dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony748 346
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań360 084

Curnyn Lynda - Polowanie na męża czyli teoria szczelnej przykrywki

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Curnyn Lynda - Polowanie na męża czyli teoria szczelnej przykrywki.pdf

dareks_
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 215 stron)

LYNDA CURNYN Polowanie na męża czyli teoria szczelnej przykrywki Tytuł oryginału: Engaging Man (tłum. Iwona Maura) 2005

Drogie Czytelniczki, Przedstawiamy Wam kolekcję bestsellerów literatury kobiecej ostatnich lat. Seria literatura w spódnicy” to znakomite tytuły i najlepsi autorzy. To książki, które zdobyły już serca wielu milionów kobiet. Cieszymy się, że dołączyłyście do ich grona. Miłej lektury Lynda Curnyn

Książka ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, miejsca, organizacje i zdarzenia są tworem wyobraźni autorki lub zostały użyte całkowicie fikcyjnie. Jakiekolwiek podobieństwo do zdarzeń, organizacji, osób - żyjących czy zmarłych - jest zupełnie przypadkowe.

Teoria szczelnej przykrywki oraz pokrewne teorie męskich zachowań Wszystko zaczęło się od wysłuchania wiadomości nagranej na moją sekretarkę. - Nie uwierzysz. Żenię się - usłyszałam dobrze znany głos. To był Josh, mój były chłopak, a obecnie - jak się okazało - czyjś narzeczony. Nie żebym kiedykolwiek miała ochotę wyjść za Josha - faceta, który czuł nieodparty wstręt do nici dentystycznych. „Czy człowiek prehistoryczny czyścił zęby nićmi dentystycznymi?” - odpowiadał mi, kiedy się o to kłóciliśmy. „Czy człowiek prehistoryczny dożył dzisiejszych czasów?” - rzucałam z furią. Nasz związek rozpadł się po sześciu miesiącach. Oznajmiłam wtedy Joshowi, że nie wyobrażam sobie życia z nim za czterdzieści lat, bo nie mogłabym znieść widoku jego sztucznej szczęki na szafce nocnej przy łóżku. Zrozumiał, że sytuacja jest krytyczna i oświadczył zrezygnowanym głosem, że dobrze, zacznie czyścić zęby nitką. Ale było już za późno. Atmosfera romansu rozwiała się jak dym. A teraz zamierzał się ożenić. Z kimś, kogo poznał zaledwie trzy miesiące po naszym zerwaniu cztery lata temu. I bynajmniej nie był to mój pierwszy były chłopak, który wybrał tę opcję. Przed Joshem był Randy. Jemu zagrano „Marsza weselnego” zaledwie sześć tygodni po naszym dramatycznym i obficie skropionym łzami rozstaniu. Jeszcze wcześniej był Vincent - moja pierwsza miłość. Ten jest żonaty co najmniej od dziesięciu lat. Moja mama, która mieszka w sąsiedztwie jego mamy w Marinę Park w Brooklynie i bardzo dba, żebym była zawsze dobrze poinformowana, powiedziała mi niedawno, że Vincent i jego żona spodziewają się trzeciego dziecka. Kiedy jeden były chłopak się żeni, można się śmiać. Przy drugim - nerwowy dreszcz przebiega ci po plecach. Ale przy trzecim...?! Wtedy dziewczyna zaczyna traktować to osobiście. Czyli zaczyna się zastanawiać, co jest z nią nie tak, skoro żaden facet nie chce wyegzekwować sporych sum pieniędzy w imię dozgonnej miłości. - Zjawisko szczelnej przykrywki - powiedziała zagadkowo Michelle, kiedy doprowadzona do ostateczności zwierzyłam się jej, że posłałam do ołtarza kolejnego mężczyznę. - Zjawisko szczelnej przykrywki? - Spojrzałam na nią osłupiała i czekałam, aż odkryje przede mną skarby mądrości, dzięki czemu być może mój świat przestanie chwiać się w posadach.

Było nie było, Michelle, moja przyjaciółka z sąsiedniej ulicy na Marinę Park, nie zmarnowała tych czterech lat, które ja poświęciłam studiom na kierunku zarządzania (z czego notabene nie zamierzałam już robić użytku). Zdążyła bowiem dorobić się męża, domu i pierścionka z brylantem wielkości stanu New Jersey. - Scenariusz jest zawsze taki sam - ciągnęła Michelle. - Męczysz się ze słoikiem, żeby go otworzyć, a przykrywka ani drgnie. Możesz jednak być pewna, że każda następna osoba, która się do tego weźmie, wcale nie będzie się wysilać. Wystarczy, że dotknie tej cholernej przykrywki, a ona - pach! - odskakuje jakby nigdy nic. Tylko dlatego, że wcześniej ty próbowałaś ją podważyć albo odkręcić! Myślisz, że Jennifer Aniston - nawet z tą swoją śliczniutką fryzurą - złapałaby tak łatwo Brada Pitta, gdyby nie czynnik o nazwie Gwyneth Paltrow? Nigdy! A jak było ze mną i Frankiem? Frank został mężem Michelle siedem lat temu. Dał się złapać zaraz po swoim dramatycznym rozstaniu z Rosanną Cuzio, królową naszego balu maturalnego. Po głębszym przemyśleniu musiałam przyznać Michelle rację. Teoria miała sens. W związkach z Joshem, Randym i Yincentem odgrywałam czysto instrumentalną rolę. Oczyściłam przedpole i każda następna dziewczyna bez trudu wymogła na nich małżeńską przysięgę. A niech to! W ramach wdzięczności mogły przynajmniej poprosić, żebym została druhną na ich ślubach! A ja tymczasem byłam tylko eksdziewczyną ich narzeczonego, która dostawała zaproszenie na ślub lub nie - w zależności od tego, na ile panna młoda była pewna uczuć przyszłego męża. Dzięki teorii Michelle spojrzałam świeżym okiem na Kirka, mojego aktualnego chłopaka. Byliśmy ze sobą od roku i ośmiu miesięcy - to mój rekord, o ile nie brać pod uwagę związku z Randym. Tworzyliśmy bardzo sympatyczną parę. To znaczy Kirk i ja. Dostawaliśmy nawet wspólnie adresowane zaproszenia na różne imprezy, co jest najlepszym dowodem na to, jak serio traktował nas świat. Ciekawe, czy Kirk zaprosi mnie kiedyś na swój ślub, czy może... - Kirk, kochanie... - zaczęłam jeszcze tego samego wieczora. Leżeliśmy już w łóżku. Przed nami połyskiwał niebieskawym światłem telewizor, a perspektywa miłosnych uniesień wisiała w powietrzu jak niezadane pytanie. - Uhm? - mruknął, nie odrywając oczu od policyjnego serialu, który całkowicie zajął jego uwagę. - Twoja poprzednia dziewczyna... Susan, prawda? - Tak - zerknął na mnie z wyraźną trwogą, przeczuwając, że szykuje się jedna z tak zwanych poważnych rozmów, których mężczyźni szczerze nienawidzą. - Chyba długo byliście ze sobą, nie? Ponad rok. A może nawet dwa?

- Trzy i pół - odpowiedział, wzruszając ramionami, co sprawiło, że teraz ja zaczęłam umierać ze strachu. Stało się jasne, że wpływam na bardzo niebezpieczne wody. Mimo to brnęłam dalej. - I nigdy nie zdarzyło się wam rozmawiać o... małżeństwie? W tym momencie Kirk zaśmiał się ponuro. - Nie zdarzyło? Chyba żartujesz! A z jakiego powodu się rozstaliśmy? W pewnej chwili postawiła mi stare jak świat ultimatum - albo bierzemy ślub, albo się rozstajemy. - Parsknął z irytacją. - Chyba nie muszę dodawać, że wybrałem rozwiązanie numer dwa. A zatem wszystko było jasne. Przytuliłam się do Kirka, pozwalając mu wrócić w stan transu, w który wprawiały go policyjne przepychanki. Chyba niewiele stracił, bo na ekranie gliniarze wciąż zakładali kajdanki głównemu przestępcy. Sytuacja przedstawiała się następująco: skoro Susan próbowała podważyć przykrywkę, mnie powinno udać się ją otworzyć. A jeśli tak - jeszcze w tym roku mogę być mężatką. A niech to! Żeby to uczcić, następnego dnia umówiłam się na lunch z Grace, moją najlepszą przyjaciółką. Było to nie lada jakie osiągnięcie, gdyż nie dość że Grace miała bardzo wysokie stanowisko i pracowała od rana do nocy, to resztę czasu spędzała ze swoim szalenie wymagającym chłopakiem. Robiąc ustępstwo na rzecz jej gorączkowej bieganiny, postanowiłam, że zjemy w restauracji odległej zaledwie dwie przecznice od jej biura, na rogu Park Avenue i Wschodniej Pięćdziesiątej Czwartej Ulicy. Grace nie miała pojęcia, że spotkałyśmy się w celu uczczenia czegokolwiek, więc musiałam jej to uświadomić. - Złóż mi gratulacje. - Uniosłam kieliszek z wodą mineralną. - Wychodzę za mąż. - Co?! - Wybałuszyła na mnie oczy z jawnym niedowierzaniem, potem przeniosła wzrok na serdeczny palec mojej lewej dłoni, na którym rzecz jasna nie było żadnego pierścionka. - Nie teraz. Ale kiedyś - wyjaśniłam. Uniosła oczy do góry i pokręciła głową z politowaniem. - Gratuluję - powiedziała. Tylko Grace umie parsknąć ci śmiechem prosto w twarz w podobnej sytuacji. Jest jedyną znaną mi kobietą w wieku trzydziestu trzech lat, która zupełnie nie przejmuje się tym, że nie ma jeszcze na palcu obrączki. Ale Grace jest najsilniejszą i najbardziej niezależną osobą, jaką znam. Zresztą zawsze ma pod ręką jakiegoś superprzystojnego chłopaka... A o pracy nawet nie wspomnę. Grace jest dyrektorem handlowym w firmie Roxanne Dubrow

Cosmetics. Tak, tak. Nie pomyliłam się. Chodzi dokładnie o tę samą firmę, która sprzedaje kosmetyki tylko u Saksa na Piątej Alei. W podstawówce Grace przez chwilę chodziła z moim bratem Sonnym, ale wtedy jeszcze nie byłyśmy przyjaciółkami. Zaprzyjaźniłyśmy się dopiero w szkole średniej, a dokładnie po tym, kiedy Grace wyrwała mnie z łap wielkiej dziewuchy o imieniu Nancy, która postanowiła rozbić moją głowę o cementowy mur tylko dlatego, że byłam od niej o połowę mniejsza i lżejsza o jakieś dwadzieścia kilo. Grace, smukła blondynka o żelaznym charakterze, podeszła do Nancy i po prostu kazała jej spadać. To wystarczyło, bo wszyscy czuli przed nią respekt. Ja oczywiście też. Tym większy, że postanowiła się ze mną zaprzyjaźnić. Paczka jej przyjaciółek z dziewiątej klasy nie była uszczęśliwiona, kiedy zaczęłam pętać się wśród nich. Ale zbyt im zależało na Grace, żeby głośno protestować. - Grace, czy ty nigdy się nie martwiłaś? No wiesz, że zostaniesz sama? - zapytałam, wypatrując na jej twarzy choćby najmniejszej oznaki słabości. Ale ona wzruszyła tylko ramionami. - W tym mieście kobieta może mieć wszystko, co zechce. Pod warunkiem, że gra fair. Łatwo mówić takie rzeczy, kiedy jest się wysoką, pociągającą blondynką o perfekcyjnych rysach twarzy i jedwabistych, krótko ostrzyżonych włosach, rozwichrzonych przez pierwszorzędnego fryzjera. Grace jest najzwyczajniej w świecie piękna, podczas gdy ja... Ja zawsze byłam (i wciąż jestem) „tą małą Angie Di Franco” - metr pięćdziesiąt osiem wzrostu, czarne, kręcone włosy, nie poddające się żadnym produktom do pielęgnacji, oraz uda, które już teraz grożą, że pewnego dnia upodobnią się do ud mojej mamy. Westchnęłam ciężko. - Czy myślałaś kiedyś, że ty i Drew... no wiesz...? - Bardzo chciałam wiedzieć, czy Grace wyobraża sobie czasami swojego obecnego chłopaka w roli przyszłego męża. - Jasne. Każda dziewczyna o tym myśli. Ulżyło mi. To znaczy, że nie jestem jedyną trzydziestolatką histerycznie skupioną na kwestiach małżeńskich. A przecież Grace była z Drew zaledwie od roku - całe osiem miesięcy krócej niż ja z Kirkiem. - Ale małżeństwo to nie wszystko. - Grace machnęła lekceważąco ręką, nie wykazując dalszego zainteresowania tematem. Przyznałam jej rację dopiero następnego dnia, jadąc bladym świtem do pracy. Rzeczywiście, małżeństwo to nie wszystko. Szczególnie teraz, kiedy mam co robić. Trzeba bowiem wiedzieć, że jestem aktorką, i to aktorką zawodowo czynną, przynajmniej w tej chwili. To nie byle co! Mam stałe zajęcie dzięki „Rośnij zdrowo”. Wprawdzie jest to tylko

gimnastyczny program dla dzieci, nadawany przez telewizję kablową, ale - jak wykazują sondaże - ma on stałą, chociaż niezbyt liczną publiczność, złożoną z rodziców z wyższej klasy średniej i dzieci, które rodzice ci pragną kształtować. I to dosłownie. Dzięki „Rośnij zdrowo” nabieram „doświadczenia w pracy przed kamerą”. Pewna agencja teatralna, w której zamierzałam się zarejestrować, odmówiła współpracy ze mną, motywując to moim brakiem takich doświadczeń. Mój udział w licznych przedstawieniach wystawianych przez teatry niezawodowe nie był dla nich dostateczną rekomendacją. Ciekawe, co powiedzą teraz, kiedy już od pół roku pojawiam się na ekranie, wykonując skłony, podskoki i przewroty z grupą sześciolatków? Szybko wciągnęłam żółty trykot i jasnoniebieskie rajstopy, w których pojawiam się na wizji, i z kubkiem kawy w dłoni wkroczyłam do studia. Nie da się przeżyć bez kawy, kiedy człowiek wstaje o piątej rano. Największą niedogodnością tej pracy jest pora nagrywania programu. Zaczynamy punktualnie o szóstej, gdyż tylko o tej godzinie stacji udało się wynająć studio. - Cześć, Colin! - zawołałam do kolegi, z którym wspólnie prowadziliśmy program. Podniósł głowę znad książki i uśmiechnął się do mnie szeroko. Colin to jedyny znany mi człowiek, który potrafi szczerze się uśmiechać o szóstej rano. Taką już ma naturę. Jako gospodarz programu jest naprawdę świetny. Dzieciaki go uwielbiają. Ja też, chociaż znam go dopiero od sześciu miesięcy. Jest miły, wesoły, wrażliwy i świetnie radzi sobie z dziećmi. Co więcej - jest wysoki i przystojny, z twarzą jak wyciosaną dłutem rzeźbiarza. Do tego ma niebieskie oczy i długie rzęsy i zawsze jest ostrzyżony według ostatniej mody. Idealny materiał na przyszłego męża. Sama umówiłabym się z nim na randkę, zanim ożeni się z inną - gdyby nie był gejem. Niestety. - Co czytasz? - Pochyliłam się, żeby podejrzeć tytuł książki. Wydawał się nieco zmieszany, pokazując mi okładkę grubego, zaczytanego tomu zatytułowanego „Wychowanie dzieci. Problemy i wyzwania”. - Pomyślałem, że mogę tu znaleźć coś, co się nam przyda. W programie. Wybuchnęłam śmiechem. - Colin, mamy dbać o ich kondycję, nie o wychowanie. - Wiem, wiem. Ale sama widziałaś, jakie potrafią być rozhukane. Uśmiechnęłam się do niego. Colin traktował poważnie pracę w „Rośnij zdrowo”. Ja - niekoniecznie. Do dziś nie mogę zrozumieć, jakim cudem ktoś, kto tak jak ja nigdy w życiu nie zawracał sobie głowy żadnymi ćwiczeniami, gimnastykuje się teraz pięć dni w tygodniu i namawia do tego dziesiątkę rozespanych dzieci.

- Wszyscy na miejsca! - zawołała Rena Jones, nasza producentka, i spojrzała na nas z naganą. Właściwie spojrzała na mnie, bo i ona, podobnie jak wszyscy, uwielbiała Colina. Mnie zaledwie tolerowała. Chyba dlatego, że ceniła punktualność, a ja - oględnie mówiąc - nie. Stanęliśmy z Colinem przed kamerą. Uśmiechnęłam się przepisowo i zaczęliśmy nasz trzyminutowy wstęp, w którym zachęcaliśmy do wygibasów w imię zdrowia grupę demograficzną najmniej zagrożoną nadwagą i chorobami układu krążenia. „Dobre zdrowie to wyłącznie kwestia dobrych nawyków” - mawiała Rena, kiedy ktoś (zwykle byłam to ja) wspominał, że sześciolatki nie potrzebują jeszcze treningu sercowo- naczyniowego. Muszę jednak przyznać, że ta codzienna harówka dostarczała mi również satysfakcji. Od pierwszych taktów muzyki nogi same zaczynały mi chodzić. Zaczynaliśmy z Colinem od krótkiego tanecznego układu - na rozgrzewkę. Potem następowała seria przysiadów, skoków, wymachów w choreografii Reny. Bez najmniejszej przykrości wykonywałam wszystkie ćwiczenia, wykrzykując słowa zachęty do dziesięciorga maluchów podskakujących przed nami. Dzieciaki dawały z siebie wszystko pod bacznym okiem rodziców, którzy siedzieli z boku i obserwowali ich wyczyny z mieszaniną dumy i strachu, że któraś z pociech potknie się, upadnie i, nie daj Boże, w wyniku kontuzji zostanie przedwcześnie usunięta z programu. Grupy zmieniały się co sześć tygodni, a rodzice robili co w ich mocy, żeby wydeptać dzieciom udział w jednym cyklu zajęć. Praca w „Rośnij zdrowo” miała jeszcze jeden plus. Kończyła się dokładnie po trzydziestu minutach. Wówczas to, ukrywając starannie westchnienie ulgi, które na użytek małych akrobatów nazywałam „głębokim oddechem rozluźniającym”, wykonywałam ostatni skłon i przy wtórze oklasków prowadziłam szczęśliwą trzódkę do ukłonów. - Spędzasz wieczór z Kirkiem? - zapytał Colin, kiedy szliśmy do mikroskopijnej przebieralni wydzielonej w kącie studia. Colin z wyraźną satysfakcją obserwował mnie i Kirka. Sam był zdeklarowanym monogamistą i wciąż jeszcze lizał rany po swoim rozstaniu z Tomem, do którego doszło dwa miesiące wcześniej. Fakt, że są jeszcze na świecie ludzie żyjący szczęśliwie w monogamicznych związkach, wyraźnie dodawał mu otuchy w ciężkich chwilach. - Jasne - odpowiedziałam z przekonaniem. Mój związek osiągnął stadium, w którym nie ma się żadnych wątpliwości. Jednak jeszcze tego samego dnia okazało się, że Kirk najwyraźniej nie podziela mojego przekonania.

Od poniedziałku do piątku spędzałam u niego praktycznie wszystkie noce - nie tylko dlatego, że jego mieszkanie znajdowało się znacznie bliżej studia. Po prostu lubiliśmy być ze sobą w każdej wolnej chwili - nawet we śnie, bo Kirk miał skłonności do wczesnego zasypiania. Oprócz tego pobyt w jego kawalerce był dla mnie wytchnieniem po życiu w zagraconym do niemożliwości dwupokojowym mieszkaniu, które dzieliłam z Justinem. Justin był moim najlepszym przyjacielem zaraz po Grace. U Kirka panował idealny porządek. Wyprasowane koszule leżały w komodzie w równych stosikach, a filmowe plakaty na ścianach nigdy się nie przekrzywiały (tak, oboje kochaliśmy kino, chociaż Kirk miał predylekcję do horrorów, a ja wolałam klasykę oraz wszystko z Melem Gibsonem). Łazienkowa szafka, przed którą właśnie stałam, szorując zęby, też była wzorcowo zagospodarowana. Próbowałam kiedyś zastąpić leżący tam zestaw do golenia w eleganckim etui - prezent od poprzedniej dziewczyny Kirka - tuzinem jednorazówek Gillette. Bezskutecznie. Ja trzymałam tam anty histaminę - konieczną, gdyż wystarczyło trochę pyłków, kurzu czy pleśni, żeby doprowadzić mnie do ataków duszności. Wyplułam resztki pasty i starannie opłukałam umywalkę, żeby przywrócić porcelanie jej porcelanową perfekcję, i w podkoszulku Kirka i jego bokserkach (lewa dolna szuflada\ komody) wróciłam do sypialni. Kirk leżał na łóżku z laptopem na kolanach i z uwagą wpatrywał się w ekran, pokryty rządkami niezrozumiałych znaczków. - Koniec pracy. Pora na chwilę zabawy! - zawołałam, moszcząc się obok niego. - Jeszcze minutkę, maleńka - uśmiechnął się do mnie znad ekranu z miną wskazującą, że rozumie moje intencje. Sięgnęłam po „Teatr i jego sobowtóra” Artauda - swoją książkę dyżurną - i otworzyłam na stronie piątej, na której otwierałam ją już co najmniej sześć razy z rzędu - i zaczęłam czytać. No, może to za dużo powiedziane. Po kilku linijkach przeniosłam wzrok na profil Kirka, jako że obserwacja jego profilu należała do moich ulubionych zajęć. Dzisiaj skupiłam się na brwiach, w tej chwili lekko zmarszczonych, gdyż Kirk z uwagą wpatrywał się w ekran. Nie drgnęła mu nawet powieka. Umiejętność koncentracji w najbardziej niesprzyjających okolicznościach była cechą, którą podziwiałam u niego od samego początku. Nie wiem, jak on to robi, bo ja na przykład przestaję zachowywać się jak człowiek myślący, kiedy w grę wchodzi seks. Prawdę mówiąc, zwróciłam uwagę na Kirka, ponieważ wykazywał zdumiewającą i całkowitą obojętność na płeć przeciwną. Działo się to w mojej drugiej pracy.

W ciągu dnia pracowałam na pół etatu w serwisie telefonicznym wysyłkowego katalogu Lee & Laurie, i w ten sposób zarabiałam pieniądze, których nie zarabiałam jako aktorka. Lee & Laurie korzystali z programów, które wypuściła na rynek firma Kirka, odpowiedzialna również za stałe uaktualnianie ich systemu. Właśnie dlatego w monotonnym pejzażu naszego biura pojawił się kiedyś Kirk. Obecność przystojnego, ciemnowłosego mężczyzny o inteligentnym spojrzeniu, pełnych ustach i zdecydowanej szczęce podziałała na mnie jak ostroga na konia. Intrygował mnie tym bardziej, że nie zwracał uwagi na nikogo wokół. Interesowały go jedynie rzędy cyferek i symboli, które wpisywał do naszych komputerów. Wpadłam od razu i na całego. Tak przynajmniej twierdzi Grace, do której dzwoniłam wtedy co chwila, donosząc o kolejnych, nieudanych próbach flirtu. Wymyślałam dziesiątki powodów, żeby zwabić go do swojego boksu - zepsuła mi się mysz, zablokowała klawiatura (winien był sezam z kanapki, którą jadłam na lunch, ale dzięki temu Kirk się do mnie uśmiechnął), nie rozumiałam zmian, które wprowadzał do systemu. Wszystko na nic. Pozwalałam sobie na głupawe, choć niewinne żarciki, stawałam na tyle blisko, żeby „przypadkiem” dotknąć jego ramienia, rzucałam w jego stronę promienne uśmiechy. Żadnego wrażenia. - Mam obsesję na jego punkcie - oświadczyłam Grace po dwóch tygodniach nieudanych podchodów. - Traktujesz to jako wyzwanie - odpowiedziała spokojnie. - Chcesz postawić na swoim. Tak było, ale przyznałam jej rację dużo później, już po pierwszej randce, do której zresztą doszło dzięki niej. - Po prostu zaproś go gdzieś, na litość boską - mruknęła zniecierpliwiona moimi jękami. Kiedy przyjął zaproszenie, osłupiałam. I zakochałam się już na pierwszej randce. Kirk różnił się od facetów, z którymi umawiałam się wcześniej choćby tym, że stać go było na zapłacenie za naszą kolację. Miał plany na przyszłość. Mogłam go tylko podziwiać, kiedy mi się zwierzył, że marzy o założeniu własnej firmy komputerowej. A jego ciało, które poznałam, gdy nasza znajomość przeszła w fazę bardziej intymną? Było wspaniałe. Teraz czułam przy sobie jego ciepło i mogłam dotknąć gładkiej skóry okrywającej twarde mięśnie (siłownia cztery razy w tygodniu). Nie odrywając oczu od strony piątej, wtuliłam się w niego mocniej i czekałam. Kiedy uniósł się, odkładając komputer na szafkę

nocną, zamknęłam książkę z trzaskiem. Ogarnęło mnie poczucie triumfu, które towarzyszy mi w takich chwilach nieodmiennie od dwóch lat. Możecie sobie mówić, że jestem nimfomanką! Mam to gdzieś. Oddałabym wszystko za widok Kirka, który uśmiecha się do mnie znacząco, z błyskiem pożądania w oku. - Hej, ty! - usłyszałam jego chrapliwy głos. - Chodź do mnie wreszcie. Tak jakbym to ja zwlekała przez cały ten czas. Poczułam, jak jego dłonie przesuwają się pod koszulką w kierunku moich piersi. Wypuściłam głośno powietrze, wiedząc, co teraz nastąpi. Albowiem bez przechwalania się mogę powiedzieć, że wspólny seks wychodził nam bez pudła. Kirk z zapałem godnym naukowca bez końca eksperymentował z moim ciałem, wyszukując coraz to nowe guziki, po naciśnięciu których odjeżdżałam w sobie tylko znane okolice. Mimo że robił to bardzo metodycznie, nie nudziłam się nigdy. W jego rękach byłam jak glina. Normalnie znienawidziłabym się za podobną uległość wobec faceta, ale za każdym razem, kiedy Kirk znalazł się we mnie, byłam zaślepiona namiętnością do tego stopnia, że podobne myśli nie przychodziły mi do głowy. Jeśli miałabym na coś narzekać, to tylko na to, że nie uznawał całowania, kiedy się kochaliśmy. Pocałunki w takich momentach dałoby się zliczyć na palcach jednej ręki. Zdążyłam się już z tym pogodzić. Zamiast tego obserwowałam jego wyraziste usta i cienie, jakie jego gęste rzęsy rzucały na rozpalone policzki. Przyznaję, że z tej perspektywy był to porywający widok. Dzisiaj jednak, niespodziewanie dla siebie, zamknęłam oczy i powoli poddawałam się rytmowi jego ciała. I właśnie wtedy w mojej wyobraźni pojawił się zadziwiający obraz: oto Kirk zdarł ze mnie ubranie, wziął na ręce i poniósł w stronę wielkiego łoża z baldachimem, którego nigdy w życiu nie widziałam. Wtedy ja odwróciłam głowę, żeby spojrzeć za siebie. Na podłodze u naszych stóp leżała bynajmniej nie podkoszulka, ale skłębione zwoje białego jedwabiu. Czyżby to znaczyło, że w wyobraźni zobaczyłam ślubną suknię? O rany! Wtedy moje ciało samorzutnie wygięło się w łuk i... i - chyba dużo za wcześnie - doznałam najwspanialszego orgazmu w całym życiu. Z otwartymi szeroko oczami opadłam na poduszkę, wydając z siebie dziwny jęk, którym mogłabym chyba poruszyć ziemię. Przyszło mi nawet do głowy, że to może nie ja krzyknęłam, tylko Kir k, który w przeciwieństwie do mnie nie miał żadnych zahamowań w głośnym wyrażaniu swojego zadowolenia. Ale wtedy kątem oka zauważyłam jego zaskoczony wzrok. A zatem - musiałam to być ja. Zresztą chwilę później usłyszałam jęk Kirka i poczułam, jak osuwa się na mnie, zmęczony.

- No, no! - Uniósł głowę, żeby na mnie spojrzeć. - To było coś! - I ku mojemu osłupieniu pochylił się, żeby pocałować mnie w usta. - Uhm - mruknęłam, nie zdejmując wzroku z jego twarzy. Jasne, że to było „coś”. Tylko czy to miało jakieś specjalne znaczenie? Przed oczami znowu stanęła mi biała suknia. Widziałam ją ze wszystkimi szczegółami. To „coś” musiało mieć’ znaczenie. Przecież nasze życie seksualne było zawsze udane. Jednak dzisiaj szczególnie... Studiowałam uważnie minę Kirka, żeby sprawdzić, czy i on to poczuł. W jego oczach czaił się błysk, jakiego nigdy nie widziałam. Czyżby więc i on...? Miałam nadzieję, dopóki nie usłyszałam jego słów. - Jeszcze nigdy nie byłaś tak mocno... poruszona - zaczął. - To chyba było wielkie „O!,” prawda? - Z zadowolonym uśmiechem uniósł się na łokciu. Wyraz jego twarzy mówił wszystko. Kirk był z siebie dumny. Jak każdy facet puszył się swoim doskonałym seksualnym występem. Zaraz też, jakby na potwierdzenie moich domysłów, zaczął naukowo badać: zjawisko. - Jak myślisz, o co tu chodzi? Przecież nie o pozycję. Pozycja jak pozycja. Banał. - Zdjął dłoń z mojego brzucha i poklepał ręką łóżko. - Może to nowy materac? Wiesz, gdyby coś podobnego przyszło mi do głowy, dałbym napiwek sprzedawcy, który mnie namówił na jego kupno. No, nie! Byłabym całkowicie zniesmaczona, gdyby w tej samej chwili Kirk nie objął mnie mocno w pasie i nie przyciągnął do siebie. Przeszło mi. Może dlatego, że poczułam pod sobą jego muskularną klatkę piersiową. I delikatny dotyk jego dłoni na plecach. A może po prostu chciałam wierzyć, że jest facetem, który wstydzi się dopiero co przeżytej euforii i udaje, że techniczna strona seksu jest najważniejsza? Wtuliłam się mocniej w jego ciało, jakbym chciała przytrzymać przy sobie pozytywne uczucia - nieważne jakie, byleby były. I wtedy w moje wyobrażenia wkroczyła brutalna rzeczywistość. Kirk zerknął na zegarek i usiadł, gwałtownie wypuszczając mnie z objęć. - Już dziesiąta! - zawołał. - Muszę się spakować. - Spakować? - powtórzyłam, czując na ciele powiew chłodnego powietrza. Patrzyłam, jak Kirk wciąga bokserki i w pośpiechu podchodzi do komody. - Cholera! Chyba zapomniałem ci powiedzieć! - Odwrócił się do mnie z zakłopotaną miną. Wydawało się, że właśnie przejrzał ułożoną w głowie listę spraw i zobaczył, że pozycja „zawiadomić Angie o wyjeździe” jest niewykreślona. Już miałam wygłosić przemowę, że wolałabym z pewnym wyprzedzeniem znać terminy jego spotkań z klientami, kiedy dodał:

- Jadę do domu na weekend. Właśnie tak. Jechał do Newton w Massachusetts odwiedzić rodziców. Rodziców, dodam, których ja nie widziałam jeszcze nigdy w życiu. - Kiedy zaplanowałeś wyjazd? - Z całych sił próbowałam opanować panikę. - Hm... Chyba w zeszłym tygodniu. Ale dopiero dzisiaj zrobiłem rezerwację na ostatni lot. Miałem ci wcześniej o tym powiedzieć... Zawiesił głos, ale mnie było już wszystko jedno. Fakty przedstawiały się następująco: Kirk jedzie do rodziców, u których bywa dwa razy do roku, i nie zabiera mnie ze sobą. Znowu. Kiedy ja, mając przed oczami suknię ślubną, dostaję orgazmu, on jakby nigdy nic planuje wyjazd do domu i ani mu w głowie przedstawianie mnie rodzinie. Co znaczy, że to nie ja jestem kobietą, której będzie dane otworzyć przykrywkę. Gorzej - z faktu, że Kirk już trzeci raz wyjeżdża do Newton, nie zabierając mnie ze sobą, wynika jasno, że przykrywka jest zamknięta hermetycznie. Ponieważ nie wiedziałam, jak przywołać temat wizyty zapoznawczej w jego domu, poprzestałam na zwykłych pretensjach. - Wolałabym, żebyś mówił mi o takich rzeczach wcześniej. Żebym mogła zyskać status dziewczyny, z którą jesteś związany na serio - dodałam w myślach. - Przepraszam, Kluseczko - powiedział ze skruszoną miną. - Sama wiesz, że byłem zalatany. Wszystko przez nowego klienta. Nie pamiętam, czy ci mówiłem, że zgłosili się do nas ludzie z Norwood Investments. Mają filie w całym kraju. Jeśli wezmą mój program, mam zapewnioną pracę na najbliższych kilka lat... Zamilkłam. Być może dlatego, że usłyszałam przezwisko, które wymyślił dla mnie na początku naszej znajomości. Przygotowywałam mu wówczas różne rodzaje włoskiej pasty, które to danie każdy typowy Amerykanin nazywa kluskami z sosem. Zażartowałam kiedyś, że moja mama, było nie było Włoszka z dziada pradziada, wytarga go za uszy, jeśli ośmieli się nazwać jej pastę kluchami. Wtedy zostałam Kluseczką. Milczałam nie tylko dlatego, że złapałam się na czułe słówka. Kirk chciał mi również przypomnieć, że jest młodym, zdolnym i ambitnym programistą u progu kariery, który pół roku temu stworzył oprogramowanie optymalizujące prace biurowe, będące w tej chwili obiektem zainteresowania prestiżowych towarzystw finansowych w rodzaju Norwood Irwestments. W obliczu tak poważnych spraw nie ośmielałam się zawracać mu głowy nieistotnymi pragnieniami. Takimi jak to, żeby przedstawił mnie w końcu swoim rodzicom. - Kluseczko? - Kirk wciągnął szybko dżinsy. - Zbiegnę teraz na dół, żeby kupić kilka rzeczy na drogę. Potrzebujesz czegoś?

- Nie - pokręciłam głową. - No to będę najdalej za kwadrans. - Nieuważnie musnął ustami moje czoło i wybiegł. W chwili, w której usłyszałam trzaśniecie drzwi, złapałam za słuchawkę. Ktoś musiał spojrzeć na moje problemy z innej perspektywy. Najlepsza wydawała się perspektywa eksnarzeczonego. Miałam to szczęście, że przynajmniej dwóch z nich zostało moimi przyjaciółmi. Duma nie pozwalała mi jeszcze zadzwonić do Josha, wolałam Randy’ego, którego telefon kołatał się wciąż w mojej pamięci. - Nie podejrzewałem, że chcesz w to się pakować - powiedział Randy, kiedy już wymieniliśmy pozdrowienia i mogłam zapytać, dlaczego będąc ze sobą, nigdy nie rozmawialiśmy o małżeństwie. - To znaczy w co? - zapytałam. - W małżeństwo. W dzieci. Ale, ale... Czy już ci mówiłem, że spodziewamy się z Cheryl dziecka? - Cudownie - mruknęłam oszołomiona. - Ale powiedz mi, co konkretnie miałeś na myśli? Randy parsknął śmiechem. - Daj spokój, Angie. Nie udawaj, że nie wiesz. Przecież kariera była dla ciebie ważniejsza. Zawsze chciałaś zostać wielką gwiazdą filmową. - Aktorką - poprawiłam go. - Jestem aktorką. - Jak zwał, tak zwał. Miałam o czym myśleć, kiedy już skończyliśmy rozmawiać. Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że być może stworzyłam fałszywy wizerunek siebie. To prawda, że przez całą szkołę średnią i potem, w college’u, żyłam nadzieją, że zostanę aktorką. Nadzieja nie była nieuzasadniona, jako że przez cały ten czas wszyscy bez umiaru chwalili moje zdolności aktorskie. A jednak nie mogę powiedzieć, że trafiłam na jakąś wymarzoną rolę, od kiedy cztery lata temu dla kariery scenicznej porzuciłam stałą pracę (i stałą pensję). Dobrze, że mam chociaż „Rośnij zdrowo”. Chyba już czas wrócić na ziemię. Zwłaszcza że postanowiłam uchylić konkretnie tę przykrywkę. Mam trzydzieści jeden lat i z każdym dniem robię się starsza, co przy nadarzającej się okazji wypomina mi mama. Powinnam zrobić coś, żeby wyglądać jak materiał na żonę.

Nie jestem żoną, ale w telewizji gram rolę żony Kiedy nazajutrz po porannym występie w „Rośnij zdrowo” wróciłam do domu i zobaczyłam w holu Justina, który ciągnął do naszego mieszkania wielką kanapę, zdałam sobie sprawę, że może nie wyglądam jak żona, ale mam zadatki na to, żeby odzywać się tonem żony. To już było coś. - Co ty, do cholery, robisz?! - krzyknęłam, mimo że doskonale znałam odpowiedź. Justin namiętnie zbierał to, co wyrzucili inni. Od zawsze wiedziałam, że jest najwspanialszym przyjacielem i najgorszym współlokatorem, jakiego można sobie wyobrazić. Justin bowiem gromadził wszystko. - Cześć. - Podniósł głowę znad turkusowozielonej kanapy, która swoje najlepsze dni miała dawno za sobą. - Wyobrażasz sobie, że ktoś wyrzucił coś takiego?! Spojrzałam ze zgrozą na żółte lamówki, kwiatowy deseń i zapadnięte siedzenia. Nie, nie miałam trudności z wyobrażeniem sobie, że ktoś wyrzucił coś takiego. - I to dokładnie pod naszym domem - ciągnął Justin. Oczywiście. Wytarta kanapa, rocznik 1975, tuż pod naszym domem. Justin nie mógł się oprzeć. - Ale mamy już dwie kanapy - warknęłam. Już nie dodałam, że obiecał wyrzucić pierwszą, kiedy przywlókł skądś tę drugą. A teraz będziemy mieć trzy. Spadek po ciotce Eleanor w postaci przestronnego, dwupokojowego mieszkania ze stałym czynszem okazał się przekleństwem - przynajmniej dla Justina. Oprócz mebli różnego autoramentu, które Eleanor zostawiła swojemu ukochanemu siostrzeńcowi, Justin odziedziczył między innymi cztery telewizory, trzy magnetowidy, sześć szafek na dokumenty oraz ogromny ogrodowy grill, który zmieściłby się jedynie w garażu o rozmiarach sporego stadionu. Kolekcja była stale uzupełniana o znaleziska Justina, który w swoim mniemaniu „ratował” rzeczy, a nie zbierał śmieci. - Angie, dasz radę mi pomóc? Westchnęłam ciężko. Nie miałam innego wyjścia, bo zielone monstrum kompletnie zatarasowało wejście do mieszkania. - Jakim cudem udało ci się wnieść to coś aż tutaj? - zapytałam. Wprawdzie chudy jak tyczka Justin był zadziwiająco silny, ale żaden człowiek nie dałby rady zataszczyć ponad stukilowej kanapy na pierwsze piętro po dość wąskich schodach. - Pomógł mi David spod trójki. Przy okazji dowiedziałem się, że ma na zbyciu jakieś stare lampy - odpowiedział.

Nie spodobał mi się błysk w jego oku i już, już miałam rozpocząć kazanie o niebezpieczeństwach recyklingu, kiedy w naszym mieszkaniu zadzwonił telefon. - Odbierz, dobrze? - Wskazałam na zawalidrogę. - Dzień dobry, pani Di! - zawołał wesoło. - Jak się pani miewa? Moja mama. Zrezygnowana przysiadłam na oparciu kanapy i czekałam, aż Justin roztoczy przed nią cały swój czar. Zastanawiałam się czasami, czy mama nie dzwoni po to, żeby porozmawiać sobie z nim, a nie ze mną. Nawet jeśli tak było, trudno się jej dziwić. Mnie też zauroczył w chwili, w której się poznaliśmy. Było to cztery lata temu, na zajęciach z improwizacji. Oboje zaczynaliśmy wówczas naszą aktorską karierę, z tym że Justin miał już do czynienia z filmem. Nie jako aktor, ale jako reżyser. Jego pełnometrażowy film narobił wiele hałasu w kręgach bywalców niezależnych festiwali i zdobył prestiżową nagrodę krytyków, ale nie doczekał się dystrybutora. Justin twierdził, że od kiedy przekonał się na własnej skórze, jak trudno jest zaistnieć jako twórca filmowy, postanowił się rozwijać w innej dziedzinie. Trochę mnie to dziwiło, bo według mnie w tym mieście równie trudno jest zaistnieć jako aktor. W tej chwili Justin był inspicjentem w pewnym teatrze impresaryjnym na Long Island i wydawał się z tego bardzo zadowolony. W dzień miał dość czasu na zajmowanie się swoim aktorstwem. Na zajęciach z improwizacji nasz nauczyciel połączył nas w parę. Stało się to przypadkiem, bo kiedy Justin dużo później od innych dołączył do naszej grupy, ja jako jedyna nie miałam partnera. Nie byłam uszczęśliwiona faktem, że mamy pracować razem. Przez całe życie starałam się unikać przystojnych blondynów o zielonych oczach. A jeśli ktoś taki był na dodatek aktorem, musiał okazać się zarozumiałym arogantem. Można sobie wyobrazić, jak się czułam, kiedy rozpoczęliśmy pierwsze ćwiczenie. Odwrócona plecami do Justina miałam padać do tyłu, a on musiał mnie złapać. Według naszego instruktora celem ćwiczenia było „budowanie zaufania”. I rzeczywiście. Poleciałam do tyłu. Kiedy po paru budzących grozę sekundach wylądowałam w jego silnym i pewnym uścisku, poczułam instynktownie, że mogę zawsze na niego liczyć. I nie pomyliłam się. Przez wszystkie te lata był w pobliżu, żeby mnie złapać, jeśli zajdzie taka potrzeba. Na przykład wtedy, kiedy moja współlokatorka z dnia na dzień wyrzuciła mnie na bruk, by zwolnić pokój dla nowego chłopaka. Justin, nie mrugnąwszy okiem, dał mi klucze do swojego mieszkania. Kiedy mama dowiedziała się, że będę mieszkać z obcym facetem, zaniemówiła. Wystarczyło jednak, że przyprowadziłam Justina na obiad - podbił ją całkowicie. I tak do dzisiaj mieszkamy sobie razem.

- W tę niedzielę? - usłyszałam głos Justina. - Chyba robi mi pani na złość. To czysta tortura, bo jeszcze nigdy nie musiałem odmawiać zaproszeniu na manicotti. Ale tym razem muszę, bo przyjeżdża Lauren. Lauren to dziewczyna Justina, aktorka. Teatralna aktorka. Byli razem od trzech lat, chociaż nie podejrzewam, żeby spędzili ze sobą więcej niż trzy miesiące, bo Lauren sporo grała - i to główne role. Niestety, nigdy w Nowym Jorku. Teraz na przykład zaangażowano ją do którejś ze sztuk Ibsena gdzieś na południowej Florydzie. Jakby nie było innych miejsc! - Tak. Weekend z dziewczyną - zaśmiał się Justin do słuchawki. - Angela godnie mnie zastąpi. O ile wiem, nie ma żadnych planów na niedzielę. Zaraz oddam jej słuchawkę. Do zobaczenia. Proszę na siebie uważać. W ten sposób Justin zorganizował mi życie w najbliższą niedzielę. Zrezygnowana zsunęłam się z oparcia kanapy na siedzenie. W powietrze poleciały tumany kurzu. - Cześć, mamo. - Angela! - usłyszałam w odpowiedzi dramatyczne wołanie. Ona chyba naprawdę wierzy, że mieszkając tam, gdzie mieszkam, czyli w Alei A, dawno powinnam już nie żyć, zastrzelona przez jakiegoś szaleńca, i za każdym razem kiedy mnie słyszy, uważa, że to cud. Wszystko przez film o walkach ulicznych gangów z najbliższej okolicy, który mój głupi brat Sonny uznał za stosowne pokazać jej parę dni po tym, jak przeprowadziłam się do Justina. - O co chodzi, mamo? Jak się czuje Bunia? Bunia to moja babcia, która mieszka w tym samym domu co mama, ale piętro niżej. Spędza jednak tyle czasu w kuchni mamy, że śmiało można powiedzieć, że mieszka razem z nią. - Ma się dobrze. I nie może się ciebie doczekać. Przyjdź w niedzielę na obiad. Sonny i Vanessa też przyjdą! Tak jakby obecność mojego aroganckiego brata i jego obnoszącej swoją ciążę żony miała być dla mnie zachętą. Wiedziałam jednak, że nie mam wyjścia. Kiedy moja mama postanawia, że urządza niedzielny obiad rodzinny, nikt nie ma szans. Jedynie niespodziewana trepanacja czaszki mogłaby zostać uznana za dostateczną wymówkę. „Rodzina jest zawsze na pierwszym miejscu” - wbijała do głowy mnie i moim braciom przez całe życie. Właściwie wiem, że ma rację. Tylko że takie nastawienie trochę utrudnia życie w Nowym Jorku - mieście, w którym ludzie wydają się nie mieć rodziców. - Przyjdź z Kirkiem, dobrze? - Raczej nie. Kirk wyjeżdża.

- Naprawdę? - Z tonu jej głosu wywnioskowałam, że jest pod wrażeniem. Była pewna, że Kirk jedzie na spotkanie z klientem, a ja postanowiłam nie wyprowadzać jej z błędu. Ale lepiej było nie przedłużać rozmowy. - Słuchaj, mamo. Kończę. Justin przyniósł właśnie... kanapę. - Spojrzałam na wyliniałe obicie i słowo „kanapa” z trudem przeszło mi przez gardło. - Musimy jak najprędzej usunąć ją z holu, bo tarasuje przejście. - Wydawało mi się, że macie już kanapę. - Owszem, ale Justin postanowił kolekcjonować kanapy. Usłyszałam, że ona się śmieje, jakby wszystko, co robi Justin, uznawała za zabawne. Oczywiście, przez ten cholerny rupieć nie mogłam odłożyć słuchawki. Nie mogłam też wejść do domu. Tymczasem Justin zniknął bez śladu. Byłam niemal pewna, że jakby nigdy nic ogląda teraz jakiś mecz w telewizji, i - Justin! - wrzasnęłam tak, że usłyszało mnie pół domu. - O co chodzi? - Wystawił głowę ze swojej sypialni i zmarszczył brwi ze zdziwienia. Jakby się zastanawiał, dlaczego mu przeszkadzam. - Jak to: o co chodzi? - Rozzłoszczona klepnęłam kanapę Kolejna chmura kurzu poleciała w powietrze. Zaczęłam kichać. - O rany! Nie zauważyłem, że jest taka brudna - zmartwił się Justin. - Nie zauważyłeś jeszcze kilku innych rzeczy. - Miałam go serdecznie dość. - Na przykład tego, że już mamy dwie kanapy. Ani tego, że przez ciebie muszę spędzić noc z niedzieli na poniedziałek na Brooklynie, a potem wstać o piątej rano, żeby zdążyć na program. - I tak nigdy nie chodzisz wcześniej spać niż o północy. Nawet w domu. - Nie o to chodzi! - krzyknęłam. - A o co? - Justin, poważnie zaniepokojony, wpatrywał się we mnie. - Chodzi o to... o to, że... - czułam, jak ściska mi się gardło - Kirk wyjeżdża do rodziców... w ten weekend - wyjąkałam w końcu. - To dlaczego nie powiedziałaś mamie, że wyjeżdżasz razem z nim? - Bo nie wyjeżdżam. - Aha - powiedział. Z jego miny wynikało, że zupełnie nie rozumie, w czym rzecz. - Nie zaprosił mnie. - Aha - powtórzył. Tym razem wydawało mi się, że zrozumiał. - Czy nie uważasz, że powinien poprosić, żebym pojechała z nim? Justin zastanawiał się chwilę.

- A chciałabyś z nim jechać? - Nie o to chodzi. - Jacy ci mężczyźni potrafią być głupi! - Chodzi o to, że jesteśmy ze sobą prawie dwa lata, a ja nie poznałam jeszcze jego rodziców, chociaż on był u mojej mamy niezliczoną ilość razy. - Ale Brooklyn jest dużo bliżej niż... Gdzie on dokładnie mieszka? - W Newton - westchnęłam. On dalej nic nie rozumiał. - Chodzi o to, że on nie traktuje mnie poważnie. Nie na tyle poważnie, żeby przedstawić mnie swoim rodzicom. Albo... albo zaproponować mi małżeństwo. Justin zbladł. - Małżeństwo? - zapytał, krzywiąc się, jakby połknął coś bardzo gorzkiego. - Tak! Małżeństwo. Dlaczego tak ci trudno uwierzyć, że Kirk mógłby chcieć się ze mną ożenić? Sypiamy razem, jemy razem, dzielę się z nim najintymniejszymi myślami. Jest tak od roku i ośmiu miesięcy. Nie uważasz, że najwyższy czas na jakieś poważniejsze deklaracje? - My też jemy i śpimy razem - Justin nie ukrywał rozbawienia - a przecież nie zamierzamy się pobrać. – Przerwał i spojrzał na mnie z rozbawieniem. - Chyba że zamierzamy, co? - Dobre sobie! - wzruszyłam ramionami. Dalsza rozmowa nie miała sensu. Justin nie był w stanie niczego zrozumieć. Był facetem i rozumował jak każdy facet. Wiem coś o tym, bo wychowywałam się w domu pełnym mężczyzn. - Lepiej zróbmy coś z tą kanapą. Zdecydowałam się przedstawić swoje problemy Komitetowi. Komitet zawdzięczał nazwę swoim niezawodnym umiejętnościom - miał zdanie o wszystkim i o każdym. W jego skład wchodziły trzy kobiety zasiadające w trzech rogach biurowego boksu należącego do firmy wysyłkowej! Lee & Laurie. Cztery razy w tygodniu stanowisko w czwartym rogu zajmowałam ja. Naszym zadaniem było telefoniczne przyjmowanie zamówień od klientek, które - jak] zachęcał katalog - „bez najmniejszego wysiłku ze swojej strony wejdą w posiadanie eleganckich i niezobowiązujących ubrań na co dzień”. Do Lee & Laurie dostałam się dzięki Michelle tuż po tym, jak dla kariery aktorskiej porzuciłam posadę. (godziny pracy: od dziewiątej do piątej)] przedstawiciela handlowego pewnej firmy odzieżowej. Bardzo szybko zorientowałam się, że „niezobowiązujący” styl Lee & Laurie polega na tym, że płacimy siedemdziesiąt pięć dolców za podkoszulek zaprojektowany w sposób na tyle nie rzucający się w oczy, że można włożyć go, idąc wyrzucić śmieci. Postanowiłam nie zrażać się takimi drobiazgami. Praca od trzeciej do dziesiątej wieczorem, zapewniająca - uwaga! uwaga!

- pełne ubezpieczenie zdrowotne, była dokładnie tym, czego potrzeba osobie, która pragnie zastać aktorką i która ma chroniczne zapalenie błon śluzowych nosa. Równie szybko zauważyłam, że Lee & Laurie była mekką dla Doświadczonych Żon, gdyż to właśnie przedstawicielki tej grupy społecznej zasilały szeregi pracowników firmy, kiedy tylko ich dzieci wyrosły na tyle, żeby chodzić z kluczem na szyi. Magnesem była oczywiście wizja ekstra zarobków. Członkami Komitetu były Michelle Delgrosso, która pracowała tylko po to, żeby kupować sobie kosztowne pomadki do ust oraz przepłacać fryzjerów dbających o jej błyszczące czarne włosy do ramion Roberta Simmons - matka dwojga wspaniałych dzieci - oraz Doreen Sikorsky, ponoć rozwódka, osoba, której sądy traktowałam z dużą nieufnością ze względu na głoszone przez nią spiskowe teorie. - Cześć! - zawołałam, wchodząc do naszego boksu. - Gdzie Roberta? - W kiblu, jak zwykle - odpowiedziała Michelle, bo Doreen rozmawiała akurat z klientem. - Naprawdę nie wiem, co ta kobieta je. - Nie możemy wszystkie być bulimiczkami - włączyła się do rozmowy Doreen. - Cześć, Di Franco. Jak leci? Westchnęłam. Jeśli człowiek godzi się na piętnaście dolców za godzinę, kontakt z pewnym typem ludzi jest nieunikniony. Nie byłam już bardzo pewna, czy z tym typem mam dzielić się swoimi kłopotami. Na szczęście w tej chwili pojawiła się Roberta, z której emanował spokój i rozsądek, jak zwykle. Może to zasługa fryzury? Kobiety z krótkimi włosami zawsze wydają się bardziej odpowiedzialne. A może kosztownych spodni z wielbłądziej wełny i świetnie skrojonego czarnego podkoszulka firmy Lee & Laurie, oferta po zniżkowych cenach dla oddanych pracowników? - Cześć, Angie - uśmiechnęła się do mnie, zakładając słuchawki. Ja też założyłam swoje i już miałam zacząć opowiadać, kiedy usłyszałam znajomy brzęczyk. Pierwszy klient, pierwsza rozmowa. Powstrzymując westchnienie, wygłosiłam powitalną regułkę, którą pracodawcy wtłoczyli nam do głów już na wstępnym szkoleniu: - Witamy w serwisie telefonicznym katalogu Lee & Laurie. Kupowanie u nas jest łatwe i przyjemne. Mówi Angela. Czym mogę służyć? Na szczęście rozmowa była krótka i prosta. Pewna kobieta tak się zachwyciła błękitnym podkoszulkiem, który na stronie siedemdziesiątej czwartej katalogu prezentowała jakaś jasnowłosa bogini, że uznała za niezbędne kupienie kilku identycznych we wszystkich kolorach, jakie mieliśmy w ofercie. Wpisałam jej dane do komputera, podziękowałam za telefon i po naciśnięciu guzika zwalniającego linię odwróciłam się do reszty.

- Słuchajcie - zaczęłam. Michelle i Roberta natychmiast odwróciły się do mnie, a Doreen próbowała zakończyć rozmowę najszybciej, jak się da. - Kirk jedzie do swoich rodziców na weekend. Beze mnie. - Obserwowałam uważnie ich reakcje. - Spotkałaś ich kiedyś? - zapytała Michelle... - Nie. - Odpowiedziałam. -.-., Słysząc to, Roberta zmarszczyła czoło. - Zerwij z nim. - Brzmiała zwięzła rada Doreen. Z paniką w oczach spojrzałam na Robertę, ale już rozmawiała z kolejną klientką. - Nie słuchaj jej, Angie. - Michelle machnęła w stronę Doreen. - Powiedz mi tylko, jak długo jesteście ze sobą. - Rok i osiem miesięcy. - To całkiem długo, prawda? - zacisnęła czerwone, błyszczące wargi i zamyśliła się głęboko. - Mówię ci - włączyła się niezrażona Doreen. - To nie jest facet, za którego warto wyjść. Uwierz mi. Ktoś taki nigdy nie da ci tego, czego potrzebujesz. Znowu zerknęłam na Robertę. Nie miałam co szukać u niej pomocy - sądząc z tempa, w jakim uderzała w klawisze komputera, zanosiło się u niej na dłuższą rozmowę. - Poczekaj, Doreen - rozpromieniła się niespodziewanie Michelle. - Wszystko zależy od jej oczekiwań. Angie, czego od niego oczekujesz? Nie miałam pojęcia, że prostym pytaniem wpędzi mnie w taki popłoch. Czego oczekiwałam od Kirka? Przypomniałam sobie białą suknię - i swój niesamowity orgazm. Jasne, że chciałam ślubu. Dlaczegóż by nie? Chciałam codziennie wracać do domu, w którym jest ktoś, kto mnie wspiera i z kim dzielę całe życie, a nie tylko jakąś chwilę, trwającą dwa do czterech lat, z których łatwo jest później żartować. Tak jak zdarzało się nam żartować z Joshem albo z Randym... Prześlizgnęłam się wzrokiem po drogich, markowych dżinsach, które miała na sobie Michelle, i jej głowie prosto od fryzjera, i z całą jasnością uświadomiłam sobie jeszcze coś: chciałam podwójnych dochodów. Czy można mnie za to winić? Życie w Nowym Jorku to nie kaszka z mlekiem! Utrzymać się tu za pieniądze z nędznej pracy na pół etatu oraz angażu we wspaniałym programie dla dzieci graniczyło z cudem. To nie znaczy, że nie kochałam Kirka. Oczywiście, że go kochałam. Właśnie dlatego warto było opłacać ze wspólnych pieniędzy jeden czynsz i jeden rachunek telefoniczny zamiast dwóch. - Chcę wyjść za mąż - udzieliłam odpowiedzi, która wydawała się najoczywistsza.

Dla Michelle, która mając osiemnaście lat, zaczęła planować małżeństwo z Frankiem Delgrosso, współwłaścicielem (wspólnie z ojcem, oczywiście) firmy handlującej cadillacami, była to także oczywista odpowiedź. Oraz powód do świętowania. - Hurra! - wykrzyknęła. - Angie wychodzi za mąż! - Po czym jednym tchem rzuciła do słuchawki: - Witamy w serwisie telefonicznym katalogu Lee & Laurie... - Za mąż? - zapytała Roberta, która nareszcie skończyła przyjmować zamówienie. - Za Kirka? - Oczywiście. Za kogo by innego? - zdążyłam jeszcze się zaśmiać, zanim zabrzęczał znajomy sygnał. – Witamy w serwisie telefonicznym katalogu Lee & Laurie. Kupowanie u nas... Moja klientka wypytywała o rozmiary wąskich spodni, które właśnie pojawiły się w naszej nowej jesiennej kolekcji. Bezskutecznie próbowałam namówić ją na inny model, zdolny pomieścić jej nader obfite, jak można było wywnioskować z podanych wymiarów, kształty. Kartkowałam katalog, podrzucając nieszczęsnej kobiecie coraz to nowe propozycje, ale żadna z nich jej nie zadowoliła. Równocześnie zastanawiałam się nad reakcją Roberty. Dlaczego tak bardzo zaskoczyła ją uwaga o moim ewentualnym ślubie z Kirkiem? Nie mogłam o to zapytać od razu, bo babsko, które miałam na linii, wciąż marudziło. - A może zdecydowałaby się pani na spodnie z gumką w talii? - zaproponowałam z ledwo ukrywaną irytacją po dobrych czterech minutach jałowej dyskusji. W odpowiedzi warknęła coś równie niegrzecznym tonem i rzuciła słuchawkę. Mogłam mieć tylko nadzieję, że nikt z działu kontroli jakości nie monitorował mnie w tej chwili. - Co jest nie tak z Kirkiem? - zapytałam wreszcie Robertę. - Nic. Bardzo go lubię. - Więc? - Zdziwiłam się. Nie podejrzewałam, że zmierzacie w kierunku małżeństwa. - Kirk nie zmierza w tym kierunku - odpowiedziałam. - I to mnie martwi. - Niektórych facetów trzeba lekko szturchnąć. Po to, żeby podważyć przykrywkę. Frankie w ogóle nie brał pod uwagę małżeństwa, kiedy zaczęłam prowadzać go do sklepów jubilerskich. Sądził chyba, że oglądam sobie pierścionki. Myślę, że wyciągnął z kieszeni kartę kredytową, zanim zdał sobie sprawę, jakie będą tego konsekwencje. - To niesmaczne! - Doreen wzniosła oczy do nieba. - Dlaczego nagle zaczęło zależeć ci na małżeństwie? - przerwała im Roberta, która postanowiła drążyć temat.

Zrobiło mi się gorąco ze wstydu. Ze swoich erotycznych fantazji z suknią ślubną w tle nie zwierzyłam się nawet Grace, a co dopiero tym kobietom. - Mam trzydzieści jeden lat. Chyba już najwyższy czas. - Aha! - Roberta zrobiła minę pełną zrozumienia. - Zegar biologiczny dał o sobie znać. Ja, kiedy skończyłam trzydziestkę, myślałam tylko o tym, żeby urodzić pierwsze dziecko. Dziecko? Czy ja wspominałam coś o dzieciach? Owszem, bywają miłe, ale nie można fundować sobie dwóch rzeczy na raz... - Nie. - zaprotestowałam. - Żaden zegar biologiczny. Chcę tylko być poważnie traktowana. Ale Roberta już mnie nie słuchała, bo zaczęła opowiadać historię o tym, z jakim trudem nauczyła swoją córkę - w tej chwili wyrośniętą trzynastolatkę, która zapewne nie byłaby [uszczęśliwiona faktem, że jej matka wciąż wraca do tego [właśnie fragmentu jej dzieciństwa - siadać na nocnik. Słyszałyśmy to niezliczoną ilość razy, więc zamarłyśmy. Na szczęście Roberta nie zdążyła przejść do szczegółów, bo odezwał się brzęczyk w jej telefonie. Michelle tylko na to czekała. - Chcesz, żeby traktował cię poważnie? Nic prostszego. Powiem ci jak, tylko wyjdź ze mną na przerwę - dodała szeptem. - Nie mogę. Dopiero co przyszłam - odszepnęłam. - No to co? - Wzruszyła ramionami Michelle. - Mamy dziś niewielu klientów. Chodź! - Po czym wstała i zawołała do Roberty: - Twoje ciągłe wizyty w klopie najwyraźniej są inspiracją dla mojego organizmu. Też tam idę. i przestawiła swój telefon na fazę spoczynku. Zrobiłam to samo. - Idę z nią - oznajmiłam. - Nie możecie wyjść obie naraz - Doreen zaczęła energiczny protest, który jednak przeszedł w: „Witamy w serwisie telefonicznym katalogu Lee & Laurie,” wypowiedziane tym razem raczej szorstkim tonem. Miałam poczucie winy, wymykając się za Michelle, ale moja potrzeba wysłuchania kilku rad okazała się silniejsza. Wystarczył rzut oka na jej dżinsy od Calvina Kleina, żeby nabrać pewności, że to właśnie na nią mogę liczyć. Zamknęłyśmy za sobą podwójne drzwi oddzielające serwis telefoniczny od reszty świata i Michelle natychmiast podeszła do wind. - Wyjdźmy na zewnątrz. Chce mi się palić. Westchnęłam. Byłam zdana na jej łaskę. Moje poczucie winy rosło w przyspieszonym tempie, kiedy zjeżdżałyśmy jedenaście pięter w dół.

- Zapalisz? - Michelle, która zdążyła zaciągnąć się po raz pierwszy jeszcze w holu, wyciągnęła w moją stronę paczkę virginia slims. - Chętnie. Rzuciłam palenie cztery lata temu, po tym jak mój tato umarł na raka płuc, ale dzisiaj czułam wyraźną potrzebę nikotyny. Michelle przypaliła mi i przystąpiła do rzeczy. - Małżeństwo to gra. Jeśli chcesz małżeństwa, musisz podjąć tę pieprzoną grę. Skrzywiłam się z dezaprobatą, słysząc, że przeklina. Brzydkie słowa były specjalnością Michelle. Używała ich z lubością, szczególnie kiedy mówiła na swój ulubiony temat, czyli o mężczyznach. - Jak to: gra? - Przecież mówiłam ci, co trzeba zrobić z przykrywką... - Cała ta teoria jest gówno warta! - W towarzystwie Michelle trudno było się powstrzymać. - Coo? Przypomnij sobie, z kim chodził Frankie, zanim go złapałam! - Dobrze, dobrze. Pamiętam Rosannę. Ale to było w liceum. Nikt się nie żeni ze szkolnymi sympatiami. To nie te czasy! - To nie była zwykła szkolna sympatia. Kurna, Angie! Chodzili ze sobą cztery lata! Całe cztery lata. Kiedy ona zastanawiała się nad tym, jaki serwis wybrać na prezent ślubny, on puścił ją kantem. Zwyczajnie puścił ją kantem! - Wzburzona Michelle zaciągnęła się papierosem. – Kilka miesięcy później umówiłam się z Frankiem na pierwszą randkę, a po dwóch latach... - Uniosła lewą dłoń, na której błyszczało kilka pierścionków, a wśród nich półtorakaratowy szmaragd. Muszę przyznać, że na widok pierścionka omal znowu nie uwierzyłam w jej teorię. Ale przypomniałam sobie Susan, poprzednią dziewczynę Kirka. Nie była wprawdzie królową szkolnych bali, ale skończyła renomowaną politechnikę, co dawało jej znaczną przewagę w zawodach na odkręcanie przykrywki. I co? I nic. - Ostatnia dziewczyna Kirka postawiła mu ultimatum. Ale on jakoś nie chodzi ze mną do jubilera. Nawet nie przedstawił mnie swoim rodzicom. Czy tak zachowuje się człowiek, który ma zamiar zadać ci to ważne pytanie? Michelle potrząsnęła głową i wypuściła następny kłąb dymu. - Nie chwytasz, Angie. Przykrywka była ruszona, ale nie zdjęta. Trochę się tylko rozhermetyzowała. Żeby otworzyć: słoik, musisz użyć siły. Inaczej mówiąc, musisz zagrać w tę grę i zastosować metodę trzech kroków. - Metodę trzech kroków?