dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony753 730
  • Obserwuję431
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań361 988

Diabelskie zaklecia 03 - Maxime Chattam

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Diabelskie zaklecia 03 - Maxime Chattam.pdf

dareks_ EBooki Kryminał, Sensacja, Thriller Chattam Maxime
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 341 stron)

Maxime Chattam Diabelskie zaklęcia

Tych, którzy nie przeczytali dwóch poprzednich powieści z tego cyklu, pragnę zapewnić, że opisana w książce historia będzie dla was całkowicie zrozumiała. To ostatni akt dramatu, ale zawarta w nim treść tworzy również zamkniętą całość - wystarczy tylko, że poddacie się jej biegowi. Pozostałych czytelników serdecznie pozdrawiam i cieszę się bardzo, że znów się spotykamy. Mam też głęboką nadzieję, że końcowa odsłona tej trylogii okaże się książką na miarę waszych oczekiwań i... obaw. Życzę wam wszystkim dobrej lektury; spotkamy się znów na końcu książki. Maxime Chattam Edgecombe, styczeń 2003 roku

Mógłżeby cały ocean Te krwawe ślady spłukać z mojej ręki? Nie, nigdy! Raczej by ta moja ręka Zdołała wszystkich mórz wody zrumienić I ich zieloność w purpurę zamienić. William Szekspir, Makbet

PROLOG PORTLAND, CZERWIEC 2001 ROKU Doktor Sydney Folstom, dyrektor portlandzkiego Instytutu Medycyny Sądowej, chwyciła skalpel i sprawdziła gładkość ostrza. Odbity w nim promień porannego słońca podkreślił niebezpieczną tnącą krawędź. Delikatnym ruchem obcięła tuż przy nasadzie jeden z pędów i wetknęła go obok w czarną ziemię. Cofnęła się o krok. Szklarnia przylegająca do jej biura była cichą przystanią, spokojnym królestwem roślin w sercu królestwa zmarłych. - Rośnij, kochanie; zrób to dla mnie! - szepnęła, matczynym gestem gładząc łodyżkę sadzonki Niewielkie pomieszczenie było tak gęsto wypełnione licznymi odmianami roślin, że powietrze we wnętrzu wydawało się aż gęste. Chlorofilowa zieleń niemal zakrywała szklane ściany, pięła się po kratkach, schodziła ku podłożu, próbując pędami opleść drzwi. Doktor Folstom otarła pot z czoła. Czerwiec dopiero się zaczynał, a już wszędzie panował dokuczliwy skwar. Nienawidziła letnich upałów. Przez kilka miesięcy ciała będą dostarczane w stanie zaawansowanego rozkładu, a napuchnięte, zielonkawe zabarwienie w okolicy prawego dołu biodrowego rozciągnie się na cały brzuch. Zwłoki będą lepkie i pełne różnego robactwa. Nie, zdecydowanie nie lubiła późnej wiosny i lata. Zniechęcona, stała chwilę bez ruchu, po czym włożyła jasnozieloną bluzę i wyszła przez niewielkie drzwi w głębi pomieszczenia. Czekała ją praca. *** W podziemiach Instytutu Medycyny Sądowej umyta ręce, Starała się skoncentrować. Odbicie w lustrze ukazywało kobietę wysoką i elegancką, ale doktor Folstom wiedziała, że inni postrzegają ją jako istotę zimną, surową i obdarzoną przenikliwym spojrzeniem. W jej złotobrązowych włosach od niedawna zaczęły się pojawiać białe nitki, których Sydney Folstom nienawidziła każdego ranka coraz mocniej. Przypominały jej o tym, że jest

samotną kobietą po czterdziestce Odetchnęła głęboko dwa razy, tak jak sportowiec przed czekającym go wysiłkiem, i pchnęła dwuskrzydłowe drzwi. Niemal w tej samej chwili na jej twarzy pojawiła się maska wyszukanej uprzejmości. W pomieszczeniu za drzwiami czekał na nią młody mężczyzna, modnie uczesany, z włosami starannie ułożonymi za pomocą żelu. Był ubrany w bardzo elegancki brązowy garnitur, ruchy miał precyzyjne i wystudiowane Wszystko w nim przywodziło na myśl polityka. - Pan Cotland! - W głosie Sydney Folstom dało się usłyszeć zaskoczenie. - Prokurator przysyła mi swojego zastępcę w sytuacji, kiedy żaden inspektor nie zdecydował się asystować przy sekcji? Bentley Cotland podniósł brwi, cały czas się uśmiechając - Inspektor Lloyd Meats właśnie bada miejsce, w którym odkryto zwłoki. Jeśli będzie to konieczne, w każdej chwili można się z nim porozumieć! - powiedział, wyciągając w kierunku doktor Folstom telefon komórkowy. „Lloyd Meats chce sobie po prostu oszczędzić oglądania sekcji, i tyle!" - pomyślała Sydney Folstom. Wokół panowała nieprzyjemna aura szpitala i śmierci, a w powietrzu unosiła się ledwie wyczuwalna woń zimnego mięsa i środków antyseptycznych. Pośrodku sali bez okien - jak na oświetlonej scenie - leżało ciało mężczyzny. - A więc, cóż to za pacjent, któremu trzeba zrobić sekcję w trybie przyspieszonym? - zapytała doktor Folstom. Cotland podszedł do denata. Od półtora roku pracował w biurze prokuratora i zdobył już trochę doświadczenia zawodowego, nie był więc zaniepokojony różowym odcieniem ciała. Wiedział, że zwłoki wcale nie muszą odznaczać się legendarną bladością. Zdarzało się, że ciało zmarłego przez kilka godzin zachowywało jeszcze swój naturalny kolor, zanim zaczęło się stawać woskowożółte. - Nazywał się Jeremiah Fischer; sprzątaczka znalazła go zaledwie pięć godzin temu u niego w mieszkaniu, w łóżku. - Inspektor Meats zadzwonił do mnie dziś rano i poprosił, żebym przeprowadziła sekcję od razu po przywiezieniu tu ciała. Skąd ten pośpiech? Cotland podniósł palec wskazujący, sygnalizując, że właśnie o tym chciał mówić. - Fischer był żonaty, ale nigdzie nie znaleziono nawet śladu jego żony. Ani w domu, ani u niego w pracy. Skontaktowano się z rodziną, ale na próżna Sprzątaczka utrzymuje, że poprzedniego dnia rozmawiała z nią przez telefon i że wszystko wyglądało normalnie. Lekarz sądowy wezwany po znalezieniu ciała zauważył znak po ukłuciu na wewnętrznej stronie prawego ramienia. Chcielibyśmy szybko poznać przyczynę zgonu, zanim zaczniemy oficjalne poszukiwania żony tego biedaka. - Dobrze, mogę zrobić sekcję, żeby sprawdzić, czy czegoś mu nie brakuje, ale jeśli w grę wchodzi otrucie, a wszystko na to wskazuje, będziemy coś wiedzieli dopiero po badaniach toksykologicznych, czyli najwcześniej po

południu. Bentley Cotland wzruszył ramionami. - Im wcześniej, tym lepiej. Mogę się założyć, że pani Fischer na pewno znajduje się w tej chwili już poza granicami naszego stanu. Włożywszy lateksowe rękawiczki, Sydney Folstom zważyła ciało denata, a następnie rozpoczęła badania makroskopowe w poszukiwaniu siniaka lub rany ukrytej we włosach. Zdjęła plastikowe ochraniacze, które zabezpieczały stopy i dłonie, i obejrzała uważnie te części ciała. Sprawdziła, czy za paznokciami nie ma skrawków skóry lub plamek zaschniętej krwi. Nie znalazła nic. - Żadnego śladu walki ~ szepnęła jakby do siebie. Ciało Jeremiaha Fischera spoczywało na zimnym stalowym stole. Mężczyzna miał rozchylone usta. Po badaniu przez lekarza sądowego na okoliczność znalezienia wybroczyn, które mogłyby ewentualnie świadczyć o śmierci przez uduszenie, jedno oko pozostało niedomknięte. Doktor Folstom z precyzją osoby, która codziennie wykonuje ten ruch, wbiła skalpel w lewe przedramię na głębokość dziesięciu centymetrów, rozcinając warstwę tłuszczu i muskuł. Z nacięcia wypłynęło niewiele krwi. Rozchyliła ranę i dokładnie obejrzała jej wnętrze. - Wewnątrz również nie ma siniaków. Obeszła stół sekcyjny i na oczach zdegustowanego Bentleya Cotlanda zrobiła podobne nacięcie na drugim przedramieniu denata. Co innego zobaczyć zwłoki, a co innego asystować przy ich rozcinaniu. Młodemu zastępcy prokuratora wciąż jeszcze nie udawało się opanować odruchu obrzydzenia, gdy musiał uczestniczyć w sekcji. Nagle, w chwili gdy ostrze rozcinało skórę, ręka zmarłego zaczęła drgać. Palce dłoni otworzyły się, po czym powtórnie się ściągnęły i zacisnęły. Cotland miał nieprzyjemne wrażenie, że Jeremiah zaciska pięść z bólu. - Czy to normalne? - zapytał. Sydney Folstom spojrzała na niego. - Co takiego? - No, ten odruch ręki. Doktor Folstom cofnęła się i popatrzyła na zwłoki, ale nic nie zauważyła. - On poruszył palcami - oznajmił Cotland bezbarwnym głosem. - Jest pan pewien? - Absolutnie. Porządnie się przestraszyłem! - Musiałam nieświadomie poruszyć całą ręką. - Ale to naprawdę wyglądało tak, jakby ruszał dłonią. Wie pani, taki rodzaj odruchu pośmiertnego, pozostałość energii elektrycznej w tkankach. Doktor Folstom spojrzała młodemu człowiekowi prosto w oczy. - To bardzo mało prawdopodobne, bo zaczął się już proces stężenia pośmiertnego. Ten człowiek umarł siedem lub osiem godzin temu. Cotland otworzył usta, zamknął je jednak, nic nie powiedziawszy. Odszedł od stołu, usiadł na krześle i wyjął z kieszeni gumę do żucia. Wsunął ją do ust, ale prawie natychmiast wypluł ją z powrotem do opakowania. Wziął

głęboki oddech, żeby się uspokoić. Sydney Folstom wykonała głębokie cięcie od podbródka do wzgórka łonowego. Była jednym z nielicznych anatomopatologów, którzy nie praktykują cięcia w kształcie litery „Y". Wykonywała cięcie w kształcie litery „I", od razu zapewniające dostęp do gardła denata. Odchyliwszy mięsień mostkowo-obojczykowo-sutkowy, dotknęła delikatnie palcem wnętrza szyi. Tu również nie znalazła sińców wewnętrznych. Odsunęła skórę za pomocą kilku zdecydowanych nacięć, żeby odsłonić mostek i żebra oraz narządy wewnętrzne okolic brzucha. Sięgnęła po nowy skalpel, bo ostrze poprzed- niego stępiło się podczas tej operacji. Delikatnie dostała się do pęcherza moczowego, odchylając ku górze jelita, żeby móc pobrać trochę moczu za pomocą strzykawki. Następnie tak zwaną techniką Rokitan-skiego zaczęła przeglądać narządy in situ, nie odcinając ich od innych. Nagle błyszczące w ostrym świetle ostrze znieruchomiało. Domyślając się, że musiał wystąpić jakiś problem, Cot-land podniósł głowę. - Co? Co się dzieje?! - zapytał zaniepokojony. Kiedy zauważył niedowierzające spojrzenie doktor Fol- stom, ogarnęła go trwoga. - Dziwne... Skóra jakby reagowała... Cotland wstał z trudem, pobladły. - Dziwne... - powtórzyła anatomopatolog. - Nigdy się z tym nie spotkałam: wygląda, jakby tutaj, w górnej części ud, pojawiła się gęsia skórka. - Gęsia skórka? Tak jakby z zimna? - Wiem, że to niemożliwe, ale... Doktor Folstom odłożyła skalpel na stojący obok stolik na kółkach i nachyliła się nad zwłokami. Również zbladła. Ramię denata zaczęło gwałtownie drżeć. Jedne ze szczypiec umieszczonych w trzewiach poddawanego sekcji mężczyzny spadły na ziemię. Natychmiast potem Jeremiah Fischer znieruchomiał. Ledwie trzymając się na nogach, Cotland podniósł dłoń do ust. - Matko święta, ten człowiek nie może przecież być żywy? - Niech pan nie mówi głupstw. - Ale niech pani spojrzy: poruszył się i dostał gęsiej skórki, do diabła! - wykrzyknął Cotland. - Jak to pani wyjaśni? Starając się za wszelką cenę zachować zimną krew, Sydney Folstom chwyciła małą latarkę. - Prokuratorze Cotland, wie pan chyba, że zanim moi pacjenci znajdą się u mnie na stole sekcyjnym, są wcześniej przebadani przez lekarza sądowego. Wiadomo, że przestali oddychać, wiadomo, że nie mają pulsu i że ich źrenice nie reagują na żaden bodziec. Sama jeszcze raz to sprawdziłam niecałe pół godziny temu. Pomyłka jest wykluczona, proszę mi wierzyć. Podniosła powiekę zmarłego i skierowała na oko światło latarki. - Proszę spoj...

Słowa uwięzły jej w gardle. Zachwiała się i poczuła, że jej dłonie w rękawiczkach spływają potem. Stała nad brzegiem bezdennej przepaści. Wpadała w czarną dziurę. Wszystko, czego się nauczyła, znikło, a wraz z wiedzą rozpłynęły się w nicości wszystkie pewniki. Utopiły się w oświetlonej latarką źrenicy. Tym razem drgnęło całe ciało Jeremiaha Fischera. Sydney skamieniała. Nie mogła ruszyć nawet palcem u ręki. Zmieniła się w słup soli. Strach chwycił ją za gardło i zatamował oddech. Wiedziała, że jeśli spuści oczy, zobaczy coś, od czego zwariuje. Zwariuje na zawsze.

ROK PÓŹNIEJ

1 W Oregonie, mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów na wschód od Portland, wznosi się góra Hood. Jej potężne kształty wyglądają jak zraniony olbrzym, skurczony kolos, którego czas pozbawił głowy. Wyrastające z ziemi mniejsze garby masywu górskiego przypominają tren utkany z drobnych fal, który ciągnie za sobą najwyższy szczyt. Sama góra spada stromo w dół, gdzie rozciąga się pagórkowaty teren, zaroś-nięty po horyzont gęstymi lasami, nad którymi w dali poja-wiają się co jakiś czas obłoki mgły. Z lotu ptaka pagórki te wyglądają jak uśpione drapieżniki ze zjeżoną sierścią i głowami ukrytymi pod taflą spokojnych jezior. Jest to dziewiczy obszar Parku Narodowego Hood - ogromny, pełen groźnych przepaści i rwących potoków Promienie czerwcowego słońca błyszczały w szybach samochodu, którego zagubiona sylwetka odbijała się na tle szmaragdowego krajobrazu jak brylantowa brosza. Wnętrze dżipa wypełniło brzęczenie krótkofalówki. - Adrien...? Adrien...? Tu baza, mówi Jim! Adrien Arque odłożył na skórzane siedzenie samochodu siekierkę, którą trzymał w dłoni, i chwycił mikrofon krótkofalówki - Tu Adrien, o co chodzi? Brzęczenie wydostało się na zewnątrz samochodu przez otwarte drzwiczki i wzleciało ku błękitnemu popołudniowemu niebu. Pośród krzyków drapieżnych ptaków i szumu wianu poruszającego gałęziami drzew był to jedyny odgłos, który zupełnie tu nie pasował - odgłos świadczący o obec- ności ludzi. - Znów dzwonili z Agencji Ochrony Środowiska. Wciąż nie mają wiadomości od swojego człowieka, Fleitchera Sal-hindra. Nie mógłbyś rzucić okiem? Podobno dziś rano wybierał się na tę wielką polanę za schroniskiem Eagle Creek. Tę, którą nazywamy Eagle Creek siedem. Adrien stanął na stopniu dżipa i oparł się łokciami o dach. Pokręcił głową. - Dobra, podjadę tam. A czego on tam szukał, ten Fleit-cher? - Właściwie nic nie wiem na ten temat. Rano udał się w kierunku tej polany i znikł. Nie odzywa się ani nie odpowiada na wezwania. Jego koledzy chcieliby się upewnić, że nic mu się nie stało. Zrób, co możesz. Dzięki. Adrien chwycił kapelusz strażnika leśnego i razem z kawałkami mchu oraz gałązkami, które się do niego przyczepiły, rzucił go na tylne siedzenie. Silnik zawarczał, płosząc stado ptaków, i dżip wjechał w zarośniętą krzewami dróżkę.

Adrien pracował w tym sektorze od trzech lat. Znał go jak własną kieszeń. Wiedział, na której drodze i w jakim miejscu znajdują się największe dziury, uskoki czy wyboje. Niewielu ludzi się tu zapuszczało, jechał więc szybko. Leśnicy nazywali ten region sektorem numer sześć - ścisłym rezerwatem fauny i flory. Był to bastion dzikiej przyrody, zachowany na obszarze o wymiarach dziewięćdziesiąt na sześćdziesiąt kilometrów Adrien odpowiadał za zachodnią część sektora. Do jego obowiązków należało doglądanie roślin i opieka nad zwierzętami. Miał również za zadanie śledzić rozwój lasu i zapobiegać pożarom. Czasem zdarzały się akcje ratunkowe. Początkujący wędrowcy nigdy nie schodzili z oznaczonych szlaków lub czynili to tak rzadko, że dotąd właściwie nie było meldunków o zaginięciach. Gęste lasy były ostępami nie do przebycia, skutecznie odstraszającymi amatorów leśnych wędrówek. Było ogólnie wiadomo, że zaginięcie tutaj mogło być równoznaczne ze śmiercią. Adrien skręcił na północ i rozpędził swój terenowy samochód z napędem na cztery koła, żeby móc bez problemu wjechać na strome wzgórze. Trzęsąc się na wybojach, trzymał mocno kierownicę. Nisko rosnące gałęzie smagały przednią szybę dżipa. Przez dwa kilometry jechał wzdłuż rwącej rzeki. Minął opuszczoną szopę przy Eagle Greek - skleconą z desek budę, która niegdyś służyła traperom - i wreszcie dotarł do wjazdu na polanę, gdzie zaparkował. Wysiadł. Oddychając rześkim powietrzem w cieniu sosen Douglasa, zrobił dokładny obchód parkingu, jak nazywał ten dość duży skrawek płaskiego terenu, zdolny pomieścić około piętnastu samochodów W zaroślach paproci szybko odnalazł czerwoną furgonetkę. Kluczyki tkwiły w stacyjce, okna były otwarte na siedzeniu pasażera leżała rzucona byle jak mapa okolic Właściciel nie mógł być więc daleka Adrien pochylił się, chcąc zza zarośli dostrzec polanę. Polana była ogromna, miała kształt półksiężyca i z je- nej strony wznosiła się w kierunku góry. Miedzy wysokimi trawami, upstrzonymi fioletowymi i żółtymi kwiatkami rosły gdzieniegdzie samotne drzewa, leżały w stosach zwalone pnie lub uporządkowane niczym złowrogie fortece pocięte pniaki. Adrien przeszedł pod plątaniną gałęzi. Gdy tylko wyszedł z cienia, poczuł na sobie słoneczny żar. Pierwszym dźwiękiem, który usłyszał, był sybiliński krzyk sokoła. Ostry cień szybował nad nim, kreśląc regularne koła. Adrien wysupłał z kieszeni koszuli parę ciemnych okularów marki Ray-Ban. Blask słońca niemal go oślepił. „Ten... Fleitcher musi tu gdzieś być. Może jest w wyżej położonej części polany albo zdrzemnął się w cieniu, opar-ty o pień..." - pomyślał. Złożył dłonie i przytknął je do ust - Hej, hej! Fleitcher! Fleitcher Salhindro! - zawołał. W odpowiedzi tylko sokół wydał z siebie długi, przejmujący krzyk.

Adrien zrobił kilka kroków w kierunku miejsca, w którym teren się obniżał. Jeszcze przed trzema miesiącami było tu wielu spacerowiczów, turystów, którzy przyjeżdżali na piknik lub przystawali na chwilę, żeby podziwiać pejzaż. Później jednak nastąpiła ta seria wypadków... Cztery osoby w tym jedna kobieta, która ledwie przeżyła. W ciągu niecałych trzech miesięcy Wszystkich spotkało to samo: zostali... Sokół znowu krzyknął przeraźliwie „Czemu on tak krzyczy?" - zapytał w myślach Adrien. Przysłonił oczy otwartą dłonią i spojrzał na ptaka. Sokół zakreślał regularne koła o niewielkim promieniu, unosząc się trzydzieści metrów nad ziemią. Adrien wiedziało że drapieżnik ten krąży zataczając nad łupem coraz mniejsze koła, by w końcu błyskawicznie spaść na ofiarę. Ten jednak zdawał się wahać - nie był gotów, aby pikować. Wyglądało to tak, jakby spostrzegł łup, ale bał się zaatakować. „No, powiedz mi, co ci przeszkadza, przyjacielu?" Zaintrygowani, Adrien ruszył w kierunku miejsca, nad którym krążył ptak. Było to niecałe dziesięć metrów od niego. Trawy sięgały mu do pasa, liście były szerokie i soczyście zielone. Tańczący w nich wiatr zawodził dyszkantem Z nieba lał się prawdziwy żar. Nagle jakiś przykry zapach wdarł się strażnikowi w nozdrza i w ubranie. Była to cierpka woń psującego się mięsa. W trawie coś błysnęła To słońce odbiło się w wysokich, czarnych skórzanych butach. Adrien najpierw ujrzał podwiniętą nogę, a później cały korpus leżącego na ziemi mężczyzny Spojrzał na twarz tego, który musiał być Fleitcherem Sal-hindrem. Ku swojemu zdumieniu strażnik zauważył, że mimo panującego upału szczęka zębami. 2 Zachodzące słońce ciągnie za sobą ozdobny woal opadającej na las pomarańczowej mgły, która sprawia wrażenie, że niebo jest rozpalone do białości. Na zboczu wzgórza, dokładnie naprzeciw sceny, gdzie rozgrywa się ten spektakl, stoi na wysokich palach dom. Z daleka wygląda jak statek zagubiony pośród fal zielonego oceanu. Długi taras z białego drewna cedrowego przypomina mostek kapitański pirackiej bry-gantyny. Centralny pal wystaje z ziemi i sześć metrów wyżej przecina podłogę tarasu niczym

maszt. Wnętrze domu oddzielają od tarasu biegnące przez całą długość ściany panoramiczne okna. Skrzydło jednego z nich jest otwarte. Ostatnie purpurowe błyski światła dostają się przez nie do wnętrza, z którego rozbrzmiewa muzyka. Tęskne dźwięki fortepianu ulatują harmonijnie w górę. W pewnej chwili pianista niespodziewanie zwalnia. Nic umie płynnie zagrać całej sonaty, ćwiczy. Właściwie bardziej zależy mu na wydobyciu emocji niż na opanowaniu techniki. Muzyka przypomina trochę Sonatę księżycową Beethovena. Mężczyzna, który siedzi przy błyszczącym Bosendor-ferze i z wrodzonym wyczuciem rytmu przebiega długimi palcami po klawiaturze, gra sam dla siebie, improwizując ten unoszący się w powietrzu monolog w sobie tylko znanym języku. Joshua Brolin przerwał grę i zamknął fortepian. Wstał i cicho przeszedł przez salon. Stąpał boso po puszystym dywanie, którym była wyłożona cała podłoga. Denerwowało go, że nie umie tak dobrze grać, aby móc w pełni wyrazić to, co czuje. Nalał sobie odrobinę whisky i wyszedł na taras Cedrowa podłoga tarasu była jeszcze przyjemnie ciepła, nagrzana popołudniowym słońcem. Powoli zapadał zmrok; cienie wślizgiwały się na drzewa otaczające leśną rezydencję. Słońce stało się maleńką kolorową kropką. - Jeszcze jedna noc! - westchnął Brolin. Powiew wiatru poruszył jego hebanowe włosy i ich długie, falujące pasma na chwilę przysłoniły mu twarz. Trudno było powiedzieć, ile mężczyzna ma lat. Wyglądał na trzydzieści, co było bliskie prawdy, ale z jego spojrzenia bił smutek człowieka o dwadzieścia lat starszego. Jedwab czarnej koszuli załopotał na wietrze jak korsarska bandera. Gdzieś tam, w ciemności, czaiła się jego przeszłość. Portland - miasto, w którym pracował jako inspektor policji - wielkie, spokojne Portland leżało trochę dalej na zachód, nad rzeką Willamette. To właśnie tam, w jej dziwnych mgłach, narodził się „Duch z Fortland", bohater strasznej historii sprzed trzech lat*. Brolin wypił łyk whisky, kontemplując w zamyśleniu otaczający go las - odludzie, w którym zdecydował się żyć. Mieszkał sam. Uciekł od kłamstw cywilizacji, tej alchemii sformatowanego szczęścia i wirtualnego jednoczenia się z bliźnimi. Nie potrzebował do szczęścia iluzji innych istnień; wystarczał mu śpiew ptaków i szelest gałęzi na wietrze. Radosny tupot łap biegnącego Szafira wyrwał go z zamyślenia. Pies usiadł przy Brolinie, patrząc na swojego pana poczciwym wzrokiem. Był to mieszaniec owczarka niemieckiego z labradorem, kundel porzucony na terenie starych nowojorskich magazynów pięć miesięcy temu. Brolin wypił resztę whisky i wszedł do domu. Pies poczłapał za nim. _______________ * Patrz Otchłań zła tego samego autora. _______________

Właściciel samotnego domu w lesie od kilku miesięcy nie lubił nocy. Okazało się, że po zapadnięciu zmroku wszystkie niepokoje i troski dnia codziennego zmieniają się w prawdziwe cierpienia. Oczywiście Brolin wiedział o tym wcześniej, ale dopiero teraz doświadczył tego z całą mocą. Spał coraz krócej, a kiedy nie spał, pracował. W krótkim czasie stał się prywatnym detektywem o solidnej reputacji. Wyspecjalizował się w spra- wach zaginięć. Był prawdziwym ekspertem w tej dziedzinie. Przesunął dłonią po bursztynowych deskach boazerii. Zaczynał kręcić się w kółko. Zapomniał o fortepianie. Wieczorem w ogóle na nim nie grał - robił to tylko o świcie i o zmroku. Zapomniał też o stosach książek zalegających liczne półki w salonie i na antresoli. W końcu wszedł do gabinetu. Pokój do pracy był w całości wyłożony drewnem i miał belkowy strop. Wisiał tu, tak jak we wszystkich innych pomieszczeniach, ogromny amulet chroniący przed złymi snami. Nie był to ze strony Brolina żaden przesąd - dla niego ten „łapacz snów" miał zna- czenie symboliczne. Wreszcie wzeszedł księżyc. Deski, z których był zbudowany dom, zaczęły lekko trzeszczeć od wilgoci opadającego na nie chłodu nocy. Brolin sięgnął po leżącą na biurku teczkę z dokumentami dotyczącymi ostatniego prowadzonego przez niego śledztwa. Była to sprawa porwania siedemnastolatki, która w rzeczywistości uciekła z domu, zorganizowawszy wszystko wcześniej ze swoim chłopakiem. Nie był to ten rodzaj spraw, którym Brolin chciał się oddać bez reszty Rzucił teczkę na ziemię. Sprawa załatwiona. Szukając wzrokiem czegoś, co mogłoby go zainteresować, zdał sobie sprawę, że zrobiło się zupełnie ciemno. Włączył lampę na biurku. Laptop, faks, półki pełne segregatorów... W pokoju nie było żadnych skarbów, które ofiarowałyby mu możliwość ucieczki, oderwania się od rzeczywistości. Brolin zawahał się. Już od kilku tygodni podczas tych męczących wieczorów nachodziła go ochota, żeby podnieść słuchawkę i wykręcić magiczny numer. Być może działo się tak dlatego, że zbyt rzadko mógł z kimś porozmawiać. Spotykał niewielu ludzi, a większość z nich to byli policjanci, jego dawni koledzy. Od czasu do czasu widywał się z Lloydem Meatsem, częściej, rzecz jasna, z Larrym Salhindrem, ale wszystkie te osoby przypominały mu o przeszłości, o której on wolał zapomnieć. Głównym jednak powodem, dla którego co wieczór chwytał słuchawkę telefonu, była tęsknota za właścicielką numeru, jaki zamierzał wykręcić. Nie była to tęsknota fizyczna ani uczuciowa. Brolin tęsknił za tą dziewczyną, ponieważ była zranioną zwierzyną, tak jak on. Była do niego podobna. Annabel. Jego przyjaciółka. Spotkali się w Nowym Jorku w styczniu podczas pewnego szczególnego śledztwa*. Od razu zapałali do siebie sym-

patią. Łączyło ich zwłaszcza wspólne milczenie; to, że nie czuli się nawzajem skrępowani swoją obecnością. Rozumieli się bez słów. Przy Annabel Joshua miał wrażenie, że ich cienie mogą nałożyć się na siebie i wciąż pozostać dwoma oddzielnymi cieniami. Nie widzieli się już blisko pięć miesięcy. Początkowo myślał o niej czasem, i to mu wystarczała Ale teraz pragnął ją zobaczyć. Chwilę później trzymał słuchawkę w dłoni i wykręcał numer. Wiele razy przy ostatniej cyfrze rzucał słuchawkę na widełki. Tym razem poczekał. Usłyszał pierwszy dzwonek, później drugi. Przy trzecim ktoś odebrał. W słuchawce rozległ się miły głos Annabel. Brolin natychmiast zobaczył oczyma wyobraźni jej długie włosy. Przypomniał mu się delikatny zapach jej perfum. __________________ * Patrz W ciemnościach strachu tego samego autora. __________________ - Annabel 0'Donnel, słucham? Usadowił się głębiej w fotelu i uśmiechnął. - Halo? - powtórzyła Annabel. - Dobry wieczór - odezwał się Brolin najzwyklej w świe- W słuchawce zapadła cisza, po czym Annabel zapytała: - Jo... Joshua? - Nie przeszkadzam ci? - Co za niespodzianka! Ja... Tak dawno... - Właśnie to samo sobie pomyślałem. Jak się masz? Szelest w słuchawce sugerował, że Annabel stara się usiąść wygodniej. Po chwili ją usłyszał. Napięcie w jej głosie znikło. - Cóż, Brooklyn jest wciąż ten sam; tu niewiele się zmienia. Znów zapadła cisza. - A ty... - odezwali się równocześnie i natychmiast się roześmieli. To już zdecydowanie rozluźniło atmosferę. - Jesteś w Portland? - zapytała Annabel. - Tak, w domu. Ale mieszkam pod miastem... Annabel, już od kilku dni myślę o tym, żeby wpaść do Nowego Jorku. Może moglibyśmy spędzić razem trochę czasu? - Jasne - odrzekła bez namysłu. Związek, który ich łączył, był szczególnej natury. Coś między nimi zaistniało, nie zostali jednak kochankami; byli po prostu dwojgiem zranionych samotników, zagubionych w życiu, i razem jakby się odnaleźli. Brolin nie potrafił nazwać uczucia, które do niej żywił - nie była ani młodszą siostrą, ani kochanką. Była po prostu Annabel. - Akurat nie prowadzę żadnego śledztwa; mogę kupić bilet na samolot na jutro lub na pojutrze... Annabel poparła go. - Doskonale, ja też mam zaległy urlop - odpowiedziała. - Pamiętasz naszą nocną przechadzkę po plaży na Coney Island? Moglibyśmy znów się tam

wybrać, o tej porze jest to piękne miejsce. Puszka piwa do kieszeni, tak jak ostatnim razem, i... - Z przyjemnością! Znów zapadła cisza. - Joshua... Bardzo się cieszę, że zadzwoniłeś. Sama już wiele razy zbierałam się, żeby do ciebie zatelefonować. Brolin skinął głową. Siedział prawie w ciemnościach, paliła się tylko mała lampka na jego biurku. On również wiele razy postanawiał, że się z nią skontaktuje Wiedział, co ją od tego wstrzymała Oboje czuli, że nie będą w stanie kontynuować znajomości na odległość za pomocą listów czy telefo- nów. Tb, co ich łączyło, nabierało życia podczas fizycznego przebywania razem, gdy ich tęsknoty i bóle zlewały się w jedna Wyobraził sobie przez chwilę, jak Annabel leży swoim zwyczajem wyciągnięta wygodnie na kanapie i kontempluje strzelające w górę wierzchołki manhattańskich drapaczy chmur przez panoramiczne okno salonu, cztery i pół tysiąca kilometrów od niego. - Zadzwonię do ciebie jutro z lotniska - powiedział i rozłączył się. Cała rozmowa nie trwała dłużej niż dwie minuty. Wcześniej nie miał najmniejszego zamiaru jechać do Nowego Jorku. Decyzja spędzenia tam kilku dni narodziła się samoistnie i zaskoczyła jego samego. Potrząsnął głową, rozbawiony sytuacją, po czym wstał, zdjął koszulę i przeszedł do sypialni. Zapalił świeczkę. Położył się w dżinsach na łóżku, nie spuszczając płomienia z oczu. Przynajmniej raz noc nie będzie mu się dłużyła. Zapadł już w sen, kiedy warkot parkującego przed domem samochodu zmusił go do otwarcia oczu. Wstał. Wkładał właśnie czystą koszulę, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Była późna noc. Na progu stał Larry Salhindro. Oczy miał czerwone i był bardzo blady. Nie miał na sobie munduru, tylko szarą bluzę od dresu, szorty i tenisówki. Znali się od siedmiu lat, ale Brolin nigdy nie widział go w takim stroju. - Josh... Mój brat... Fleitcher... Fleitcher nie żyje. Brolin popatrzył na niego, po czym odsunął się i wpuścił go do środka. Kubek gorącej herbaty stał przed Salhindrem, a ten obiema rękami trzymał się za głowę. Miał około pięćdziesięciu lat, siwiejące włosy i był tęgi, ale przede wszystkim był dawnym kolegą z pracy Brolina i jego przyjacielem. - Znaleźli go wczoraj po południu. Wyglądał jak ktoś, kto umarł ze strachu. Salhindro powiedział to tak, jakby powtarzał litanię recytowaną nie wiadomo który raz. Brolin patrzył na niego z fotela naprzeciwko. Grube ręce przyjaciela drżały w mroku. Larry nie miał żony ani dzieci, mieszkał sam, i Brolin wiedział, że brat był jego jedyną rodziną. - Wypadek? - zapytał. Salhindro wziął głęboki oddech. - Nie wiadomo. Ma być sekcja. Spojrzał na Brolina. - Josh, widziałem go, wyglądał... Był skamieniały ze strachu! Tb ten surach

go zabił! Oczy Salhindra zwilgotniały i przyjaciel Brolina zacisnął szczeki. - Nawet lekarz był zdumiony - wydusił w końcu. - Sekcja będzie dzisiaj... Niezręcznie złapał kubek z herbatą. - Nie wydaje mi się, żebym był w stanie tam pójść... Bralin pochylił się w kierunku Larry'ega Spędzili razem setki godzin, niczym dwóch dorastających chłopaków, snując plany poprawienia świata. Salhindro, stary wyjadacz z portlandzkiej policji, czuwał nad Brolinem od samego początku, kiedy ten zaczął u nich pracować. Był dla niego najpierw ojcem, później przyjacielem. Ożeniony z Temidą, nie miał rodziny i często zapraszał Joshue na niedzielne pikniki które kończyły się w trawie pod gwiaździstym niebem na piciu piwa i narzekaniu na głupotę ludzką. Widząc załamanego przyjaciela, Brolin poczuł się fatalnie. Natychmiast zapomniał o planowanym wyjeździe do Nowego Jorku. - Zostaniesz u mnie kilka dni, to ci dobrze zrobi. Tu nikogo nie ma, jest zupełny spokój. Salhindro otworzył usta, żeby zaprotestować, ale kiedy napotkał wzrok Brolina, zrezygnował. Spojrzenie detektywa było równie zdecydowane jak ton głosu. - Możesz u mnie mieszkać tak długo, jak będziesz chciał. Zrobimy zakupy i będziemy mogli siedzieć na tarasie i gadać bez końca, z zimnym piwem pod ręką. Po czym dodał: - Pójdę na sekcję twojego brata; przypilnuję, żeby wszystko odbyło się, jak należy. Salhindro bezwolnie skinął głową. Poczuł na ramieniu dotyk dłoni Brolina. „Łapacz snów" nad ich głowami zaczął się łagodnie obracać. 3 Osiem cylindrów forda mustanga pracowało miarowo w oczekiwaniu, aż właściciel samochodu postanowi dodać trochę gazu. Brolin z Salhindrem jechali autostradą między-stanową numer 84 wzdłuż rzeki Columbia, której ujarzmiony w wąwozie nurt błyskał im co jakiś czas przed oczami. W niecałe pół godziny dojechali do wschodnich dzielnic Portland. Salhindro milczał przez całą drogę. Gdy wjeżdżali do miasta, poruszył się na

siedzeniu i rzucił krótkie spojrzenie na prowadzącego samochód przyjaciela. - Pieprzone życie! - rzekł. Zdanie to zostało wypowiedziane obojętnie. Było raczej stwierdzeniem faktu niż pretensją do losu. - Cholera, Josh! Nie wiem, co mam powiedzieć Dolly i dzieciakom... Oni są jeszcze tacy mali, nic nie zrozumieją... Salhindro westchnął, znużony. Po chwili znów spojrzał na Brolina. - Tak mi przykro. Nie powinienem ci tego wszystkiego mówić. Pamiętał jeszcze, jak trzy lata wcześniej Joshua musiał zawiadomić rodziców o śmierci ich córki, a jego ukochanej, która zginęła podczas prowadzonego przez niego śledztwa. - Wiesz, gdyby nie ten cholerny ból po stracie, cała ta dramatyczna strona śmierci, może zdecydowałbym się na dzieci... W innym życiu. - Jeszcze nie jest za późno. Pierwsze słowa, które Brolin wypowiedział od początku podróży, zdenerwowały Salhindra. - Nie gadaj głupot, cholera! Skończyłem pięćdziesiąt lat! - Twój brat miał dwójkę dzieci, prawda? Jakie mają imiona? - Christopher i Martha. - Będą cię potrzebować, Larry. Salhindro otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Nie lubił, kiedy Brolin tak lapidarnie kończył poważną dyskusję. joshua wcisnął zapalniczkę i wyciągnął z kieszeni koszuli winstona. Cały czas patrzył na drogę. - A ty? - zapytał Salhindro - Może byś tak przestał palić? Nie zatruwaj sobie płuc; mam ochotę niedługo huśtać na kolanach Joshuę juniora. Kiedy wreszcie rzucisz to gówno? - Wtedy, gdy ty rzucisz pączki! - Joshua szybkim spojrzeniem omiótł pokaźny brzuch przyjaciela. Roześmieli się obaj i Larry zapomniał na chwilę o nieszczęściu, które na niego spadło. W korytarzu Instytutu Medycyny Sądowej Salhindro podszedł do czekającej tam już bratowej, Dolly. Objął ją w milczeniu. Brolin odszedł, żeby zatelefonować. Kiedy odezwała się automatyczna sekretarka Annabel, poczuł niewyjaśnioną ulgę. Odwołał wizytę, mówiąc, że wypadło mu coś nieprzewidzianego, i wymamrotał przeprosiny. Kilka minut później był już w podziemiach instytutu, w wyłożonej kafelkami sali z oświetlonym silnymi reflektorami metalowym stołem sekcyjnym pośrodku. Nie znał patologa, który miał przeprowadzić sekcję. Zobaczył za to niskiego człowieczka pochodzenia azjatyckiego, z maleńkim wąsikiem i rzadkimi włosami. Mężczyzna przedstawił się Nazywał się Tran Seeyog i pracował dla Agencji Ochrony Środowiska, w której zatrudniony był Fleitcher Salhindro. - Jest pan z Agencji Ochrony Środowiska? - zdziwił się Brolin. - Nie

wiedziałem, że wasza firma wysyła ludzi na sekcje... Tran Seeyog uśmiechnął się miło, ale nic nie odpowiedział. Zadowolił się skrzyżowaniem ramion na piersi. W tym momencie wszedł patolog, wciągając pod drodze gumowe rękawiczki na dłonie. Nazywał się Karstian, jeśli Brolin dobrze usłyszał informację, której udzielono mu w sekretariacie instytutu. - Pan to z pewnością Joshua Brolin - rzekł patolog. - Doktor Folstom uprzedziła mnie, że będzie pan asystował przy sekcji. Mówiąc to, wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że obecność detektywa jest mu zupełnie obojętna. Sydney Folstom kierowała Instytutem Medycyny Sądowej w Port-land i była długoletnią znajomą Brolina. Mimo że była osobą dość oschłą w obyciu, czasem nawet arogancką, Joshua podejrzewał, że go lubiła. Jak się tego spodziewał, nie miała nic przeciwko temu, żeby uczestniczył w sekcji. Wzajemnie oddali sobie mnóstwo przysług. Karstian wycelował palcem w Azjatę. - Pan Seeyog, tak? Zainteresowany przytaknął. - Doskonale, a więc jesteśmy w komplecie. Możemy zaczynać. Brolin podszedł do patologa. - Nie miałem okazji z nią porozmawiać osobiście, ale jestem zdziwiony, że sekcji nie przeprowadza doktor Fol-stom - rzekł. Karstian pokręcił głową, przysuwając do siebie metalową tacę z narzędziami. - Doktor Folstom właściwie już nie praktykuje. Brolina nie zadowoliła ta odpowiedź. Sydney Folstom znała Larry ego Salhindra. Biorąc pod uwagę okoliczności, powinna była to zrobić, choćby dla niego. - Nie wiedziałem. Z jakiego powodu? Ma na głowie za dużo spraw administracyjnych? - Pewnie tak - wymijająco odparł Karstian. - Dobrze, zaczynamy. Dał znak asystentowi, żeby przywieziono ciało. Kiedy do pomieszczenia wtoczyło się łóżko na kółkach, Tran Seeyog cofnął się o krok. Biały winylowy worek błyszczał w świetle lamp chirurgicznych. Przy poruszeniu chrzęścił, wydając taki odgłos, jak skóra, kiedy ociera się o gumowe koło ratunkowe. Karstian podniósł wzrok na przedstawiciela Agencji Ochrony Środowiska. - Wszystko w porządku, panie Seeyog? - Tak, oczywiście! - Odpowiedź nadeszła trochę za szybko. - To tylko... Wszystko jest trochę brutalne; nie spodziewałem się... Patolog podniósł jedną brew i z westchnieniem odwrócił się w stronę zwłok. - Myślałem, że worki, w których przechowuje się zmarłych, są czarne. Żeby nie było widać krwi - powiedział Seeyog. Karstian potrząsnął głową.

- Teraz już nie Są białe, bo w ten sposób minimalizuje się ryzyko zostawienia czegoś w środku, a poza tym najmniejszy włosek czy fragment skóry na białym widać wyraźniej. Tran Seeyog pokiwał głową ze zrozumieniem, jakby była to informacja najwyższej wagi. Kiedy patolog położył dłoń na suwaku zamykającym winylowy worek, Tran Seeyog wykrzyknął: - Będąc w pomieszczeniu obok, zauważyłem, że jest tam okropnie zimno. Czy to normalne?! Karstian odpowiedział zniecierpliwiony, ku rozbawieniu Brolina: - Znajdował się pan w pomieszczeniu, które służy do przechowywania zwłok. Panuje tam temperatura czterech stopni Celsjusza, wystarczająco niska, żeby uniemożliwić rozwój bakteriom znajdującym się w zwłokach, a jednocześnie na tyle wysoka, żeby nic nie zamarzło. Teraz jednak byłbym bardzo zobowiązany, gdyby pozwolił mi pan wykonać moją pracę Zdając sobie nagle sprawę z tego, że wszyscy zauważyli jego strach, Seeyog zasępił się i stanął przy ścianie. Zdecydowanym ruchem Karstian rozsunął suwak winylowego worka. Pojawiły się skurczone palce dłoni - wyglądało to tak, jakby zmarły tuż przed śmiercią starał się czegoś chwycić. Kiedy patolog rozsunął suwak do końca, spanikowany Seeyog podniósł dłoń do ust Brolina również, mimo że widok zwłok był dla niego czymś zwyczajnym, zdumiał wygląd tego ciała. Twarz zmarłego zastygła w grymasie okropnego strachu. Ostre światło lamp chirurgicznych odbiło się od szkliwa zębów Usta denata były tak szeroko otwarte, że prawie nie było widać rozciągniętych do granic możliwości, zbielałych warg. Grube żyły nabrzmiały na twarzy jak ogromne podskórne robaki Dziwaczna pozycja, w jakiej zastygła ręka, niby zawieszona nad ciałem musiała być chyba rezul-tatem stężenia pośmiertnego... Brolin zaczął się zastanawiać. Fleitchera Salhindra słyszano ostatni raz przez krótkofalówkę dzień wcześniej, o godzinie 10.30. Zwłoki zostały znale-zione o 17.00. W najgorszym razie nie żył wówczas od pięciu czy sześciu godzin, a to oznaczało, że minęło zbyt mało czasu, aby stężenie pośmiertne zaistniało w całej swej okazałości. Z drugiej strony, prawdą jest, że upał potrafi przyspieszyć ten proces. Następnie ciało zostało złożone w zimnym pomieszczeniu, co musiało zablokować lub bardzo spowolnić proces przechodzenia ze stanu kwaśnego w zasadowy. Brolin zdawał sobie sprawę, że to rozumowanie nie bardzo trzyma się kupy, ale pozycja, w której zastygła ta nieszczęsna ręka, pozwalała przypuszczać, że nie była to zwykła śmierć. „Przestań; wiesz, że nie można wyciągać pewnych wniosków tylko na podstawie rigor mortis..." - skarcił się w myślach. To było silniejsze od niego. Przez kilka lat spędzonych w policji portlandzkiej przeprowadził wiele śledztw i zawsze poszukiwał tego jednego, jedynego szczegółu, który wyjaśni wszystko.

W tym momencie uświadomił sobie, że leży przed nim jego dobry znajomy, Fleitcher Salhindro - jowialny facet, amator sprośnych żartów. Brat przyjaciela. Szybko odsunął od siebie tę myśl. To nie chwila na wspominki. Doktor Karstian przyjrzał się dokładniej ciału Fleitchera. Mężczyzna miał na nogach skórzane wysokie buty, był ubrany w płócienne spodnie i koszulkę polo bez rękawów Na ręku miał zegarek, a na palcu obrączkę. Po wstępnych oględzinach patolog wraz z asystentem przenieśli ciało na metalowy stół. Ostatni raz przeszukali plastikowy worek, po czym asystent znikł, wynosząc go z sali. - ...Poza pozycją ciała nie widzę niczego dziwnego... Karstian dokonywał protokolarnych stwierdzeń na głos. Zbliżywszy się trochę, Brolin zauważył, że gałka oczna zmarłego jest przysłonięta warstwą śluzu. Ponieważ często asystował przy sekcjach w czasach, gdy był inspektorem, oraz dużo na ten temat czytał, wiedział, że to zjawisko rzadko występuje wcześniej niż po pięciu czy sześciu godzinach od momentu śmierci ofiary. „Z tym, że Fleitcher leżał na świeżym powietrzu, a tamtego popołudnia był straszny upał. Może to przyspieszyło odwodnienie? Czy miał otwarte oczy?" Brolin potrząsnął głową. Właściwie, co go to wszystko obchodzi? Tym razem asystował przy sekcji tylko ze względu na Larry'ego. Chciał móc mu powiedzieć, że wszystko odbyło się według obowiązujących reguł. Nic innego nie powinno go interesować. Odwrócił się do Trana Seeyoga. - Czy wie pan, gdzie go znaleziono? - zapytał szeptem. Tamten kiwnął głową twierdząco, zadowolony, że może przerwać ponurą ciszę. - Na skraju polany, w pobliżu lasu pod górą Hood. To jest puszcza: blisko sześć tysięcy kilometrów kwadratowych zarośniętych gęstym lasem. - Czy wie pan dokładnie, gdzie to jest? - Tej polany nie ma na mapie; znajduje się daleko od wszystkich dróg, w sektorze z zupełnie dziewiczą przyrodą. Strażnicy nazywają to miejsce Eagle Creek siedem. - A co Fleitcher Salhindro mógł tam robić? Tym razem Tran Seeyog popatrzył na Brolina podejrzliwie. - Pan jest z policji, prawda? - Niezupełnie. Jestem prywatnym detektywem zatrudnionym przez rodzinę. Ta mało konkretna odpowiedź pozwalała zwykle Brolino-wi uniknąć różnych głupich tłumaczeń. Postanowił dodać: - Jestem tu, żeby wyjaśnić, co się właściwie przydarzyło Fleitcherowi Salhindrowi. Seeyog zrobił grymas, mający oznaczać, że doskonale rozumie, że takiego właśnie wyjaśnienia oczekiwał. To była dość dziwna reakcja. „W ogolę jego obecność jest dziwna! Po co Agencja Ochro-ny Środowiska miałaby wysyłać swoich przedstawicieli na sekcje zwłok?!"

Brolin nachylił się ku Seeyogowi, kiedy usłyszał słowa patologa: - Widzę dziwne opuchnięcie w rejonie mięśnia mostko-wo-obojczykowo- sutkowego. Joshua obszedł dokoła stół sekcyjny, żeby przyjrzeć się ofierze z drugiej strony. - Wygląda to jak reakcja alergiczna po ukłuciu jakiegoś owada - zauważył Karstian. Rzeczywiście, u podstawy szyi było widać różowy guzek, rodzaj płaskiego pęcherza średnicy piłki golfowej, z którego coś się sączyło. - Czy to może być ukąszenie węża? Patolog przyjrzał się uważniej opuchliźnie. - To byłoby najbardziej logiczne wyjaśnienie, ale nie wygląda mi na to. Nie ma śladu zębów jadowych. - Co to więc może być? - zapytał prywatny detektyw. - Nie mam pojęcia. Wygląda na ukąszenie owada, ale jest trochę za duże. Wezmę próbkę do dokładniejszego zbadania. Najpierw zrobił zdjęcie polaroidem. Trzask flesza wypełnił całą salę. Później po prostu przeciął guzek. Z rany wylała się przezroczysta ciecz. - To naprawdę dziwne... - powiedział Karstian, starając się zebrać do probówki jak najwięcej wyciekającego płynu. - Ale zaraz, zaraz... Odłożył skalpel, chwycił wielką lupę z podświetlaczem i ustawił ją nad szyją zmarłego - To ci dopiero... Brolin popatrzył na patologa uważnie Po krótkim wahaniu Karstian przywołał go do siebie ruchem ręki. - Proszę, niech pan spojrzy na ten pęcherzyk. Widać wyraźnie dwa otwory - Tak. Wie pan, co to może być? - Otwory są zbyt małe, żeby mogły pochodzić od zębów jadowych węża. Nie, nie. Jak mówiłem przed chwilą, to mogłoby być ukąszenie owada... Ale znowu - owad tych rozmiarów?! To niemożliwe. - Dlaczego? - Reakcja jest nieproporcjonalnie wielka, chyba że owad był wielkości noworodka, bo tylko taki mógłby wpompować do krwi aż tyle trucizny! - A może to reakcja alergiczna? - dociekał Brolin. Karstian westchnął ciężko. - No, może... Ale ta odległość między otworami! Chyba że ugryzły go w tym samym momencie dwa owady. Po południu będziemy mieli wyniki badań anatomopatologicznych; dowiemy się wówczas czegoś więcej. Następnie lekarz rozebrał zmarłego. Sekcja trwała niecałe dwie godziny, nie przynosząc już żadnych nowych niespodzianek. Gdy patolog wyjął serce, z lewej komory i przed- sionka wypłynęło trzydzieści centymetrów sześciennych szkarłatnej krwi, Karstian spodziewał się jakiegoś skrzepu, znacznego zwężenia. Wydawał się prawie zawiedziony, konstatując brak jakiejkolwiek anomalii. Śmierć nie

mogła być spowodowana żadnym problemem sercowym Karstian, w wilgotnych brunatnych rękawiczkach i pomazanej krwią bluzie, wskazał na próbki pobrane ze zwłok: krew z żył udowych, mocz, części różnych organów. Chrząknął i zaczął wyjaśniać: - Jak na razie, autopsja nie dała odpowiedzi na najważniejsze pytanie. Nie znalazłem niczego, co mogłoby wyjaśnić tę śmierć. Miejmy nadzieję, że analizy toksykologiczne okażą się bardziej wymowne. Brolin wskazał na grymas przerażenia, w którym zastygła twarz zmarłego. - Nie dziwi pana jego twarz? Z niczym się panu nie kojarzy? Karstian ściągnął wargi. - Tak, rzeczywiście, to jest... zaskakujące. Naprawdę nie mam pojęcia, co mogło spowodować ten grymas. Jeśli mam być szczery, nie sądzę, żebyśmy to odkryli. Codziennie widuję dziesiątki zwłok w bardzo dziwnych pozycjach, z nieprawdopodobnymi wyrazami twarzy... Nie wszystko można wytłumaczyć. Dlaczego kobieta zamordowana w zeszłym tygodniu przez swojego szwagra, który jej poderżnął gardło, zmarła z uśmiechem na ustach? Umiem odkryć powód śmierci, ewentualnie - okoliczności; co do reszty... Jestem patologiem, a nie czarownikiem. Te tajemnice stanowią część życia i zna je tylko jedna istota... Śmierć, panie Brolin, to coś bardzo dziwnego: nawet jeśli ma się z nią do czynienia na co dzień, mimo że wszechobecna, pozostaje bardzo dyskretna. Rzadko w pełni ją rozumiemy. Brolina poruszył stan ekscytacji, w który wprawiła Kar-stiana dyskusja o śmierci. Prawie zaproponował mu kontynuację tej rozmowy później, przy kieliszku. Odsunął jednak od siebie tę myśl. Spojrzał na zesztywniała rękę Fleitche-ra i przesunął wzrok niżej, na brzuch ofiary, który wyglądał jak krater wulkanu. Popatrzył na głowę. Kiedy oczy detektywa natrafiły na wielką gulę u nasady szyi, spojrzał na Karstiana. - A to? Czy to nie mogłoby mieć związku z jego zgonem? - zapytał. - Bardzo możliwe. W ciągu dnia powinienem dostać całą medyczną dokumentację ofiary, wówczas będę mógł powiedzieć coś więcej na temat ewentualnych alergii... Pochylił się nad opuchlizną. - Mam wrażenie, że wokół pęcherza zaczyna się już proces nekrozy. Nie znam się zbyt dobrze na zwierzętach jadowitych, ale w końcu może to jest ukąszenie węża. Na razie powstrzymam się od wyciągania jakichkolwiek konkretnych wniosków. - Ale to jest wyraźne ugryzienie! - zaprotestował Brolin. Karstian wzruszył ramionami. - Wszystko jest możliwe! Kto wie, może położył się w tra- Tran Seeyog, stojący za nimi, z zaciekawieniem słuchał tej wymiany zdań. - Tak czy inaczej, dziś po południu, kiedy dostanę pozostałe wyniki, przygotuję końcowy raport - oświadczył patolog. Brolin nie naciskał i szybko się pożegnał. Opuszczając podziemie, podszedł

do Seeyoga, któremu, w miarę jak wynurzali się na świeże powietrze, wracały kolory. - Czy mogę pana raz jeszcze spytać, co tutaj robi Agencja Ochrony Środowiska? - Chcieliśmy być pewni co do przyczyny tej śmierci, tak jak i pan... Pan Salhindro zmarł w dziwnych okolicznościach, których wyjaśnienie to nasz obowiązek, przez szacunek dla jego pracy przez te wszystkie lata, które spędził pośród nas, i przez szacunek dla jego rodziny. Najwyraźniej Seeyog czuł się skrępowany charyzmatyczną postacią młodego detektywa. Nawet on szybko się zorientował, jak nienaturalne jest to tłumaczenie. Wchodząc do poczekalni, zauważył żonę Fleitchera Sal-hindra i jego brata. Dotknął ramienia Brolina. - Wybaczy mi pan, ale chciałem w imieniu naszej agencji złożyć kondolencje rodzinie. Po raz pierwszy tego ranka Tran Seeyog popatrzył Broli-nowi prosto w oczy. Natychmiast jednak spuścił wzrok i szybko zdjął dłoń z jego ramienia. Przywołując na twarz zdawkowy uśmiech, odszedł w kierunku rodziny Salhindra. 4 Dolly Salhindro siedziała na wygodnej kanapce w kawiarni i obserwowała smętny balet samochodów na ulicy mieszając łyżeczką zimną kawę w swojej filiżance, Nieco dalej Larry z Brolinem prowadzili cichą rozmowę. Cała trój- ka kilka ostatnich godzin spędziła w restauracji, ale żadne z nich nie tknęło jedzenia. Brolin wyjaśnił, nie wdając się w szczegóły, że przyczyny śmierci nie zostały jeszcze jednoznacznie określone Do czasu, aż nie dowie się na ten temat czegoś więcej, postanowił przemilczeć sprawę dziwnej opuchlizny na szyi. Wszyscy czekali w posępnym napięciu na ostateczny wynik sekcji. -... Myślę, że tak będzie lepiej. Nie mam zamiaru zosta-wić jej samej z dwojgiem dzieci! - powiedział Larry, sięgając po garść torebek z cukrem. Brolin przytaknął, stojąc z rękami w kieszeniach zniszczonych dżinsów. - Chcę, żebyś wiedział, że mój dom stoi dla ciebie otworem. Salhindro położył mu dłoń na ramieniu. Stojąca niedaleko młoda kobieta o twarzy lalki popatrzyła na nich, zatrzymując przez chwilę wzrok na Brolinie. Już dawno Larry zauważył tę przedziwną cechę przyjaciela, która od czasu,

kiedy opuścił szeregi policji i żył z dala od ludzi, jeszcze mocniej się roz- winęła. Joshua potrafił być niezauważalny jak duch. W tłumie czy podczas kameralnej rozmowy spojrzenie innych ludzi prześlizgiwało się po nim, jakby był przezroczysty. Ale zdarzało się, że ktoś podniósł na niego wzrok i nagle czuł się przytłoczony. Sposób bycia Brolina sugerował osobę eteryczną, uduchowioną, w chwilach ważnych ujawniał się jednak jego silny, charyzmatyczny charakter. Emanował z niego przerażający, niekontrolowany magnetyzm. Larry wiele razy zaobserwował już to zjawisko. Dziewczyna o twarzy lalki zorientowała się, że wzbudziła zainteresowanie Salhindra. Odwróciła wzrok, ale nie mogła się opanować. Rumieniąc się, jeszcze raz popatrzyła na Brolina. - Josh, powinieneś zacząć wychodzić między ludzi. Znaleźć sobie kogoś. Brolin prawie stracił głos ze zdumienia. - Wiem, że to nie jest dobry moment do rozmowy na te tematy, ale naprawdę tak uważam. Najwyższy czas, żebyś wziął się w garść! - nie ustępował Salhindra - Larry! Ja niczego nie potrzebuję. Mnie jest tak dobrze. - Akurat! Gryziesz się, żyjesz w świecie umarłych. Popatrz na siebie: wyglądasz jak duch! We dnie ledwie cię widać, noce spędzasz na granicy świata umarłych i świata żywych. Ci, którzy cię w ogóle zauważają, są zafascynowani albo przytłoczeni. Dla innych w ogóle nie istniejesz. Brolin podniósł rękę do twarzy, nerwowo dotknął policzka. Poczuł na dłoni muśnięcie potarganych kosmyków, które jakby żyły własnym życiem. Larry zacisnął wargi, nie spuszczając uporczywego wzroku z przyjaciela. Brolin miał twarz delikatną, rasową. Jego oczy, nawet gdy nie skupiał szczególnie na czymś wzroku, obejmowały wszystko. - Myślę, że się boisz. Tak myślę. Dlaczego nigdy nie widuję cię z żadną kobietą? Na przykład ta Annabel z Nowego Jorku. Czułem, kiedy o niej rozmawialiśmy, że ją lubisz. Dlaczego nie starasz się z nią spotkać? Po śledztwie w sprawie sekty Kalibana gazety ochoczo rozpisały się na temat Brolina i Annabel, sugerując, że pod przykrywką zawodowej współpracy kryje się ognisty romans. - Larry, odczep się, dobrze? - odezwał się Brolin spokojnie. Salhindro westchnął. - Zawsze to samo... - powiedział zrzędliwie. Obaj stali przy barze i obserwowali prawie pustą salę. Po dłuższej chwili Brolin się odezwał: - Dzwoniłem do niej wczoraj. Do Annabel. Planowałem nawet spotkanie. Larry otworzył szeroko oczy. Nie zdążył jednak nic powiedzieć, bo zadzwonił telefon komórkowy Brolina. - Brolin? Tu Sydney Folstom. Brolin uniósł głowę. Oczekiwał raczej telefonu od Kar-stiana. To nie