dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony699 601
  • Obserwuję399
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań344 154

Dienieżkina Irina - Daj mi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :363.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Dienieżkina Irina - Daj mi.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 29 osób, 10 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 76 stron)

IRINA DIENIEŻKINA DAJ MI Z rosyjskiego przełożyła Małgorzata Buchalik Dla Nigera, Leny Siku, Naśki i Kaspra

DAJ Ml! Gdy wtedy zamarzłaś, przejrzałem na oczy. Myślałem, że chłód nas na wieki rozłączył, I już cię nie znajdę, ani ty mnie, Na zawsze, na amen przysypał nas śnieg...* - Co chcesz? Kawę? Łapa stał pośrodku pokoju goły do pasa, zmieszany i spocony. Slipy wyłaziły mu ze spodni. Chciałam powiedzieć: „Ciebie", ale pomyślałam, że pogubi się jeszcze bardziej i zwyczajnie wrośnie w podłogę. I będzie tak stał jak słup. I co wtedy zrobię? - Kawę? Czy herbatę? - Kawę, kawę... Łapa z ulgą otworzył szafkę, włączył czajnik, pogrzebał w lodówce, wyjął mleko. Otworzył, nerwowo wypił łyk, postawił. Znowu zajrzał do lodówki i wyciągnął butelkę piwa. Potem drugą. Odkapslował i przyssał się chciwie. Usiadłam przy stole i podparłam głowę rękami. Łapa ma sterczące włosy, skręcone w igiełki, jak u jeża. W uchu dwa srebrne kółka, duży nos, szczenięce okrągłe oczy. W ogóle cały jest jak szczeniak: ruchliwy, miękki, gibki, jak mawia moja przyjaciółka, Wołkowa - „nic tylko pomiętosić". Łapa jest piękny. Ma marzenie: idzie sobie ulicą, a na niego rzucają się panny, wrzeszcząc: „Łapa! Łapa!", i obciągają mu. Łapa gra punk rocka i chce zostać sławny. I chce jeszcze, żebym nie siedziała tu jak jakiś * Teksty piosenki zespołu „BANDar-log". 7 bałwan i nie wkurzała go. A może nie chce. Co ja właściwie wiem o Łapie. Czajnik zabulgotał. Łapa nasypał kawy, cukru i zalał wrzątkiem. A sam usiadł naprzeciwko i w skupieniu zapalił papierosa. Wbił mi wzrok między oczy. Parę słów o mnie: jestem o pięć centymetrów wyższa od Łapy, mam długie ciemne włosy, piwne oczy, zero kompleksów i figurę modelki. Tak mi powiedział jeden koleś, ale ja wiem swoje - mogłabym gdzieniegdzie schudnąć, a brzuch mam płaski nie od gimnastyki, a dlatego, że mało jem. A tak w ogóle to Łapa jest moim mężem. Wzięliśmy ślub wirtualnie, właściwie on sam wziął, a ja tylko klikałam „Tak". Widział, padalec, moje zdjęcia, ale swoich nie przysłał. Pisał, że nie ma aparatu, potem znowu skanera, to czegoś tam jeszcze. Pogadałam z Wołkową i doszłyśmy do wniosku, że pewnie się boi, bo jest brzydki jak noc. A chuj z nim. Kiedy zaproponował, żebyśmy spotkali się w metrze, Wołkowa tylko teatralnie westchnęła i machnęła ręką. Mnie też było wszystko jedno. Poszłyśmy z góry przygotowane na rozczarowanie. Stoimy całe wypięknione w tym metrze: ja w obcisłej koszulce i szatach prawie bikini. Wołkowa w długiej niebieskiej sukience, pokazując wszystkim, że tu ma piersi, tu pupę, a wszystko duże, soczyste. Blond włosy starannie ułożone i zalane lakierem - „Nie to co ty, jakby piorun w miotłę strzelił". Duży nos. Ale nie psuje całości. Dodaje charakteru. Faceci tylko z nogi na nogę przestępują. A jak idziemy we dwie, to już w ogóle koniec świata. No więc stoimy przy ruchomych schodach i patrzymy, jak jadą na nas ludzie. Różni. - Ty patrz, co za morda-a! - A-a-a!! Gapi się na nas! F-fuj! - Byle nie ten, nie ten! - O jasna dupa... Nie, nie leź tutaj! - Nie, tylko nie ten potwór, błagaaaam! 8 Stoimy tak i szepcemy, i tak się nakręciłyśmy, że w końcu nic tylko uciekać z metra na łeb na szyję.-Ale dobra, jeszcze chwilę. Nagle patrzę: idą w naszą stronę, dwie sztuki. Jeden do niczego, wypisz wymaluj radziecki pies pluszowy. Drugi - pepsi, pager, MTV, włosy na żel, usta jak landrynki, pysk wre-edny Śliczny jak z obrazka. - Który z was jest moim mężem? - zapytałam ochrypłym z nerwów głosem, kiedy Wołkowa przetrawiała informację: „Stać, nie uciekać. Modele na wybiegu". - Ja - odpowiedział skromnie Łapa. - A to Krez. Krez potrząsnął dawno niestrzyżonymi

włosami i uśmiechnął się jak ostatni wsiok. Twarz okrągła, brzuch okrągły, prosty jak tyczka. A Łapa cały dumny. No i teraz siedzę u niego w kuchni, a on pali i zdaje się ma mnie w nosie. Jest dwa lata młodszy ode mnie. I co z tego? Szybko wypiłam kawę, parząc sobie język, wstałam i ruszyłam do drzwi. - A ty dokąd? - ocknął się Łapa. - Do domu! - Głucha noc, dokąd pójdziesz? - A niby co mam tu robić? Łapa zamyślił się. Może przesadził wtedy na czacie, kiedy zasypywał mnie wyznaniami typu: „Myszko moja! Bardzo-bardzo cię kocham!". Może nie trzeba było? Proszę, już dwa miesiące minęły od spotkania w metrze, widujemy się raz w tygodniu, parę razy byliśmy na próbie. Pamiętam, że gitarzysta Witia zaśpiewał wtedy jakiś kawałek zamiast Kreza, ICrez wściekł się i obraził, bo w końcu to on jest wokalistą, a nie Witia. Witia może się wyżywać na gitarze. A tak ICrez wyszedł na idiotę, i to przy mnie i Wołkowej. Jakby w ogóle nie miał tam nic do roboty. Niby wokalista, ale bez niego też się obejdzie. A bez Łapy nijak, najlepszy perkusista. Biedny Krez... Mniejsza o to. Wołkowa z miejsca postawiła diagnozę: chłopcy śliczni jak laleczki, ale „zwyczajnie znajomi i już". Wołkowa 9 lubi inny towar: dzianych gości. Łapę i K. oddała mi bez bólu. Ale dla mnie też byli „zwyczajnie i już". Nie wiedzieć czemu. Ładny „mąż". - Odprowadzić cię? Postanowiłam pokazać, na co mnie stać, i oświadczyłam: - Sama dojdę, co ja, dziecko? Faktycznie. Od Łapy do metra miałam trzy kroki. A potem prawie godzinę trzeba tłuc się na Wyborgskie. Mieszkamy z Łapą na dwu różnych końcach miasta. - No to uważaj na siebie. Zadzwoń, jak dojedziesz. Nic nie odpowiedziałam i trzasnęłam drzwiami. Też coś, Chcha... Chała. Na stacji przyczepił się do mnie jakiś zalany w trąbkę chłopak, wysoki, z długimi włosami i w ciemnych okularach, z butelką „Pietrowskiego" w ręce. Szłam i nic nie odpowiadałam, przeklinając Łapę i siebie za to, że cholera wie czego chcę od Łapy. Cp to w ogóle za gość. A tymczasem ten popapraniec łapie mnie za rękę i nawija coś histerycznie. Przestraszyłam się. W końcu pijany. - Ma-a-ła, jak się na-a-a-zywasz? A co, nie powiesz? No powiedz! Ja jestem Wowa! Z naprzeciwka szła na nas banda małolatów. „No ślicznie - pomyślałam. - Jeszcze tylko brakuje, żeby się przyczepili. Wtedy to na pewno Łapę przeklnę". Małolaty były coraz bliżej. Na czele zasuwał mały, niedomyty szczeniak na oko ze dwanaście lat. - Chłopaki, to ten! - powiedział. Wyhaczyli zalanego Wowę konkretnym ciosem w pysk. Butelka piwa zakołysała się, wyśliznęła z jego spoconych łap i odleciała na bok. Stałam i tępo patrzyłam, jak kilku smarkaczy skacze mu po głowie, a inni z rozmachu kopią w brzuch. Chciałam coś zrobić, ale ręce i nogi jakby mi odjęło. Dalej mało co pamiętam. Dwudziestu nawalało jednego, a ten skamlał i wył. Zasłaniał się rękami, wił na 10 wszystkie strony i wciąż wpadał pod martensy Na asfalcie utworzyła się ciemna kałuża krwi. Dookoła zbierali się gapie: dwu grubych facetów, staruszka z siatką, dziewczynka z lodami... Otrzeźwił mnie zwierzęcy ryk. Popapraniec trzymał się za głowę, czołgał i wrzeszczał. Nie widziałam twarzy, tylko krew. Gówniarz w szerokich spodniach okładał go łańcuchem. - No co jest? Obok mnie stał ten dwunastoletni i uważnie spoglądał mi w twarz. Taki sobie szczeniak.

Niedomyty, krótko ostrzyżony, w koszulce z napisem: „Fuck the stupid chicks". Miał tak niewinne jasne oczka, że z miejsca poczułam się doświadczoną życiowo panną i poważnym tonem powiedziałam: - Pieprzone sukinsyny... - i po krótkim namyśle dodałam: - Skunksy. W końcu dwudziestu na jednego to już przesada. Popapraniec nie popapraniec, niby nic mi do niego. Ale są jakieś zasady. Szczeniak zacisnął wargi i zamyślił się, a potem radośnie odpowiedział: - Bo on ze swoimi dojebał Dieni. Łeb mu rozwalił!... - No i co z tego - zrobiło mi się głupio. - Jak to co z tego? No wiesz?! „Faktycznie - pomyślałam. - Mnie jakoś nikt nie bije, nawet miło ze mną rozmawiają i patrzą w oczy". I wzruszyłam ramionami. Podszedł do nas wysoki raper, pobrzękując łańcuchem. - Cześć! - burknął niskim głosem. Aha... Uszy sterczały spod cyklistówki, ostre rysy, bezczelne oczy. A dłonie piękne, tak, piękne. Dłonie od razu mi się spodobały. - To lecę, chłopcy - powiedziałam i szybko przecisnęłam się między małym a raperem. Ale wtedy piękne dłonie zagrodziły mi drogę. - A gdzież to pani mieszka? 11 - Na Żeni Jegorowej! Raper zrobił wielkie oczy i prychnął. Ciągle jednak stał jak szlaban, z rozłożonymi ramionami. - Od chuja stąd, Niger - wyjaśnił radośnie mały. - To daj swój telefon - zwrócił się do mnie raper, nie słuchając go. Znowu wzruszyłam ramionami i wymamrotałam numer. Im szybciej powiem, tym szybciej się odczepią. Niger zapisał cyfry na dłoni i oddał mi długopis. Mały wbił wzrok w rapera i mrugał. - Dienia też tam mieszka, to cię odprowadzi - stanowczo odpowiedział mu Niger, odcinając mi drogę ucieczki. Pół godziny później zatykało mi uszy w metrze, a obok siedział i gapił się w przestrzeń wspomniany Dienia. Któremu popapraniec rozwalił łeb. Rana jak trzeba -szwy i elegancka plama jodyny. Dienia przypominał aktora Ryana Goslinga z „Fanatyka". Tak samo ogolony, oczy włażą na siebie, prosty nos, usta w dziób. Ale generalnie w porządku, całkiem sympatyczny. Nie przystawiał się, co w końcu miłe. I tak już miałam dość swoich gołych nóg i obcisłej koszulki. Mimo wszystko siedziałam jak na szpilkach. Nigdy nic nie wiadomo. Dienia w milczeniu odprowadził mnie pod dom, pomachał i poszedł sobie. Wpadłam do klatki, kątem oka pewnie setny raz przeczytałam nabazgrane na ścianie „WU-TANG Clan", złapałam windę i odetchnęłam z ulgą. - Dzwonił Ilia - poinformowała mama. - I w ogóle co to ma być. Noc na dworze, a ta łazi nie wiadomo gdzie! Żeby mi to było ostatni raz! - nakręcała się i rozeźlała coraz bardziej. - Żadnych liii... Iliów... Zamknęłam drzwi pokoju i włączyłam komputer. Kiedy zaczął warczeć, wykręciłam numer. - Tak? - odezwał się Łapa. - Dzwoniłeś? 12 - Dzwoniłem. - Jestem w domu. - To dobrze. Zadzwoń kiedyś. Niedługo mamy koncert w „Mleku", to cię zabiorę. -OK. - To cześć. - Cześć. Odłożyłam słuchawkę. Co za bałwan! Śnięta ryba! A właściwie nie śnięta, tylko ma mnie w nosie. Co jest? Każdy inny za mną poleci, wystarczy, że spojrzę milej. A na Łapę gapię się, gapię i nic. Siedzi, pali, odwraca wzrok. Albo na próbach, wszyscy stają na uszach, żeby mnie jakoś rozerwać

(szczególnie Krez), a ten bębni sobie, tylko plecy widać. Raz skaleczył palec o wyszczerbiony talerz. Krew ciekła na jego ciemnozielone szorty, on wściekle ssał ranę i przy okazji upaprał pół sali. Cala perkusja w brunatnych plamach. Siedziałam i myślałam: może dać mu chusteczkę? Wołkowa trącała mnie łokciem - no, daj. Ale... coś było nie tak, jakoś nie mogłam powiedzieć: „Łapa, masz, przewiąż sobie palec". Nie wiem dlaczego. Nie patrzył na mnie. Pewnie nie potrzebował moich chusteczek. W słuchawkach rozlegało się radosne wycie: „Dzień i noc popalać, nigdy nie odpoczywać, imprezować i bywać, gdzie trzeba i gdzie nie trzeba. Dużą forsę kosić, jeszcze większą przepijać, prochami zagryzać, byle nie paść na pysk". To o Łapie. Wprawdzie nie bierze, ale pije jak smok, pali papierosa za papierosem, nie odpoczywa i kiedy ma koncerty, bywa gdzie trzeba i gdzie nie trzeba. Kiedyś stanie się sławny, a ja będę szpanować, że to niby mój mąż. Najpierw łaził za mną po sieci, codziennie wysyłał maile „TĘSKNIĘ" capslockami i rządek wykrzykników A teraz w realu próbuję go jakoś rozruszać, żeby zrozumiał, że chcę, żeby dalej było tak ostro, jak na początku. Bo w tym cały jest ambaras, cholera... A on pali. I patrzy gdzieś w bok. Pije piwo. I patrzy gdzieś w bok. Gra na perkusji jak wściekły. I ciągle 13 jakbym dla niego nie istniała. To po co prosi, żeby zadzwonić? Po co zabiera mnie i Wołkową z Krezem do Peterho-fu? Fajnie było, właziliśmy do wszystkich fontann, w których oczywiście nie wolno się kąpać, nawet jaldś milicjant chciał nas pognać. A potem w ostatniej fontannie było ślisko i Łapa wziął mnie za rękę. Albo ja jego. Nie pamiętam. Staliśmy w strugach wody, trzymając się za ręce, i wszystkim dookoła było bardzo wesoło. Łapie rozpuściły się „igły", całą głowę miał w żelu. Staliśmy i trzymaliśmy się za ręce, a Wołkowa za cholerę nie mogła nam zrobić zdjęcia. W końcu zrobiła i wyleźliśmy z dłonią w dłoni. Dalej już każdy sam, wszystko sami. Do dzisiaj sami. Wszędzie chodzimy sami i wszystko jest „zwyczajnie i już". „Same hity pisać i nigdy nie ściemniać, i nie grać na nerwach, i zawsze być w porzo. Nigdy nie marudzić, tylko swoje robić, całe życie żyć jak król rock and rolla!..." Wesoło zadzwonił telefon. Aż podskoczyłam. Spojrzałam na zegarek - aj! Pierwsza w nocy! - Klucha? - pieszczotliwie odezwała się w słuchawce Wołkowa. - Klopsik?! - Zgadnij, skąd dzwonię!!! Chwilę nasłuchiwałam. Ze słuchawki oprócz posapy-wania Wołkowej dobiegał daleki łomot muzyki. - Z jakiejś dyskoteki!... - No! A zgadnij, z czego dzwonię! - Z komórki. Jakoś za szybko zgadłam, popsułam Wołkowej zabawę. Zmieniła więc ton na obojętny: - Poznałam dziś faceta. Trzydzieści siedem lat. Na-dzian-ny... Podrzucił mnie z pracy do domu, potem poszliśmy do baru, a potem tu. Tarasowa też jest. Ale gościa ma gorszego! Chi-chi! - Jasna sprawa - polowałam głową, chociaż Wołkowa nie mogła mnie widzieć. - A ty gdzie się szlajałaś? - zmieniła w końcu temat. 14 - Byłam u Łapy. -Aha... No tak. - Wołkowa już mnie nie słuchała. -Dobra, Klucho, zadzwonię jutro z roboty. Siema! - No cześć. Wołkowa lubi mnie dołować, ale nie może beze mnie żyć. Uwielbia być w centrum uwagi, poderwać faceta, przespać się z nim (nazywa się to „wkład własny"), a potem długo i malowniczo opowiadać, ile to i za ile zjadła i co piła, i jaka fajna fura, i jaki to facet „idijota", a ona zawsze piękna i wspaniała. Słucham jednym uchem, bo ile można. Jakoś mnie to wszystko nie bawi, na miejscu Wołkowej chyba umarłabym z nudów. Wołkowa gardzi mną za to i uważa, że nie umiem iść na całość. Ale lubi mnie i okropnie tęskni, jeśli długo się nie widujemy.

Dienia siedział na ławce. Ręce trzymał w kieszeniach. Wyszłam i potknęłam się o niego wzrokiem. Przystanęłam. - Cześć - powiedział wesoło i poszedł. - Pomyślałem, że cię gdzieś odprowadzę. - To odprowadzaj - wzruszyłam ramionami i złapałam się na myśli, że ostatnio bardzo często wzruszam ramionami. Zycie zaczęło mnie przerastać. Dienia odprowadził mnie do metra, a potem, po krótkim namyśle, na uczelnię. Po drodze opowiadał masę ciekawych rzeczy. Ma dwadzieścia lat. Wiosną wyszedł z wojska. Służył w dywizji tamańskiej, był w Czeczenii, „duchy" wystrzelafy na jego oczach wszystkich chłopaków, tylko on został przy życiu. A teraz jest ochroniarzem, ale nudzi się w tym mieście i w ogóle „w cywilu". Dziewczyna miała na niego czekać, aż wyjdzie z wojska, ale nie doczekała się i wyszła za mąż. Na koniec długo rozwodził się nad tym, że trzeba by pojechać z powrotem do Czeczenii. W głębi duszy powiedziałam: „o nie". Dienia podobał mi się. Nie wiem dlaczego. Olewał wszystko równo, w oczach miał to wypisane. Cokolwiek by się stało ze 15 światem, on tylko popatrzy, włoży ręce do kieszeni i pójdzie swoją drogą. Nic go nie ruszało. O takich mówi się: „Nie biorą sobie do serca". Też bym tak chciała. Cały dzień usiłowałam olewać rzeczywistość i nawet odniosłam na tym polu pewne sukcesy. To znaczy całkiem beztrosko opuściłam zajęcia z rosyjskiego, w dodatku dyktando. Dienia czekał na mnie pod soborem Kazańskim, siedząc luzacko na ławce. Uśmiechnął się. Ja też. I poszliśmy na spacer. Wieczorem wpadła do mnie czerwona ze .złości Woł-kowa. - Gdzie łaziłaś cały dzień, zołzo? - zasyczała, wskakując na łóżko z butelką piwa w łapie i włączając telewizor. -Puść mi „Simpsonów". Cały dzień nie mogę się do ciebie dodzwonić. - Byliśmy na spacerze. - Co znowu za my? - Z Dienią. Wiesz, wracałam wczoraj od Łapy i poznałam takiego chłopaka. Mieszka tu niedaleko. Wołkowa ledwie dosłuchała i z miejsca zaczęła szczegółową relację z wczorajszego wieczoru, płynnie przechodzącego w noc i równie płynnie w poranek: - Forsy ma jak lodu! Jeździ beemwicą. I ciągle tylko cmokał: „Ach Lena, no po prostu napatrzeć się na ciebie nie mogę!". Fundnął mi striptizera za paczkę! A potem pojechaliśmy do niego, i Tarasowa z jego kumplem spali na podłodze, bo łóżko było jedno, a ja na łóżku! A pałę ma jak kij bejsbolowy! O-o! Rano odwiózł mnie do pracy, musiałam mu zostawić numer telefonu... - Przyjedzie jeszcze? - Nie wiem - powiedziała beztrosko Wołkowa. - A twój Dienia jak? Dobrze się całuje? - Nie wiem, nie próbowałam - odpowiedziałam szczerze. Wołkowa sceptycznie podrapała się w policzek i oświadczyła: 16 - No to hop, lecimy. Zmierzchało. Chciałyśmy iść do „Grubego", niezły lokal, a my w superkieckach, obcasy, nie pogadasz, ale po drodze ktoś krzyknął za nami: - Stać! Nogi do góry! Wołkowa zatrzymała się i niepewnie spojrzała na towarzystwo opodal. Podszedł do nas uśmiechnięty Dienia. - Witam panie. - Cześć! - ucieszyłam się. - Cześć - powiedziała chłodno Wołkowa, całą sobą demonstrując, że zasługuje na oklaski, auto i kwiaty, a nie powitanie jakiegoś „małolata". Małolat to każdy chłopak do dwudziestego szóstego roku życia i bez samochodu. Samochód dodaje mężczyźnie uroku. I prestiżu. Tymczasem podeszli pozostali: jacyś chłopcy, których nie znałam, panna z jajowatą głową, oblepioną jasnymi włosami, i Niger. Ten z łańcuchem. Wołkowa najwyraźniej miała inne plany, więc już do końca wieczoru chodziła z kwaśną miną.

Zrobiliśmy sobie spacer do „Ozierków" i z powrotem, piliśmy piwo, a potem poszliśmy do parku za nasypem kolejowym i paczka Dieni zaczęła śpiewać. Rozpalili ognisko. Panna piskliwym głosikiem zawodziła: „To jest świat, w którym żyję, w którym żyjesz ty i nasi przyjaciele...". Do Wołkowej przyczepił się niewysoki barczysty Misza. Siedziałam na ławce naprzeciwko nich. Dienia wziął gitarę: - „Nie patrz tak na mnie, wszystko się skończyło. Przez te dwa lata tylu chłopców było..." Wstałam i poszłam za jakiś krzak: piwo rwało się na wolność. Potem wróciłam i zobaczyłam, że z dala od reszty, na brzegu stoi ktoś w szerokich spodniach. Tym kimś był Niger. - I znowu cześć - powiedziałam nieco zbyt radośnie, wlepiając w niego pijane oczy. - „Szukam w ciemnościach twojej, twojej, twojej twarzy, całuję usta, ale to nie ty..." fi fHia fi [І ЛМ І] 17 Nie pamiętam, jak to się stało, ale chwilę później byłam już w jego ramionach, a on rozchylał wargi i dyszał mi w twarz. A potem pocałował. Po krótkim namyśle odjechałam. Niger okazał się silny i miły w dotyku, jak młody koń. Fala namiętności zmieszanej z dziecięcą niewinnością chlusnęła na mnie z jego oczu; utonęłam w niej bulgocąc coś na pożegnanie. Innymi słowy, całowaliśmy się z Nigerem, dopóki nie wpadł na nas Misza, również zwiedzając krzaki za potrzebą. Delikatnie pisnął i wycofał się. A my z Nigerem, nabuzowani, patrzyliśmy na siebie w osłupieniu, i w końcu poszliśmy do ogniska. Wołkowa, wstrętna morda, natychmiast wszystko zrozumiała i puszczała do mnie oko, aż zsiniała, wariatka. A Dienia jakby nigdy nic śpiewał kolejne piosenki, takie smutne, z wojska - jestem biedny, nieszczęśliwy, porzucony i tak dalej. Ale po oczach widać było, że dalej wszystko mu wisi. Nie umiałabym tak cały czas. Nie umiem wszystkiego olewać, bo nie mam nic, za czym można się schować. Co innego Dienia, on ma swoich zabitych kolegów. Byli i już ich nie ma. Na jego oczach. Dlatego ma w oczach pustkę. Śpiewał i patrzył na mnie. A ja na niego. Myślałam: „Mam w głowie bur-del!"... Znowu późno wróciłam do domu. Znowu to samo: „Co to w ogóle ma być? Noc na dworze, a ta łazi nie wiadomo gdzie! Żeby mi to było ostatni raz!". Kiwnęłam głową. A co niby miałam zrobić? Przecież nie obiecam, że będę wracała wcześnie. Nie będę. Mc już na świecie nie ma. Wszystko jest kłamstwem i... ścierną! Jak zerwanej struny krzyk. I zostają tylko sny. Sny o niczym. Sny o snach... 18 Dienia siedział zgarbiony na ławce i gapił się na krzak. A ja na trzeźwo przypomniałam sobie, co się zdarzyło wczoraj i pomyślałam: „Ojjjjj..." Wstał i powiedział po prostu: - Cześć. Odprowadzę cię. Na wszystkich zajęciach zamiast wykładowcy miałam przed oczami Nigera. Czułam się tak, jakbym straciła coś bardzo ważnego i jakbym koniecznie musiała to coś odzyskać. Inaczej... Co inaczej? Nie wiem. Niger mieszka na końcu miasta. Godzinę metrem ode mnie. A Dienia tu obok. I może mnie odprowadzać. Znowu czeka pod soborem Kazańskim. Zauważyłam go z daleka i natychmiast skręciłam do metra. Przeskoczyłam bramkę, zawył alarm. Ale nikt mnie nie gonił. Nikt nigdy nikogo nie goni. Tego sposobu wchodzenia do metra nauczył mnie Łapa. Przyszłam do domu, znowu przeczytałam na klatce „WU-TANG Clan" (niedługo przyśni mi się to w jakimś koszmarnym śnie). Usiadłam na łóżku i zaczęłam myśleć, co tu teraz robić. W odpowiedzi zadzwonił telefon. -Akademik? Można prosić Ludeczkę? - zagruchał ktoś w słuchawce. - O! - ucieszyłam się. - Wołkowa! Dobrze, że dzwonisz. Mam kłopot! - Zakochałaś się w raperze, co? - domyśliła się ubawiona Wołkowa. - Jak go znaleźć? - Srak. Znowu wybierzemy się gdzieś z tym rąbniętym Dienia. Zdaje się, że po Czeczenii dostał zupełnej korby. A ty poobśliniasz się z raperem.

-A jak nie przyjdzie? Przecież mieszka na drugim końcu miasta! - Jak nie przyjdzie, weźmiemy jego telefon. Od kogoś z paczki. - Wołkowa rozpierała duma, że jest taka domyślna i umie dawać dobre rady. 19 - W porządku. Ale ty prosisz o telefon. Ja się wstydzę. - OK, Klucho - zgodziła się łaskawie Wołkowa. - I co, nie zastałam Ludeczki? - Przykro mi, bierze prysznic! Oj, chwileczkę! Już się wyciera!... Nigera nie było. Byli jajogłowa panna i Misza. No i Dienia. Siedzieliśmy u „Grubego" przy piwie. Dienia stawiał. Miał dobry humor i znowu szczerze wszystko olewał, z czym było mu bardzo do twarzy. Wołkowa ciągle wyszukiwała wzrokiem jakichś facetów, żeby najpierw gapić się na nich, a potem od nich opędzać. Ja siedziałam jak na szpilkach. Naprawdę - jakby ktoś kłuł mnie nimi w pewne miejsce. Chciałam zerwać się i biec, biec, biec, krzycząc na całe gardło, żeby rozbić w sobie to straszne oczekiwanie. W końcu Wołkowa zareagowała na moje błagalne spojrzenia, zaczekała, aż Dienia i Misza pójdą sikać, i z udawaną obojętnością zapytała pannę-jajo: - A ten... jak mu tam... w szerokich spodniach... - Pasza! - A tak, Pasza... Nie znasz czasem jego telefonu? Mój brat chciał z nim o czymś pogadać. Ale wymyśliła! Brat! Panna pogrzebała w torebce i znalazła nawet kawałek kartki, na którym napisała: „Paweł, 142-34-75". Wołkowa chłodno podziękowała i schowała świstek do kieszeni. Wrócili Misza z Dienia. Odprowadzali nas osobno: Misza Wolkową, a Dienia mnie i jajogłową. Panna jakoś szybko się zmyła i Dienia wziął mnie za rękę. Podprowadził do klatki. A potem stał i patrzył w oczy, a nawet objął i chciał pocałować. Wywinęłam się jak jaszczurka, przepraszająco zamachałam rzęsami i posłałam mu uśmiech. Wpadłam do windy, nawet nie patrząc na graffiti po drodze. Potem długo stałam na drugim piętrze i czekałam, aż Dienia sobie pójdzie. 20 A dziesięć minut później dzwoniłam już do drzwi Woł-kowej. Wyjrzała półnaga, szeroko ziewając. Podała mi świstek. - Co ty byś beze mnie zrobiła! - powiedziała cała dumna i zaraz dorzuciła, nagle ożywiona. - A żebyś widziała, jak spławiałam tego idiotę Misze! Chuja na drugi raz gdzieś z nim pójdę. Downy! - Ja też chuja pójdę - powtórzyłam, niewiele myśląc. Mama znowu wygłosiła kazanie i dotarło do mnie, że faktycznie jest późno i nie wypada już dzwonić do Nigera. To z jednej strony. A z drugiej - stęskniłam się. Czułam jakąś pustkę w duszy, a właściwie nie pustkę, tylko śmietnik. Wszystko walało się byle jak. Gdyby tak wziąć szmatę, miotłę, szufelkę i wymieść, co niepotrzebne, a co potrzebne wyczyścić i równiuteńko poustawiać na półkach. Tutaj Dienia, tutaj Niger. Tego wyrzucić, tego postawić. Albo odwrotnie. Słuchawkę podniósł Niger. Straciłam głowę i nic nie powiedziałam. - Kto dzwoni? - zapytał ufnie. - To ja. - Mmm... tak konkretnie? Wtedy przypomniałam sobie, że Niger nie wie, jak mam na imię. Czyli niby kto ja jestem? I gdzie? 1 po co? E... e... e... Skończona idiotka, dzwonić się zachciało... - A!... To ty! - nie wiedzieć jakim cudem domyślił się nagle Niger i powiedział „ty" takim tonem, że od razu wiedziałam - poznał. - Jak leci? - zapytałam standardowo. W porządku, sztampa. Ale przecież nie mogę na dzień dobry powiedzieć: „Stęskniłam się...". Znamy się ze dwa dni, a i to tylko trochę... - Nieźle - odpowiedział. - A u ciebie? 21 - Też nieźle - powtórzyłam jak automat. - Dlaczego dzisiaj nie przyszedłeś?

- Za daleko, nie chciało mi się jechać! - odpowiedział wesoło Niger. Wszystko mi opadło. Kąciki ust, ręce i oczywiście skrzydła. Jak omlet. „Za daleko"! Do mnie niby ma tak daleko. Koniec miasta, koniec zabawy. Nic z tego nie będzie. „Za daleko..." Nie chciało mi się z nim gadać. Coś mnie ścisnęło w gardle i ledwie wychrypiałam: - To hej. - Dobra... hej... - zdziwił się Niger. Odłożyłam słuchawkę. W porządku, dla mnie też za daleko!!! Mam Dienię. „No właśnie. On... Całkiem sympatyczny..." - zaczęłam przekonywać samą siebie. Prawie przekonałam. Właściwie naprawdę jest sympatyczny. Poza tym wrócił z wojny. „Dostał zupełnej korby". Wołkowa ma rację. On nie zna się na żartach. Pali i gapi się w pustkę^. Śpiewa te swoje piosenki, jakby mi wyliczał na palcach: „Dziewczyna powinna być wierna! Jestem żołnierzem, broniłem ojczystych granic. Cała reszta to mięczaki... A ja mam prawo do miłości..." No ma. Do mojej? W każdym razie następnego wieczora siedziałam u Dieni w kuchni i opierałam głowę na rękach. Oglądałam jego zdjęcia z wojska. Wcześniej zdrowo sobie walnęliśmy, więc wszystko rozpływało mi się w oczach. Die-nia, rozebrany do pasa, palił i wychylał się przez okno. Na lewym ramieniu miał gołą babę i napis „Tamań". Na prawym jakieś wzorki. No i te zdjęcia: tu Dienia bez tatuaży, a tutaj już z „Tamaniem". A tu mama i tata, a tutaj obwieszony pistoletami maszynowymi. Koledzy. Znowu koledzy. Przy skocie... Dienia pstryknął niedopałkiem w mrok i usiadł na taborecie. - Bez wojny zawsze będzie mi brakowało czegoś strasznie ostrego, takiego, że nawijasz nerwy na pięść - 22 powiedział. - Ze krew leje się nie z zadrapań, a tak po prostu... z ran... z rozszarpanego mięsa... Takie jasne oczy - pomyślałam. - Żelazo, dym, wszyscy rzucają kurwami, a te oczy wciąż takie jasne. Twoje... I nie pobijesz się z przyjacielem, jeżeli nie masz, jeżeli nie masz, jeżeli nie masz przyjaciela!... Jeśli nie żyjesz... Czy ja żyję? - Jak już umierać, to za coś takiego, wiesz, wielkiego -ciągnął myśl Dienia. - Bez tego całego gówna. A my ciągle lepimy i lepimy jakąś plastelinową grudę. I po co? Chcę iść na wojnę. Żeby mnie tam zabili. W chuja. - A ja co niby mam robić? Wtedy naprawdę zdawało mi się, że jeśli on pójdzie na wojnę, przyrosnę do okna w pozie cierpiętnicy. - Żyć będziesz - rozkręcił się Dienia. - Znajdziesz sobie porządnego chłopaka, nie takiego jebniętego, jak ja. -Kopał sam siebie i wyraźnie go to brało. Chcesz usłyszeć, że ani myślę - domyśliłam się. Zawsze tak jest. Człowiek lubi przesadzać, żeby mu potem ktoś powiedział: „Nie no, co ty. Jesteś w porządku". Więc odpowiedziałam: - Po co mi jakiś porządny chłopak? Denis puścił moją bohaterską deklarację mimo uszu. Był pochłonięty swoimi rozważaniami: - Najważniejsze wychodzi z człowieka w wojsku i w więzieniu. Od razu widać, kto jest kto... Już nie wystarczy rzucać kurwami... Tam jesteś sam na sam ze sobą. I nie chodzi o żadnych „dziadków" ani o „duchy"... - A o co? - O ludzi. Maminsynków namnożyło się od chuja. Gładziutkich smarkaczy, co to się tylko umieją chować za tatusia. Wyjdź no ze mną który jeden na jednego, zobaczymy, jaki jesteś chojrak. Pierdoli mnie, jaki z niego chojrak... Śmierci gówniarz nie widział, nie widział, jak zaraz obok ciebie rozrywa twoich kolegów na gulasz. Zasrani yuppies... Lalusie. Wyjebać ich wszystkich i tyle. Wszystkich na chuj do woja.... 23 Wbiiam wzrok w Dienię, ale on mnie nie widział, przed oczami stali mu lalusie i koledzy. Koledzy chyba jebali lalusiów szczotkami. A może lufami automatów. Obudziłam się z trudem.

Nie kręciło mi się w głowie, ale czułam miłe resztki znużenia, jakbym nie wyspała się z jakiegoś ważnego powodu. Usiadłam na łóżku i zrekonstruowałam ubiegły wieczór. Kuchnia, papierosy, park i pocałunki Dieni, bezsensowne, czyli chyba właśnie takie, jakie powinny być. Co ja mam do Dieni? No właśnie... Ale to po prostu... Nie, wcale nie po prostu. Zupełnie nie po prostu. Jakbym nagle dostała pałką w łeb i wszystko wreszcie ułożyło się, jak powinno. W jedyny właściwy wariant z milionem innych wariantów, ciepłych, słonecznych, przemyślanych do ostatniego szczegółu. R- raz - zaskoczyło. I już coś jest. W środku. Na zewnątrz. Jego plecy, blizna na ogolonej głowie... I tatuaże. Jak to dobrze, że mam Dienię. Jak dobrze, że miałam Dienię. Tylko kilka dni, ale zdawało mi się, że dłużej. Zadzwoniła Wołkowa. - Ty, ja pierdolę! - zaczęła ostro, ale potem rozmyśliła się i przeszła do rzeczy: - Dzisiaj jest koncert w „Mleku". Dzwonił Lapa-Ciapa, żeby, jak chcemy, spotkać się przy kanale Gribojedowa (powiedziała to takim tonem, jakbyśmy mogły nie chcieć). - O której ten koncert? - Co cię obchodzi, o której - warknęła wściekła. - Mamy być o piątej, żeby mogli się jeszcze bez nerwów przygotować. Dobra, zaraz po pracy tam podjadę, dzisiaj wcześnie kończę... - OK, będę. - No, ja myślę!!! Jak tam Niger? - zapytała mimochodem. - E... e... - wyjąkałam. - Jasne, to do wieczora, słoneczko. - Wołkowa nie zamierzała czekać, aż odzyskam głos. 24 - Cześć. Wołkowa to luzak. Idzie sobie do „Mleka", żeby napić się na krzywy ryj i rozerwać. Popatrzeć, jak narąbane panny rzucą się na Łapę, Kreza, Sama i Witię. Jakoś mniej się nimi przejmuje niż ja. W końcu to ja siedzę u Łapy w domu i parzę się kawą, nie ona. Więc dlaczego Łapa dzwoni do Wołkowej, a nie do mnie? Hm... Przyszło mi do głowy: „Łapa ma dopiero osiemnaście lat, nie był w wojsku... Nie wie, co to życie". ...Łapa może i nie wiedział, co to życie, ale grał, jakby urodził się przyrośnięty do perkusji. Wołkowa nawaliła się piwem i teraz wyluzowana obserwowała tłum małolatów, a za ich głowami pyzatego Sama z wywieszonym językiem, z basem przewieszonym przez ramię; gitarzystę Witię, opalonego, z gęstą czarną grzywką; ryczącego do mikrofonu Kreza; i zupełnie przy ścianie - błyszczące talerze, migające pałeczki i spoconą facjatę Łapy Biegnie boso... prosto z raju... rani nogi o kamienie... Biegnie boso... prosto z raju... ale nigdy nie dobiegnie... W brzuchu wszystko trzęsło mi się i huczało. Muzyka przenikała na wylot, wypierała wszystkie myśli, przepełniała oczy radością. Czystą żywą radością. Wołkowa miała w oczach jakąś szaloną miłość. I fantastycznie wyginała brwi. Biegałam po całej sali z półlitrową szklanką piwa. Łapa oblizał się nerwowo, łyknął mineralnej z plastikowej butelki i spojrzał na Witię. Witia zaczął powoli, niemal sylabizując: Two-je na wpół przym-knię-te o-czy o-po-wie-dzia-ły mi o wszystkim... Znowu pijany wiatr rozdmuchał wygasły płomień nienawiści. 25 Nocą nad miastem błyszczą gwiazdy i niebo stoi w płomieniach A ja chodzę i szepcę bez sensu, pogrążony w głupich marzeniach... Wtedy Krez włączył się ochrypłym głosem: Daj!... mi! Daj!... mi!... mi trochę słońca!!! Daj!... mi! Daj!... mi! Daj!... mi zi-i-imnej wody!!! Tłum zaczął podskakiwać i krzyczeć, z każdego biła energia, mało nie oszalałam ze szczęścia. To jest właśnie koncertowe szczęście: wszyscy stają się jednym, nanizanym na wylot na „Daj!... mi! Daj!... mi! Daj!... mi!!!". A-a-a-a!!! Cała reszta nie ma znaczenia. Potem pojechaliśmy do Sama. Urżnęliśmy się jak świnie. Ostatnie, co pamiętam: Wołkowa mówi do mnie „moja słodka dziewczynko", a Sam ciągnie na kanapę jakąś pannę, wstępnie rozebraną

przez smagłego Witię... Rano okazało się, że kiedy imprezowałam w „Mleku", przyszedł „taki z ogoloną głową, kto to jest, to z nim łazisz po nocy?". Wszystko jasne, Dienia ma nawrót miłości. Albo czegoś tam. Po wczorajszych szaleństwach Dienia wyglądał jak stary, wiecznie niezadowolony z życia zgred. Niemodny. A kto jest modny? Ten, kto nie zna życia? Wszystko w środku śpiewało mi i wrzeszczało, i olewałam cały świat. Życie jest piękne i zadziwiające. „Nic już na świecie nie ma, wszystko jest kłamstwem i... ścierną!" Muszę dać Łapie po łbie, że mnie, idiota, nie chce. No przecież zabić! „Oj mamusiu, jak mi dobrze!!!" I kiedy właśnie zaczynałam rozumieć, o co w życiu chodzi, zadzwonił telefon. Głos Nigera był samym życiem. Ale Niger nie ściemniał, powiedział po prostu: 26 - To ty? Zbieraj się. „U-u-uH!" - pomyślałam. A on szybko dodał: - To jadę, za godzinę przy ruchomych schodach. -Dobra!!! Taka scena: stoję i gapię się na schody, a schodami wyjeżdża z metra wysoki raper w jasnej cyklistowce „NY", odstające uszy, bezczelne oczy i radosny uśmiech od ucha do ucha. Szerokie bary, silny jak koń. Wyjeżdża i jakoś nie może się to zakończyć. O, już. Podchodzi. Pod żółtą koszulą w kratę ma biały t-shirt, a niżej szerokie spodnie i kołyszący się łańcuch. Staram się nie myśleć, że kiedyś ten łańcuch wylądował na łbie zalanego Wowy. Pierwszy raz widzę Nigera na trzeźwo i w pełnym świetle. Jest ode mnie o całą głowę wyższy. To ważne, reszta znajomych chłopaków jest w najlepszym razie mojego wzrostu. A Łapa to już w ogóle, jak się postarać, można go nakryć łokciem. Szczególnie na obcasach. - Cześć! - ucieszył się Niger. - Cześć, mała! Byłam dumna, że jest obok mnie. Jechaliśmy metrem, spoglądałam w górę, na niego, i uśmiechałam się jak amerykański turysta. Potem łaziliśmy po Newskim, on ciągle kupował mi lody, pod koniec byłam obżarta po uszy. Zajrzeliśmy na plac Pałacowy, pogapiliśmy się na pochylających się breakdanserów. Usiedliśmy niedaleko w parku, przy fontannie, kupiliśmy piwo. W fontannie chlapały się dzieci i turyści. Niger, opowiadając o rapie, zaśpiewał: - „Nie wierzę własnym oczom, nie wierzę własnym uszom - garnitury czeszą kasę na hip-hopie". Potem zrobiło mu się głupio. Spojrzał na mnie swoimi bezczelnymi oczami i pocałował. Dzieci piszczały z radochy. Turyści pstrykali aparatami. - „We gotta make a change..." * 27 Wszystko trafiło na swoje miejsce, burdel w głowie zamienił się w porządne szufladki. Wystarczy po prostu „nigdy nie ściemniać i nie grać na nerwach, i zawsze być w porzo...". Ale pod szufladkami była jeszcze piwniczka, do której pospiesznie wrzuciłam myśli o wojnie i więzieniu, o spoconych chłopcach i ochrypłych głosach... Nie wpadałam do Wołkowej. A to późno wracałam do domu, a to zapominałam. Wołkowa nie obrażała się, tym bardziej że akurat była zadurzona w „bogatym faceciku" i włóczyła się z lokalu do lokalu i opychała szaszłykami. Siedzieliśmy ze zwieszonymi nogami na nabrzeżu. Po rzece pływały statki wycieczkowe. Usiedliśmy tak sprytnie, że jeśli turyści chcieli zrobić zdjęcie Pałacu Zimowego, musieli przy okazji zrobić zdjęcie nam. Wprawdzie na fotografiach byliśmy jak małe muchy, ale i tak było fajnie. - Może zacznę się normalnie ubierać? - powiedział nagle ni z tego, ni z owego, zapatrzony w przestrzeń Niger. - To znaczy? - Znaczy jak burak. Wąskie dżinsy, koszulka... - Niger leciutko skrzywił cienkie wargi. Kiedy to sobie pomyślał, pewnie było OK, ale kiedy powiedział, zaraz zrozumiał: „Fuj, obciach". - A co tak cię nagle wzięło? - A, mam już dosyć. Zaraz gadają, że raper, cholera. Wszyscy teraz łażą w szerokich spodniach... A

jak włożysz szerokie spodnie, to już musisz znać się na rapie... Jakby nie wystarczyło, że teraz taka moda. - Niger wojowniczo zacisnął pięści. - Przede wszystkim rap to cała kultura. Teraz byle gówniarz posłucha Eminema albo, co gorsza, naszego DeCła i już zakłada szerokie spodnie, raper pełną gębą... A ja już cztery lata tak chodzę... Rapu 28 słucham pięć... I wkurwia mnie, jak byle dupek zasuwa i bierze mnie za swego, że niby jest taki sam jak ja... A jest chujowym lamerem i tyle... - O! - to było jedyne, co potrafiłam odpowiedzieć. Niger potrząsnął głową: - Sorry, mała, pieprzę jakieś głupoty. Już dobra. - Wcale nie pieprzysz. Ale przecież nie jesteś byle dupek, zlewaj to. - A pewnie! - wypiął pierś Niger, objął mnie i przytulił do chłodnego policzka. - Mała, mała!... -Co? - Kocham cię! Niemiłosiernie jak kat ból ściska mi skronie, Już miałem zrobić' krok, ale zastygłem w połowie. Sam nie wiem, co za bzdury chodzą mi po głowie. O czym ja w ogóle mówię? Niech ktoś' mi odpowie... - Klucha? - Klopsik? W końcu spotkałam się z Wołkową i porządnie to uczciłyśmy. U Wołkowej, dżinem. Du-u-żym! Za oknem zapadła głucha noc, a u nas paliła się lampa, mruczała lodówka i bulgotał alkohol z dwulitrowej butelki. Jak zwykle wzięło mnie na zwierzenia. Wolkowa też się roz-kleiła. Siedziałyśmy tak sobie w kuchni, z nogami podkulonymi pod taborety, żadna z nas nie słuchała drugiej i wreszcie mogłyśmy się nagadać. Jak ślepy z głuchym. - Pieprzony raper! Nic nie chce słuchać, tylko rap i rap. Dobra, niech mu będzie, ale dlaczego mam nawet słowa nie powiedzieć o Zemfirze. Zaraz - kiła! - poskarżyłam się kwieciście. - Mutant! - błyskawicznie podsumowała Wołkowa i wróciła do swego. - A mój ciągle: „Żona mnie już nie bierze"! Ha! Idiota. Mówiłam mu, że chcę do tej... no, tej drogiej... Chuj z nią. Dobra, pojechaliśmy! Skasowali go 29 na pięć kawałków! Za kolację! - oczy Wołkowej zrobiły się okrągłe. Pomyślałam, że trochę przegięła z tym mutantem - to przesada. Postanowiłam poszukać zalet. - Tak w ogóle to on się nie czepia. A ja nie jestem taka. Słucham wszystkiego po trochu. Widziałaś moje mp3. Za to Niger zawsze mnie odprowadza i potem do drugiej w nocy siedzimy na ławce! Jak on potem wraca do domu! Na drugi koniec miasta!... - Wstrętna wydra! - przysunęła mi Wołkowa. - Metro już nie jeździ!... No i tego... Zawiózł mnie do mieszkania -Wołkowa zamyśliła się i polała dżinu. - Nie tego z żoną... Wynajmuje. Niezłe, fajnie urządzone. Telewizor, wideo... A fiut taki sobie - Wołkowa prychnęła do szklanki. - W łóżku mato nie ryknęłam śmiechem. Komedia!... Zostały tylko puste źrenice! Zostały tylko s'łepe ulice! Wszystko, czym dotąd żyliśmy, cały nasz świat to sny! Sny o niczym, sny o snach!... Przyszedł rottweiler Wołkowej, popatrzył zaciekawiony. Na dwa zapite pysio. Miałam w życiu szczęście. Po szkole nie chodziłam na żadne kursy i nagle, z marszu, dostałam się na filologię. Nauczyciele chórkiem westchnęli: „A-ach...". No ja myślę - całą szkołę na trójach, myśleli, że jakiś tępak, a tu nagle filologia! Ostatnie kujony pooblewały, łaziły z czerwonymi oczami. A ja zdałam i nic. Spoko, żadna sztuka. Chłopaki nie zabijali się o mnie. Brałam, co fala na brzeg przyniosła. Na pierwszym roku przyniosła prymusa Sacharowa. Wszystkie go kochały, a on zakochał się we mnie. Najpierw z wzajemnością, ale potem, po półtora roku, jakoś mi się znudził. Sacharow nosił białe koszule i spodnie w prążki. Dzień w dzień biała koszula i prążki. Znoszone 30

na amen spodnie wisiały mu na dupie jak spadochron. Za to znał na pamięć Sokratesów i takich tam. Po cholerę mi oni? Chciało mi się piwa i seksu, dużo seksu, a nie pięć minut, bo zaraz wróci mama Sacharowa. Usłyszałam słowa piosenki: „Już za późno, teraz potrzebujesz głębszego oddechu. Żyjemy w jednej wielkiej kałuży...", i pomyślałam: ,jor-ry, żegnaj moja miłości". Znajomym szczęki opadły. Sacharow parę miesięcy nie wychodził z domu, siedział blady jak upiór. Z oczami jak u chorego psa. Po Sacharowie przypłynął Jasznikow z piątego roku. Kawał chłopa, jasnowłosy, z uroczym uśmiechem. Jasznikowa też wszyscy kochali, tyle że on nie kochał nikogo. Mało nie zwariowałam, po nocach płakałam w poduszkę. A potem pewnego pielonego dnia na horyzoncie pojawił się Andriej i szybko zapomniałam o jakimś tam Jaszniko-wie. Andriej w odróżnieniu od Sacharowa i Jasznikowa nie miał nic wspólnego z filologią. Pracował jako ochroniarz i golił łeb na łyso. I właściwie nie przypłynął, a przepłynął obok mojego obrośniętego muszelkami brzegu, pomachał rączką i od razu zrozumiałam: mój ci jest. Kocham go. Oj, nie mogę. Andriej miał inne plany: moja ci będzie, potem jeszcze raz moja, a potem... Spotykaliśmy się całą jesień. Dwa razy w tygodniu. Super, wystarczy, co tam! Przecież to Andriej! Chodzący ideał. Sześć lat ode mnie starszy, nie miał bladego pojęcia o językoznawstwie. Miał za to własną filozofię: „Frajer sam jest sobie winien" i „Bić chujów". Do chujów zaliczali się wszyscy oprócz dziewczyn i kumpli. W głowie mi się kręciło od tej dresiarskiej romantyki. Do czasu, do czasu. Andriej sam postawił na wszystkim krzyżyk; teraz ja byłam chorym psem. Łaziłam przybita. Wołkowa w kółka pytała, po ki chuj gość tak mi zalazł w głowę. Zalazł i siedział długo, prawie rok. Tymczasem Sacharow zdążył znaleźć sobie pannę i nawet ją rzucić. Chodził, wypinając cherlawą pierś. Podejrzewałam, że w tej piersi tłucze się jeszcze jakieś uczucie do mnie, ale głośno 31 już nie przemówiło. Sacharow był patologicznie obrażal-ski. Zakopał się w książkach i tylko podciągał spadochron na dupie. Czasami rzucał mi maślane spojrzenie. Szczerze mówiąc, zastanawiałam się nawet, czy nie wrócić. Odpocząć przy nim trochę... I tak nie miałam nic lepszego na widoku. Podły Andriej. Poza nim na świecie nie było już nikogo... Łapa nadpłynął pod koniec epopei z Andriejem. Pisał różne śmieszne maile, typu: „Całuję i ściskam, twój misz-ka". Mój niedźwiedź. Na pewno? A teraz Niger. Jestem w szoku. Myślałam, że ten model już wyszedł z produkcji. A tu proszę. Moich byłych Niger podsumowuje krótko: „dupek", „chuj wi co", „matoł". Nie rozumiem, jak mogłam stracić tyle czasu na głupich Andriejów. A ten Sacharow -brrr... Albo Jasznikow, fuj, glista. Wpadliśmy kiedyś na niego, zaraz przyleciał się witać, trzęsąc kudłami. Niger zmierzył go wzrokiem z góry, z pogardą. Mało nie splunął. Łapę poznałam w domu, przez komputer, a właściwie przez irca. Łapa to punk rock, nie rap. Ale nawet gdyby Niger lubił punk rocka, nigdy nie słuchałby kawałków „tego twojego męża, a w ogóle to po co trzymasz jego zdjęcia?" Ale zazdrosny. Zdjęcie mam jedno. Łapa w „Poligonie", z wywieszonym jęzorem. Podczas koncertu. - Nawet jakbyś kazała mi słuchać Zemfiry, i tak bym powiedział, że lepsza niż ta... Łapa. No tak, wszystko jasne... Minęło pół roku. Jakoś nie widzę Dieni. Gdzie się podział? Nie wiadomo. Może pojechał do Czeczenii. Może pracuje i nigdzie nie wychodzi. Wołkowa mówi, że pewnie się ożenił. A niechby. 32 Niger to moja miłość. Jak tylko rozmowa schodzi na niego, zaczynam przynudzać. Ludzie uwielbiają gadać o nieszczęściach, kochają się w nich taplać. Szczęście jest banalne. Jednakowe dla wszystkich. Nie ma co o nim mówić: po pierwsze, nikt nie zrozumie, a po drugie nuda. Wołkowa zapuściła włosy i schudła trzy kilo. Teraz wraca do domu dżipami, w firmowych szmatach, z zadartym nosem. Sąsiadki piszczą, zazdroszczą, przymilają się, a za plecami wyzywają

od dziwek. Sąsiadki nie są takie ładne jak Wołkowa. Wiadomo. Wołkowa zadziera nosa. Ale ja wiem swoje - kochany Klopsik i tyle. Łapy nie widziałam przez te pół roku. A teraz wiosna. Wszystko kwitnie i pachnie. Pojechałam na drugi koniec miasta do Nigera i w metrze spotkałam „męża". Nic się nie zmienił, słodki szczeniak. Łajdackie iskierki w oczach, usta same rozciągają się w przepraszającym uśmiechu. Ramiona uniesione -może od plecaka, a może ze zdumienia. Zimno, a on bez czapki. Igiełki sterczą na wszystkie strony. - Malutka! - krzyknął uradowany, uciekając wzrokiem gdzieś w bok... Znowu siedzieliśmy w jego kuchni. W pokoju rozkręcała się reszta imprezy. Sam i Krez urywali sobie łby, a Witia grał w GTA2. Okropnie klął. Co krok łapały go gliny. Do dupy z taką grą. Wszyscy nawaleni. Po próbie. Łapa na razie średnio. - Co chcesz? Kawę? - Dawaj piwo, ryju... Ucieszył się i z ogłuszającym cmoknięciem otworzył „Pietrówskoje". Patrzyłam na swojego męża i myślałam: rąbnięty punk. Śmieszny. Głupi. Też coś - mąż. W dodatku mój. Może by się rozwieść? - Łapa, rozwodzimy się, OK? - zażartowałam niezręcznie. 33 - Po со? - zmarszczył brwi. - Już ci się znudziłem? „Znudziłem się"! Pół roku go nie widziałam... - Bo mnie olewasz - powiedziałam szybko i łyknęłam piwa. W oczach Łapy pojawił się cień refleksji. Nie patrzył już w bok, tylko prosto na mnie. Nie zrozumiał. Może żartuję? Jakoś dziwnie, bez tych tekstów, co zawsze. Czyli co? Nic nie zrozumiał, nic, nic, nic. A potem załapał. - Wiesz, myślałem, że to ty mnie olewasz... We wnętrzu usłyszałam, jak opadła mi szczęka i trach na podłogę. „Myślał"!!! Ekstra, co? - Niby dlaczego? - drążyłam. - Bo jestem małym, głupim, odrażającym punkiem. Chciało mi się śmiać. Tylko Łapa mógł tak otwarcie domagać się komplementów. Lapa-Ciapa. Dwa w jednym, prosty i skomplikowany. Luzacki i wesoły, ale co siedzi w środku? Tylko „Daj!... mi! Daj!... mi! Daj!... mi trochę słońca!!!"? Ładny mi „odrażający punk". - To nie żadna kokieteria - chyba zorientował się, że przegiął. - Na dobrą sprawę tak to właśnie wygląda. Przyszedł Sam, hałaśliwie przekopał lodówkę, tępo się uśmiechnął, spoglądając na mnie i wytrzeszczone gały Łapy. Poszedł sobie. Łapa wstał, myślałam, że wyjdzie za Samem. I dobrze, w końcu Niger na mnie czeka. Ale Łapa zamknął drzwi kuchni i odwrócił się do mnie. - Kocham cię, mała. - Że co? Przedzierał się przez wstyd jak przez zasieki z drutu kolczastego, zrzucając po drodze głupkowaty uśmieszek, przez co jego twarz przybrała wyraz brzydkiego, nerwowego napięcia. Ciężko dysząc, podszedł do mnie. - E... e... Łapa... - Dosyć tych bzdur - powiedział poważnie. I jego język znalazł się w moich ustach. WALEROCZKA Do pociągu wsiadali w jako takim porządku. Lidia przeliczała dzieciaki, mamy ocierały łzy i od czasu do czasu makijaż, ojcowie ściskali ręce, poklepywali po plecach i przykazywali „nie rozrabiać". Maluchy przylepiały nosy do okien, marszczyły brwi i krzyczały: „Pa, mamo!". Starsi spacerowali po płóciennych chodnikach na korytarzu, zaglądali do otwartych przedziałów, przyglądali się sobie i chcieli jak najszybciej już jechać. Stasik Gałkin krzywił usta i cicho płakał, nie chciał już na żadne

kolonie, miał w nosie jakieś tam głupie morze. Lidia mimochodem wzięła go za rękę, zaprowadziła do okna i szepnęła: - Będziemy pisali listy do mamusi. Przywieziesz jej śliczną muszelkę, wiesz, jak się ucieszy? Stasik potarł nos i niepewnie pomachał w stronę peronu. Niech będzie. Zazgrzytały bufory, koła poszły w ruch, rodzice, peron i stacja pozostały gdzieś daleko w tyle. Stłoczone na korytarzu dzieci ostatni raz popatrzyły na miasto, a potem rozeszły się do przedziałów. Olesia przebrała się i wepchnęła torbę pod leżankę. Uśmiechnęła się grzecznie do trzech dziewczynek z przedziału. One również uśmiechały się uprzejmie i rzucały 35 bojaźliwe spojrzenia. Potem poznały się. Olesia wyszła z przedziału i oparła się o poręcz. Przed oczami przepływały drzewa, to opadając w dół, to wzlatując do góry. Między liśćmi pobłyskiwało słońce. Stasik Gałkin stał przy sąsiednim oknie i wpatrywał się w zasłonę. Miarowo stukały koła, pachniało rozgrzanymi szynami i chińskim makaronem. Olesia usłyszała: Zajebic wszystkich dupków i palantów Naćpanych, najaranych elegantów. Wepchnę im wyzwiska Z powrotem do pyska. Moje życie to siłownia, seks i mleko. A ty, gówniarzu, trzymaj się z daleka, Śmierdzisz mi beltem i szlugami. Zajebic cię jak psa, spieprzaj do mamy! Głos należał do najwyżej trzynastoletniego chłopca, który śpiewał, wymachując rękami, z wyrazem skupienia w oczach. Słuchali go dwaj, nieco starsi. Jeden w spodniach od dresu, nagi do pasa, ze złotym łańcuszkiem na szyi i włosami na jeża, piegowaty. Drugi - kudłaty, w o dwa numery za dużej koszulce i również sporo za szerokich dżinsach. Wszyscy trzej jak na komendę odwrócili głowy w stronę Olesi, kiedy ona podeszła do drzwi. Na jej twarzy malowała się taka ciekawość, że nie starczało już miejsca na zakłopotanie. Za nią dreptał Stasik. Pewnie trafił do przedziału na czwartego. - Cześć - powiedziała Olesia. - Cześć - odpowiedział kudłaty. Trzynastolatek patrzył wilkiem-, wstydził się, że Olesia przyłapała go na tak mało męskim zajęciu. - Przepraszam - powiedziała Olesia. - Słyszałam, jak śpiewasz, całkiem fajnie. Mały złagodniał. W jego oczach błysnęła duma. - Co fajnie? - zapytał wyzywająco. 36 Okazało się, że nosi imię Ignat. Miał prześwitujące uszy, które przypominały przyklejone do głowy dziecięce dłonie. Jasne włosy ostrzyżone na jeża nie chciały stać i wyglądały raczej jak przylizany puch. Na wardze wyskoczyła mu opryszczka. Ignat ciągle jej dotykał, głośno pociągając przy tym nosem. Ten z łańcuszkiem miał na imię Taras. „Ale imiona, jedno lepsze od drugiego, ze słownika czy jak?" - pomyślała ubawiona Olesia. Nawet się nie zdziwiła, kiedy kudłaty podał jej rękę i przedstawił się: - Innokientij. - Kudłatość numer jeden - zachichotał Taras. - Zagrasz w karty? - zapytał Kudłatość. Olesia domyśliła się, że Kudłatość i Taras znają się od dawna, a Ignat tak jak ona jedzie na kolonie i spotkał ich pierwszy raz. Kudłatość i Taras nie lubili widać strategii „to przeciw komu sztama". Doceniali plusy starej przyjaźni. I królewskim gestem zapraszali do swojego towarzystwa. Olesia zgodziła się zagrać. Kudłatość był w porządku. I Ignat. No i Taras. Nie zamierzała ich podrywać, świadoma, że krótka fryzura na „obskubanego wróbla", oku-larki i pełna figura - to nie ideał, z którym można pójść na randkę. Stasik wcisnął się do przedziału. Na policzkach błyszczały mu jeszcze wilgotne smużki. Kudłatość nieoczekiwanie dla samego siebie podniósł go i posadził sobie na kolanach, mówiąc: - Jak ktoś cię będzie zaczepiał - powiedz. - Powiem - obiecał Stasik. Kiedy Olesia wróciła do przedziału, dziewczynki w najlepszej przyjaźni przygotowywały wspólny obiad. Wyjęły na stół makaron, świeże pomidory, wędzonego kurczaka, kiełbasę i ciasto. Ucieszyły

się na widok Olesi, a ona wyciągnęła z torby banany, butelkę sprite'a i chleb. * 37 Wieczorem przed toaletą ustawił się sznur dzieciaków z ręcznikami i szczoteczkami do zębów. Lidia sprawdziła, czy wszyscy mają pościel, kazała wziąć sobie koce i nie wychodzić bez potrzeby na korytarz; zabroniła też biegać, hałasować i palić. Koła pociągu miarowo stukały, poszewki i prześcieradła pachniały chłodną świeżością. Olesia obserwowała z górnej leżanki migające za oknem światła. Dziewczynki spały Przytulny przedział, stukot kół i zapach podkładów wywoływały w żołądku Olesi miłą ociężałość. Nad oknem paliła się słaba lampka. Na suficie ktoś napisał flamastrem: „Tutaj Lara i Tania wracały do domu". Olesia cichutko wstała i na palcach odsunęła ciężkie drzwi. Na korytarzu było pusto, zasłonki powiewały miarowo. Dzieci okazały się wyjątkowo grzeczne, słuchały Lidii bez szemrania. Ich rodzicami byli pracownicy fabryki, ludzie dość zamożni; nie sprawiały więc większych problemów wychowawczych. Olesia przestraszyła się, że zaraz przyjdzie Lidia albo konduktor i wyśle ją spać. Dlatego szybko przekradła się na koniec wagonu. Było tam zimno, a także pachniało papierosami i żelazem. Olesia aż podskoczyła. Nie była tu sama: od ściany oderwał się i podszedł do niej niewysoki chłopiec. - Cześć - powiedział. - Cześć. Chłopiec był w krótkiej czarnej kurtce, miał głowę ostrzyżoną na zapałkę i okulary. Też „okularnik", zupełnie jak Olesia. - Co, nie możesz spać? - zapytał. - Ty też? - odpowiedziała pytaniem na pytanie Olesia. - Lubię posiedzieć na końcu wagonu - powiedział. -Trzęsie, wieje i ciągle ktoś pali. A w przedziale jak w domu, nawet nie czujesz, że jedziesz. 38 - Jak to nie czujesz - zjeżyła się Olesia. - W przedziale jest lepiej. Śpisz na górze i ciągle zmienia się widok za oknem. I też trzęsie. - Może i tak - zgodził się szybko chłopiec. Zapadła cisza, przerywana tylko stukotem kół. - Ty też jedziesz na kolonie? - zapytała Olesia. - No - skinął głową chłopiec. - A jak ci na imię? - Walerij - odpowiedział, ale nie zapytał o imię Olesi. To ją uraziło. „Też mi coś!" - prychnęła w głębi duszy. Walera nie zwrócił uwagi na naburmuszoną minę Olesi i wyciągnął z kieszeni celuloidową piłeczkę do ping-ponga. Piłeczka świeciła w ciemnościach mlecznym światłem. - Patrz. Olesia nadęła wargi, a jednak spojrzała kątem oka. Walera kilka razy odbił piłeczkę od podłogi, a potem z rozmachu rzucił nią w okno. Piłeczka wyleciała na zewnątrz, a Olesia szeroko otworzyła oczy: po co to zrobił? Walera zaś uśmiechnął się szeroko, odsłaniając zajęcze zęby i mrużąc oczy pod krótkimi rzęsami. Olesia zmarszczyła brwi. Wyrzucił, a teraz się cieszy. Jakiś dziwny. - Dotknij - powiedział. - Czego? - nie zrozumiała Olesia. - Szyby. - Jakiej szyby? Walera wziął jej rękę i przycisnął do okna, za którym chwilę wcześniej zniknęła piłeczka. Dłonią wyczuła zimne szkło. Olesia przesunęła ją w górę i w dół, szyba mocno tkwiła w gumowej obejmie. - A gdzie piłeczka? - zapytała bezmyślnie. - Nie ma - radośnie odpowiedział Walera. W nocy Olesi śniły się jakieś głupoty: mama pakuje jej do torby ubrania, potem książki z półek, a na koniec akwarium i mówi: „Uważaj na siebie, ubieraj się ciepło! Jedz owoce! Nie pij surowej

wody!". 39 Lidia zajrzała do wszystkich przedziałów i surowo przykazała nie wylegiwać się, ubierać i wyrzucić do kosza resztki jedzenia i papierki. Godzinę później pociąg zatrzymał się na stacji i podekscytowane dzieciaki zaczęły wychodzić. Kudłatość i Ignat ciągnęli walizkę Olesi, taką na kółkach, a Taras taszczył Stasika i jego plecak. Lidia była zdenerwowana, ale starała się tego nie okazywać. Donośnym głosem kazała ustawić się parami - i znowu „fabryczne dzieci" posłuchały, nie rozbiegły się z wrzaskiem po peronie, jak to się zdarzało na innych koloniach. Lidia zapakowała je do dwóch autobusów, jedną grupę powierzyła Klarze Piętrowej, poważnej i odpowiedzialnej czternastoletniej dziewczynce z grubymi warkoczami i kolczykiem w nosie. Mimo kolczyka była solidna i dobrze się uczyła. Zawsze powierzano jej odpowiedzialne funkcje; już w przedszkolu została główną higienistką i sprawdzała, czy dzieci umyły ręce przed jedzeniem. W szkole występowała na wszystkich akademiach i miała najlepsze stopnie. Została redaktorem gazetki ściennej; poznała wówczas silę drukowanego słowa: uczniowie byli dobrzy albo źli nie dlatego, że zachowywali się dobrze albo źle, a dlatego, że tak o nich napisano. I te tytuły flamastrem. Podlizywali się jej i chcieli się z nią przyjaźnić. Ale Klara starała się zachować bezstronność, tak że nawet boss z dziewiątej „b", Taras Jere-miejew, nie podskakiwał i uznawał jej pozycję. Teraz Taras siedział za plecami Klary i przez lusterko kierowcy patrzył bezczelnie w jej surowe oczy. Klara ściągnęła brwi. Taras nawijał na palec łańcuszek. Olesia siedziała obok Ignata, a ten wesoło machał nogami i śpiewał pod nosem: „Moje życie to siłownia, seks i mleko...". Olesia w głębi duszy niezbyt wierzyła w tak szeroki wachlarz zainteresowań życiowych Ignata, szczególnie w punkt drugi, ale tylko uśmiechała się i nic nie mówiła. Czekało na nich morze słońca, radości, słonych bryzgów, góry przejrzystych winogron i pachnące śnie- 40 giem arbuzy. Słońce wznosiło się nad horyzontem, oświetlając autobus soczystym oranżem, dzieci mrużyły oczy i śmiały się ze szczęścia i przeczucia radości, takiego, jakie opanowało Olesię. Wyjechali na szeroką drogę, po obu jej stronach pojawiły się domki. Najpierw ciekawe, potem coraz nudniej-sze. Olesia rozejrzała się po autobusie. Kudłatość spał obok Stasika, trzymając w dłoni nadgryziony pomidor. Taras wpatrywał się w okno nieobecnymi oczami. Dziewczynki, sąsiadki z przedziału, piszczały i chichotały. Obok tej grubej, ubranej w obcisłą koszulkę, przez co wyglądała na jeszcze grubszą i pyzatą, siedział Walera z rękami złożonymi na zszarganym plecaku. W porównaniu z rumianą, odkarmioną dziewczynką zdawał się jeszcze chudszy i bledszy, jakby dopiero co odtajal po zimie. Walera zobaczył Olesię i uśmiechnął się, a potem zapatrzył w okno. Nie podobał się jej. Nie spodobał się już wtedy, w pociągu. Straszny cherlak, usta nieładnie wygięte do góry, wystające kości policzkowe i lśniąca w słońcu ogolona głowa, czysty robak. „Glista" - pomyślała Olesia. Klara zapowiedziała koniec podróży. Dzieci zaczęły się krzątać. Kudłatość obudzi! się i upuścił pomidor na podłogę. Olesia trafiła do przytulnego czteroosobowego pokoju z piętrowymi łóżkami, razem z Irką Kriukową, energiczną, rudą dziewczynką o zachrypniętym głosie, Polinką, zawsze słodko uśmiechniętą i ubraną w fiolety i róże, oraz tą najgrubszą w obcisłej koszulce, Olą Klujewą. Polinka miłym cienkim głosem oświadczyła, że cieszy się z taldch „sympatycznych koleżanek" i że na pewno „zaprzyjaźnimy się". I rzeczywiście, zaraz zrobiło się we- 41 soło, jakby już się zaprzyjaźniły Szybko pościeliły łóżka, schowały torby do szafy, błyskawicznie wskoczyły w stroje kąpielowe i zbiegły z ręcznikami skarpą w dół, nad morze. Było całkiem blisko, jakieś sto metrów. Olesia rozkosznie zmrużyła oczy. Słońce południa wzięło ją w objęcia, morze słodko szumiało. Z rozbiegu zanurkowała w słonej, lekko falującej wodzie. Dziewczynki poszły za jej przykładem,

Polinka wesoło piszczała, a Ola Klujewa chlapała na wszystkie strony. Po śniadaniu Lidia ustawiła swoją grupę na apelu. Obejrzała mokre i blade w porównaniu z poprzednią grupą dzieci. Lidia nie lubiła dzieci. Nie, kiedyś je lubiła. Czytała pisma z poradami wychowawczymi. Wiedziała, jak się zachować w takiej czy innej sytuacji. Wiedziała, że dzieci nie kłamią same z siebie i że najlepiej nie zabraniać palenia papierosów, wtedy problem zniknie. Że dzieci to też ludzie, tacy sami, jak dorośli, że trzeba je rozumieć i szanować. W książkach dzieci były śmiałe i dobre, a nieposłuszeństwo i chamstwo były z ich strony jedynie reakcją na niepedagogiczne zachowania dorosłych. Lidia poszła na pedagogikę. Zatrudniła się w przedszkolu. Widziała swoich wychowanków: zadziornych, zamkniętych w sobie, płaczliwych i bystrych. Zamierzała wszystkie nauczyć dobroci i zrozumienia. Kochała dzieci. Miłość czyni cuda. Pierwszego dnia Kola Jeżyków nazwał ją „parszywą suką". Lidia nie wiedziała, co robić. Chciała go uderzyć w tę wykrzywioną w złośliwym uśmieszku twarz. Ale bicie jest niepedagogiczne i w ogóle karalne. - Idź i wymyj usta mydłem! - poleciła zmęczonym głosem. - Menda! - wrzasnął wesoło. Przyszła wychowawczyni, wielka jak koszykarz Nadieżda Siemionowa, z wysoko zaczesanymi siwymi włosami. Wzięła Kolę za kołnierz i zaprowadziła do sypialni. Przesiedział 42 tam do obiadu, a potem zaczął grozić, że poskarży się tacie, a tata „da wam wszystkim w dupę". Wypuszczono go. Kola był zaledwie początkiem serii niespodzianek. Alo-na Griman przyniosła do przedszkola gumowy wibrator i z całą grupą w tajemnicy bawiła się nim, dopóki Lidia nie zauważyła i nie odebrała. Okropnie się przy tym zaczerwieniła, Alona zaś wrzeszczała i żądała zwrotu, a Kola Jeżyków histerycznie rechotał. Czerwona, spocona i zdenerwowana, Lidia szła na skargę do Nadieżdy Sie-mionowny ale usłyszała za plecami głos Paszy Zajcewa: - Leci się pieldolić! Lidia błyskawicznie odwróciła się i przyłożyła Paszy wibratorem między oczy. I z miejsca wpadła w przerażenie. Przestraszyła się, że tata Paszy też potrafi „dać wszystkim w dupę", ale o dziwo przez cały tydzień, kiedy Lidia trzęsła się ze strachu, nikt „dawać w dupę" nie przyszedł. Natomiast grupa zaczęła się słuchać. Wtedy zrozumiała: dla dzieciaków siła też jest autorytetem. Zaczęła rządzić twardą ręką, zaczęła nagradzać i karać, stała się prymitywnym „babsztylem z przedszkola", jednym z tych, którymi tak pogardzała. Potem zaczęły się kolonie. Lidia zatrudniła się w firmie, zbierała grupę i jechała na południe. Najpierw myślała, że połączy przyjemne z pożytecznym, wypoczynek z pracą. Ale dzieciaki trafiały się takie, że o wypoczynku przyszło zapomnieć. Cały czas i nerwy poświęcała nieustannej dyscyplinie i kontroli. Dzieci paliły za domkami, kąpały się bez pozwolenia i kupowały w kiosku cuchnące śledziami piwo. Lidia nienawidziła ich i bala się jak psów - kopniesz, a rzucą się do gardła. Chociaż pies jest mniejszy od człowieka. W końcu Lidia stała się „komendantem", dawała dzieciom swobodę w zamian za posłuszeństwo. Zmieniała się. Teraz stała przed Lidią kolejna grupa. Ona wiedziała, że dzieci będą takie same, jak poprzednio - bezczelne, 43 chamskie i podłe. Ze znajdzie się wśród nich kilkoro lizusów, pewnie dziewczynki, które będą czepiać się jej rękawów i szeptać: „A Kozłów pali w domku... A Popowa wypiła kompot Gusiewej... A Ławkin mówi brzydkie wyrazy..". I że znajdą się „twardziele", tacy jak Kola Jeżyków, synowie kutych na cztery nogi tatusiów. Lidia starała się nie okazywać strachu ani niechęci. W końcu płacili jej nie za to, żeby kręciła nosem. W dodatku część z tych dzieci znała. Klarę Piętrową (córkę koleżanki ze szkoły), Tarasa Jeremiejewa (kolegę Klary z klasy), Lowę Dynina (wnuka znajomego mamy), Stasika Gałkina

(mieszkali na jednym podwórku) i Walerę Sietkina (w tym koszmarnym przedszkolu była jego siostra, Nastia Sietkina, Walera po nią przychodził). Jurij Faddiejewicz Sietkin, ojciec Walery i Nastii, był zastępcą dyrektora fabryki (tej, która dawała ulgowe skierowania na kolonie). Przysadzisty mężczyzna z pokrytymi łuszczącą się skórą, obwisłymi policzkami i okrągłymi oczami. Jakby zawsze zdumiony albo przestraszony. Nastia była do niego podobna, też przysadzista, też z obwisłymi policzkami. Nieładna. Miała maleńkie usta i maleńkie jak pestki arbuza oczy. Była grzeczną dziewczynką, nie klęła, nie wrzeszczała, a podczas popołudniowej ciszy spokojnie spała i nie wykorzystywała pozycji ojca. Lidia ją lubiła. Odwrotnie niż Nadieżda Siemionowna. „Co za ospały i leniwy dzieciak - mówiła. - Żeby tak przynajmniej zrobiła jakąś awanturę albo się z kimś pobiła". Ale Nastia nie urządzała awantur, a biła dość dziwnie: w milczeniu brała rozmach i uderzała białą piąstką prosto w nos przeciwnika. W ten sposób zyskała sobie wśród maluchów szacunek, a Kola Jeżyków łaził za nią krok w krok i tylko mrugał płowymi rzęsami. Po Nastię przyjeżdżali volvo mama i Walera. Wypach-niona mama siedziała w samochodzie z nosem w kołnierzu, a Walerka szedł po Nastię i wpisywał się do dzienni- 44 ka. Nastia radośnie biegła do brata i były to jedyne chwile, kiedy jakoś się ożywiała. Walera ściskał ją za łapkę i nic nie mówiąc, zabierał. Sietkinowie mogliby nająć opiekunkę, ale mama Nastii była zdecydowanie przeciwna. - Dziewczynka wychowana w domu nie poradzi sobie w życiu - mówiła. - Grupa, tylko grupa. Tacy sami zasmarkani. Mama panicznie bała się, że dziecko wyrośnie na od-ludka. Lidia obrzuciła spojrzeniem kolorowy szereg i oświadczyła: - Na śniadanie, obiad, podwieczorek i kolację przychodzimy dziesięć minut wcześniej. Poza tym możecie robić, co chcecie. Na terenie ośrodka nie wolno palić ani pić. Ani być pijanym. Dyscyplina musi być. Mam nadzieję, że będziecie zachowywać się przyzwoicie, a nie jak zbiegli katorżnicy Proszę myć się i prać ubrania. Patrzcie -Waleroczka się ostrzygł, nie to, co niektórzy! Od razu widać, kto o siebie dba! Lidia wskazała Sietkina. Dzieci zachichotały, a Ignat wrednie i głośno zauważył: - Nie żadne dba, tylko jest głupi maminsynek. - Mitnikow! - przerwała mu Lidia. - A Mitnikow to dureń i parszywa małpa - odparował spokojnie Waleroczka. - Sietkin i Mitnikow sprzątają dziś w domkach i myją podłogi - powiedziała Lidia tonem nieznoszącym sprzeciwu; „fabryczne" dzieci nie zamierzały zresztą protestować. Na tym apel się zakończył. Waleroczkę dorwali za stołówką, na brukowanym placyku w gęstwie śliw. Na południu nawet latem zmrok zapada wcześnie. Więc Waleroczka wpadł jak złoto. 45 Taras z miejsca przyłożył mu w nos, aż zachrzęściły okulary. Waleroczka cofnął się kilka kroków, żeby nie upaść, ale i tak upadł - Ignat uderzył go od tyłu pustą drewnianą skrzynką. Waleroczka kurczowo chwycił sprzączkę paska, ale nie zdążył go zdjąć. Kudłatość już kopał go po brzuchu, prosto w splot słoneczny. Taras, Ignat i Kudłatość kopali z rozmachu, tak, żeby ból rozchodził się po całym ciele. Potem Taras podniósł Waleroczkę za kurtkę (którą ten nosił nawet w upał), a Ignat wydyszał mu w rozkwaszoną twarz: - I co, łysy palancie, kto tu jest małpa? - Ty - odpowiedział Waleroczka. Dalej już nic nie pamiętał. Polinka czyściła szczoteczką do zębów białe spodnie. - Patrz, usiadłam na czymś! Pewnie na gumie do żucia! -powiedziała skruszona do Olesi, która właśnie weszła do pokoju. Irka Kriukowa leżała na górze piętrowego łóżka i zachrypniętym głosem śpiewała: - „Don't speak, I know just what уои'ге saying, so ple-ase stop explaining..."

- Dziewczyny, mówią, że ma być dyskoteka! - odezwała się z dołu Ola Klujewa. - No to co? - Można się poznać z chłopakami! „No... Szczególnie ty, tłuściochu!" - powiedziała w duchu Olesia. Irka przestała śpiewać i zaczęła grzebać w torebce: - I tak wszędzie możesz się z nimi poznać, na przykład na plaży. Cholera, gdzie są te... Poza tym nie ma nikogo ciekawego! Od chłopaków też trzeba czasami odpocząć! Dziewczyny, nic się nie stanie, jeśli zapalę? Jak nie, mogę na balkonie. 46 Pozwoliły. No jasne - myślała Olesia. - Irka może grymasić, bo jest ładna, pewnie w mieście lata za nią ze stu chłopaków... A ta beczka, Klujewa, może liczyć co najwyżej na wakacyjny romans!? Nie wiedzieć czemu przypomniał jej się Waleroczka. Jego brzydka twarz wkurzała. Weszła więc pod koc i zaczęła myśleć o tym, że morze jest takie piękne i ciepłe, dziewczyny sympatyczne, Lidia Michaj- łowna też w porządku, chociaż udaje surową, a na obiad były kotlety z sosem i arbuz, że... Zasnęła. Przy kolacji wśród dziewczynek rozeszła się plotka: „Waleroczka ma złamany nos, posiniaczoną głowę i podbite oko. Nie, dwoje oczu". Olesia przeraziła się. Kto go tak urządził? Podobno miejscowi. - Chamstwo! - powiedziała z pełnymi ustami Klujewa. - Co za gówno! - skomentowała Irka. - Nawet tu ani chwili spokoju. A Polinka, niby taka dama, w końcu używała tej samej szczotki do zębów i do spodni i nigdzie nie ruszała się bez makijażu (nawet na plażę), zaoponowała: - Wcale nie żadni miejscowi! - No to kto? - Pewnie ten Mitnikow. Przecież pokłócili się na apelu. Z powodu uprzedzeń rasowych. - Jakich znowu? - Klujewa uniosła oczy znad talerza. Polinka nie dosłyszała i ciągnęła: - Tak że, dziewczyny, mamy święty spokój, a ten cały Waleroczka - chuja. Aż dziwne, że liliowa, pachnąca Polinka znała takie słowa. Trzy dni później Olesia spotkała Waleroczkę na plaży. W czasie dyskoteki. Wszyscy tańczyli w stołówce, a ona 47 chciała pobyć chwilę sama i wyszła za ogrodzenie, nad morze. Waleroczka siedział na ławce, w fioletowym mroku. Olesia z początku go nie poznała, dopóki nie zawołał: - Cześć! - Cześć... - Siadaj - zaproponował. Olesia usiadła. Sama nie wiedziała, co czuje. Złość? Wrogość? Obojętność? Milczała. Zaczął Waleroczka. - Co, pewnie ci już o mnie powiedzieli? -No... - Wszystko nieprawda, niczego mi nie złamali ani nie podbili. - Mnie to właściwie... - Guzik obchodzi? - dokończył. Nie wyglądał na obrażonego. Przez potłuczone okulary patrzył gdzieś w dal, na morze. Olesi zrobiło się głupio. Zapytała: - To co ci zrobili? - Przestawili chrząstkę w nosie - odpowiedział spokojnie, nie patrząc na nią. - I tyle. Nic strasznego. Nic się nie martw. Zresztą się nie martwiłaś. Mówił lekko, bez pretensji i zahamowań, nawet wesoło. Ktoś zbiegł na plażę, głośno rozgarniając piasek. Usłyszeli głos Irki: - Lesia! Jesteś tutaj?

- Tak! - odkrzyknęła Olesia. - To pójdę? - To idź - powiedział Waleroczka. - Z kim tam siedziałaś? - zapytała po drodze Irka. - A tak... - zmieszała się Olesia. - Z takim jednym... Irka już nie słuchała. - A my poznałyśmy się z Mitnikowem, Tarasem i tym... - Kudłatością - podpowiedziała Olesia. 48 - Chlapniemy sobie! - oświadczyła wesoło Irka, obejmując Olesię za ramiona. - Zabawimy się na całego! Zapalę, dobrze? Ignat szczerze zdziwił się na widok Olesi. Może miał nadzieję, że „czwarta koleżanka" okaże się niczego sobie i Klujewą uda się sprzedać Stasikowi, który wciąż ich nie odstępował. Ale Ola Klujewa miała inne plany. Pomalowała usta perlowo-fioletową szminką i podkreśliła oczy. Cały czas gdakała jak kura, a Taras krzywił usta: to do niego tak się śmiała i na niego patrzyła. Ignat i Kudłatość ukradkiem odetchnęli: „Spoko...". - Cześć - rzuciła lekko Olesia, widząc minę Ignata. Gdzieś w środku poczuła niemiłe ukłucie. „A czego chciałaś? - zapytała siebie bezlitośnie. - W końcu nie jesteś Irką, która nawet bez makijażu wygląda super - zielone oczy, co z tego, że małe, duże, lekko rozchylone usta, bujne rude włosy do uszu, śliczna figura, jędrne mięśnie pod opaloną już skórą, ani Polinką - delikatnym białoskórym stworzeniem z ustami jak u lalki i starannie umalowanymi oczami, miłą, fajną dziewczyną z ułożonymi włosami..." Uszy Ignata zapłonęły. Zauważył jej spojrzenie i nie wiedzieć czemu zrobiło mu się okropnie głupio. „Przecież niczego tej Olesi nie obiecywałem - pomyślał. - Poznaliśmy się i tyle. Mowy nie było o jakichś tam sympatiach. Ale tak po prostu zapomnieć, jak się do siebie uśmiechaliśmy, to już świństwo". Zrozumiał, że trochę za szybko próbował się od niej odczepić. Że Olesia ani myśli go gwałcić. „Ale jestem debil" - podsumował. Polinka radośnie chichotała, Kudłatość spoglądał na nią czule i gładził się po włosach. Irka paliła, nie patrząc na Tarasa, na barczystego, wysokiego Tarasa z przypako-wanymi jak u młodocianego przestępcy muskularni. Olesia widziała takich w telewizji. - Idziemy? - zapytał Ignat, nie patrząc na dziewczyny. 49 W ogródku przed kawiarnią pachniało smażoną cebulą i szaszłykami. Jak w domu. Gruba czarnowłosa kobieta z wąsami leżała biustem na drewnianym kontuarze. Wyszorowanym na błysk. Obok palił jakiś staruszek, z wyglądu Gruzin, z gipsem na lewej ręce i w slipach. Na plastikowym krześle przysiadł chłopiec z podkulonymi opalonymi nogami. Co chwila zrywał się i podbiegał do klientów; przez chude przedramię miał przewieszoną ścierkę, całą w tłustych zaciekach. Chłopiec był brudny, czarnowłosy ze spierzchniętymi wargami i wielkimi czarnymi oczami. Ładny. Miał ze dwanaście lat. Podbiegł do nich, kiedy niezgrabnie rozsiadali się przy długim drewnianym stole pod obrośniętym powojem kasztanem. - Co podać? Ignat stracił rezon, a Taras i Kudłatość spojrzeli na chłopca radośnie, oni na wszystkich tak patrzyli i wszystkich zarażali swoją serdecznością. Przyjaźnili się bez konfliktów, upojeni samym faktem, że jest na świecie taki człowiek - Taras Jeremiejew (myślał Kudłatość) i Kudłatość (myślał Taras). Nigdy nie rozmawiali o tym, jak są dla siebie ważni, nie bratali się, nie przysięgali pomagać sobie w potrzebie. - Prosimy szaszłyki i piwo - zarządził Taras. Ola Klujewa aż podskoczyła z zachwytu. Szaszłyki jedli w milczeniu. Czuli się nieswojo. Tylko Irka paliła, ona miała w nosie szczeniacki wstyd. Ola Klujewa pila piwo dużymi łykami, Kudłatość żartował z nią, widać gotów był się dzielić swoim szczęściem z kimkolwiek, choćby z grubą Olą. Polinka dziobiąca mięso jakoś po ptasiemu doceniła wielkoduszność Kudłatości. Ignat w końcu się rozruszał, wesoło i głośno opowiadał, jak to chodzi na basen i że ma psa Wulkana. Irka słuchała. Taras wyjaśniał Olesi, na czym polega wyższość „Counter Strike" nad „Ultima".

50 Olesia poszła sikać. - Amir, pokaż, gdzie! - krzyknęła wąsata kobieta. Czarnooki chłopiec zerwał się z krzesła. Podprowadził Olesię do jakiejś komórki i wskazał drzwi z namalowanym muchomorem. Olesia potarła skronie. Od piwa głowa kołysała jej się jak balonik na wietrze. Pociągnęła za spłuczkę, chlusnęła woda. Skrzypnęła zasuwka. Impreza rozwinęła się na całego. Kudłatość maczał mięso w keczupie i jadł, brudząc sobie wargi. Wyluzowa-na Polinka leżała na krześle jak jakaś część garderoby. Irka, Ola i Taras z pijacką uwagą słuchali Ignata, wpatrując się w jego usta. Ignat śpiewał, wymachując rękami: Na chuj mi te wszystkie twoje głupie prezenty? I tak cię kiedyś przelecę, jak będę mniej zajęty. Lepiej gadaj od razu, że chcesz chodzić z gościem, Co jak trzeba zajebie kogo trzeba z radością. Żebyś się potem chwaliła, I żebyś znowu nudziła. A spierdalaj, dziwko. I jego uszy robiły się coraz bardziej rubinowe. Lidia nawet nie krzyczała, kiedy zobaczyła ich pijanych przy furtce. „Stara śpiewka..." - pomyślała zirytowana. Taras Jeremiejew zawadiacko obejmujący Irkę mimo wszystko zreflektował się i odwrócił mętny wzrok. „Co on ją tak ściska?" - pomyślała Lidia. Irka zresztą nie przytulała się do Tarasa. Kudłatość ciągnął za rękę krzywą jak turecka szabla Polinkę, szeptał jej coś i zaglądał w oczy, ale ona nie słuchała i tylko chichotała. Olesia z Ignatem Mitnikowem szli objęci, Ignat wrzeszczał: - „Zajebię wszystkich dupków i palantów!..." Olesia, serio mówię, jak cię ktoś będzie zaczepiać, tylko powiedz... 51 Uśmiechnięta Olesia kiwała głową: powie, powie. Z tyłu wlokła się ponura jak struty słoń Ola Klujewa. Lidia zamknęła się w pokoju i zrzuciła oblepione klapki. Wzięła głęboki oddech i oczyściła myśli ze wszystkich niemiłych wspomnień dnia, licząc: raz, dwa, trzy... Pozostało tylko ciepłe morze, gorący biały piasek z pokruszonych muszelek, chłodne śliwki z targu... „Nie - położyła się na łóżku. - Z tym Sietkinem.. To ktoś od nas... Mitnikow? Albo jednak miejscowi? Podobno grasują tutaj całe bandy... Tylko czego chcieli? Pieniędzy?" Przypomniała sobie minę komendantki kolonii, wysokiej chudej Galiny. „A on co mówi? Nic? No to niech nie mówi - powiedziała swoim męskim głosem, zamykając drzwi. - Ten pani Sietkin szybko się wyliże, a milicja nam tu niepotrzebna. Szkoda zachodu, po co w to mieszać postronnych. On siedzi cicho i pani radzę tak samo". Ale Lidia doskonale wiedziała, że nawet jeśli ona będzie siedziała cicho, a Sietkin opowie o wszystkim swojemu ojcu, to dopiero wtedy zrobi się afera. Wyobraziła sobie obwisłe policzki z rudą szczeciną, okrągłe, pociemniałe oczy i głos: „Taak...". Co nastąpi po owym „Ta-ak...", nie wiedziała, bo niby kto wie, co może powiedzieć taki Jurij Faddiejewicz. I czy skończy się na wymówkach? „O matko!" - pisnęła Lidia i z nerwów jej białą jak ciasto twarz pokryły czerwone plamy. „Muszę porozmawiać z Mitnikowem. Niech przeprosi. A jeśli to nie on? Może raczej z Walera, żeby nie mówił tacie? Nie, bzdura..." Po Sietkinie przyszła kolej na pozostałych. „A teraz jeszcze te barany... Upili się... Najpierw chichoty i objęcia, a potem jak na komendę zabiorą się za tracenie dziewictwa. I kto niby będzie za to odpowiadał?" - przeszedł ją zimny dreszcz. Przypomniała jej się zła twarzyczka Koli Językowa: „Menda!". 52 Ktoś zaskrobał w drzwi balkonu. Polinka cienkim głosem zapytała: - Dziewczyny, kto to? - Konie pie-chotą - wybełkotała rozwalona na łóżku z papierosem w dłoni Irka. Palce jej odmówiły posłuszeństwa i papieros upadł na Pol inkę. Ola Klujewa prychnęła w poduszkę i odwróciła się do ściany. Olesia wychyliła się z górnej leżanki i paznokciem podhaczyła drzwi. Poczuła watę w głowie i znów utonęła nosem w poduszce, czując,

że już się nie ruszy. Do pokoju przekradl się Taras, a za nim Ignat i Kudła-tość. Cała trójka zachowywała się jak banda spiskowców. Pachnący słodkim winem Taras z miejsca wskoczył na górę, do Irki. Ona zaś ochryple zachichotała. Splunęła na podłogę. Tymczasem Kudłatość przysiadł na skraju łóżka Polinki, - Cześć - pisnęła głosem lalki Polinka cała jak z waty. Olesia poczuła łaskotanie w brzuchu, poprzez zamęt w jej głowie przebiła się straszna, lecz przyjemna myśl: „A Ignat, co? Przecież nie do Oli Klujewej...". Taras znalazł usta Irki i ciężko dysząc, lizał je gorącym językiem. Irka odpowiedziała tym samym. Wówczas on, jedną ręką zaczął ściągać spodnie od dresu. Wyskoczył sztywny członek. Irka lekko obejmowała Tarasa za plecy. Prychnęła, kiedy wsadził jej rękę w majtki. Ściągnął je, plącząc się w jej nogach. Krzyknął, a może się roześmiał -trudno było zrozumieć. Szybko, w obawie, że Irka się rozmyśli, rozłożył jej chude nogi, chwycił ręką członek, kilka razy uderzył na ślepo, wreszcie trafił. Jęknął głucho i przycisnął ramiona Irki do stłamszonej poduszki. Ignat z głupią miną patrzył, jak Taras energicznie kołysze się w przód i w tył, jak miga jego złoty łańcuszek. Patrzył na Irkę leżącą z rozłożonymi nogami i twarzą odwróconą od Tarasa. Na poduszce widać było jej grube, rude loki. Kudłatość stanął na palcach i wytrzeszczył oczy, wsłuchany w jęki Tarasa i jego ciężki oddech. Raz-raz, 53 raz-raz... Olesia nie wiedziała, czy to wszystko tylko jej się śni? A jeśli nie? A jeśli... A jeśli... No to dlaczego Ignat stoi jak wryty?... Dlaczego to wszystko jest takie?... E-e... Kudłatość wydał jakiś dziwny odgłos, złapał się za spodnie między nogami i rzucił się do drzwi, na balkon. Olesia słyszała, jak głucho dudniła ziemia pod jego adidasami. Ignat zerwał się za nim. Sietkin nie nosił już więcej kurtki, ubierał się jak wszyscy. Chodził w koszulce bez rękawów i w szortach. Ale pod szorty dalej zakładał pasek. Opalił sobie ręce i nogi, ogolona na zero głowa zarumieniła się na słońcu. Wale-roczka wyglądał prawie jak reszta dzieci, nos miał z grubsza zagojony. Tylko rozbite okulary przypominały Lidii uwagę komendantki: „Milicja nam tu niepotrzebna...". Lidia usiłowała z nim porozmawiać. „Grunt to nie stracić autorytetu!" - myślała gorączkowo. Z tą myślą po obiedzie podeszła do Waleroczki. - Sietkin! Co to ma znaczyć? - Wyszło jakoś nienaturalnie. Waleroczka potarł nos i spojrzał na nią obojętnie. -Mówię do ciebie? Mama... się dowie!... Tata... - Lidia straciła wątek. - I co on z tobą zrobi?! Waleroczka pociągnął nosem i ironicznie zmrużył oczy. Potem starannie ominął Lidię i poszedł w stronę domków. Lidia usiłowała opanować paskudne drżenie nóg. „Gówniarz... - mamrotała w duchu. - Morda jedna obita..." Waleroczka w przeciwieństwie do Lidii mało przejął się krwawą przygodą. Na jego brzydkiej twarzy widniała zdrowa beztroska. Z taką właśnie twarzą wyszedł zza rogu domku i zobaczył czterech chłopców i Stasika, skaczącego wokół nich jak szczeniak. Stasik był jeden, a ich czterech. W dodatku Stasik miał osiem lat, a oni po trzynaście czy czternaście. 54 - Polataj sobie, zasrańcu! - krzyczeli, przerzucając się okularami do pływania. - Dynia, przykop mu! - Wjebiemy mu, chłopaki, co będzie tu kręcił dupą? - Idź na chuj, glisto! Zaskoczony Waleroczka ściągnął brwi, ale nie zwolnił kroku; podszedł do rozbawionego towarzystwa, jedynie rękę przesunął na szortach. Chłopcy patrzyli nieufnie, przestali nawet kląć. Zastanawiali się, jakie zamiary ma wobec nich ten ogolony okularnik. „Kurwa, przyjebią mi w nos i kicha - przemknęło Waleroczce przez głowę. -Lepiej dam sobie spokój". I pewnie poszedłby dalej, ale Stasik rozpaczliwie wczepił mu się w szorty:

- Oni zabrali mi okulary! „Koniec!... Wrobił mnie, sukinsyn..." - poddał się Waleroczka. - Oddawać. Ale już. We czterech oceniali sytuację: damy mu radę czy nie? Potem jeden za drugim zaczęli się uśmiechać: „Damy". Odpowiedzieli zuchwale: - Pierdol się, dupku. - Dupka ci nie daruję - oświadczył spokojnie Waleroczka, próbując opanować rozdygotane nerwy. Zazwyczaj w takich wypadkach miał za sobą co najmniej pięciu ludzi, a teraz jednego Stasika Gałkina, a i to nie do pomocy. - Spierdalaj na chuj! - wrzasnął najsilniejszy z chłopaków, trochę wyższy od Waleroczki. I on właśnie dostał pierwszy. Sprzączka paska świsnęła i soczyście werżnęła się w policzek. Chłopak zawył. Pozostała trójka rzuciła się na Waleroczkę. Chudy z rozczochranymi włosami, w koszulce „Metaliki" jakoś trafił i w prawym oku Waleroczki zapłonął ogień. „Jebać buraków, jebać pieprzonych dresiarzy" - powtarzał mechanicznie głos jemu w głowie. Nie bronił się, wymachiwał paskiem na prawo i lewo, celnie, prawie zawsze trafiał. 55 Nie czul uderzeń, więc sam bił pięściami, starając się sięgnąć do grdyki. Ale nie trafił na słabeuszy; jeden z chłopaków kopnął go pod kolano. Noga złożyła się w pół, Wa-leroczka przykucnął. Ciosem w pierś rozciągnęli go na ziemi. A potem się zaczęło. Chłopak z rozciętym policzkiem, zalany krwią i zasmarkany, kopal ile popadło, a na koniec skoczył Waleroczce na głowę. „Kurwa, po chuj mi to było?" - zaszlochał w głębi duszy Waleroczka. Stasik głośno i histerycznie zawodził. Nie chciał już swoich okularów, byle tylko tamci nie bili więcej łysego... „Chyba muszę zapamiętać ich mordy..." -myślał Waleroczka. - Znowu chłopak od pani! - warknęła czerwona ze złości komendantka. - I znowu ten sam! - Sietkin... - Gdzie pani ma oczy? Jak pani ich pilnuje? Latają jak wiatr... w polu... hulają? - machnęła ręką, pokazując zapewne, jak hula wiatr w polu. - O co pani chodzi? - odgryzła się Lidia, czując, że już się nie wywinie. „Taak..." - Za grosz dyscypliny w tej pani grupie! Jeśli milicja w końcu zainteresuje się tymi historiami, to będzie plama na honorze całej kolonii! Zupełnie nie w porę Lidia przypomniała sobie reklamę: „Czy nie szkoda waszych nerwów na jakieś głupie plamy?". - Krótko mówiąc - zakończyła komendantka i otarła pot z szyi. - Proszę z tym zrobić porządek. Nie mogą go zabrać do domu? Chociaż nie, lepiej nie... Do końca turnusu wszystko się zagoi... Jeśli teraz wezwiemy rodziców, zaraz zrobią aferę!... Rozumiemy się? - Nie, niezbyt - oświadczyła chłodno Lidia. - Co pani zdaniem powinnam zrobić z Sietkinem? - Niech go pani nie spuszcza z oka... - zacisnęła wargi komendantka. 56 - I co jeszcze? To jakiś idiotyzm! - rzuciła znużona Lidia i wyszła z chłodnego gabinetu na skwar. Przed domkiem siedział Sietkin. Czekał, trzymając się ręką za spuchnięty policzek. Spojrzał na Lidię bez większego zainteresowania. Przyzwyczaiła się już, że dzieci tak na nią patrzą. Trochę przed nim grata, żeby nie dopuścić do sytuacji, kiedy na słowa „pieprzona suka" nie będzie umiała niczym odpowiedzieć, przecież nie zareaguje tak, jak oni... Lepiej udawać nieprzystępnego babsztyla. - I co? - zapytał ospale Waleroczka. - Mogę już iść? - A tak właściwie co się dzieje? - zasyczała Lidia. -Dlaczego w kółko ktoś cię bije? Waleroczka lekceważąco wzruszył opalonymi ramionami. Lidia zauważyła wystającą spod koszulki sprzączkę z gwiazdą i inicjałami „W.S." w rogu. - Mogę już iść? - powtórzył Waleroczka. -Idź. Chłopiec wstał, włożył ręce do kieszeni jasnych szortów, ominął Lidię i skierował się nad morze. Na plaży rozebrał się i położył na pokruszonych muszelkach. Przykrył twarz koszulką i utonął w dusznym mroku. Słońce przyszpiliło go promieniami i zaczęło przypiekać. Dookoła biegały

maluchy, słychać było plusk, zgiełk i wybuchy śmiechu. „Kurwa... - myślał ponuro Waleroczka. - Ilu już mam wrogów... Tych trzech... Plus czterech... Siedmiu. Spo-ro... Nieopodal, przy wypożyczalni łódek, opalała się Klara Piętrowa. Dwa grube warkocze leżały swobodnie, jakby plażowały całkiem niezależnie. Kolczyk w nosie błyszczał i odbijał się w oczach Tarasa. - Klara - mruczał bez przekonania. - Mówią, że teraz w liceum idziesz już do dziesiątej... - Spadaj - warknęła Klara, nie otwierając oczu. - I co zaraz „spadaj"? 57 Klara milczała, wyraźnie wściekła, i tylko ruszała nosem jak chomik. - Może wieczorem pójdziemy gdzieś razem - zaproponował Taras. - Jeremiejew- Klara otworzyła oczy i starała się zrobić wściekłą minę - przeszkadzasz mi się opalać! - Słońce ci zasłaniam czy jak? - krzyknął szczerze oburzony Taras. Klarze zrobiło się go żal. - No dobra... Irka patrzyła z daleka na radosną minę Tarasa i obojętną Klary i czuła, że je gorący piasek, całymi garściami. Palił w gardło. Polinka i Olesia delikatnie milczały w głębi duszy nieco zdezorientowane: z jednej strony zadowolone, że im nic „takiego" się nie przydarzyło, z drugiej poniewczasie przerażone - „A gdyby?..."; w sumie współczuły Irce i były złe na Tarasa, Ignata i Kudłatość. Ola Klujewa również milczała, ale cala dumna. Jej brak urody i powodzenia okazały się nagle szczytem zdrowego rozsądku - od razu wiedziała, że niczego dobrego od tych debili nie można oczekiwać, jedynie samych nieprzyjemności. W duszy Oli panowały spokój i radość. Irka zerwała się i ruszyła przed siebie, zagarniając bosymi stopami muszelkowy żwir. Dziewczyny odprowadziły ją wzrokiem. Irka otrząsnęła się, jakby poczuła na plecach ich spojrzenie. Potknęła się, rozbryzgując muszelki. - Patrz kurwa pod nogi... - warknął Waleroczka spod koszulki i uniósł ją. Irka dostrzegła podbite oko, spuchnięty policzek, rozcięte wargi i podrapaną, łysą głowę. Skrzywiła się płaczliwie. - Co? - wymamrotał Waleroczka. - No zjeżdżaj... I zakrył twarz koszulką. 58 Taras ciągle tuli! się do Klary, a ona zaciskała wargi i odsuwała się. Taras próbował dalej, ale ciągle ktoś go popychał. Głośno grała muzyka, migały różnokolorowe światła. Klara tańczyła lekko, krótka spódniczka kręciła się jej wokół bioder, a obok rechotali Ignat i Kudłatość, którzy po kolacji zdążyli już skoczyć do kiosku z piwem. Wpadali między tańczących, śmiali się, łapali dziewczyny za ręce, a te wesoło broniły się. Znakomity humor obu „rąbniętych", jak nazywała ich Klara Pietrowna, wynikał również z tego, że przed półgodziną na czwartym domku, wychodzącym jedną ze ścian wprost na plażę (a więc dobrze widocznym), napisali wapnem: „fuck de Setkin". Kaligrafowali dużymi literami, z całego serca. Więc teraz mieli się z czego cieszyć. Wszyscy ich lubili. Mieli wraz z Tarasem ugruntowaną sławę twardzieli. I wszyscy się ich bali. A dziewczyny chciały się z nimi przyjaźnić. Na przykład teraz: czternastoletnia Katia Mojsiejewa ze starannie umalowanymi ustami i prostymi czarnymi włosami jakoś nie spieszyła się wyrywać rękawa przezroczystej bluzeczki ze spoconych łap. Tańczyła całkiem blisko Ignata. „Gdzie są rączki, gdzie są wasze rączki, chodź podniesiemy rączki i zatańczymy!..." Katia Mojsiejewa podniosła rączki, po czym opuściła je na ramiona Ignata. Ten, niewiele myśląc, zaczął ją całować, rozmazał szminkę, Katia starannie wciągała ślinę. Oddzielili się od reszty tańczących i od biegających wokół maluchów. Zataczając się jak pijani, poszli za stołówkę, na brukowany placyk tonący w gęstwinie śliw. Objęli się. „Tylko powoli, bo