
Marka nigdy nie udało się wyciągnąć na wagary. Zawsze przygotowany, świetny z
łaciny, uwielbiany przez nauczycieli, zwłaszcza przez profesor Franię Górską od
matematyki. Ale nie powiem - jak trzeba było, dawał ściągnąć.
Klucz do biedy
Wanda, jak mówią w rodzinie: inteligentna, ze sporą wiedzą, absolwentka szkoły
średniej, którą ukończyła na tajnych kompletach, notując po latach zdarzenia z
młodości, napisała:
Dzisiaj Zosia wróciła z przyjęcia u Dobrowolskich. Przyszła do pokoju, wlazła mi
do łóżka i taka rozogniona opowiedziała, że poznała hrabiego Wiszniowskiego ze
Lwowa. Co za obycie, zachwytom nie było końca, a jaka aparycja... Oj, coś mi
wygląda na to, że siostra się zadurzyła.
Tymczasem ona sama też się zakochała na zabój. Miała wtedy osiemnaście lat.
I to był klucz do jej biedy - uważa Wojciech Wiszniowski, siostrzeniec Wandy. -
Zygmunt, starszy od niej chyba o pięć lat, był pełnym uroku kobieciarzem. Potrafił
roztaczać nimb żołnierza Armii Krajowej, mistrza strzelców, uczestnika wielu
bojowych akcji. We wspomnieniach Wandy czytamy, że wszyscy byli nim zachwyceni,
jedynie Zosia, moja mama, przestrzegała: - Wandziu, to nie jest mężczyzna dla
ciebie. Jego obcesowość nie wyjdzie ci na dobre.
Poznali się najprawdopodobniej w Zamościu, w każdym razie Zygmunta widywano
w Adrii, restauracji Stryjków, gdzie Wanda kelnerowała. Zakochana nie zauważała, że
on zbyt wiele jak na jej standardy lubił wypić, miał za szeroki gest, przepadał za
towarzystwem, chętnie by wszystkich gościł i bawił się do rana.
Ich związek - mieszczanki i ambitnego, wyedukowanego przez życie chłopa - nie
był aż takim mezaliansem, jak twierdzą niektórzy. Zygmunt Grechuta obracał się w
branży transportowej. Miał smykałkę do samochodów. Podczas okupacji, jak
opowiadał, a wszyscy słuchali z podziwem, bo to były gadki przy kielichu i nikt nie
kwestionował ich prawdopodobieństwa, woził nawet jakiegoś Niemca - ważną szychę.
Którejś nocy jechali drogą w kierunku Lublina wzdłuż maszerującej kolumny
niemieckich żołnierzy. Jeden z nich wpadł pod koła ich samochodu i zginął na miejscu.
Przerażony Zygmunt chciał czmychnąć do lasu, ale ów ważny Niemiec, jego szef, kazał
mu milczeć i sam załatwił sprawę, ratując mu życie.
Po wojnie w takim mieście jak Zamość bardzo trudno było utrzymać rodzinę,
dlatego Grechutom pomagali krewni. Działała restauracja, były dochody.
Aż do lat siedemdziesiątych XX wieku w renesansowym mieście, nazywanym
dawniej Padwą Północy, żyło się dość spartańsko. Do wyjazdu Marka nie było
kanalizacji.
Wodę czerpano ze studni. Bogatym zamościanom dostarczał ją w wiadrach
woziwoda. Do ubikacji, nazywanej wychodkiem, chodziło się na podwórko - niegdyś
okazałe, po wojnie zaśmiecone przybudówkami wykorzystywanymi na warsztaty, a
teraz odrestaurowane i ukwiecone.
Będąc dzieckiem, Marek potrafił cieszyć się byle czym. I lubił obserwować. Na
przykład praczkę Tomaszową o rozłożystych biodrach i pełnych piersiach, jak
zawiązuje tobołek z brudną bielizną, zarzuca go na plecy i idzie prać w Łabuńce, tuż
przy śluzie. Marek chodził z nią nad rzekę, zdejmował z nóg tenisówki i stojąc boso,
czuł pod stopami przyjemny chłód ubitej ziemi. Wszystkie zapachy i smaki natury były
mu później potrzebne jak powietrze i spokój. Rzadziej jednak towarzyszył wesołej,
tęgiej praczce, niżby chciał. Matka wolała mieć syna na oku. Kochała go szalenie.
Pod koniec 1947 roku Grechutowie opuścili Zamość. Pół roku wcześniej „za
pracą” wyjechał do Warszawy ojciec Marka i upoważniony przez żonę rozglądał się za
odpowiednim miejscem do wspólnego życia. W trosce o zdrowie syna i jak najlepsze
dla niego warunki egzystencji Wanda listownie radziła mężowi, by szukał mieszkania
pod Warszawą, ponieważ „w stolicy nie ma ogrodów, są za to gruzy, kurz i hałas”.
Atrakcyjne i trudno dostępne miejsce w Chylicach pod Warszawą pomógł zdobyć
Grechutom mąż Elżbiety, najstarszej siostry Zygmunta, krewny jakiegoś ministra. Takie
koneksje były w socjalizmie na wagę złota. Chylice, położone tuż za Konstancinem,
łączyła wtedy ze stolicą kolejka wąskotorowa.
Rodzina zamieszkała na parterze willi w trzypokojowym mieszkaniu. Pieniądze na
nieruchomość pochodziły - jak twierdzi kuzyn Wojtek - z posagu Wandy. Można było
mieć nadzieję, że życie na swoim, w znacznie lepszych warunkach niż w jednym pokoju
bez wygód, w którym gnieździli się w trójkę w Zamościu, pomoże państwu Grechutom
ułożyć małżeńskie relacje.
Chylice, 1951 rok, willa przy ulicy Śniadeckich 8. Na schodach werandy siedzą: Zofia Wiszniowska z siostrzenicą
Anią Grechutą na kolanach, oparty o mamę Wojciech Wiszniowski, po lewej Marek Grechuta. W głębi pies myśliwski
Zygmunta Grechuty.
W grudniu 1948 roku przyszła na świat siostra Marka, Ania. Trzy lata później
ojciec kupił czeski samochód Aero. Zdarzenie to okazało się bardzo ważne dla jego
syna. Którejś soboty, w towarzystwie ciotecznego brata Wojtka, odbyli nim podróż z
Chylic do Zamościa.
Zrywne auto, świetny kierowca... - Tato, gazu! - wołał siedmioletni wówczas
Marek i grał wyprzedzanym kierowcom na nosie. Po latach jego kuzyn z Zamościa
powiedział, że Marek chciał być pierwszy, zawsze wygrywać w swojej dyscyplinie.
Przegrana go irytowała, ale nie krzyczał ani nie płakał. Odwracał się na pięcie i
odchodził. Ambitny był niesamowicie.
A ojcu w to graj, że może syn go przeskoczy i zajdzie wysoko. Ciekawe, na jaki
szczyt?
Podczas tej jazdy do teściów w Zamościu Zygmunt, spoglądając we wsteczne
lusterko, widział, jak chłopiec śmieje się i podskakuje z uciechy za każdym razem, gdy
samochód wjeżdża z impetem w kałuże.
Grechutowie nie należeli do ludzi oszczędnych. Pod tym względem dobrze się
dobrali.
Kiedy mieli pieniądze, nie odkładali na czarną godzinę. Zygmunt najpierw zarabiał
jako kierowca w jednym z ministerstw, a po kilku latach dostał pracę w stołecznych
zakładach PKS. Właśnie wtedy wysłał jedenastoletniego Marka na kolonie. Chłopiec
poznał tam przekleństwa, których nigdy nie słyszał w domu dziadków. W dorosłym
życiu unikał wulgaryzmów jak ognia.
Czy dlatego był subtelny, delikatny, że ojciec nie miał okazji nauczyć syna bójek i
innych tak zwanych męskich zachowań, a matka chciała odgrodzić go od takiego
świata, bo wiedziała, że się do niego nie nadaje? Można tak przypuszczać.
W latach siedemdziesiątych Zygmunt Grechuta został szefem bazy transportowej
polskiej budowy w Turcji. Zaprosił syna wówczas do siebie, lecz ten go nie odwiedził.
Jeździł już z zespołem Anawa po kraju, Europie i azjatyckich rejonach ZSRR.
Całkowicie pochłonęła go estradowa kariera.
Zygmunt Grechuta w czasie pobytu służbowego na Bliskim Wschodzie.
Wiosna, ach to ty
Na razie jednak Marek przebywał w podwarszawskich Chylicach, gdzie miał
krystaliczne powietrze, ciszę i spokój oraz nieskalaną przyrodę, do której uroków
zawsze równie tęsknił jak do cudów architektury podziwianych na całym świecie.
Rano wychodził ze swojego pokoju prosto do ogrodu pełnego kwiatów i drzew jabłoni
albo siadał na schodkach i przyglądał się rozkwitającej wiośnie. Wszystkimi zmysłami
chłonął wrażenia. Przeżywał je i zapamiętywał. Po latach napisał dowcipny, zmysłowy,
lekki jak piórko wiersz Wiosna, ach to ty i zaśpiewał:
Dzisiaj rano niespodzianie zapukała do mych drzwi,
Wcześniej, niż oczekiwałem, przyszły te cieplejsze dni.
Zdjąłem z niej zmoknięte palto, posadziłem vis-à-vis.
Zapachniało, zajaśniało - wiosna, ach to ty!
Wiosna, wiosna, wiosna, ach to ty!
Dni mijały coraz dłuższe, coraz cieplej było u mnie,
Coraz lżejsze miała suknie, lekko płynął wiosny strumień.
Wreszcie nocy raz czerwcowej zobaczyłem ją, jak śpi
Bez niczego, zrozumiałem - lato, echże ty!
Lato, lato, lato, echże ty...
Kiedy przyjeżdżał do Zamościa, chodził z przyszywaną babcią Honoratą, gorliwą
katoliczką, i z kuzynem Wojtkiem na majowe nabożeństwa do kolegiaty. Siadywali w
prawej nawie przy głównym ołtarzu, na biskupich fotelach z wyrzeźbionymi u
wezgłowia lwami.
Żeby się nie nudzić, chłopcy na zmianę wychodzili do ubikacji mieszczącej się na
zewnątrz.
Starsza pani ich nie strofowała. Dawała dzieciakom żyć.
Wojtek czuł w dzieciństwie żal do ich wspólnej babci, Salomei, że wyróżniała
Marka - nawet prezenty dawała mu lepsze. Żeby nie znienawidzić ciotecznego brata,
tłumaczył sobie, że tak wypada, bo rodzina Marka kiepsko stała finansowo. Ojciec, jak
utrzymywała matka, nieregularnie płacił alimenty. - To grząska sprawa - słyszę, mimo
to wchodzę na ten niepewny grunt. Rodzina Zygmunta utrzymuje, chociaż nie widziała
przekazów, że ojciec z pewnością wspomagał syna i córkę jeszcze w czasie studiów.
Bardzo ich kochał, a sknerą nie był.
Szczęśliwie dla przyszłej gwiazdy polskiej piosenki matka szybko dostrzegła
muzykalność syna i w pokoju stołowym stanęło pianino. Lekcji muzyki udzielał
Markowi pan Szołajski - organista z pobliskiego kościoła. Przekroczywszy
pięćdziesiątkę, pytany często o dzieciństwo i swoją wrażliwość, artysta mówił:
Jestem typem liryka zwróconego bardziej ku temu, co emocjonalne i ludzkie, niż
ku temu, co pragmatyczne. Wychowałem się w rodzinie wielopokoleniowej, bardzo ze
sobą zżytej. Pamiętam stare rodzinne pianino, na którym graliśmy z siostrą od
dzieciństwa, pięknie śpiewające siostry mojego ojca. I babcię, niezwykłej mądrości
osobę, która w dzień Wigilii nie pozwalała mówić o głupstwach. Wciąż jeszcze robi
na mnie wrażenie stara, rodzinna kamienica w Zamościu, kiedy odwiedzam mamę.
Senna zjawa.
Po ukończeniu trzydziestu lat do Zamościa wpadał sporadycznie, matce udawało
się jednak przez pewien czas stwarzać kojącą fikcję i dbać o pozory, które umacniały
ją w przekonaniu, że to ukochane dziecko, teraz popularny piosenkarz, jest kotwicą
trzymającą ją przy życiu. Gdy do rodziców przyjeżdżał kuzyn Wojtek, mówiła: - A
wiesz, Marek z Danusią przed chwilą wyjechali. Szkoda, żeście się nie spotkali. Albo:
- Mareczek jutro przyjedzie... - I snuła opowieść o jego sukcesach, które tak ją
cieszyły, jakby sama je osiągała, a nawet znacznie bardziej. Słyszałam, że to ona
rozbudziła ambicje syna. Przedstawiała mu wizje przyszłych sukcesów tak wielkich,
jakby rzeczywiście pchała go na szczyt Himalajów.
A może uważała, że trzeba syna stymulować? Dostrzegła jego wyjątkowość, którą
powinien się zachwycić szeroki świat, a nie tylko Zamość.
Zgodnie z matczynym planem Marek miał zostać zawodowym pianistą. Wirtuozem,
Rubinsteinem z Zamościa. Wanda w swoich zapiskach wspominała, że ładnie śpiewał,
ale nie wiemy, jakie lubił wtedy piosenki ani kto ich go uczył. Za to o nauczycielu,
którego zdobyła dla syna, napisała z entuzjazmem:
Pan Szołajski ze Skolimowa, z wyższym wykształceniem muzycznym w klasie
fortepianu, przyjeżdżał trzy razy w tygodniu na rowerze. Młody, przystojny, o miłym
usposobieniu, nigdy nie zawiódł - w deszcz, słotę, śnieżycę, zawsze przyjeżdżał.
Ciekawa jestem, co czuł, jak widział Marka w telewizji śpiewającego i grającego na
pianinie.
Muzyka nie dawała mu spokoju
Zaledwie siedmioletni Marek ćwiczył sumiennie i bez przymusu. Po wielu latach,
kiedy jego sława przygasła, a mimo to za Dni, których nie znamy otrzymał w serii
„Złota Kolekcja” swoją pierwszą Złotą Płytę (zadziwiające, że dopiero wówczas
sprzedaną w nakładzie pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy), powiedział, że wcześnie
zaczął „stukać w klawisze”. Sam widać tego potrzebował, muzyka już wtedy nie
dawała mu spokoju. Od dziecka pozostawał pod urokiem Chopina, podziwiał go i
wielbił. Transmisji z konkursów chopinowskich słuchał z rodzicami. Lubił ten rytuał i
tę rodzinną wspólnotę.
- Po tylu latach otrzymanie Złotej Płyty to dla mnie rzecz niezwykła. Bardzo mnie
cieszy, tym bardziej że jest pierwsza - przemówił 5 października 2001 roku do tłumu
fanów zgromadzonych na uroczystości w krakowskim Klubie MPiK.
Pół wieku wcześniej w Chylicach, których nie chciał opuścić, nie kusiły go
chłopięce harce, nikt go z domu nie wyciągał, z nikim się nie zaprzyjaźnił, ale dobrze
się tam czuł i bezpiecznie, mając przy sobie oboje rodziców. I ogród pełen drzew.
Podnosił z trawy opadłe pachnące słońcem jabłka. Lubił je najbardziej ze wszystkich
owoców.
Wakacje spędzał trochę tam, trochę u dziadków. Na jeden miesiąc przyjeżdżał do
Chylic Wojtek Wiszniowski - towarzysz wcześniejszych i późniejszych zabaw,
powiernik i przewodnik po harcerskich sprawnościach, które Marek z zapałem
zdobywał. Tamte czasy tak wspomina: Byliśmy zżyci. Święta, wakacje zawsze razem -
u nas myślało się w kategoriach tego, co jest dobre dla rodziny. Wszyscy się wspierali,
nikt nie został sam w potrzebie czy smutku.
Starszy o rok, w dzieciństwie Markowi imponowałem. W tych Chylicach czuliśmy
prawdziwą wolność, niekrępowaną swobodę. Były podchody, gra w ciupy, rower
pożyczony od sąsiadów, kąpiele w rzece... Na odgłos nadjeżdżającej wieczorem
kolejki Marek przerywał każdą zabawę, stawał w oknie i wypatrywał ojca. Był z nim
bardzo związany.
Zamość, 1952 rok. Święta Bożego Narodzenia u Witolda Stryjka. Z kokardą Ania Grechuta, w sweterku Basia
Stryjek, z przodu Wojciech Wiszniowski, z tyłu Marek Grechuta.
Wanda Grechuta nigdy o tym nie wspominała, a w tamtym czasie czuła do męża żal.
Tak podsumowała szóstą rocznicę przeprowadzki do Chylic: Przeważnie byłam
sama z dziećmi. Przyzwyczaiłam się do tego. Zygmunt, jeżeli już był, to tak
niesympatyczny, wręcz awanturniczy. Nie trzeba było jakiegoś poważnego powodu ku
temu, drobna sprawa, błaha rzecz, a już wybuchał jak wulkan. Kiedy wracał, drażnił go
najmniejszy bałagan w zabawkach Marka i Ani. Wszystko musiało być idealnie na
swoim miejscu. Jeśli zastał bałagan, to mnie się obrywało i im. Aby uniknąć takiej
sytuacji, przed godziną jego powrotu wszystko układaliśmy na miejsce. Dzieci przy
stole uczyły się. Ja musiałam być zajęta w kuchni. Swojego rodzaju to był teatr bez
publiczności.
W tamtych latach kobiety niemające zawodu nie odchodziły od mężów.
Rozczarowanie związkiem musiało więc być dla Wandy dramatyczne i
nieodwracalne, skoro zamierzała rozstać się już wcześniej. Ze swoich planów
zwierzyła się nawet rodzicom: Zygmunt jak zwykle uważa, że powinnam za jedne
pobory żyć cały miesiąc, święta zrobić, może mu jeszcze garnitur uszyć... Czy mamusia
wie, że zaczęłam rozmyślać nad powrotem do Zamościa z dziećmi? Przekonałam się,
że stale czegoś chce ode mnie. Nie mam przyjaciela ani dobrego towarzysza życia.
Z ich strony nie spotkała się jednak z zachętą.
W 1954 roku, jak mówią jedni, albo dwa lata później, jak twierdzą drudzy, Wanda
Grechuta przeżyła załamanie nerwowe i znalazła się w szpitalu. Nie radziła sobie z
małżeńskimi kłopotami, z mężczyzną, który stał się raczej źródłem udręki niż stabilnym
oparciem, a na pewno sprawił jej zawód.
Zdesperowana, ubłagała siostrę, by pod jej nieobecność w domu wywiozła dzieci
do Zamościa. Zofia Wiszniowska przekonywała szwagra, że to tylko na jakiś czas, że
dziadkowie bardzo za wnukami tęsknią. Zygmunt siłą dzieci nie zatrzymywał.
Zamierzał jednak sam je wychowywać, zapewnić im poczucie stabilizacji i
emocjonalnej równowagi, którego przy matce, jak sądził, nie zaznają.
Dzieci słuchają kolęd, od lewej: Wojciech Wiszniowski, Basia Stryjek, Marek Grechuta i Ania Grechuta.
Świadkowie potyczek rodzinnych w domu Grechutów mówią, że Zygmunt nie
potrafił dostosować się do oczekiwań żony. Jej świat był dla niego obcy i egzaltowany.
Źle znosił zmienność jej nastrojów i ciągłe żale. Mimo wszystko uważał, że rodzina
powinna trzymać się razem. Przysięga zobowiązuje, nie wolno ulegać złym emocjom -
także dla dobra dzieci, które muszą mieć przy sobie ojca i matkę.
Tymczasem po wyjściu ze szpitala Wanda wróciła nie do męża, lecz do Zamościa.
Istnieje również druga interpretacja znalezienia się matki Marka w szpitalu
psychiatrycznym i jej eksodusu z Chylic. W ”Ziemi Lubelskiej” Jerzy Słupecki, lekarz
zaprzyjaźniony nie tylko z Markiem, ale i z jego rodziną, odnosząc się polemicznie do
tekstu autorstwa Wojciecha Staszewskiego Nagle wypiął białe żagle, zamieszczonego
w ”Dużym Formacie”, magazynie reporterów „Gazety Wyborczej”, i zawierającego
informację, że matka Marka cierpiała na schizofrenię, chorobę dziedziczną, oraz że
leczyła się w Tworkach, pisze, iż zna sprawę z opowiadań swojej matki, która
pomagała Wandzie zatrzymać prawo do wychowywania dzieci. Wymagało to pobytu w
szpitalu psychiatrycznym na potwierdzenie, że jest zdrowa, wtedy dzieci wróciłyby do
Zamościa i zostały przy matce. Nie miałoby to miejsca, gdyby była chora. Z Markiem
już w szóstej klasie byliśmy znowu razem. Jego matką opiekowałem się jako lekarz do
jej ostatnich dni i zaświadczam, że nigdy nie leczyła się psychiatrycznie.
Nie rozstrzygniemy teraz, jak było naprawdę. Rodzice Marka nie żyją. Lekarz ze
szpitala w Tworkach również zmarł, ale nawet gdyby żył, nie powiedziałby słowa o
pacjentce zobowiązany tajemnicą zawodową. Wanda ostatni raz widziała męża na
sprawie rozwodowej.
Marek miał wtedy dwanaście lat. Kiedy został podziwianym artystą, mówił w
wywiadach, że rozstania rodziców nie przeżył boleśnie („Trudno, tak się stało”), ale ja
w to nie wierzę.
Chciał mieć ojca przy sobie. Nawet kłócącego się z matką - już by machnął na to
ręką - byle tylko był. Jak mówią krewni, nie mógł się pogodzić z rozwodem rodziców,
dlatego przez jeden rok mieszkał w Chylicach tylko z ojcem. Musieli żyć w dobrej
komitywie i nieźle sobie radzić. Jak wyglądało ich życie? W rodzinie Zygmunta nikt
tego nie wie.
Z kompleksami się nie obnosił
Do pewnego czasu świat dzieciństwa był dla Marka beztroski i radosny, ponieważ
otaczała go w nim miłość. Ból i rozpacz - można przypuszczać - przyszły dopiero
wtedy, kiedy rodzice się rozeszli, a on musiał wracać do Zamościa. Bez ojca. Od
tamtej pory potrzebował nieustannej akceptacji. Dźwigał ten kompleks, ale się z nim
nie obnosił. Gdy już jako dorosły włączał się do rozmowy o skrzywdzonych dzieciach,
głosem nie zdradzał wzruszenia, ale oczy mu wilgotniały.
Również przerwanie silnej więzi rodzinnej, jaką wytworzyli i pielęgnowali w nim
dziadkowie, mogło spowodować rozwój melancholii i smutku. I choroby. W niektórych
jego piosenkach wyraźnie brzmi tęsknota za czymś utraconym, nieosiągalnym,
idealnym, dobrym i szlachetnym. Nie chciał być znikąd, potrzebował życia
umocowanego w tradycji, gdzie wartością jest rodzina, wspólnota, nauka, praca. W
1991 roku, kiedy sam był już ojcem siedemnastoletniego syna, ukazała się jego autorska
płyta Piosenki dla dzieci i rodziców, a w jednym z utworów zabrzmiała prośba:
Zostawcie nam czysty kawałek świata.
Zostawcie nam strumyka czysty bieg.
Zostawcie nam lasy, ogrody w kwiatach,
Czyste powietrze, zimą czysty śnieg...
Dorastający Marek utrzymywał jednak kontakty z ojcem, a ponieważ matka ich
zabroniła, pielęgnował je po kryjomu.
Miał zostać wirtuozem, ale do szkoły muzycznej się nie dostał. Wybrał więc
architekturę, czemu wszyscy przyklasnęli, bo pięknie rysował, no i to był konkretny
zawód dla mężczyzny - dający możliwość utrzymania rodziny. Adwokat, lekarz,
architekt... Tak, te zawody budziły w Zamościu szacunek.
Ojciec odradzał Markowi artystyczną karierę. Niezapowiedziany odwiedził go
kiedyś w Krakowie, by mu ją wyperswadować. Obawiał się, że zrujnuje synowi
psychikę, zdewastuje zdrowie. Jego starania spełzły na niczym. Nie zawsze Marek czuł
akceptację ojca, miłość zaś - tak. Znajomi spostrzegli, że bardziej mu zależało na
ojcowskim uznaniu niż na sławie. Czy naprawdę nie wiedział, że Zygmunt był z niego
dumny? - Marek zdał kolokwium na piątkę, egzamin na bardzo dobry - tak jego tata
rozpoczynał rodzinne spotkania. A potem mówiło się o Marka piosenkach, o sławie...
Kiedy koncertował w Warszawie, kuzyni zawsze dostawali zaproszenia.
W nowej rodzinie, którą założył Zygmunt Grechuta, syn był mile widzianym
gościem.
W mieszkaniu na Mokotowie przy ulicy Batorego czekał na niego rozkładany
tapczan, w szafie piżama, a w przedpokoju kapcie. Macocha wiedziała, że lubił piżamy
flanelowe. Czy w latach sześćdziesiątych minionego wieku nosiło się w Polsce jakieś
inne? Od mojego ojca słyszę, że produkowano też perkalowe i jedwabne.
Tadeusz Woźniak, którego piosenkę Zegarmistrz światła śpiewało się w 1972 roku
nawet przy ogniskach, opowiada, jak w dowód wdzięczności za okazaną pomoc Marek
zorganizował na jego cześć huczne przyjęcie w mieszkaniu Zygmunta Grechuty. Był rok
1970. Gomułkę na stanowisku pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego Polskiej
Zjednoczonej Partii Robotniczej zastąpił w grudniu Edward Gierek. W Polsce nadal
żyło się bardzo skromnie, ale w sklepach pojawiły się papierosy Marlboro, krakersy,
zachodnie ciuchy, banany - dostępne przedtem wyłącznie w okolicach Bożego
Narodzenia.
O wyładunku cytrusów dostarczanych drogą morską informowały wszystkie media,
a Polska Kronika Filmowa pokazywała stosowne reportaże. Polskie dzieci myślały, że
owoce cytrusowe dojrzewają na bratniej Kubie zimą.
A to relacja Tadeusza Woźniaka: Grechuta dostał wtedy od reżysera Tadeusza
Łomnickiego propozycję napisania muzyki do sztuki Rodeo Aleksandra Ścibor-
Rylskiego z Andrzejem Łapickim w roli głównej.
Kameralna, obyczajowa, współczesna, cieszyła się powodzeniem. Co za
wyróżnienie! Marek, bez doświadczeń w samodzielnych rejestracjach, poprosił mnie o
pomoc w nagraniu, co też uczyniłem.
Głównym utworem sesji była Twoja postać (słowa: Józef Czechowicz, Tadeusz
Miciński). Zbyszek Wodecki zagrał na skrzypcach, ja zagrałem partię gitary, która
zresztą okazała się wiążąca także dla późniejszych wykonań utworu:
...dziwnie się srebrzysz aniele mój
w tęczowym piórze
nade mną góry wieżyce miast
nade mną
błękitne szerokie okna
i jasne smugi od lamp
i twoja postać, jasna postać
taką cię znam
taką cię znam...
Dlatego zostałem zaproszony do studia Polskich Nagrań mieszczącego się przy
ulicy Długiej - na sesję Anawy. Na pierwszej płycie Marka z 1970 roku akompaniuję w
utworach Twoja postać i Korowód.
W rewanżu za wyświadczoną wcześniej przysługę Marek zaprosił mnie na bankiet,
który urządził jego ojciec w warszawskim mieszkaniu obok klubu Stodoła. Pan
Zygmunt wyprawił prawdziwe przyjęcie. Musiał się bardzo utrudzić, ponieważ
wszystko było wspaniałe. Bogato zastawiony stół, dużo wódki - kolacja przeciągnęła
się do północy. Marek nie pił, Danka (żona Marka) nie piła. Moja pierwsza żona z
naszym synkiem Piotrkiem - podobnie.
Ojciec chciał Markowi zrobić przyjemność, starał się stworzyć jak najlepszą,
serdeczną atmosferę. Niezbyt wysoki, korpulentny mężczyzna z bujną osobowością,
ekspansywny, z dyrektorskim, władczym temperamentem, przypominał z wyglądu
nieżyjącego już aktora - Henryka Bąka. Pijąc równo, upił mnie do nieprzytomności, po
czym, idąc prosto z moim synkiem w nosidełku, zasiadł za kierownicą samochodu
Warszawa i zawiózł nas do domu.
Matka Marka mówiła jednak o Zygmuncie źle. Nastawiała przeciwko niemu córkę i
syna. To się fatalnie odbiło na obojgu, a zwłaszcza na Marku - zakłóciło mu budowanie
własnej tożsamości. Zdarzało się, o czym dowiaduję się od jego znajomych, że
wypierał ze świadomości ojca. Pytany o niego, odburkiwał: - Nie ma co o nim gadać.
A przecież potrzebował go wręcz atawistycznie, ojciec był dla niego pierwotnym
łącznikiem z męskim światem. On, a nie matka. Od niej nie mógł nauczyć się męskości,
opiekuńczości, zapewnienia kobiecie bezpieczeństwa. W dorosłym życiu to Marek
potrzebował opieki oraz chronienia. I je otrzymał - od żony.
I wtedy, i wcześniej tęsknił za idealną miłością. Marzenie o niej wyśpiewał w
utworze będącym kompilacją fragmentów dwóch osobnych wierszy autorstwa
Czechowicza i Micińskiego. Tak zręcznie je połączył, jakby sami autorzy postanowili
spleść zwrotki swojej poezji w harmonijnie brzmiącą frazę o miłości. Przez lata Twoja
postać należała do jego ulubionych piosenek.
Marta Sztokfisz Chwile, których nie znamy Opowieść o Marku Grechucie
Michałowi Sztokfiszowi i Jankowi Możdżyńskiemu, z miłością
I tak to się zaczęło Każdego dnia zrywam się z łóżka bladym świtem przy dźwiękach tej samej piosenki. Z łazienki, gdzie goli się mój dwudziestoletni syn Jasiek, słychać: „Nie dokazuj, miła, nie dokazuj...”. Chwytam się wszelkich sposobów, żeby to zmienić, ale nic z tego. Marek Grechuta i Anawa są zawsze na posterunku. Ta fascynacja syna miała taki początek. Jadąc pewnego razu samochodem, nastawiłam CD z przebojami Grechuty. Jasiek się zasłuchał. - Ładne, liryczne - powiedział. - Puszczę dziewczynie. - Spodoba się jej. Grechuta wzbogacał szarobure socjalistyczne życie nutą liryzmu i łagodności. Żartował, wzruszał, dawał nadzieję. Swoimi piosenkami potrafił wyciągnąć człowieka z psychicznego dołka, chociaż sam bywał w głębszym. Kiedy się pojawiał, znikała powszedniość i trywialność. Śpiewał o uczuciach, które bolą, cieszą, przemijają i rodzą się na nowo. O odwiecznej potrzebie miłości. Piosenka leciała za piosenką i Jasiek wtórował Grechucie śpiewającemu: „...w twoich oczach dwa ogniki już zwiastują, znaczą cel”. - Super - zaśmiał się, słysząc strofy Tuwimowskiego wiersza: Pani pachnie jak tuberozy. To nastraja i to podnieca. A ja lubię zapach narkozy, A najbardziej - gdy jest kobieca. - Tuberozy?! A ty znałaś Grechutę? Skąd się taki wziął i jak to zrobił, że nadal chce się go słuchać? - Odnalazł w sobie wyjątkowość, która pozwalała mu tworzyć. I żyć. Wiele osób o różnych gustach i poglądach odkryło w jego piosenkach świat swoich wartości. A ja, ciekawa, jak to jest, kiedy człowiek się zakocha, polubiłam go, bo jak nikt inny potrafił szare dni zmienić w kolorowy fresk. I jak nikt inny śpiewał o sprawach ważnych i pięknych równie pięknym językiem. Tak mu to wychodziło, jakby był sercem nieczułego świata. W pierwszych latach kariery przemawiał lirycznymi obrazami. Kiedy go słuchałam, czułam się szczęśliwsza. Miał niezwykły dar wywoływania wzruszeń. Posłuchaj: Będziesz miała imię jak wiosenna róża, będziesz miała miłość jak jesienna burza... Kiedy i na mnie spadło uczucie z siłą jesiennej burzy, wiedziałam, że odtąd tylko ten jeden - góral spod Tatr - będzie „słońce z pomarańczy w moje dłonie składać”.
Potem zostałam żoną górala i dziennikarką i poznałam osobiście Marka Grechutę, artystę, który ubarwiał mi życie. Opowieść o początkach jego kariery przypomina, Jaśku, bajkę. Dawno, dawno temu w królewskim mieście Krakowie spotkało się w klubie akademika Politechniki dwóch utalentowanych studentów architektury. Wiele ich różniło. Jeden, smukły blondyn o niebieskich oczach, pochodził z Zamościa i miał na imię Marek. Był subtelny, bardzo nieśmiały, czerwienił się, nie pił i nie palił. Drugi, Jan Kanty, starszy o dwa lata, rodem z Nowego Targu, pełen energii rozsadzającej mury i z apetytem na bujne życie, szlifował na pianinie jazzowe kawałki oraz komponował. Na świat patrzył odważnie i zawadiacko, a jego ambicje sięgały Giewontu. Obaj artystycznie utalentowani, obdarzeni wyobraźnią, mieli zapał do działania. Olbrzymie ambicje przekuwali w czyn. Pewnego razu ten pierwszy, czyli Grechuta, grał coś na pianinie, a tego drugiego, czyli Pawluśkiewicza, to zaciekawiło. Zaaranżował utwór Pomarańcze i mandarynki, a jego wykonawcę włączył do składu powstającego właśnie Kabaretu Architektów Anawa, który szybko zdobył popularność. Magnesem przyciągającym publiczność okazały się zarówno łatwe do zanucenia i pięknie skomponowane przez Jana Kantego piosenki: Tango Anawa, Serce, Nie dokazuj, jak też niezwykłość i oryginalność Marka jako wykonawcy. On stopił się z tą muzyką, inną niż modny wówczas bigbit o buntowniczej wymowie i hałaśliwym brzmieniu. I z poezją. Czuł ją, rozumiał. Z zespołem Anawa, który powstał w miejsce kabaretu, stworzył klimat niespotykanej w socjalizmie wykwintności. Zespół w zmieniającym się składzie towarzyszył Markowi przez wiele lat - do końca jego kariery. Czar i talent Grechuty najsilniej działały na kobiety. Te, które ceniły u mężczyzn subtelność, wdzięk i romantyczne klimaty, wprost szalały na jego punkcie. Nie wrzeszczały, nie histeryzowały, tylko siadały w pierwszych rzędach, wpatrzone z uwielbieniem w niewinnie wyglądającego chłopca, żarliwie śpiewającego o uczuciach. Niektóre słały do niego miłosne listy, były i takie, które chciały go uwieść. Powodzenie Jana Kantego mniej rzucało się w oczy, ale to on, kierownik muzyczny zespołu, aranżował i komponował większość piosenek. Talenty obu twórców się uzupełniały. Jeden inspirował drugiego tak spontanicznie, że po latach trudno wprost dociec, co było czyjego autorstwa i w jakim zakresie. Wtedy nie miało to dla żadnego z nich znaczenia. Adrenalinę wzmagały koncerty, szum oklasków działał jak narkotyk, a magii pieniądza jeszcze nie czuli. To Ewa Demarczyk dostrzegła, że w Krakowie pojawił się ktoś inny. Natchniony. Właśnie ona, gwiazda najjaśniej wtedy świecąca, której piosenek, takich jak Czarne anioły (muzyka: Zygmunt Konieczny, słowa: Wiesław Dymny) czy Karuzela z
Madonnami (muzyka: Zygmunt Konieczny, słowa: Miron Białoszewski), słuchano z zachwytem, nieraz z nabożną adoracją. Grechuta zdobył uwielbienie setek tysięcy rówieśników. Były koncerty transmitowane w telewizji, filmy, teledyski, długie trasy, nagrody na festiwalach, nagrania. I hop! - nim się zorientował, znalazł się na szczycie sławy. Szczyt okazał się wysoki. Za wysoki. Dla skromnego, nieśmiałego chłopca z prowincji to były Himalaje. I on nie wytrzymał takiego ciśnienia. Samouk, z muzyką i poezją we krwi, nadwrażliwy dwudziestolatek ze statecznej mieszczańskiej rodziny, którego piosenki miały uwodzicielski czar, psychicznie się rozsypał. Zdarzało się, że nie wiedział, co mówi, gdzie jest i kim jest, albo zapadał w lęk, bezruch, dojmujący smutek. Nie wyszedł zwycięsko z tej choroby, która z roku na rok się nasilała, dewastując mu życie. Miał gigantyczny talent. Śpiewał, komponował, pisał wiersze, malował. Niektórzy mówią, że ludzki mózg bywa planszą do gry dla jakichś wyższych sił. Metafizyka. I nieodgadniona tajemnica chorej psychiki. Obecna już w Motorku, utworze do słów wiersza Józefa Czechowicza: Żyjesz i jesteś meteorem lata całe tętni ciepła krew rytm wystukuje maleńki w piersiach motorek od mózgu do ręki biegnie drucik nie nerw jak na mechanizm przystało myśli masz ryte w metalu krążą po dziwnych kółkach nigdy nie wyjdą z tych kółek jesteś system mechanicznie doskonały jesteś system mechanicznie doskonały i nagle coś się zepsuło oto płaczesz... I ten dar czarowania odczarowanego świata. Znajomy student powiedział mi: - Pieprzę komunizm, pieprzę socjalizm, pieprzę demokrację. Uwielbiam Grechutę! Te słowa dodałyby Markowi otuchy - bardzo mu zależało na młodej publiczności. Wprawdzie artystyczne apogeum przeżył w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, lecz jego nagrania nadal uchodzą za niedościgły wzór dla polskich wykonawców. Janowi Kantemu udało się stworzyć zespół muzyków, który mógł grać wszędzie - także w filharmonii brzmiał profesjonalnie. A Marek, w liceum świetny recytator, odkrył przed nami poezję, która dzięki jego wykonaniom trafiła do naszych serc i domów. Śpiewanych przez niego wierszy Mickiewicza, Wyspiańskiego,
Gałczyńskiego, Nowaka, Moczulskiego, Zycha czy utworów Witkacego słuchało się w salach koncertowych, klubach, domach kultury i remizach strażackich. Puszczano je na prywatkach, dansingach i polach namiotowych. Były z nami wszędzie. I pomyśleć, że na początku chciał tylko zaśpiewać kilka dobrych piosenek. I żeby one pożyły dłużej niż on. Tyle by mu wystarczyło. Jego marzenia dalej nie sięgały. Tymczasem rzeczywistość je przerosła. „Wczesny Grechuta”, śpiewający z zespołem Anawa, jest lekki, radosny i refleksyjny - mistrzowski i niepowtarzalny. „Późny Grechuta” śpiewa przejmujące dramatyczne traktaty, wiersze dla dzieci i rodziców, wspomina bliskie mu miejsca, mówi o wartościach fundamentalnych. Spora część z tego, co nagrał, a w dorobku ma trzynaście albumów, nieustannie cieszy słuchaczy. Mijają lata, stary wiek przeminął, zmieniają się mody i style, a wielu z nas nadal dobrze się czuje w jego artystycznym towarzystwie. *** Marek Grechuta na świat przyszedł dostojnie i staroświecko - w asyście lekarza ginekologa, położnej Janeczkowej i babci. Poród odbył się w domu dziadków: Michała i Salomei Stryjków - właścicieli kamienicy przy ulicy Grodzkiej 7 na zamojskiej Starówce. Zajmowali na piętrze cztery pokoje z kuchnią. Okna trzech wychodziły na ulicę, a jednego - wraz z kuchennym - na podwórze. Na dole mieściła się restauracja Adria, królestwo dziadka, który nią zarządzał. Na ogół tylko formalnie, bo chociaż przywykł rządzić, nad obowiązki restauratora przedkładał przechadzki po mieście z laseczką w ręku oraz spotkania towarzyskie, podczas których rozmowy toczyły się wokół spraw Zamościa, polityki, sytuacji w kraju, podatków oraz zaopatrzenia. Przed wojną Michał Stryjek miał w oficynie kamienicy Ptaszyńskich przy ulicy Żeromskiego zakład krawiecki. Zawodu uczył się w Petersburgu i Dreźnie, ale swego fachu nie lubił i dlatego niewiele dni spędził przy maszynie do szycia. Kiedy pojawiał się ważny klient, młodsza córka Wanda - przyszła matka Marka - szukała ojca u okolicznych rzemieślników i sklepikarzy. Zwyczajnych klientów obsługiwali czeladnicy. Interes dobrze prosperował, skoro po paru latach krawiec kupił wspomnianą kamienicę przy Grodzkiej 7 i został restauratorem. Rodzina nie wie, czy w tym celu zaciągnął kredyt hipoteczny, pamięta natomiast, że Michał Stryjek należał do ludzi ambitnych - chciał żyć na poziomie i odpowiednio wyposażyć swoje dorastające córki. Nigdy natomiast nie przypuszczał, że kiedyś nie będzie miał za co kupić lodów ukochanemu wnukowi, który po latach został znanym piosenkarzem.
Marek w 1962 roku, pod koniec liceum.
Krzyk Marka był silny i donośny Zimą staw w Zamościu skuwa gruba warstwa lodu. W tamtych latach wozacy piłowali taflę na kawałki, przywozili je do restauracji Michała Stryjka i po deskach spuszczali do piwnicy, gdzie przechowywane w odpowiednich szafkach, utrzymywały niską temperaturę w chłodni aż do kolejnej zimy. Do czasu upaństwowienia Adrii rodzina Stryjków żyła dostatnio, o czym świadczą nie tylko opowieści bliskich, ale także zdjęcia nestora rodu przy własnym samochodzie. I chociaż domownicy jadali obiady przeważnie w restauracji, kuzyn Marka pamięta, że w stołowym stał duży, owalny dębowy stół, wokół osiem krzeseł ze skórzanymi siedzeniami, a w kredensie czekała na świąteczne okazje porcelanowa zastawa. Córki Salomei i Michała Stryjków - Zosia i Wanda - mieszkały u rodziców także po zamążpójściu i urodzeniu dzieci. Starsza w posagu przejęła Adrię, młodsza dostała niebawem wiano w gotówce. Rodziny zajmowały oddzielne pokoje - kuchnię miały wspólną. Wszyscy żyli zgodnie, unikając konfliktów i zadrażnień. W powojennej, niepewnej rzeczywistości młodym kobietom towarzyszyło kojące poczucie, że cokolwiek się zdarzy, z pomocą rodziców dadzą sobie radę. Zanim Wanda została matką, wybrała imię dla dziecka. Jeśli urodzi się syn, nazwie go Markiem - imieniem brzmiącym naprawdę pięknie i szlachetnie. 10 grudnia 1945 roku o godzinie osiemnastej urodziła wymarzonego chłopca - szybko i bezproblemowo, mając zapewnioną fachową pomoc i życzliwych ludzi koło siebie. Zamiast cichego płaczu niemowlęcia, usłyszała krzyk synka - silny i donośny. Ucieszyła ją też uroda chłopca: jasne włosy, niebieskie oczy i cała reszta kształtna nad wyraz. Odczuła wreszcie ulgę i taką błogość, którą nazwałaby chyba szczęściem, gdyby nie żal do męża, że w takiej chwili zabrakło go przy niej, że nie on pierwszy wziął na ręce owiniętego w pieluszki synka.
Wanda Grechuta z mężem tuż po ceremonii ślubnej. Zygmunt Grechuta nie czekał na narodziny dziecka ani w sąsiednim pokoju, gdzie zebrała się rodzina i przyjaciele, ani nawet w kuchni. Już by mu wybaczyła, gdyby siedział piętro niżej, w Adrii, i oczekiwał narodzin potomka przy kielichu. Ale on pojawił się w domu dopiero nazajutrz. Nie wiadomo, co go zatrzymało w tym ważnym dla żony dniu. Miała mu to za złe do końca ich trzynaście lat trwającego małżeństwa. Zygmunt Grechuta i Wanda Stryjkówna pobrali się rok wcześniej. Grudzień 1944 roku był mroźny i śnieżny. Panna młoda miała na sobie jasny płaszczyk, skromną sukienkę i krótki welon, pan młody wystąpił w zwyczajnym dwurzędowym garniturze. Po ceremonii zaślubin w zamojskiej kolegiacie, oddalonej od domu weselnego blisko sześćset metrów, mąż niósł żonę do Adrii na rękach przez sporą część drogi. Z oddali słychać było muzykę: orkiestra cygańska grała marsza weselnego. Wesele było huczne, atmosfera wyjątkowa, bo to drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, i nawet nie czuło się, że trwała jeszcze wojna. Panna młoda pochodziła ze środowiska mieszczańskiego, pan młody - z chłopskiego, ze wsi Krynice położonej dwadzieścia kilometrów od Zamościa. Rodzina była wielodzietna: Zygmunt miał trzech braci i trzy siostry. Po latach Marek w tajemnicy przed matką robił do Krynic rowerowe wycieczki, bo odkąd zabrakło ojca w rodzinie, chciał być blisko miejsca jego urodzenia. Zygmunt wyglądał i nosił się zdecydowanie po męsku: oficerki, szary płaszcz albo kurtka. W rodzinie mówiono, że walczył w Batalionach Chłopskich, potem w Armii Krajowej. Mówiono też, że mógł łamać kobietom serca. To był twardy gość, o dominującym typie osobowości. Jego urok osobisty robił wrażenie. Dzisiaj nikt nie wie, czym się dokładnie zajmował, kiedy
Marek przyszedł na świat. Zdecydowano, że chrzciny syna odbędą się na wiosnę - w kwietniu 1946 roku w kolegiacie zamojskiej. Rodzicami chrzestnymi zostali: Elżbieta, najstarsza siostra Zygmunta, i Witold Wiszniowski, szwagier Wandy. Kilka osób pamięta, że ojciec Marka lubił wesołe życie. Miał szeroki gest i dobrze brzmiący, donośny głos, uzdolnienia techniczne oraz smykałkę do samochodów. Siedem lat później rozpierała go duma, kiedy zasiadł za kółkiem własnego samochodu. Był znakomitym kierowcą i świetnym tancerzem. Jeszcze niedawno Anna K., rodem z Zamościa, opowiadała swojej córce, jak tańczyła z Zygmuntem na dansingu w zamojskiej restauracji. Kilkanaście lat później dzieci jego rodzeństwa z radością oczekiwały świąt Bożego Narodzenia. Wiedziały, że wujek Zygmunt zaintonuje przed wieczerzą kolędy, do niego dołączy reszta familii, a ich mocne, czyste głosy będą się niosły z dziewiątego piętra aż na parter zwykłego warszawskiego bloku na Mokotowie, dokąd w latach siedemdziesiątych ich krewny sprowadził się z nową żoną, Marią. W innych domach i w innych miastach - rodzina rozproszyła się po Polsce - Zygmunt śpiewał z braćmi (trzy basy, jeden tenor) piosenki biesiadne i pieśni legionowe. Miał sentyment do Piłsudskiego i trochę jak marszałek zaciągał z litewska. Dzieciństwo Marka upływało w wielopokoleniowej, tradycyjnej zamojskiej rodzinie. Wsparcie i miłość dziadków Stryjków była dla niego czymś tak naturalnym i oczywistym jak renesansowe budowle, które mijał, idąc do szkoły. To jego duchowy i estetyczny pejzaż. Ratusz, kolegiata, liczące prawie czterysta lat arkadowe kamienice wokół Rynku, brama wjazdowa i mur obronny. Ordynat Jan Zamoyski zadbał, by to przyjazne, bezpieczne miasto miało piękną renesansową architekturę, importowaną prosto z Włoch za sprawą słynnego budowniczego Bernarda Morando. Takie otoczenie budziło w nastoletnim chłopcu poczucie harmonii, kształtowało jego smak i gust. Tworzyło potrzebę obcowania z klasycznym pięknem. Wpływ wywierało na niego także to, co widział i słyszał w domu. Kształtowały go marzenia o życiu ciekawym, związanym ze sztuką, i podsycana przez matkę ambicja. Trudno teraz powiedzieć, co bardziej. Poezji uczył się na pamięć w liceum (chodził do klasy z łaciną). Jego przyjaciel ze szkolnych lat, Jurek Słupecki, zamojski lekarz, przypomina sobie, że Marek nie traktował tych zajęć jak nudnego obowiązku. Dzięki literaturze odkrył ideał człowieka renesansu i sam starał się do niego upodobnić. Dlatego malował, grał, śpiewał, a wkrótce też komponował, pisał i występował. Z tego żył. Ktoś zauważył, że jako drogowskaz przyjął zasłyszaną gdzieś myśl: „Nigdy nie bądź tym, kim pogardzasz”. W domu jego dzieciństwa często rozlewały się żale i pretensje matki i ojca, dlatego w dorosłym życiu Marek unikał sytuacji, które nie
budowały w nim harmonii i spokoju, atmosfery, której brak tak bardzo odczuwał, gdy żył z rodzicami. W nieopublikowanych zapiskach jego matka odnotowała: Tyle zmartwień mieliśmy z Markiem, bardzo nam chorował. Zygmunt często przebywał na wyjazdach służbowych. Kiedy nie wyjeżdżał, to wracał bardzo późną nocą do domu, będąc już po paru wódkach... Był bardzo towarzyski. Nie mogłam gniewać się, denerwować, oponować, nie godzić się na taki styl życia [...]. Materialnie było nam ciężko, rodzice bardzo mi pomagali, stale przychodziły paczki, ile ja tym cudownym rodzicom zawdzięczam. Pisząc to po latach, mam oczy pełne łez. U dziadków w Zamościu, gdzie miał i spokój, i dobrą atmosferę, i smakowite potrawy podsuwane z miłością, Marek odzyskiwał wiarę, że rodzina to potęga, wartość najcenniejsza. Po latach, kiedy założył własną, dbał o nią i pielęgnował, nie reagując na natrętne zaloty kobiet. Wpis z rysunkiem do pamiętnika Wojtka Wiszniowskiego. Jurek Słupecki zapamiętał, że jako chłopcy siadywali w dużym pokoju u Marka, gdzie na ścianie wisiały jego rysunki, między innymi portrety dziadka. Starszy człowiek z twarzą pooraną bruzdami był jego ulubionym modelem. Grywał z kolegami w piłkę na zamojskich Plantach i całkiem dobrze sobie radził jako reprezentant drużyny z Grodzkiej. Rozmowy w parku Zamoyskiego toczyły się o chłopięcych sprawach, no i o kobietach. Nie w takim duchu przebiegały jak teraz, w 2013 roku - zastrzega Jurek Słupecki. - Koledzy spierali się, która aktorka jest ideałem urody: Zośka Loren czy Bardotka? Marka nigdy nie udało się wyciągnąć na wagary. Zawsze przygotowany, świetny z łaciny, uwielbiany przez nauczycieli, zwłaszcza przez profesor Franię Górską od matematyki. Ale nie powiem - jak trzeba było, dawał ściągnąć.
Klucz do biedy Wanda, jak mówią w rodzinie: inteligentna, ze sporą wiedzą, absolwentka szkoły średniej, którą ukończyła na tajnych kompletach, notując po latach zdarzenia z młodości, napisała: Dzisiaj Zosia wróciła z przyjęcia u Dobrowolskich. Przyszła do pokoju, wlazła mi do łóżka i taka rozogniona opowiedziała, że poznała hrabiego Wiszniowskiego ze Lwowa. Co za obycie, zachwytom nie było końca, a jaka aparycja... Oj, coś mi wygląda na to, że siostra się zadurzyła. Tymczasem ona sama też się zakochała na zabój. Miała wtedy osiemnaście lat. I to był klucz do jej biedy - uważa Wojciech Wiszniowski, siostrzeniec Wandy. - Zygmunt, starszy od niej chyba o pięć lat, był pełnym uroku kobieciarzem. Potrafił roztaczać nimb żołnierza Armii Krajowej, mistrza strzelców, uczestnika wielu bojowych akcji. We wspomnieniach Wandy czytamy, że wszyscy byli nim zachwyceni, jedynie Zosia, moja mama, przestrzegała: - Wandziu, to nie jest mężczyzna dla ciebie. Jego obcesowość nie wyjdzie ci na dobre. Poznali się najprawdopodobniej w Zamościu, w każdym razie Zygmunta widywano w Adrii, restauracji Stryjków, gdzie Wanda kelnerowała. Zakochana nie zauważała, że on zbyt wiele jak na jej standardy lubił wypić, miał za szeroki gest, przepadał za towarzystwem, chętnie by wszystkich gościł i bawił się do rana. Ich związek - mieszczanki i ambitnego, wyedukowanego przez życie chłopa - nie był aż takim mezaliansem, jak twierdzą niektórzy. Zygmunt Grechuta obracał się w branży transportowej. Miał smykałkę do samochodów. Podczas okupacji, jak opowiadał, a wszyscy słuchali z podziwem, bo to były gadki przy kielichu i nikt nie kwestionował ich prawdopodobieństwa, woził nawet jakiegoś Niemca - ważną szychę. Którejś nocy jechali drogą w kierunku Lublina wzdłuż maszerującej kolumny niemieckich żołnierzy. Jeden z nich wpadł pod koła ich samochodu i zginął na miejscu. Przerażony Zygmunt chciał czmychnąć do lasu, ale ów ważny Niemiec, jego szef, kazał mu milczeć i sam załatwił sprawę, ratując mu życie. Po wojnie w takim mieście jak Zamość bardzo trudno było utrzymać rodzinę, dlatego Grechutom pomagali krewni. Działała restauracja, były dochody. Aż do lat siedemdziesiątych XX wieku w renesansowym mieście, nazywanym dawniej Padwą Północy, żyło się dość spartańsko. Do wyjazdu Marka nie było kanalizacji. Wodę czerpano ze studni. Bogatym zamościanom dostarczał ją w wiadrach woziwoda. Do ubikacji, nazywanej wychodkiem, chodziło się na podwórko - niegdyś okazałe, po wojnie zaśmiecone przybudówkami wykorzystywanymi na warsztaty, a teraz odrestaurowane i ukwiecone. Będąc dzieckiem, Marek potrafił cieszyć się byle czym. I lubił obserwować. Na
przykład praczkę Tomaszową o rozłożystych biodrach i pełnych piersiach, jak zawiązuje tobołek z brudną bielizną, zarzuca go na plecy i idzie prać w Łabuńce, tuż przy śluzie. Marek chodził z nią nad rzekę, zdejmował z nóg tenisówki i stojąc boso, czuł pod stopami przyjemny chłód ubitej ziemi. Wszystkie zapachy i smaki natury były mu później potrzebne jak powietrze i spokój. Rzadziej jednak towarzyszył wesołej, tęgiej praczce, niżby chciał. Matka wolała mieć syna na oku. Kochała go szalenie. Pod koniec 1947 roku Grechutowie opuścili Zamość. Pół roku wcześniej „za pracą” wyjechał do Warszawy ojciec Marka i upoważniony przez żonę rozglądał się za odpowiednim miejscem do wspólnego życia. W trosce o zdrowie syna i jak najlepsze dla niego warunki egzystencji Wanda listownie radziła mężowi, by szukał mieszkania pod Warszawą, ponieważ „w stolicy nie ma ogrodów, są za to gruzy, kurz i hałas”. Atrakcyjne i trudno dostępne miejsce w Chylicach pod Warszawą pomógł zdobyć Grechutom mąż Elżbiety, najstarszej siostry Zygmunta, krewny jakiegoś ministra. Takie koneksje były w socjalizmie na wagę złota. Chylice, położone tuż za Konstancinem, łączyła wtedy ze stolicą kolejka wąskotorowa. Rodzina zamieszkała na parterze willi w trzypokojowym mieszkaniu. Pieniądze na nieruchomość pochodziły - jak twierdzi kuzyn Wojtek - z posagu Wandy. Można było mieć nadzieję, że życie na swoim, w znacznie lepszych warunkach niż w jednym pokoju bez wygód, w którym gnieździli się w trójkę w Zamościu, pomoże państwu Grechutom ułożyć małżeńskie relacje. Chylice, 1951 rok, willa przy ulicy Śniadeckich 8. Na schodach werandy siedzą: Zofia Wiszniowska z siostrzenicą Anią Grechutą na kolanach, oparty o mamę Wojciech Wiszniowski, po lewej Marek Grechuta. W głębi pies myśliwski Zygmunta Grechuty. W grudniu 1948 roku przyszła na świat siostra Marka, Ania. Trzy lata później ojciec kupił czeski samochód Aero. Zdarzenie to okazało się bardzo ważne dla jego syna. Którejś soboty, w towarzystwie ciotecznego brata Wojtka, odbyli nim podróż z Chylic do Zamościa. Zrywne auto, świetny kierowca... - Tato, gazu! - wołał siedmioletni wówczas Marek i grał wyprzedzanym kierowcom na nosie. Po latach jego kuzyn z Zamościa powiedział, że Marek chciał być pierwszy, zawsze wygrywać w swojej dyscyplinie.
Przegrana go irytowała, ale nie krzyczał ani nie płakał. Odwracał się na pięcie i odchodził. Ambitny był niesamowicie. A ojcu w to graj, że może syn go przeskoczy i zajdzie wysoko. Ciekawe, na jaki szczyt? Podczas tej jazdy do teściów w Zamościu Zygmunt, spoglądając we wsteczne lusterko, widział, jak chłopiec śmieje się i podskakuje z uciechy za każdym razem, gdy samochód wjeżdża z impetem w kałuże. Grechutowie nie należeli do ludzi oszczędnych. Pod tym względem dobrze się dobrali. Kiedy mieli pieniądze, nie odkładali na czarną godzinę. Zygmunt najpierw zarabiał jako kierowca w jednym z ministerstw, a po kilku latach dostał pracę w stołecznych zakładach PKS. Właśnie wtedy wysłał jedenastoletniego Marka na kolonie. Chłopiec poznał tam przekleństwa, których nigdy nie słyszał w domu dziadków. W dorosłym życiu unikał wulgaryzmów jak ognia. Czy dlatego był subtelny, delikatny, że ojciec nie miał okazji nauczyć syna bójek i innych tak zwanych męskich zachowań, a matka chciała odgrodzić go od takiego świata, bo wiedziała, że się do niego nie nadaje? Można tak przypuszczać. W latach siedemdziesiątych Zygmunt Grechuta został szefem bazy transportowej polskiej budowy w Turcji. Zaprosił syna wówczas do siebie, lecz ten go nie odwiedził. Jeździł już z zespołem Anawa po kraju, Europie i azjatyckich rejonach ZSRR. Całkowicie pochłonęła go estradowa kariera. Zygmunt Grechuta w czasie pobytu służbowego na Bliskim Wschodzie.
Wiosna, ach to ty Na razie jednak Marek przebywał w podwarszawskich Chylicach, gdzie miał krystaliczne powietrze, ciszę i spokój oraz nieskalaną przyrodę, do której uroków zawsze równie tęsknił jak do cudów architektury podziwianych na całym świecie. Rano wychodził ze swojego pokoju prosto do ogrodu pełnego kwiatów i drzew jabłoni albo siadał na schodkach i przyglądał się rozkwitającej wiośnie. Wszystkimi zmysłami chłonął wrażenia. Przeżywał je i zapamiętywał. Po latach napisał dowcipny, zmysłowy, lekki jak piórko wiersz Wiosna, ach to ty i zaśpiewał: Dzisiaj rano niespodzianie zapukała do mych drzwi, Wcześniej, niż oczekiwałem, przyszły te cieplejsze dni. Zdjąłem z niej zmoknięte palto, posadziłem vis-à-vis. Zapachniało, zajaśniało - wiosna, ach to ty! Wiosna, wiosna, wiosna, ach to ty! Dni mijały coraz dłuższe, coraz cieplej było u mnie, Coraz lżejsze miała suknie, lekko płynął wiosny strumień. Wreszcie nocy raz czerwcowej zobaczyłem ją, jak śpi Bez niczego, zrozumiałem - lato, echże ty! Lato, lato, lato, echże ty... Kiedy przyjeżdżał do Zamościa, chodził z przyszywaną babcią Honoratą, gorliwą katoliczką, i z kuzynem Wojtkiem na majowe nabożeństwa do kolegiaty. Siadywali w prawej nawie przy głównym ołtarzu, na biskupich fotelach z wyrzeźbionymi u wezgłowia lwami. Żeby się nie nudzić, chłopcy na zmianę wychodzili do ubikacji mieszczącej się na zewnątrz. Starsza pani ich nie strofowała. Dawała dzieciakom żyć. Wojtek czuł w dzieciństwie żal do ich wspólnej babci, Salomei, że wyróżniała Marka - nawet prezenty dawała mu lepsze. Żeby nie znienawidzić ciotecznego brata, tłumaczył sobie, że tak wypada, bo rodzina Marka kiepsko stała finansowo. Ojciec, jak utrzymywała matka, nieregularnie płacił alimenty. - To grząska sprawa - słyszę, mimo to wchodzę na ten niepewny grunt. Rodzina Zygmunta utrzymuje, chociaż nie widziała przekazów, że ojciec z pewnością wspomagał syna i córkę jeszcze w czasie studiów. Bardzo ich kochał, a sknerą nie był. Szczęśliwie dla przyszłej gwiazdy polskiej piosenki matka szybko dostrzegła muzykalność syna i w pokoju stołowym stanęło pianino. Lekcji muzyki udzielał Markowi pan Szołajski - organista z pobliskiego kościoła. Przekroczywszy pięćdziesiątkę, pytany często o dzieciństwo i swoją wrażliwość, artysta mówił: Jestem typem liryka zwróconego bardziej ku temu, co emocjonalne i ludzkie, niż
ku temu, co pragmatyczne. Wychowałem się w rodzinie wielopokoleniowej, bardzo ze sobą zżytej. Pamiętam stare rodzinne pianino, na którym graliśmy z siostrą od dzieciństwa, pięknie śpiewające siostry mojego ojca. I babcię, niezwykłej mądrości osobę, która w dzień Wigilii nie pozwalała mówić o głupstwach. Wciąż jeszcze robi na mnie wrażenie stara, rodzinna kamienica w Zamościu, kiedy odwiedzam mamę. Senna zjawa. Po ukończeniu trzydziestu lat do Zamościa wpadał sporadycznie, matce udawało się jednak przez pewien czas stwarzać kojącą fikcję i dbać o pozory, które umacniały ją w przekonaniu, że to ukochane dziecko, teraz popularny piosenkarz, jest kotwicą trzymającą ją przy życiu. Gdy do rodziców przyjeżdżał kuzyn Wojtek, mówiła: - A wiesz, Marek z Danusią przed chwilą wyjechali. Szkoda, żeście się nie spotkali. Albo: - Mareczek jutro przyjedzie... - I snuła opowieść o jego sukcesach, które tak ją cieszyły, jakby sama je osiągała, a nawet znacznie bardziej. Słyszałam, że to ona rozbudziła ambicje syna. Przedstawiała mu wizje przyszłych sukcesów tak wielkich, jakby rzeczywiście pchała go na szczyt Himalajów. A może uważała, że trzeba syna stymulować? Dostrzegła jego wyjątkowość, którą powinien się zachwycić szeroki świat, a nie tylko Zamość. Zgodnie z matczynym planem Marek miał zostać zawodowym pianistą. Wirtuozem, Rubinsteinem z Zamościa. Wanda w swoich zapiskach wspominała, że ładnie śpiewał, ale nie wiemy, jakie lubił wtedy piosenki ani kto ich go uczył. Za to o nauczycielu, którego zdobyła dla syna, napisała z entuzjazmem: Pan Szołajski ze Skolimowa, z wyższym wykształceniem muzycznym w klasie fortepianu, przyjeżdżał trzy razy w tygodniu na rowerze. Młody, przystojny, o miłym usposobieniu, nigdy nie zawiódł - w deszcz, słotę, śnieżycę, zawsze przyjeżdżał. Ciekawa jestem, co czuł, jak widział Marka w telewizji śpiewającego i grającego na pianinie.
Muzyka nie dawała mu spokoju Zaledwie siedmioletni Marek ćwiczył sumiennie i bez przymusu. Po wielu latach, kiedy jego sława przygasła, a mimo to za Dni, których nie znamy otrzymał w serii „Złota Kolekcja” swoją pierwszą Złotą Płytę (zadziwiające, że dopiero wówczas sprzedaną w nakładzie pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy), powiedział, że wcześnie zaczął „stukać w klawisze”. Sam widać tego potrzebował, muzyka już wtedy nie dawała mu spokoju. Od dziecka pozostawał pod urokiem Chopina, podziwiał go i wielbił. Transmisji z konkursów chopinowskich słuchał z rodzicami. Lubił ten rytuał i tę rodzinną wspólnotę. - Po tylu latach otrzymanie Złotej Płyty to dla mnie rzecz niezwykła. Bardzo mnie cieszy, tym bardziej że jest pierwsza - przemówił 5 października 2001 roku do tłumu fanów zgromadzonych na uroczystości w krakowskim Klubie MPiK. Pół wieku wcześniej w Chylicach, których nie chciał opuścić, nie kusiły go chłopięce harce, nikt go z domu nie wyciągał, z nikim się nie zaprzyjaźnił, ale dobrze się tam czuł i bezpiecznie, mając przy sobie oboje rodziców. I ogród pełen drzew. Podnosił z trawy opadłe pachnące słońcem jabłka. Lubił je najbardziej ze wszystkich owoców. Wakacje spędzał trochę tam, trochę u dziadków. Na jeden miesiąc przyjeżdżał do Chylic Wojtek Wiszniowski - towarzysz wcześniejszych i późniejszych zabaw, powiernik i przewodnik po harcerskich sprawnościach, które Marek z zapałem zdobywał. Tamte czasy tak wspomina: Byliśmy zżyci. Święta, wakacje zawsze razem - u nas myślało się w kategoriach tego, co jest dobre dla rodziny. Wszyscy się wspierali, nikt nie został sam w potrzebie czy smutku. Starszy o rok, w dzieciństwie Markowi imponowałem. W tych Chylicach czuliśmy prawdziwą wolność, niekrępowaną swobodę. Były podchody, gra w ciupy, rower pożyczony od sąsiadów, kąpiele w rzece... Na odgłos nadjeżdżającej wieczorem kolejki Marek przerywał każdą zabawę, stawał w oknie i wypatrywał ojca. Był z nim bardzo związany.
Zamość, 1952 rok. Święta Bożego Narodzenia u Witolda Stryjka. Z kokardą Ania Grechuta, w sweterku Basia Stryjek, z przodu Wojciech Wiszniowski, z tyłu Marek Grechuta. Wanda Grechuta nigdy o tym nie wspominała, a w tamtym czasie czuła do męża żal. Tak podsumowała szóstą rocznicę przeprowadzki do Chylic: Przeważnie byłam sama z dziećmi. Przyzwyczaiłam się do tego. Zygmunt, jeżeli już był, to tak niesympatyczny, wręcz awanturniczy. Nie trzeba było jakiegoś poważnego powodu ku temu, drobna sprawa, błaha rzecz, a już wybuchał jak wulkan. Kiedy wracał, drażnił go najmniejszy bałagan w zabawkach Marka i Ani. Wszystko musiało być idealnie na swoim miejscu. Jeśli zastał bałagan, to mnie się obrywało i im. Aby uniknąć takiej sytuacji, przed godziną jego powrotu wszystko układaliśmy na miejsce. Dzieci przy stole uczyły się. Ja musiałam być zajęta w kuchni. Swojego rodzaju to był teatr bez publiczności. W tamtych latach kobiety niemające zawodu nie odchodziły od mężów. Rozczarowanie związkiem musiało więc być dla Wandy dramatyczne i nieodwracalne, skoro zamierzała rozstać się już wcześniej. Ze swoich planów zwierzyła się nawet rodzicom: Zygmunt jak zwykle uważa, że powinnam za jedne pobory żyć cały miesiąc, święta zrobić, może mu jeszcze garnitur uszyć... Czy mamusia wie, że zaczęłam rozmyślać nad powrotem do Zamościa z dziećmi? Przekonałam się, że stale czegoś chce ode mnie. Nie mam przyjaciela ani dobrego towarzysza życia. Z ich strony nie spotkała się jednak z zachętą. W 1954 roku, jak mówią jedni, albo dwa lata później, jak twierdzą drudzy, Wanda
Grechuta przeżyła załamanie nerwowe i znalazła się w szpitalu. Nie radziła sobie z małżeńskimi kłopotami, z mężczyzną, który stał się raczej źródłem udręki niż stabilnym oparciem, a na pewno sprawił jej zawód. Zdesperowana, ubłagała siostrę, by pod jej nieobecność w domu wywiozła dzieci do Zamościa. Zofia Wiszniowska przekonywała szwagra, że to tylko na jakiś czas, że dziadkowie bardzo za wnukami tęsknią. Zygmunt siłą dzieci nie zatrzymywał. Zamierzał jednak sam je wychowywać, zapewnić im poczucie stabilizacji i emocjonalnej równowagi, którego przy matce, jak sądził, nie zaznają. Dzieci słuchają kolęd, od lewej: Wojciech Wiszniowski, Basia Stryjek, Marek Grechuta i Ania Grechuta. Świadkowie potyczek rodzinnych w domu Grechutów mówią, że Zygmunt nie potrafił dostosować się do oczekiwań żony. Jej świat był dla niego obcy i egzaltowany. Źle znosił zmienność jej nastrojów i ciągłe żale. Mimo wszystko uważał, że rodzina powinna trzymać się razem. Przysięga zobowiązuje, nie wolno ulegać złym emocjom - także dla dobra dzieci, które muszą mieć przy sobie ojca i matkę. Tymczasem po wyjściu ze szpitala Wanda wróciła nie do męża, lecz do Zamościa. Istnieje również druga interpretacja znalezienia się matki Marka w szpitalu psychiatrycznym i jej eksodusu z Chylic. W ”Ziemi Lubelskiej” Jerzy Słupecki, lekarz zaprzyjaźniony nie tylko z Markiem, ale i z jego rodziną, odnosząc się polemicznie do tekstu autorstwa Wojciecha Staszewskiego Nagle wypiął białe żagle, zamieszczonego w ”Dużym Formacie”, magazynie reporterów „Gazety Wyborczej”, i zawierającego informację, że matka Marka cierpiała na schizofrenię, chorobę dziedziczną, oraz że
leczyła się w Tworkach, pisze, iż zna sprawę z opowiadań swojej matki, która pomagała Wandzie zatrzymać prawo do wychowywania dzieci. Wymagało to pobytu w szpitalu psychiatrycznym na potwierdzenie, że jest zdrowa, wtedy dzieci wróciłyby do Zamościa i zostały przy matce. Nie miałoby to miejsca, gdyby była chora. Z Markiem już w szóstej klasie byliśmy znowu razem. Jego matką opiekowałem się jako lekarz do jej ostatnich dni i zaświadczam, że nigdy nie leczyła się psychiatrycznie. Nie rozstrzygniemy teraz, jak było naprawdę. Rodzice Marka nie żyją. Lekarz ze szpitala w Tworkach również zmarł, ale nawet gdyby żył, nie powiedziałby słowa o pacjentce zobowiązany tajemnicą zawodową. Wanda ostatni raz widziała męża na sprawie rozwodowej. Marek miał wtedy dwanaście lat. Kiedy został podziwianym artystą, mówił w wywiadach, że rozstania rodziców nie przeżył boleśnie („Trudno, tak się stało”), ale ja w to nie wierzę. Chciał mieć ojca przy sobie. Nawet kłócącego się z matką - już by machnął na to ręką - byle tylko był. Jak mówią krewni, nie mógł się pogodzić z rozwodem rodziców, dlatego przez jeden rok mieszkał w Chylicach tylko z ojcem. Musieli żyć w dobrej komitywie i nieźle sobie radzić. Jak wyglądało ich życie? W rodzinie Zygmunta nikt tego nie wie.
Z kompleksami się nie obnosił Do pewnego czasu świat dzieciństwa był dla Marka beztroski i radosny, ponieważ otaczała go w nim miłość. Ból i rozpacz - można przypuszczać - przyszły dopiero wtedy, kiedy rodzice się rozeszli, a on musiał wracać do Zamościa. Bez ojca. Od tamtej pory potrzebował nieustannej akceptacji. Dźwigał ten kompleks, ale się z nim nie obnosił. Gdy już jako dorosły włączał się do rozmowy o skrzywdzonych dzieciach, głosem nie zdradzał wzruszenia, ale oczy mu wilgotniały. Również przerwanie silnej więzi rodzinnej, jaką wytworzyli i pielęgnowali w nim dziadkowie, mogło spowodować rozwój melancholii i smutku. I choroby. W niektórych jego piosenkach wyraźnie brzmi tęsknota za czymś utraconym, nieosiągalnym, idealnym, dobrym i szlachetnym. Nie chciał być znikąd, potrzebował życia umocowanego w tradycji, gdzie wartością jest rodzina, wspólnota, nauka, praca. W 1991 roku, kiedy sam był już ojcem siedemnastoletniego syna, ukazała się jego autorska płyta Piosenki dla dzieci i rodziców, a w jednym z utworów zabrzmiała prośba: Zostawcie nam czysty kawałek świata. Zostawcie nam strumyka czysty bieg. Zostawcie nam lasy, ogrody w kwiatach, Czyste powietrze, zimą czysty śnieg... Dorastający Marek utrzymywał jednak kontakty z ojcem, a ponieważ matka ich zabroniła, pielęgnował je po kryjomu. Miał zostać wirtuozem, ale do szkoły muzycznej się nie dostał. Wybrał więc architekturę, czemu wszyscy przyklasnęli, bo pięknie rysował, no i to był konkretny zawód dla mężczyzny - dający możliwość utrzymania rodziny. Adwokat, lekarz, architekt... Tak, te zawody budziły w Zamościu szacunek. Ojciec odradzał Markowi artystyczną karierę. Niezapowiedziany odwiedził go kiedyś w Krakowie, by mu ją wyperswadować. Obawiał się, że zrujnuje synowi psychikę, zdewastuje zdrowie. Jego starania spełzły na niczym. Nie zawsze Marek czuł akceptację ojca, miłość zaś - tak. Znajomi spostrzegli, że bardziej mu zależało na ojcowskim uznaniu niż na sławie. Czy naprawdę nie wiedział, że Zygmunt był z niego dumny? - Marek zdał kolokwium na piątkę, egzamin na bardzo dobry - tak jego tata rozpoczynał rodzinne spotkania. A potem mówiło się o Marka piosenkach, o sławie... Kiedy koncertował w Warszawie, kuzyni zawsze dostawali zaproszenia. W nowej rodzinie, którą założył Zygmunt Grechuta, syn był mile widzianym gościem. W mieszkaniu na Mokotowie przy ulicy Batorego czekał na niego rozkładany tapczan, w szafie piżama, a w przedpokoju kapcie. Macocha wiedziała, że lubił piżamy flanelowe. Czy w latach sześćdziesiątych minionego wieku nosiło się w Polsce jakieś inne? Od mojego ojca słyszę, że produkowano też perkalowe i jedwabne.
Tadeusz Woźniak, którego piosenkę Zegarmistrz światła śpiewało się w 1972 roku nawet przy ogniskach, opowiada, jak w dowód wdzięczności za okazaną pomoc Marek zorganizował na jego cześć huczne przyjęcie w mieszkaniu Zygmunta Grechuty. Był rok 1970. Gomułkę na stanowisku pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej zastąpił w grudniu Edward Gierek. W Polsce nadal żyło się bardzo skromnie, ale w sklepach pojawiły się papierosy Marlboro, krakersy, zachodnie ciuchy, banany - dostępne przedtem wyłącznie w okolicach Bożego Narodzenia. O wyładunku cytrusów dostarczanych drogą morską informowały wszystkie media, a Polska Kronika Filmowa pokazywała stosowne reportaże. Polskie dzieci myślały, że owoce cytrusowe dojrzewają na bratniej Kubie zimą. A to relacja Tadeusza Woźniaka: Grechuta dostał wtedy od reżysera Tadeusza Łomnickiego propozycję napisania muzyki do sztuki Rodeo Aleksandra Ścibor- Rylskiego z Andrzejem Łapickim w roli głównej. Kameralna, obyczajowa, współczesna, cieszyła się powodzeniem. Co za wyróżnienie! Marek, bez doświadczeń w samodzielnych rejestracjach, poprosił mnie o pomoc w nagraniu, co też uczyniłem. Głównym utworem sesji była Twoja postać (słowa: Józef Czechowicz, Tadeusz Miciński). Zbyszek Wodecki zagrał na skrzypcach, ja zagrałem partię gitary, która zresztą okazała się wiążąca także dla późniejszych wykonań utworu: ...dziwnie się srebrzysz aniele mój w tęczowym piórze nade mną góry wieżyce miast nade mną błękitne szerokie okna i jasne smugi od lamp i twoja postać, jasna postać taką cię znam taką cię znam... Dlatego zostałem zaproszony do studia Polskich Nagrań mieszczącego się przy ulicy Długiej - na sesję Anawy. Na pierwszej płycie Marka z 1970 roku akompaniuję w utworach Twoja postać i Korowód. W rewanżu za wyświadczoną wcześniej przysługę Marek zaprosił mnie na bankiet, który urządził jego ojciec w warszawskim mieszkaniu obok klubu Stodoła. Pan Zygmunt wyprawił prawdziwe przyjęcie. Musiał się bardzo utrudzić, ponieważ wszystko było wspaniałe. Bogato zastawiony stół, dużo wódki - kolacja przeciągnęła się do północy. Marek nie pił, Danka (żona Marka) nie piła. Moja pierwsza żona z naszym synkiem Piotrkiem - podobnie. Ojciec chciał Markowi zrobić przyjemność, starał się stworzyć jak najlepszą, serdeczną atmosferę. Niezbyt wysoki, korpulentny mężczyzna z bujną osobowością,
ekspansywny, z dyrektorskim, władczym temperamentem, przypominał z wyglądu nieżyjącego już aktora - Henryka Bąka. Pijąc równo, upił mnie do nieprzytomności, po czym, idąc prosto z moim synkiem w nosidełku, zasiadł za kierownicą samochodu Warszawa i zawiózł nas do domu. Matka Marka mówiła jednak o Zygmuncie źle. Nastawiała przeciwko niemu córkę i syna. To się fatalnie odbiło na obojgu, a zwłaszcza na Marku - zakłóciło mu budowanie własnej tożsamości. Zdarzało się, o czym dowiaduję się od jego znajomych, że wypierał ze świadomości ojca. Pytany o niego, odburkiwał: - Nie ma co o nim gadać. A przecież potrzebował go wręcz atawistycznie, ojciec był dla niego pierwotnym łącznikiem z męskim światem. On, a nie matka. Od niej nie mógł nauczyć się męskości, opiekuńczości, zapewnienia kobiecie bezpieczeństwa. W dorosłym życiu to Marek potrzebował opieki oraz chronienia. I je otrzymał - od żony. I wtedy, i wcześniej tęsknił za idealną miłością. Marzenie o niej wyśpiewał w utworze będącym kompilacją fragmentów dwóch osobnych wierszy autorstwa Czechowicza i Micińskiego. Tak zręcznie je połączył, jakby sami autorzy postanowili spleść zwrotki swojej poezji w harmonijnie brzmiącą frazę o miłości. Przez lata Twoja postać należała do jego ulubionych piosenek.