dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony747 953
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań359 946

Conlon-McKenna Marita - Sklep z kapeluszami

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Conlon-McKenna Marita - Sklep z kapeluszami.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 264 stron)

Marita CONLON - McKENNA Sklep z kapeluszami Pamięci mojej cudownej ciotki, Eleanor Murphy, właścicielki małego sklepiku przy South Anne Street

Rozdział 1 Ellie Matthews z ciężkim sercem dołączyła do tłumu ludzi spieszących do pracy wczesnym rankiem na St Stephen's Green. Nie zwracała uwagi na chmury, które płynęły po błękitnym niebie, ani na rzędy żółtych i czerwonych tulipanów wzdłuż ścieżek w dublińskim parku; tylko przelotnie spojrzała na Jimmy'ego Byrne'a, parkowego dozorcę, który sadził kwiaty. Po drodze do głównej bramy szybko przeszła przez stary kamienny most i nie popatrzyła nawet na kaczki pływające po stawie. Z tramwaju na Lucas Street wysiedli ludzie; ruszyła wraz z nimi w dół ruchliwej Dawson Street, potem skręciła w South Anne Street - ulicę, którą znała od zawsze. Przed budynkiem wyjęła z torebki klucz od sklepu. Włożyła go do zamka, przekręciła zdecydowanym ruchem i pchnęła drzwi oznaczone numerem 61; z mocno bijącym sercem oparła się o framugę. Prawie sześć tygodni minęło od czasu, kiedy ostatni raz przekroczyła próg tego sklepiku z kapeluszami, który należał do jej matki - i w ciągu tych sześciu tygodni zmienił się cały jej świat. Opanowała się i weszła do środka, muskając dłonią ladę, półki i stojaki na kapelusze. Czterdzieści dni wcześniej Madeleine, jej matka, poddała się w końcu i zgodziła pójść do szpitala, gdzie ból i strach wywołane śmiertelną chorobą ustąpiły wreszcie pokonane przez morfinę i spokojną akceptację, której Ellie nie potrafiła zrozumieć. - Skoro ja się nie boję - powtarzała Madeleine - ty też nie powinnaś się bać. Dni mijały szybko, za szybko, kiedy jej piękna matka odchodziła do tego innego świata; wierzyła, że taki świat istnieje. Ciotki Yvette i Monique i mąż Monique, wuj Jean - Luc, i kuzynki - wszyscy przyjechali z Francji. Rodzina oraz najbliżsi przyjaciele i znajomi spotkali się na mszy żałobnej w kościele przy Clarendon Street; w tej świątyni mama lubiła się modlić. Później, z pełnym prostoty wdziękiem - którego zawsze była uosobieniem - Madeleine Matthews spoczęła na cmentarzu w Wicklow. Ellie westchnęła ciężko ciągle ogłuszona bólem. Tylko one dwie! Zawsze tylko one dwie przeciw wszystkim, matka i córka, najlepsze przyjaciółki, towarzyszki, a nawet więcej. Ellie nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez matki - a teraz, po raz

pierwszy, została zupełnie sama. Nie miała rodzeństwa ani dużej rodziny, do której mogłaby się zwrócić w trudnych chwilach; Madeleine Matthews wychowywała swoją jedyną córkę samotnie. Ellie wiedziała, że matka bardzo chciała mieć więcej dzieci, życie potoczyło się jednak inaczej - niecałe trzy łata po szybkim ślubie burzliwe małżeństwo się rozpadło. Philip Matthews porzucił żonę i małą córeczkę. Ellie rozejrzała się po sklepie. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. Drzwi i okna wymagały mycia, na zapleczu walały się pudła, worki ze słomą, zwoje filcu, satyny i tiulu. Każde wolne miejsce zajmowały niedokończone kapelusze, a podłoga była zasłana ścinkami materiałów i wstążek. Ellie spojrzała na wielką korkową tablicę, do której matka przypinała zdjęcia, kolorowe szkice, próbki tkanin i niezwykłych wzorów. Nie wiedziała, od czego zacząć. Chociaż sklep został zamknięty, powinno w nim być czysto i schludnie, tak jak lubiła Madeleine. Ellie zdjęła czerwony beret i czarny płaszcz, włosy sięgające ramion związała kawałkiem wstążki. Najwyższy czas, żeby tu posprzątać. Zmarszczyła nos na widok skwaśniałego mleka w otwartym kartoniku, obok którego stało pudełko stęchłych herbatników, i zaczęła ładować śmieci do worka. Potem wzięła miotłę, wiadro, mop i umyła wykafelkowane schodki przed wejściem, nie zwracając uwagi na przechodniów. Nagle pojawił się przy niej mały czarny kot, drobnymi kroczkami przeszedł po kafelkach i spróbował wśliznąć się do środka między jej nogami. - O nie, mój mały! Przegoniła go miotłą, a potem wróciła do sklepu i wyjęła odkurzacz. Kiedy go włączyła, ktoś zapukał. Chyba wyraźnie widać napis „Zamknięte" na drzwiach? Na progu stał jakiś mężczyzna. Wyłączyła odkurzacz, przygładziła włosy i podeszła do drzwi, - Przepraszam, że przeszkadzam... - Sklep jest zamknięty. - Wskazała na tabliczkę. - Przyszłam tylko posprzątać. - Och, w takim razie proszę mi wybaczyć. Szukam Madeleine. - Madeleine nie ma. - Mówiła powoli, starając się panować nad emocjami. - Zmarła kilka tygodni temu. - Och... Przepraszam. Bardzo mi przykro. Proszę przyjąć moje kondolencje. Wiedziałem, że chorowała, ale nie zdawałem sobie

sprawy, jak poważny był jej stan. Od jakiegoś czasu usiłowałem się z nią skontaktować. Mężczyzna w eleganckim, drogim garniturze patrzył na Ellie uważnie, a ona poczuła nagle łzy pod powiekami. - Madeleine była... - To moja matka. - Istotnie, jest pewne podobieństwo - powiedział łagodnie. - No i oczywiście opowiadała mi o pani. Rozmawialiśmy o sprzedaży tego miejsca. Zapewne wie pani o tym. Ellie pokręciła głową. W ostatnich miesiącach matka prawie nie wspominała o pracy. Była bardzo chora i zbyt słaba, żeby marnować energię na przyziemne sprawy. - Proszę, niech pan wejdzie. Założę tylko zasuwę na drzwi. - Powinienem był się przedstawić. - Patrzył na nią poważnie. - Neil Harrington, z kancelarii prawniczej Harrington Smith. - Ja jestem Ellie - odparła oschle; zastanawiała się, czy on wie, że teraz ta mała firma należy do niej. - Reprezentujemy Casey Coleman Holdings. To jedna z największych irlandzkich firm deweloperskich, która dużo inwestuje w tej okolicy. Jest planowana przebudowa ulicy, żeby zwiększyć liczbę lokali użytkowych i mieszkalnych. Przygotowałem dla pani matki projekt umowy sprzedaży nieruchomości pod numerem 61. - Moja matka miała zamiar sprzedać sklep?! - Ellie nie potrafiła ukryć zaskoczenia. To niemożliwe, matka nie mogłaby dobrowolnie sprzedać sklepu, który tak bardzo kochała i na który tak ciężko pracowała. - Tak, rozmawialiśmy o sprzedaży. Madeleine czuła, że zmieniają się okoliczności. Ta ulica - cóż, zgodnie z nowym planem zagospodarowania zajdą tu radykalne zmiany. Jak mówiłem, przygotowałem już umowę. Umowę? Ellie nie mogła w to uwierzyć. Dlaczego matka nie wspomniała nic o rozmowach, które prowadziła z tym poważnym, ciemnowłosym prawnikiem? Kupiła sklep trzydzieści jeden lat temu i niemal codziennie w nim pracowała. Dla Madeleine Matthews było to jednak coś więcej niż tylko miejsce pracy - to było jej życie. Nigdy nie pomyślałaby o sprzedaży, gdyby tak ciężko nie zachorowała. Ale może ten człowiek ma rację? Może matka wbrew pozorom trzeźwiej patrzyła na rzeczywistość, niż ktokolwiek mógł przypuszczać? Ellie

miała mętlik w głowie. Czuła się jak miotany przez fale oceanu korek; nie wiadomo, gdzie zostanie wyrzucony. - Panno Matthews? - Proszę wybaczyć, panie Harrington. Słyszałam, że planuje się przebudowę ulicy, ale nie wiedziałam, że w związku z tym moja matka chce sprzedać sklep. - Sądzę, że w tych okolicznościach - odparł, spoglądając na nią z troską - zdecydowała się zrobić to, co uważała za najlepsze. - Najlepsze! Ellie przełknęła ślinę. Czuła się zraniona, zagrożona. Kto mógł wiedzieć, co było najlepsze, skoro jej matka zmarła, a ona jest jedyną spadkobierczynią? W testamencie Madeleine zapisała jej sklep, mieszkanie na drugim piętrze w georgiańskiej kamienicy przy Hatch Street oraz niewielkie oszczędności uszczuplone już przez koszty pogrzebu. - Nie chciałbym zakłócać okresu żałoby, ale zostawię pani kopię umowy. - Ze skórzanej teczki, którą oparł o drewniany blat lady, wyjął dużą brązową kopertę. - Gdyby chciała pani omówić to ze mną lub moimi wspólnikami, w ciągu najbliższych dni lub tygodni, kiedykolwiek, jesteśmy do pani dyspozycji. Z trudem powstrzymywała napływające do oczu łzy. - Przepraszam - powiedziała. - To musi być okropne - mruknął. - Muszę już iść. Proszę, to moja wizytówka, na wypadek gdyby chciała się pani ze mną skontaktować. Szczerze pani współczuję z powodu śmierci matki. Była uroczą kobietą. Mimo pewnej sztywności w sposobie bycia wydawał się miły. Rzuciła okiem na wizytówkę - wspólnik w kancelarii prawniczej. Mógł mieć najwyżej trzydzieści pięć, trzydzieści sześć lat - młody, jak na taką pozycję zawodową. Ellie była ciekawa, czy jej matka go lubiła, czy mu ufała. Odprowadziła go do drzwi, pożegnała uprzejmie i przez chwilę patrzyła za nim, aż wysoki mężczyzna w popielatym garniturze zniknął w tłumie na Dawson Street. Dotknęła brązowej koperty. Nie, przeczyta to później w domu. Na razie musi skupić się na tym, żeby sklep lśnił czystością, nawet jeśli będzie musiała wymieść z kąta ogromną pajęczynę. Lepiej żeby szybko przyzwyczaiła się do dbania o porządek, bo teraz nie ma było już nikogo, kto mógłby ją wyręczyć.

Mimo zmęczenia po kilku godzinach mycia, szorowania i odkurzania czuła satysfakcję. Po raz pierwszy od dawna zupełnie straciła poczucie czasu i odbiegała myślami od bolesnych wspomnień. Poza krótką przerwą, którą zrobiła sobie, żeby pójść po mleko i kanapki do sklepiku po drugiej stronie ulicy, cały czas sprzątała. Nagle usłyszała głośne pukanie do drzwi. Czyżby Neil Harrington? Może czegoś zapomniał. Ogarnęła się szybko i otworzyła drzwi. Przyszła klientka. - Przepraszam, sklep jest zamknięty - poinformowała ją Ellie. Kobieta w średnim wieku nie zwróciła na te słowa uwagi i energicznie weszła do środka. - Gdzie jest Madeleine? Od trzech tygodni próbuję się z nią skontaktować. Dwa razy przyjeżdżałam, ale okna były zasłonięte. Dzwoniłam też, ale... - Moja matka zmarła parę tygodni temu. Od pewnego czasu chorowała. Kobieta zbladła i przez chwilę zdawała się oswajać z tą wiadomością. - Mój Boże! Biedna Madeleine - powiedziała w końcu, otwierając torebkę. - Nie mogę w to uwierzyć. Zamówiłam u niej kapelusz... - Kapelusz? - Tak, na ślub mojej córki. - Kiedy będzie ślub? - W sobotę - jęknęła kobieta. - Przyjechałam dziś, żeby go odebrać. Ellie ogarnęła panika. Ani w sklepie, ani w pracowni nie zauważyła żadnego gotowego kapelusza. - Przyszłam tu dziś, żeby posprzątać i załatwić pewne sprawy. Może mi pani powiedzieć coś więcej o tym kapeluszu? - Jest w odcieniu brudnego różu, ma duże rondo, z przodu lekko wywinięte do góry. Pani matka znalazła materiał w kolorze, idealnie pasującym do mojego stroju. Dodała do kapelusza kwiaty z jedwabiu i wstążkę. Ellie była niemal pewna, że w sklepie nie ma kapelusza, który odpowiadałby temu opisowi. Przejrzała już zawartość wszystkich pudeł i toreb. - Proszę posłuchać, pani...

- Nazywam się Maureen Cassidy. - Może zechce pani usiąść, pani Cassidy, i chwilę zaczekać, a ja poszukam kapelusza w pracowni i magazynie. - Och, to bardzo miło z pani strony. Cały dzień chodziłam po mieście i strasznie bolą mnie nogi. Ellie dała jej egzemplarz „Vogue'a", po czym poszła na zaplecze i jeszcze raz sprawdziła pudła i stojaki na kapelusze. Był tam jeden w kolorze głębokiego różu, ledwie zaczęty. Teraz szukała notatek Madeleine, żeby sprawdzić, kto go zamówił. W końcu pod zwojami tiulu i organzyny znalazła notkę, napisaną ładnym pismem matki, z nazwiskiem pani Cassidy, szkicem i planowaną datą ukończenia kapelusza, która minęła dwa tygodnie temu. Co teraz powie klientce? Wróciła do sklepu. - Uwielbiam przeglądać magazyny o modzie. - Kobieta uśmiechała się, patrząc na nią z pełnym napięcia oczekiwaniem. - Pani Cassidy, znalazłam pani kapelusz, ale nie jest gotowy. - Nie jest gotowy! - Przykro mi, to musiało być jedno z ostatnich zamówień, które przyjęła mama, zanim poszła do szpitala. - Nie jest gotowy... Co ja mam teraz zrobić? W sobotę jest ślub Lucy. Wszystko już zapięte na ostatni guzik. Mam sukienkę, żakiet, piękne buty i torebkę, ale muszę mieć też kapelusz! Jestem matką panny młodej... Co ja teraz zrobię? Ellie westchnęła ciężko. Nie wiedziała, co powiedzieć. Określenie „niegotowy" było niedopowiedzeniem, kapelusz został ledwie zaczęty. - Więc nie jest skończony? - Prawdę mówiąc, wymaga jeszcze pracy - przyznała ze szczerością. - Czy ktoś inny nie mógłby go dokończyć? Ktoś z personelu? Pokręciła głową. - To pracownia mojej matki. Nikogo nie zatrudniała. Pani Cassidy wyglądała tak, jakby miała zaraz wybuchnąć płaczem. - I nic nie można już zrobić? Gdzie ja teraz znajdę kapelusz, który pasowałby do mojego stroju? Zostało tak mało czasu!

Ellie poczuła się winna. Matka nigdy nie zawiodła żadnej klientki. Zamówione kapelusze i inne nakrycia głowy zawsze były gotowe na czas. - Ja mogę go skończyć - zaproponowała bez namysłu, spoglądając na trzymane w ręce notatki; nie dorównywała umiejętnościami matce i nie miała pewności, czy powinna kontynuować jej pracę; czy to możliwe, żeby stworzyła coś równie pięknego i oryginalnego jak Madeleine Matthews? - Pani? - Tak. Też jestem modystką, matka mnie wszystkiego nauczyła. Niemal całe dzieciństwo spędziłam tu, potem często pomagałam mamie w pracy. Studiowałam sztukę i projektowanie, więc mam pewną wiedzę. Poza tym matka zostawiła w swoich notatkach projekt tego kapelusza. Maureen Cassidy spojrzała na kolorowy rysunek. - Potrafiłaby pani to zrobić? - Oczywiście - odparła pewnie. - Pracowałam z mamą przy wielu kapeluszach. Nie mogła zawieść swojej matki ani tej miłej kobiety. Nie wiedziała, czy to była lojalność, miłość, czy po prostu miękkie serce - mama i przyjaciele zawsze z tego żartowali - obiecała jednak, że kapelusz będzie gotowy następnego dnia. I miała zamiar dotrzymać obietnicy.

Rozdział 2 Ellie wyrzucała sobie nieprzemyślaną decyzję. Co ją opętało? A jednak trzymając w ręku usztywniony kawałek różowego jedwabiu, czuła, że postąpiła słusznie. Chciała bronić dobrej reputacji matki i renomy pracowni. Maureen Cassidy powinna być obsłużona jak najlepiej i Ellie postanowiła zrobić kapelusz dokładnie według projektu matki. W końcu wychowała się w świecie kapeluszy. Formowała materiały na specjalnych drewnianych modelach, fastrygowała i szyła, wyginała druty i naciągała na nie tkaniny, ręcznie robiła z jedwabiu kwiaty i liście, przycinała pióra, wiązała kokardy... Od matki nauczyła się wszystkiego, co trzeba wiedzieć, by móc stworzyć takie małe dzieło sztuki, jakim jest każdy kapelusz. Także ten, który już za trzy dni doda pani Cassidy blasku na ślubie córki. Ulica opustoszała; kilku spóźnionych przechodniów zajrzało w okno pracowni po drodze do autobusu lub tramwaju. Zamykano sklepy. Ellie patrzyła, jak właściciel kiosku i Scottie O'Lougblin ze sklepu z zabawkami opuszczają rolety w oknach. Pan Farrell ze sklepiku ze starociami zamknął drzwi na klucz, wsunął pod pachę gazetę i ruszył ulicą przed siebie. W ciągu dwóch ubiegłych lat South Anne Street bardzo się zmieniła. Ceny nieruchomości podskoczyły, w związku z czym kilka sklepów zostało zamkniętych. Niektórzy właściciele kamienic nie przedłużyli umów z mieszkańcami, woleli sprzedać domy deweloperom, wykorzystując koniunkturę. Kobieta z Killeney, która prowadziła mały sklepik z prezentami, zamknęła go sześć miesięcy temu; teraz stał opuszczony i zaniedbany, podobnie jak parę innych. Kiedyś South Anne Street tętniła życiem, wszyscy się tu znali, a sklepiki prowadzone przez różnych oryginałów dodawały jej kolorytu. Szkoda, że te czasy minęły. Latarnie uliczne zamrugały w zapadającym szybko zmierzchu. Sklepikarze już zakończyli dzień pracy. Lepiej pójdę kupić coś do jedzenia, pomyślała Ellie. Włożyła płaszcz i pobiegła do delikatesów w pobliżu Duke Lane, gdzie kupiła bułkę, trochę zupy i kilka kawałków kurczaka; zamierzała pracować przez cały wieczór. Kiedy usiłowała utrzymać zakupy i przekręcić klucz w zamku, znów pojawił się czarny kot i zamiauczał, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę.

- Uciekaj! No już, uciekaj! - Ale kot pętał się między jej nogami, próbując wejść do sklepu. Uważała, żeby go nie nadepnąć, niewiele jednak brakowało, a oblałaby zupą siebie i kota. Kiedy drzwi nagle ustąpiły, zachwiała się i wylądowała na schodkach. Zupa została uratowana, mimo że zakupy wypadły z torby na ziemię. Kot przekrzywił z ciekawością głowę, wyciągnął z papieru kawałek kurczaka i zaczął zajadać. - Hej, ty! - Pogroziła mu palcem. Kot stał chwilę nieruchomo, jakby zastanawiał się, co w tej sytuacji zrobić. A potem wszedł do środka i wskoczył na krzesło z niebieską poduszką, które stało koło okna. Ellie wybuchnęła śmiechem po raz pierwszy od wielu tygodni. Miała ochotę wziąć kota na ręce i wtulić twarz w jego miękkie futerko, ale nie chciała go wystraszyć. Weszła do maleńkiej kuchni i spojrzała na to, co zostało z kolacji. Kiedy kot pojawił się nagle obok niej, wstrzymała oddech. Minouche, bezpański kot przygarnięty przez Madeleine, dobrze znał sklep i pracownię. Przysiadł na podłodze i spokojnie obserwował, jak Ellie zabiera się do jedzenia. - Chyba też jesteś głodny. - Rzuciła mu jeszcze kawałek kurczaka i nalała mleka do zakrętki z kartonika po zupie. Czy tego chciała, czy nie, miała towarzystwo na resztę wieczoru. Przez kilka godzin pracowała w skupieniu. Materiału w kolorze zgaszonego różu było mniej, niż sądziła. Wiedziała, że musi kroić bardzo ostrożnie, bo może go nie wystarczyć na obrzeża. Ucięła kilka kawałków tkaniny i nałożyła na formę z cienkiego drutu, delikatnie, żeby się nie podarły, zanim je sfastryguje i sklei. Policzyła leżące przed nią kawałki materiału i poszukała jedwabnej gazy w odpowiednim kolorze, której chciała użyć do zakrycia szwów i obrzeża ronda. Jej palce nie były jednak tak zwinne jak matki, mimo że bardzo się starała, kawałek delikatnej materii rozdarł się na pół. Co teraz? Nie miała już materiału. Mało prawdopodobne, żeby dostała tkaninę o tej samej barwie, poza tym zostało niewiele czasu. Może zrobić spodnią część kapelusza i kilka kwiatów w innym kolorze? Ale w jakim? Innym odcieniu różu? Kremowym? Zielonym? Znalazła bladoróżowy materiał i kawałek w kolorze żurawiny, oba zestawiła z kapeluszem. Żurawinowy był zbyt jaskrawy, ale blady róż wyglądał bardzo dobrze. Wycięła kawałek i owinęła go wokół drutu. Przyszło jej do głowy, że przyjemności, jaką czerpała z tej pracy, na pewno

doświadczała co dnia Madeleine, tworząc swoje małe dzieła sztuki kapeluszniczej. Kapelusz wyglądał pięknie z każdej strony. Miał doskonałe proporcje, rondko średniej szerokości i odpowiednią do niego wysokość. Ellie była zadowolona z efektu swojej pracy. Spojrzała na zegar i otworzyła usta ze zdumienia. Dochodziła pierwsza w nocy. Kot, który zwinął się w kłębek w rogu pokoju, smacznie spał. Poskładała wszystko porządnie, schowała nożyczki, szpilki i igły. A potem umieściła kapelusz na stojaku i popatrzyła na niego z dumą. Kiedy zamykała drzwi, kot nagle zerwał się i wybiegł na zewnątrz. - Wybierasz się na polowanie? - zażartowała, patrząc, jak znika w ciemności. Postanowiła wrócić do domu pieszo, czuła, że dobrze jej zrobi rześkie nocne powietrze. Minęła Shelbourne Hotel i ruszyła przed siebie wzdłuż Green. Mieszkanie wydało jej się dziwnie ciche. Na automatycznej sekretarce czekało kilka wiadomości od przyjaciół, Kim i Fergusa, którzy pytali, czy wszystko u niej w porządku, i kilka listów z kondolencjami od starych przyjaciół rodziny. Zajmie się tym później. Teraz miała ochotę na herbatę i tost z masłem - po tylu godzinach intensywnej pracy umierała z głodu. Usadowiła się na kanapie w saloniku i zaczęła przeglądać dokumenty, które zostawił jej Neil Harrington. Przewracała kartki ostrożnie, żeby nie poplamić podczas jedzenia. Szybko zorientowała się, że klient pana Harringtona oferował całkiem dobrą cenę za nieruchomość, zakupioną wiele lat wcześniej przez przewidującą Madeleine Matthews. Ellie dobrze rozumiała, dlaczego matka rozważała tę ofertę. Mała firma była teraz sporo warta. Zbyt zmęczona, żeby zagłębiać się w niuanse umowy, obiecała sobie solennie, że jutro przeczyta ją uważnie; proponowana kwota znacznie przewyższała to, co Ellie spodziewała się odziedziczyć w spadku. Całą noc przewracała się z boku na bok. Z jednej strony nie pozwalała jej zasnąć ekscytująca perspektywa posiadania tak dużej sumy pieniędzy do własnej dyspozycji, z drugiej - poczucie winy, jakie budziła w niej myśl o sprzedaży firmy będącej dorobkiem życia

matki. Kiedy wyobraziła sobie chwilę, w której po raz ostatni, na zawsze zamknie za sobą drzwi sklepu, rozbudziła się na dobre. - Och, to cud! Jestem pod wrażeniem! Nie mogę po prostu uwierzyć! - mówiła następnego dnia Maureen Cassidy, przymierzając kapelusz z podniesionym lekko rondem, przybrany pełnymi różami w kolorze jaśniejszego różu i kremowymi listkami. - Bardzo mi się podobają te kremowe wstążki i liście, ślicznie wyglądają na różowym tle. - To naprawdę piękny kapelusz - przyznała Lucy, przyszła panna młoda. - Właśnie o czymś takim myślałaś, fason jest dla ciebie wyjątkowo twarzowy, a kolor idealnie pasuje do sukienki. Obie wydawały się szczerze zachwycone kapeluszem, więc Ellie odetchnęła z ulgą. - Uratowała nas pani, panno Matthews. Dziękuję. Matka byłaby z pani dumna, bardzo dumna. - Maureen Cassidy wyjęła kartę kredytową. Ellie ostrożnie włożyła kapelusz do błękitnego pudła i nakryła go warstwą bibułki. - Cieszę się, że się pani podoba - odparła z uśmiechem. - Moja druga córka, Jenny, wychodzi za mąż w przyszłym roku. Oczywiście na jej ślubie będę musiała wystąpić w czymś zupełnie innym! - Kolejny kapelusz! - Lucy wzniosła oczy ku niebu. Ellie już miała powiedzieć, że przyjęła to zamówienie w drodze wyjątku i że pracownia zostanie wkrótce zamknięta, ale ugryzła się w język. - Widzę, że czarny kotek tu wrócił - mruknęła pani Cassidy. - Pani matka mówiła, że ten kot przynosi jej szczęście. Przychodził i odchodził, kiedy chciał. - Mamo, ależ ty jesteś przesądna. - Lucy się zaśmiała. Ellie w milczeniu patrzyła na kota, który ułożył się w przytulnym kącie koło okna. - Jestem naprawdę bardzo wdzięczna, moja droga. Odziedziczyłaś talent po matce! Ellie zarumieniła się i pożegnała obie panie Cassidy, życząc Lucy udanej uroczystości weselnej. Z przyjemnością, ale i smutkiem patrzyła, jak się oddalają - matka i córka - niosąc duże, błękitne pudło.

Już zamykała sklep, kiedy przyszedł Fergus, jej najlepszy przyjaciel. - Byłem u ciebie w domu, ale cię nie zastałem. - Objął ją i przytulił do chudej klatki piersiowej. - Wszystko w porządku, El? - Tak, tylko trochę się rozkleiłam. Przyszłam tu posprzątać, a przy okazji sprzedałam klientce kapelusz, który zamówiła u mamy na ślub swojej córki. - No, to wspaniale! - Chyba tak, ale znów zaczęłam rozmyślać o mamie. - Biedactwo. - Fergus uścisnął ją mocno. Jego ciepło i troska sprawiły, że Ellie od razu poczuła się lepiej. Przyjaźniła się z Fergusem Delaneyem, odkąd poznali się w szkole, kiedy mieli po trzynaście lat. Od tego czasu zawsze mogła wyżalić się mu czy opowiedzieć o swoich szalonych pomysłach. Fergus był najlepszym przyjacielem, jakiego może sobie wymarzyć dziewczyna. Zupełnie jej nie pociągał, a kiedy skończył dziewiętnaście lat i wyznał, że chyba podobają mu się chłopcy, pokochała go jeszcze bardziej. Ze swoją niesforną, rudą czupryną i bladą, piegowatą twarzą Fergus był jednym z tych prawdziwych Celtów, którzy wyróżniają się z tłumu i zawsze pozostają lojalni wobec przyjaciół. Madeleine za nim przepadała i karmiła różnymi smakołykami, ilekroć u nich gościł. Wspierał Ellie w najtrudniejszych chwilach. Odwiedzał jej matkę w szpitalu, pomógł załatwić formalności związane z pogrzebem, kiedy była przerażona i smutna, trzymał ją za rękę i powtarzał, że nie jest sama. - Co powiesz na lunch? - Miałam sobie właśnie zrobić przerwę. - Ziewnęła. - Czeka mnie jeszcze mnóstwo papierkowej roboty. - Ja jeszcze nie jadłem śniadania. - Fergus rzucił jej błagalne spojrzenie, któremu nigdy nie mogła się oprzeć. - Umieram z głodu. - W takim razie chodźmy coś zjeść. Usiedli przy stoliku w rogu Ryan's Cafe; Fergus zdecydował się na późne śniadanie, które składało się z mnóstwa kiełbasek, ziemniaków, fasolki i puddingu. - Nie mam pojęcia, gdzie ty to wszystko mieścisz. To niesprawiedliwe, że spalasz kalorie w takim tempie. - Ellie zamówiła makaron z serem i sałatkę.

- A co to za papiery? - spytał, zabierając się z apetytem do jedzenia. - Wyobraź sobie, że mama rozmawiała z deweloperem o sprzedaży sklepu. Wczoraj przyszedł prawnik i przyniósł mi kopię umowy. - I co ty na to? - Sama nie wiem. To mnie zaskoczyło. Wydawało mi się, że moja matka i ten sklep będą zawsze istnieć. Wiesz przecież, że nie podobały jej się plany wybudowania na tej ulicy wielkich domów towarowych, więc nie mogę uwierzyć, że w ogóle chciała rozmawiać o sprzedaży sklepu. Mogłabym się spodziewać, że pośle dewelopera do diabła. - Biorąc pod uwagę okoliczności - powiedział Fergus łagodnie - Madeleine zapewne myślała o tobie. - Tak. Chyba zdawała sobie sprawę, że umiera, że nie ma już dla niej nadziei. - Wiedziała też, że jesteś zadowolona ze swojej pracy, a pieniądze ze sprzedaży byłyby prawdziwym spadkiem. Ceny nieruchomości w Dublinie skoczyły pod samo niebo, sklep w pobliżu Grafton Street przyniósłby fortunę. - Myślała o mnie. Jak zawsze. Ale wiem, że bardzo kochała to miejsce, więc... - Nie powinnaś podpisywać umowy, dopóki ktoś jeszcze jej nie przeczyta. - Ty mógłbyś przeczytać! - zażartowała. Fergus przewrócił oczami. - Daj spokój, Ellie, dobrze wiesz, że oboje jesteśmy do niczego, jeśli chodzi o liczby i prawniczy żargon. Obiecaj, że będzie konsultacja! - Obiecuję. - Chcesz sprzedać sklep? - Cóż, chyba tak. Tylko że wszystko wydarzyło się zbyt szybko. Kiedy sprzedam sklep, stracę cząstkę mamy. Także cząstkę mojego życia i tego, kim jestem, bo tam przecież dorastałam. - W takim razie nie spiesz się z decyzją. Nie daj się tym ważnym panom zmusić do czegoś, na co być może nie masz ochoty. Ellie odetchnęła głęboko. Jak to możliwe, że Fergus jest taki mądry i zawsze daje dobre rady?

- Zjesz cały ten makaron? - Spojrzał łakomie na jej talerz. - już się najadłam. - Przysunęła do niego swoją pastę. - Wiesz, to mały sklepik w doskonałej lokalizacji - mruknął w zamyśleniu, nabierając makaron na widelec. - I wcale nie musisz go sprzedawać, jeśli nie chcesz. Pomyśl o tym. Odprowadził ją do sklepu, a potem poszedł na spotkanie z grafikiem komputerowym, świeżo zatrudnionym w małej agencji reklamowej, w której Fergus pracował. Ellie weszła do sklepu i usiadła za ladą. Daleki szum miejskich ulic wydawał jej się dziwnie kojący. Próbowała udawać, że w małej kapeluszniczej pracowni nic się nie zmieniło; lada chwila w drzwiach stanie Madeleine i ją przytuli. Siedziała tak bardzo długo, wspominając matkę; była zawsze czarująca i pogodna, nuciła przy pracy, podczas gdy mała Ellie bawiła się formami z polerowanego drewna i poznawała tajniki sztuki kapeluszniczej.

Rozdział 3 Podczas weekendu Ellie przeglądała wyciągi bankowe i księgi rachunkowe sklepu. Piękne, pełne zawijasów pismo Madeleine wywołało w niej mieszane uczucia: smutku, ale i dumy z tego, co matka osiągnęła. Pamiętała liczną klientelę i wszystkie zamówienia, nad którymi pracowała Madeleine - w tym także kapelusze do przedstawień Pigmaliona w Abbey Theatre i bardzo stylowej produkcji Bądźmy poważni na serio w Gate Theatre. Matka robiła kapelusze na potrzeby teatru, współpracowała też z projektantami mody; nakrycia głowy pomysłu Madeleine pojawiały się w wielu kolekcjach. Ale najważniejszymi klientkami były zawsze eleganckie kobiety w różnym wieku, poszukujące wyjątkowych kapeluszy na specjalne okazje. Rachunki i księgi, adnotacje o debetach i kredytach pokazywały prawdziwą sytuację finansową firmy. Ellie studiowała je w skupieniu, kiedy nagle rozległ się natarczywy dzwonek do drzwi. Fergus i Kim przyszli sprawdzić, co u niej słychać. - Przecież jest weekend. Może poszłabyś z nami do Hartigan's? - Kim spoglądała na dokumenty, rozłożone na stoliku i kanapie. - Nie mogę - jęknęła Ellie. - Muszę się tym wszystkim zająć, przejrzeć papiery. - Nie dziś! Jest sobota, chodź z nami - powiedział Fergus błagalnie. Ellie odmówiła. Nie miała ochoty na wino czy piwo w hałaśliwym pubie, wolała zostać w domu i zapoznać się z finansami, zanim podejmie decyzję. - Daj spokój, Fergus. - Kim wzięła ją w obronę. - To że my mamy ochotę napić się, nie znaczy, że Ellie też musi. Prawda? Natychmiast spojrzał na nią przepraszająco. - Może chciałabyś, żebyśmy ci coś przynieśli? Pizzę albo frytki? - Jadłaś coś? - Kim patrzyła na nią badawczo. - Miałam zamiar zrobić sobie później kanapki. - Musisz o siebie dbać - skarciła ją łagodnie. - Masz za sobą trudny okres. Zrobię ci coś do jedzenia, zanim pójdziemy. - Nie, pogadajcie sobie, ja się tym zajmę. - Fergus poszedł do kuchni. Trzaskał naczyniami i mruczał coś do siebie, przygotowując tosty i kawę.

- Strasznie dużo tego - zwierzyła się Ellie przyjaciółce. - Zwroty podatków, rachunki i tak dalej, trudno to ogarnąć, choć wszystko wydaje się uporządkowane. - Może mogłabym ci w czymś pomóc? Ellie się zawahała. Poznały się w dniu, kiedy obie zaczęły chodzić do szkoły, i od razu się zaprzyjaźniły. Kim była wysoka i wysportowana, miała jasne włosy i niebieskie oczy, Ellie - drobna, ciemnowłosa i uzdolniona artystycznie. W gimnazjum, kiedy tłum trzynastolatek bezlitośnie Ellie dokuczał, to Kim kazała im zostawić ją w spokoju. W rewanżu, kiedy Kim wyznała, że nie radzi sobie z francuskim i na pewno obleje egzamin, Ellie uparła się, żeby przez cztery miesiące rozmawiały tylko w tym języku. - Non, non, non! - jęczała Kim, ale mimo jej protestów sposób zadziałał. Kim, prawdziwy talent matematyczny, ukończyła później wyższą szkołę handlową i teraz pracowała w firmie brokerskiej Davy's; była specjalistką w swojej dziedzinie. Ellie uznała jednak, że nie wypadało zmuszać jej do ślęczenia nad rachunkami w sobotni wieczór, zwłaszcza że wybierała się właśnie do pubu, wystrojona w krótką czerwoną spódniczkę i wysokie czarne kozaczki. - Może w przyszłym tygodniu, kiedy będziesz mieć chwilę, mogłabyś przejrzeć ze mną to wszystko? - Oczywiście! Ellie nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo była głodna, dopóki nie zabrała się do jedzenia. Fergus zrobił tosty z serem, cebulą i sosem worcestershire. - Trochę kalorii na resztę wieczoru - zażartowała Kim. - Słuchajcie - powiedziała Ellie, która miała coraz większą ochotę dołączyć do przyjaciół. - Naprawdę nie wiem, co bym bez was zrobiła. - Zobaczymy się w przyszłym tygodniu - obiecali oboje, po czym zbiegli na dół, dudniąc butami po wąskich drewnianych schodach, i zatrzasnęli za sobą drzwi. Później, już w łóżku z kalkulatorem, długopisem i kartką, Ellie zastanawiała się nad tym, co powiedział Fergus. Może miał rację, że zamiast ślęczeć nad rachunkami w sobotnią, noc, powinna wybrać się gdzieś z przyjaciółmi. Odsunęła jednak od siebie tę myśl i wróciła do pracy. Z wyciągów bankowych wynikało, że firma matki nie zawsze

przynosiła zyski. W niektórych miesiącach było dużo zamówień, ale zdarzało się i tak, że nie było ich prawie wcale. Czasami Madeleine miała na koncie spore sumy, czasami znajdowała się na skraju bankructwa. A jednak nigdy nie skarżyła się na brak pieniędzy. Dlaczego tyle spraw przed nią ukrywała, zwłaszcza wtedy, kiedy nie wiodło jej się najlepiej? Ellie zmarszczyła brwi, zastanawiając się jak to możliwe, że zdołała tak długo żyć w dziecinnym przeświadczeniu, że wszystko zawsze będzie dobrze, że jej elegancka, przedsiębiorcza matka rozwiąże każdy problem? Przeglądając księgi rachunkowe, uświadomiła sobie, jak ciężko mama musiała pracować, żeby utrzymywać je obie przez dwadzieścia pięć lat. Płaciła za przestronne mieszkanie w pobliżu Leeson Street, za prywatną edukację Ellie u zakonnic na Green, a potem za college i roczne podyplomowe studia w Paryżu. Stać je było nawet na wakacje w Prowansji i styl życia, na jaki. nie mogło sobie pozwolić zbyt wiele niepełnych rodzin. Zanim zasnęła, Ellie rozmyślała, jak będzie wyglądać jej życie bez małego sklepu z kapeluszami. Wróci do Hyland's, dobrze prosperującej firmy, która importowała tekstylia i miała siedzibę w Quays. Szef był wcieleniem wyrozumiałości, dał jej urlop na ostatnie tygodnie choroby matki i powiedział, żeby wróciła do pracy, kiedy sama uzna, że jest już na to gotowa. Ale im dłużej myślała o sklepie pełnym kapeluszy, tym więcej miała wątpliwości, czy powrót do Hyland's jest tym, czego rzeczywiście pragnie. Gdy zobaczyła wejście do sklepu w poniedziałkowy ranek, zrobiło jej się słabo. Nie chciała sobie nawet wyobrażać, co ktoś tam robił. Przyniosła wiadro, mop i silny środek czyszczący, a potem umyła dokładnie kafelki; czarny kot, który już zdążył wśliznąć się do środka, obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem. Tego ranka zamierzała przejrzeć księgę zamówień i płatności, żeby sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyła. Pisała właśnie listy do klientów, którzy ciągle zalegali z płatnościami, kiedy zadzwonił telefon. Neil Harrington zapytał, czy zapoznała się z dokumentami, które jej zostawił, i czy może już podpisać umowę. - Owszem, przejrzałam je, ale byłam bardzo zajęta sklepem i porządkowaniem spraw mojej matki, nie miałam czasu dokładnie przestudiować wszystkich klauzul - przyznała, czując się trochę jak uczennica przyłapana na wagarach.

Zaczął ją dokładnie wypytywać o wszystkie zapisy. Ellie musiała się poddać i przyznać, że ich nie rozumie. - Naprawdę próbowałam. Tylko że nie bardzo się na tym wszystkim znam. Wyczuła jego dezaprobatę i chwilę potem, niewiele myśląc, przyjęła zaproszenie na lunch, na którym Neil Harrington miał wyjaśnić jej językiem zrozumiałym dla laika prawne zawiłości umowy. - Dziękuję, to na pewno bardzo mi pomoże. Ellie powiesiła na drzwiach tabliczkę „Zamknięte" i poszła na spotkanie z Neilem Harringtonem do Hibernian Club, zastanawiając się po drodze, czy przypadkiem nie zwariowała. Wiele razy przechodziła obok tego eleganckiego lokalu i była ciekawa, jak wygląda wnętrze. Mężczyzna w recepcji skierował ją do czytelni, gdzie czekał Neil Harrington; przeglądał „Financial Times". Miał na sobie popielaty prążkowany garnitur. - Cieszę się, że mogłaś przyjść - powitał ją, składając gazetę. - Jest tu spokojnie, kameralnie w przeciwieństwie do większości restauracji. Z okien przestronnej sali restauracyjnej roztaczał się wspaniały widok na park. Kelner zaprowadził ich do stolika w zacisznej wnęce. Ellie usiadła i zdała sobie sprawę, że poza jakąś starszą panią, której towarzyszył chyba syn, jest tu jedyną kobietą. Zakłopotana opuściła wzrok na menu. - Polecam jagnięcinę albo stek i pasztet z wątróbek. Neil Harrington zaczekał, aż podjęła decyzję. Zamówiła dorsza; on zdecydował się na stek i pasztet z wątróbek. - Napijesz się wina? Zamówił butelkę Chablis, a Ellie obiecała sobie, że będzie pić bardzo powoli. Przy przystawkach Neil zaczął jej opowiadać o firmie, w której pracował, i klienteli, którą kancelaria Harrington Smith zdobyła w czasie swojej wieloletniej działalności. - Więc to twoja firma? Nie jesteś tam tylko pracownikiem? - Mój dziadek założył ją sześćdziesiąt lat temu, a ojciec rozbudował. - W rodzinnych firmach zawsze jest coś wyjątkowego - powiedziała w zamyśleniu. - Musi być cudownie pracować razem z ojcem.

- Mój ojciec umarł osiem lat temu - odparł szorstko Neil. - Tak mi przykro. - Był dobrym człowiekiem, cieszył się powszechnym szacunkiem. To ogromna strata. Ellie przeklęła w duchu swoją niezręczność. Neil odwrócił głowę, jakby chciał opanować emocje. Dobrze wiedziała, jak to jest stracić któregoś z rodziców. Niewiele myśląc, wyciągnęła do niego rękę. Spotkali się wzrokiem. Miał szaroniebieskie oczy w obramowaniu gęstych, ciemnych rzęs. Dotknęła ręką jego dłoni. Potem, zakłopotana, udała, że sięga po serwetkę. Zapadła krępująca cisza. - Jeśli chcesz, omówię dokumenty, a potem wyjaśnię warunki umowy. - Świetnie. - Uśmiechnęła się z ulgą, bo napięcie między nimi trochę opadło. Przedstawiając plan przebudowy ulicy, który dotyczył też lokalu sklepowego, starał się robić to jak najbardziej przystępnie, żeby wszystko zrozumiała. Jednocześnie z apetytem jadł pasztet i pieczone ziemniaki. Zauważyła, że nie ma na palcu obrączki. Może mieszka sam, pomyślała, i jada najczęściej w restauracjach. Ryba w białym kremowym sosie była przepyszna, zwłaszcza z drugim już kieliszkiem doskonałego wina. Ellie z trudem udawało się skupić na podatkowych korzyściach transakcji, jakie odniosą obie strony. - Oczywiście będziesz musiała skorzystać z usług radcy prawnego - dodał Neil. - Czy ty nie mógłbyś mi doradzać? - Konflikt interesów - wyjaśnił krótko. - Chciałabym, żebyś dbał o moje interesy - powiedziała nagle głośno. Zaraz potem ogarnęło ją przerażenie, bo spojrzał na nią tak, jakby miała dwie głowy. - To znaczy, ktoś taki jak ty - wymamrotała. - Prawnik mojej matki, Tom Muldoon, ma chyba z osiemdziesiąt lat i nie jestem pewna, czy sobie z tym wszystkim poradzi. O Boże, jeszcze pogorszyłam sytuację, pomyślała. Zauważyła, że wokół oczu Neila, który jadł już pudding o smaku toffi, pojawiło się kilka zmarszczek. - On spisał testament twojej matki?

- Oczywiście. - W takim razie powinnaś się z nim spotkać. Wiek nie ma tu nic do rzeczy. A więc została odprawiona. - Może to zrobię. - Napijemy się kawy w holu? Tam mógłbym rozłożyć papiery i wyjaśnić ci kilka rzeczy. Masz długopis? Byłoby dobrze, gdybyś zanotowała sobie pytania, które warto zadać Tomowi. Siedząc w pięknym holu o ciemnoczerwonych ścianach, gdzie stały obite skórą kanapy i fotele, Ellie poczuła, że zaczyna jej się kręcić w głowie; tymczasem Neil niezmordowanie omawiał paragraf za paragrafem. Wypiła duszkiem dwie filiżanki czarnej kawy, chcąc wytrzeźwieć na tyle, by cokolwiek pojąć. - Czy to jest dla ciebie jasne? Kiwnęła głową, ale tak naprawdę miała ochotę zwinąć się w kłębek na którejś z tych miękkich kanap i zasnąć, jak czarny kot ze sklepu matki. Skoncentrowała się z wysiłkiem i zaczęła notować w nadziei, że później coś z tego zrozumie. Do stolika podszedł mężczyzna w doskonale skrojonej granatowej marynarce i krawacie w żółty wzorek. - Witaj, Neil. Miło cię widzieć - powiedział. - Przypuszczałem, że się tu spotkamy. Neil przedstawił jej Jerome'a Caseya, właściciela Casey Coleman Holdings, dewelopera, który zamierzał kupić jej sklep. - A to jest panna Matthews. Ellie w pierwszej chwili nie potrafiła ukryć zaskoczenia. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? - zapytał pan Casey. Z jakiegoś absurdalnego powodu oblała się rumieńcem, jeszcze bardziej zwracając na siebie uwagę. - Nie, absolutnie - zapewnił go Neil. - Właśnie omawiamy interesy. Panna Matthews jest właścicielką jednej z nieruchomości przy South Anne Street. Przedstawiliśmy jej już ofertę kupna sklepu, który odziedziczyła. - Cóż, panno Matthews, to bardzo korzystna oferta, biorąc pod uwagę, że chodzi o miejsce położone w tej chwili dość daleko od centrum. Na pewno rozumie pani, że koszty przebudowy tej ulicy będą ogromne.

Ellie nie miała pojęcia, co powiedzieć, zauważyła jednak, że pod warstwą elegancji i nienagannych manier Jerome Casey jest twardym biznesmenem, który przywykł, że zawsze to on dyktuje warunki. - Neil, kiedy już wszystko wyjaśnisz pannie Matthews, zostawimy negocjacje w twoich dobrych rękach. Zależy nam na jak najszybszym sfinalizowaniu transakcji. Neil nie odpowiedział. - Może kiedy skończycie, spotkasz się ze mną w czytelni? Chciałabym jeszcze coś omówić. Jerome Casey oddalił się bezgłośnie po miękkim dywanie, a Neil spojrzał na zegarek. Ellie uświadomiła sobie, że zajęła mu więcej czasu, niż powinna, i poczuła się głupio. - Neil, dużo mi wyjaśniłeś, dziękuję. Porozmawiam też z prawnikiem, tak jak radziłeś. - Mam nadzieję, że trochę pomogłem. - Wstał, gdy zbierała notatki i wkładała do torebki. - Kiedy pan Muldoon przejrzy już dokumenty, może spotkamy się, żeby podpisać umowę? Ludzie z Casey Coleman Holdings nie chcieliby z tym zwlekać. Wzięła głęboki oddech. Musi pamiętać, że dla kogoś takiego jak Neil Harrington jest tylko krótką notatką w ciasno zapisanym notesie. Sprawą, którą należy szybko załatwić ku zadowoleniu klienta w rodzaju potężnego pana Jerome'a Caseya. - Dziękuję za pyszny lunch. - To część usługi - odparł z uśmiechem, wziął teczkę z dokumentami i odprowadził Ellie do drzwi. - Dam ci znać, co powie na to wszystko Tom. - Starała się zachowywać profesjonalnie, jak on. - W takim razie czekam na informacje. Ellie poczuła się lepiej, gdy wyszła na świeże powietrze; skręcając w stronę Dawson Street, wiedziała, że Neil Harrington stoi w oknie klubu i odprowadza ją wzrokiem.

Rozdział 4 Tom Muldoon, lekko łysiejący prawnik, miał siedemdziesiąt siedem lat. Od dawna przyjaźnił się z Madeleine Matthews i cieszył się, że może pomóc jej córce. Uparł się, by przeczytać wszystkie dokumenty na głos i każdy szczegółowo omówić. - Wszystko wydaje się w porządku, Ellie - powiedział, wycierając fularem szkła okularów w złotych drucianych oprawkach. - Sześć tygodni na opuszczenie lokalu to standard. Oferowana suma nie oszałamia, ale jest korzystna, bo sklep nie zostanie sprzedany jako działająca firma, a tylko nieruchomość. - Co mi pan radzi, panie Muldoon? - Dokładnie to samo pytanie zadała mi kilka miesięcy temu twoja matka. I obawiam się, że muszę odpowiedzieć ci tak samo, jak odpowiedziałem Madeleine. Jeśli chcesz sprzedać to miejsce, zamknąć sklepik i wręczyć klucze panom w garniturach z tej wielkiej firmy, zrób to. Nie sądzę, żebyś dostała od kogoś lepszą ofertę. Jeśli jednak chcesz prowadzić działalność i robić piękne kapelusze, które tak zachwycały moją nieboszczkę żonę, nie ruszaj się stamtąd. Prawnie nic ci nie mogą zrobić. Jesteś właścicielką tego budynku. Mogą postawić swoje wielkie domy towarowe obok, podczas gdy ty będziesz robić swoje. Kto wie, może sklepy, które tam powstaną, przyciągną nowych klientów także do ciebie? Ellie wysłuchała go uważnie, a potem zapytała: - Co chciała zrobić moja matka? - Madeleine była chora, nie miała sił, by dalej pracować. Nie chciała obciążać cię swoimi sprawami ani w żaden sposób zmuszać do pozostania w Dublinie. - Często wyjeżdżam za granicę w związku z moją pracą. Ale to Dublin jest moim domem. - Madeleine wiedziała, że jeśli pieniądze ze sprzedaży sklepu włoży na dobrze oprocentowaną lokatę, zabezpieczy ciebie na przyszłość. - Stary prawnik patrzył na nią z życzliwością. - Zawsze miała na względzie przede wszystkim twoje dobro. - Tak. Ale nie wiem, co powinnam zrobić. Matka kochała ten sklep i ja chyba też go kocham. - Więc nie spiesz się. Młodym zawsze wydaje się, że wszystko trzeba robić szybko. Wierz mi, czas działa na twoją korzyść.

Tom Muldoon miał rację. Kilka dni później Ellie zadzwoniła do swojego szefa, Johna Hylanda, i poprosiła o bezpłatny urlop. - Nie skuszę cię do powrotu podróżą do Chin za kilka tygodni? - Nie chciałabym cię zawieść, John - odparła. - Naprawdę potrzebuję teraz czasu. Ellie postanowiła pozbyć się tego, co jeszcze zostało w sklepie, bo wiedziała, że jeśli zdecyduje się go sprzedać, wnętrze powinno zostać opróżnione, a jeśli zechce go zatrzymać, będzie potrzebne miejsce na nową kolekcję kapeluszy. Umieściła ostatnie dzieło Madeleine w oknie, obok bukietu żółtych i różowych tulipanów, które kupiła u kwiaciarki przy końcu ulicy. Przybrała słomkowe kapelusze kwiatami, a wyjściowe kokardami i piórami. Kapelusik bez wyrazu z brązowego filcu ozdobiła różową wstążką. Pozostałe pióra i kwiaty wykorzystała przy dość eklektycznej kolekcji nakryć głowy we wdzięcznym, eleganckim stylu lubianym przez większość kobiet. Była zadowolona z efektów swojej pracy i z tego, że do sklepu zaglądało nadspodziewanie dużo klientek i niejedna wyszła z nowym kapeluszem. - Sprzedaje pani pracownię? - pytały. - Przenosi się pani gdzie indziej? Ellie tylko uśmiechała się enigmatycznie. Sama nie znała jeszcze odpowiedzi. Francesca Flaherty i jej siostry, Louisa i Mimi, właśnie skończyły robić zakupy na Brown Thomas i w eleganckich butikach przy Grafton Street. Objuczone torbami zauważyły nagle witrynę sklepu z kapeluszami, kolorową, ukwieconą i opatrzoną napisem „Wyprzedaż". - Popatrz tylko, Frannie! - pisnęła Louisa, długonoga blondynka w kostiumie w geometryczny wzór. Otworzyła drzwi i zaraz przymierzyła miękką czerwoną czapkę obszytą czarną skórą. Kilka minut później siostry dołączyły do swoich zakupów okazyjnie kupione kapelusze i kolorowe czapki. - Ma pani coś, co pasowałoby do tego? - Francesca wyjęła z torby bladoróżowy kostiumik i położyła go na ladzie. Ellie pokręciła głową. - Nie. Nie mam nic w tym odcieniu. A warto poszukać czegoś naprawdę odpowiedniego. To piękny kostium. - A co by pani do tego proponowała?

Ellie dała się wciągnąć w dyskusję na temat stylów w modzie i rodzajów tkanin. Siostry powiedziały, że wybierają się na wyścigi, w których startuje ukochana klacz o imieniu Polly's Party; kupił ją niedawno mąż Franceski, prawdziwy pasjonat. - To śliczna kasztanka z białą łatką na czole. Jest naprawdę szybka - mówiła Francesca. - Trzymamy za nią kciuki - dodały chórem Louisa i Mimi. - Bo wszystkie postawiłyśmy na nią spore kwoty. - Mogłaby pani zrobić dla mnie oryginalny kapelusz, który pasowałby do tego kostiumu? - spytała Francesca. - Chcę czegoś niepowtarzalnego, to musi być kapelusz, na którego widok wszyscy otworzą usta z zachwytu. Ellie się roześmiała. Klientka była szczera: nie zależało jej na prostocie ani klasycznej elegancji. - Prawdę mówiąc, sklep zostanie wkrótce zamknięty - powiedziała cicho. - Dlatego właśnie wszystko wyprzedaję. - Takie już mamy szczęście - jęknęła Louisa, wydymając pełne usta. - Znalazłyśmy cudny sklepik i okazało się, że zostanie zamknięty. - Może zdążyłaby pani zrobić dla mnie ten kapelusz? - Francesca nie dawała za wygraną. - Nie jestem pewna - przyznała uczciwie Ellie. - Na kiedy byłby pani potrzebny? - Mniej więcej za dwa tygodnie. Ellie zastanawiała się przez chwilę. Co by jej szkodziło przyjąć to zamówienie? Matka zawsze powtarzała, że trzeba korzystać z każdej okazji i nie odmawiać klientom. Poza tym już przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Zgodziła się i zaraz przystąpiła do rzeczy: zaprezentowała Francesce różne fasony kapeluszy, które mogłyby kazać wszystkim otwierać usta ze zdumienia. Wiedziała jednak, że aby uzyskać odpowiedni kolor, będzie musiała sama farbować materiał. - Jeśli Francesca zamawia kapelusz, to my też - zawołała Mimi. - Oczywiście nasze muszą być inne. - Ale muszą też dobrze obok siebie wyglądać - dodała Louisa. Ellie udzielił się ich entuzjazm, pokazywała im próbki materiałów i kolorów, a siostry miały podjąć decyzje. Półtorej godziny później