dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony753 730
  • Obserwuję431
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań361 988

Dobry troll - Jas Kapela

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Dobry troll - Jas Kapela.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 208 stron)

Spis treści 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25

26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 Podziękowania Aneks

Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę. Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną” […]. I stało się tak. A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre. Księga Rodzaju Wśród wyższych funkcjonariuszy partyjnych spotkałem wielu zdolnych i pracowitych ludzi. Byli oni inteligentni i oddani sprawie, ale żaden z nich chyba nie przypuszczał, że ich udział w rządzeniu Niemcami zostanie później poddany tak surowemu osądowi historii. WALTER SCHELLENBERG, Wspomnienia

1 Jeszcze młodym płodem będąc, nienawidziłem świata i ludzi. Być może już wówczas przeczuwałem, co mnie spotka z ich strony. Była ciepła sierpniowa noc. Jeffrey Sachs opuścił właśnie mieszkanie Jacka Kuronia, aby udać się do siedziby „Gazety Wyborczej” i spisać plan Balcerowicza, podczas gdy moja mama szczytowała wbita w meblościankę. – SO-LI-DAR-NOŚĆ – krzyczała mama, sylabizując. – Kto cię rucha? – szeptał jej do ucha mój ojciec, nie przestając jednocześnie wykonywać zamaszystych ruchów udami. – SO-LI-DAR-NOŚĆ! Po plecach ojca spływa pot. Oboje kompletnie spoceni i jeszcze bardziej szczęśliwi, jeszcze nie wiedzą, czym się skończy to niewinne spółkowanie. Stworzyli potwora. Doktor Frankenstein i jego dzielna kochanka, która z całych sił ściska okleinę paździerzowej płyty, choć czuje, że z każdym pchnięciem penisa i każdą zalewającą ją falą rozkoszy mebel traci na wytrzymałości. – Ach, gdzie się podziały niegdysiejsze komody! – zacznie narzekać ojciec wiele lat później. – Gdzie te meble, których nie był w stanie naruszyć nie tylko ognisty wakacyjny seks, ale nawet cała kozacka orgia? Na takich komodach – wspomni ojciec, biadoląc nad powszechnym upadkiem obyczajów oraz jakości mebli kuchennych – jeśli stoły oraz łóżka były akurat zajęte przez kolegów wyższej rangi, można było zgwałcić pół okolicznej wioski, a człowiek miał pewność, że się nie rozpadną. Na razie jednak rodzice korzystają z absencji babci, która jeszcze nie wie, że jej nieobecność zaowocuje wnukiem. Wnukiem, o którym zawsze marzyła i w imię którego torturowała rodziców, gdy przychodzili do nich goście mający własne pociechy. – Felek jakoś potrafił zaciążyć Joankę. A ty co? Bezpłodny? – drwiła teatralnym szeptem, pochylając się ku mojemu ojcu nad stolikiem z ciastem drożdżowym i herbatą, do której prawie wpadł medalik z Matką Boską, zawsze noszony przez babcię na łańcuszku na szyi. – Patrz, jak jej ładnie z brzuchem – zwracała się następnie do mojej matki. – Nie chciałabyś tak pięknie wyglądać? Matka najpierw rozszarpywała babcię na strzępy, a następnie szczątki paliła na stosie, o ile wzrok mógł rozszarpywać na strzępy i palić na stosie. – Przecież wiesz, mamo, że chcemy mieć dziecko, ale po prostu nie możemy sobie na razie na nie pozwolić. – Pozwolić? A kto wam zabrania? – obruszała się babka, a rodzice zbywali ją milczeniem i zmieniali temat. Z perspektywy czasu widzę, że babcia nie wiedziała, co mówi. Gdyby tylko umiała mnie przewidzieć, z pewnością dokonałaby na mnie postnatalnej aborcji młotkiem. Nie o takim wnuku marzyła. Nie na takiego wnuka miała nadzieję. Nie od dziś jednak wiadomo, że nadzieja matką głupich. Choć w moim wypadku – raczej wrednych. Ojciec dymał moją matkę miarowo i stanowczo, niczym międzynarodowe korporacje polską gospodarkę. A następnie zlizywał jej pot z szyi i piersi, żeby ją jeszcze bardziej pobudzić. Dobrze

pobudzoną gospodarkę dyma się najprzyjemniej. Matka już prawie umierała z rozkoszy, ale ojciec ciągle nie chciał skończyć. Skandowane przez moją matkę hasło „SO-LI-DAR-NOŚĆ” nie miało nic wspólnego z ordynarną krytyką polskiej transformacji, na jaką mogłoby w dzisiejszych okolicznościach wyglądać. Ojciec, zasłużony opozycjonista, chciał w ten symboliczny sposób jedynie poczuć się członkiem bezprecedensowego ruchu społecznego, któremu w pokojowy sposób udało się obalić autorytarny system i wprowadzić tak zwaną demokrację. Członkiem „Solidarności” zresztą już był – teraz chce się poczuć Penisem. Wbijać się głęboko w konającą (z rozkoszy) Polskę Ludową. Być triumfującym dobrem. Wodospadem zwinnego nasienia, które wkrótce zapłodni ziemię. Tę ziemię. I będą na niej kwitnąć kościoły i supermarkety. I nastanie wolność, o którą tyle walczyliśmy. Ramię w ramię robotnicy z inteligentami, komuniści z wolnorynkowcami, hipisi z biznesmenami. Jarek Kaczyński z Donkiem Tuskiem. Anthony Macierewicz z Kingą Dunin. Wszyscy spotykali się na tych samych imprezach. Dziś nie spotykają się nawet w Sejmie, bo feminizm okazał się mieć mniejszą siłę rażenia niż samolot lądujący we mgle. Może dlatego, że emancypantki swych potencjalnych członków zabijają w aborcjach, in vitro oraz na oddziałach intensywnej terapii. Czyż to nie holokaust nienarodzonych feministek odpowiada za problemy z parytetami w polityce i radach nadzorczych? Najwidoczniej feministyczna nazi-ideologia nie była jeszcze (a może już) dość popularna w latach antykomunistycznego przełomu, i moi rodzice, zamiast zrobić sobie aborcję, zdecydowali się urodzić dziecko. Zaczęli nawet rozmyślać nad ślubem kościelnym, ale ostatecznie uznali to za zbytnie zawracanie głowy. Poświęcić swój związek na ołtarzu ojczyzny przyszło im dopiero przed wyborami samorządowymi we wczesnych latach dziewięćdziesiątych, kiedy to ojciec zdecydował się kandydować. – Tak bez ślubu do rady miasta? Urzędniczki podrywać? Jak to będzie wyglądać? – spytał jeden kolega w sztabie wyborczym. Przekonał ojca. Dopiero z czasem okazało się, że prawda jest bardziej skomplikowana, ślub w niczym nie przeszkadza, a urzędniczki molestuje się najlepiej. Ale nie mówcie nikomu. – SO-LI-DAR-NOŚĆ – krzyknęła matka po raz ostatni, a jej ciałem wstrząsnął orgazm potężny jak globalne ocieplenie. Gdy zmęczeni, spoceni rodzice zalegają na dywanie, zaskakuje ich nagłe walenie w drzwi. – Milicja? – odruchowo myśli ojciec, ale to nie jest milicja. Milicja nie nawiedzała obywateli o tak późnych porach. Nawet gdy obywatele byli niegrzeczni. W drzwi walił oczywiście pan Władek, który pewnie już od dłuższego czasu czatował na korytarzu, chcąc wyczuć odpowiedni moment, żeby zapytać, czy nie mają pożyczyć trochę cukru, a przede wszystkim ujrzeć matkę w negliżu. Trudno mu się dziwić, matka była piękną kobietą. W przeciwieństwie do pana Władka, który nie tylko nie był kobietą, ale również był brzydki jak niemiecki goblin. Po moim urodzeniu okaże się, że dorównuję mu szpetotą, i stanie się to przedmiotem rodzinnej anegdoty: gdyby pan Władek nie wparował na miejsce poczęcia i nie gapił się na matkę z wybałuszonymi oczami i obleśnym uśmiechem, to może nie byłbym taki brzydki.

Nie wiem dlaczego, ale mnie to nigdy nie śmieszyło. Z czasem zacznę podejrzewać, że coś jest na rzeczy. Niemożliwe, żeby ci ograniczeni mieszczanie byli moimi rodzicami. Muszę być adoptowany. Tak naprawdę jestem dzieckiem genialnego arystokraty i sprytnej prostytutki, którzy jednak mają ważniejsze rzeczy na głowie niż opieka nad dzieckiem i dlatego podrzucili mnie moim przybranym rodzicom. Ale nigdy nie znajdę na to dowodów. O tym, że zostałem poczęty, gdy decydowały się losy wolnej Polski, dowiem się oczywiście o wiele później, podczas mocno zakrapianych świetnym czerwonym winem rodzinnych kolacji, gdy w którymś momencie rodzicom uda się połączyć fakty: oto kiedy uprawiali solidarnościowy seks, gdzieś w jakimś nieczynnym przedszkolu, w redakcji dopiero co powstałej gazety ważyły się losy ojczyzny. Wtedy nikt nie mógł podejrzewać, że jej kształt będzie zależał od kilku kartek zasmarowanych po nocy przez zmęczonego amerykańskiego ekonomistę oraz od bierności lokalnej władzy, która cieszyła się, że ktoś za nią tę koncepcyjną robotę wykonał i pozostaje tylko wdrażać zalecenia, aby rynek kwitł pięknie, a ludziom żyło się dostatniej. Albo i nie.

2 Uroda matki w kontraście do mojej niezaprzeczalnej szpetoty budziła zdziwienie nie tylko bliższych i dalszych znajomych, ale również zupełnie obcych ludzi, którzy nieraz zaczepiali nas w drodze na spacer albo do sklepu. – To pani dziecko? – Tak pewnie wyglądał mały Göring. Powodzenia. – Ojcem był Jerzy Urban? – O, gdzie pani kupiła taki kawał mięsa? Aaa, przepraszam. – Musiała pani wiele nagrzeszyć… – Wszyscy w domu zdrowi? Niektórzy zwyczajnie mdleli. Nic dziwnego, że matka miała tego dość: – Nie, to nie jest moje dziecko, to tylko reklama aborcji. Były to akurat czasy, gdy w Sejmie pracowano nad ustawą o planowaniu rodziny, która miała de facto zakazać przerywania ciąży w Polsce, więc większość ludzi chwytała żart. Choć nie wszystkich śmieszył. Być może te oraz inne nieprzyjemności sprawiły, że rodzice oddali mnie na wychowanie babci. Bardziej prozaiczne wytłumaczenie głosi, że po prostu musieli skoncentrować się na pracy. Lata dziewięćdziesiąte to był w końcu czas zarabiania pieniążków. – Wszystko chciano sprywatyzować, a przynajmniej chciała tego Unia Polityki Realnej – opowiadał mi kiedyś ojciec. – Może poza Belwederem, który Janusz Korwin-Mikke pragnął łaskawie oszczędzić. W końcu ktoś musiał być prezydentem (królem?) tej bananowej republiki. Prywatne sejm i senat to jest oczywiście pewien pomysł, który od czasu do czasu zresztą się pojawia. Przecież gdyby politycy musieli płacić za wynajmowanie krzesełek i biur w parlamencie, nie mówiąc o kosztach ogrzewania całej tej nieruchomości, to pewnie dobrze by się zastanowili, czy rzeczywiście pragną zostać posłami, czy może lepiej być wieczną pozaparlamentarną opozycją. Opozycją można być za darmo. No i tacy politycy, którzy musieliby za swoje zasiadanie w sejmie płacić, pewnie bardziej przykładaliby się do pracy. W końcu gdy za coś płacisz, to nie chcesz, żeby się zmarnowało. Jak masz karnet do teatru, to do niego chodzisz. Z sejmem pewnie byłoby tak samo. – Chyba że masz tyle kasy, że masz karnety na wszystko i darmowe minuty do wszystkich – komentowałem złośliwie, gdyż lubiłem komentować złośliwie. – Skoro to taki świetny pomysł, to dlaczego nie spotkał się z powszechnym odzewem, a UPR zdobyła zaledwie trzy mandaty w sejmie pierwszej kadencji? – pytałem, udając zainteresowanie. – Ludzie są tępi i nic nie rozumieją – tłumaczył mi ojciec. – Nie ostudziło to jednak zapału młodych konserwatywnych liberałów, przedstawili nawet projekt konstytucji, autorstwa Stanisława Michalkiewicza, skądinąd współzałożyciela UPR-u, znanego potem głównie z gromienia niecnych pomysłów Światowego Żydostwa na łamach Radia Maryja. Niestety, konstytucja, której pierwszy artykuł brzmiał „Polska jest Rzecząpospolitą”, również nie spotkała się z pozytywnym przyjęciem. Siedem długich lat trwało, nim udało się ustalić, że Polska nie jest rzeczą pospolitą, lecz dobrem wspólnym wszystkich obywateli.

– Oczywiście w międzyczasie zdążono już sporo tych wspólnych dóbr sprywatyzować – dodawałem. – Polska może i jest dobrem wspólnym, ale lepiej, żeby polskie fabryki posiadał kapitał zagraniczny, jak uznano powszechnie w łamach sejmowych, nie bez podpowiedzi i wsparcia tegoż kapitału. Ale ja się z tym zgadzam. Faktem jest, że nie mieliśmy innego wyjścia, bo polskiego kapitału przecież wtedy nie było. Czego nie rozgrabili Niemcy i Sowieci, to rozkradli Żydzi i uciekli z tym do Izraela – reasumował ojciec. Rodzice nie bardzo mieli co prywatyzować, bo posiadali tylko spółdzielcze mieszkanie, w który mieszkaliśmy razem z babcią, ale znali języki, byli wykształceni i wierzyli w kapitalizm. Niestety, nie mieli żadnego pomysłu na biznes, a tym bardziej środków, żeby taki biznes założyć. Tata po chemii, mama po historii sztuki. Wybierając się na studia, nie wierzyli, że PRL kiedykolwiek upadnie, a wykształcenie należy wybierać pod kątem użyteczności na rynku pracy. Posada na Uniwersytecie Warszawskim lub w przyzakładowym laboratorium badawczym wydawała się szczytem marzeń. Marzenia jednak szybko zaczęły ewoluować. Już nie spółdzielcze M2 w bloku, ale własny dom na przedmieściach. Wakacje nie nad Balatonem, ale co najmniej w Chorwacji. No i koniecznie sprowadzony z Zachodnich Niemiec samochód. Tymczasem laboratorium badawcze przy zakładzie pracy chronionej, w którym pracował mój ojciec, zlikwidowano jeszcze szybciej niż ów zakład, który w świetle nowych warunków okazał się wyjątkowo nierentowny. Pracy brakowało nawet dla tych, którzy mieli dwie sprawne ręce i łeb na karku, więc tym bardziej dla tych, którzy nie mogli się poszczycić ani jednym, ani drugim. Ojciec nawet się cieszył, że jego zwolniono jako pierwszego. Wystarczyło mu, że kiedyś spotkał w kolejce do sklepu pracującą z nim swego czasu panią Bożenkę, która postanowiła go zapytać – jako przedstawiciela zakładowej inteligencji i członka NSZZ „Solidarność”: – Panie Henryku, panie Henryku, co z nami będzie? Czy to prawda, że chcą nas zamknąć? – Mimo lekkiego upośledzenia i oka zezującego w niewiadomą stronę mówiła podobno bardzo rzeczowo i wyraźnie. – Pan to sobie poradzi. Ale co z nami? Czy nigdy już nie będzie dla nas pracy? Ojciec wspominał to wielokrotnie, bo wiedział, że pani Bożenka ma rację. Nadeszły nowe czasy, dla nieznających się na ekonomii elit Leszek Balcerowicz (człowiek, który nie potrafił wymyślić nawet planu nazwanego jego nazwiskiem) był bogiem, a inwalidzi kulą u jego cudownie uleczonej nogi, którą to kulę należało odrzucić sprawnym rzutem niewidzialnej ręki rynku. Ale tego nie powiedział pani Bożence. Pani Bożence nakłamał, że okres przejściowy wymaga wyrzeczeń, ale konieczne do przeprowadzenia reformy na dłuższą metę uwzględniają również liczne rozwiązania i osłony socjalne dla osób, które z oczywistych względów nie mogą się w bezpośredni sposób odnaleźć w kapitalistycznej gospodarce. Że przecież nie jest w niczyim interesie wykluczać z grona pracowników osób, które chcą pracować. Pani Bożenka patrzyła na niego z niedowierzaniem, bo nie pierwszy raz w życiu wciskano jej kit. No ale co miała powiedzieć. Tylko potem czasem w domu nuciła sobie pod nosem: „Zło- dzie-je, zło-dzie-je, zło-dzie-je”. – Przepraszam, ale chyba zapomniałem wyłączyć żelazko – zakończył swoją przemowę ojciec

i uciekł do domu, gdzie został zbesztany za niekupienie mięsa. A może to wcale nie było mięso? Może to było sumienie.

3 Od małego byłem wrednym gnojkiem. Wiele lat później w internecie przeczytałem, że pewnie zgwałcił mnie analnie Jan Paweł II. Albo ktoś jemu podobny. Ludzie różne rzeczy piszą w internecie, ale mądrzy ludzie mawiają, że w każdej plotce czy w każdej teorii spiskowej jest trochę prawdy. Pisano też, że w czasie II wojny światowej Karol Wojtyła działał na kilku frontach. Miał być znany jako „bestia z Wadowic”, a w 1943 roku był ponoć katem polskiego Wołynia. Trochę powątpiewałem w te wieści. Może wcale mnie nie zgwałcono. Może po prostu urodziłem się zły i wredny. I nie było ku temu żadnego powodu. Niektórzy po prostu rodzą się źli i wredni. Inni po prostu rodzą się inni. Nie miałem jeszcze nawet dwóch lat, gdy przestraszyłem rodziców tak bardzo, że prawie osiwieli, a historia o tej przygodzie stała się jedną z popularniejszych rodzinnych anegdot. Któregoś dnia po prostu padłem na dywan i przestałem oddychać. Tak przynajmniej twierdzą rodzice. Czasami przejawiałem różne nieoczekiwane talenty. No i tak sobie zemdlałem, i leżę na tym paskudnym, wytartym dywanie, który pamięta pewnie jeszcze czasy najazdu Kara Mustafy na Wiedeń. Babki nie ma w domu, ojca też nie. Matka robi coś w kuchni. Słyszy, że w pokoju coś się przewróciło. Wchodzi i widzi, że leżę. Z początku myśli, że żartuję. Próbuje coś do mnie mówić, skłonić do poruszenia się. A ja nic. Mierzy puls, ale nic nie czuje. Wtedy zaczęła serio się niepokoić. Badania wykazały kiedyś, że mam jakąś drobną wadę serca, ale nigdy nie było żadnych jej widocznych efektów. Matka jednak przypomniała sobie o tym i zaczęła się niepokoić jeszcze bardziej. Jednocześnie próbuje robić mi sztuczne oddychanie i dzwonić do szpitala, ale nikt nie odbiera. A ja ciągle wyglądam, jakbym nie oddychał. Dzwoni więc do ojca. Całe szczęście, że był akurat u kolegi i pod telefonem. Matka mówi, co się stało. Chcą mnie wieźć do szpitala. Ale nie mają samochodu. Tymczasem ja ciągle leżę i się nie ruszam. Kolega też nie ma samochodu, ale inny kolega ma poloneza. Biegną do kolegi. Nie otwiera. Pukają znowu. W końcu otwiera. Pożycza kluczyki i dowód rejestracyjny. Mówi, gdzie jest auto. Biegną do samochodu, ale nie mogą go znaleźć. W końcu jest. Pakują się do auta. Jadą do domu. Zbierają mnie z dywanu. Ciągle wyglądam jak trup. Matka jedzie z ojcem, kolega zostaje pilnować domu. Ojciec przerażony, matka płacze. Ale jadą. Pędzą. Czerwone światło, ale nikt nie jedzie, więc jadą na czerwonym. Oczywiście zza rogu wyjeżdża radiowóz i ich zatrzymuje. – Dowodzik proszę. I dokumenciki – mówi pan policjant, gdy się zatrzymują. – Panie, dziecko mi umiera! – krzyczy ojciec. Policjant zerka do auta, gdzie matka trzyma mnie nieprzytomnego w ramionach. Wyglądam dosyć blado. Policjant przez chwilę się waha. – Proszę jechać za nami, będziemy państwa eskortować – policjant wraca do radiowozu i włącza koguta. Rodzice jadą za policją. W końcu szpital. Kolejka. Matka płacze, ojciec krzyczy, że potrzebny doktor. Ale jak na złość żaden się nie pojawia. Wreszcie jest. Bierze mnie od matki. Odzyskuję przytomność. Robią mi całą serię badań na ostrym dyżurze. EGK, USG, KGB. Badania nic nie wykazują. Rodzice dostają skierowanie do Centrum Zdrowia Dziecka. Tam robią mi jeszcze więcej badań, które nic nie wykazują. Wszystkie wyniki w normie, a niektóre nawet lepiej. Nikt nie ma pojęcia,

co się stało. Oprócz mnie. Nigdy nikomu nie powiedziałem, że żartowałem. Ale potem wielokrotnie korzystałem z patentu na chorobę. Tylko będąc chory, miałem pewność, że ktoś się mną zainteresuje, więc czy można mi się dziwić, że chorowałem, gdy potrzebowałem czułości? Z czasem tak bardzo weszło mi to w nawyk, że sam już nie wiedziałem, czy naprawdę jestem chory, czy to tylko potrzeba bliskości.

4 Gdy rodzicom nie podobało się coś, co robię, mówiłem im, żeby oddali mnie do adopcji i zrobili sobie inne, lepsze dziecko. Parę razy doprowadziłem w ten sposób matkę do płaczu. Zapewniała, że mnie kocha, ale jej nie wierzyłem. – Skoro mnie kochasz, to dlaczego ciągle cię nie ma? – Muszę chodzić do pracy. – Mogę chodzić z tobą? – To nie jest miejsce dla małych dzieci. – A gdzie jest miejsce dla małych dzieci? – W domu. Z babcią. – Nie lubię z babcią. Babcia śmierdzi. – Nie mów tak. To nieprawda. – Prawda. Jak mnie nie lubisz, to czemu nie oddasz mnie do adopcji i nie zrobisz sobie innego dziecka? I matka w płacz. Że musi chodzić do pracy. Jakby mnie kochała, toby nie chodziła.

5 Powodów do płaczu i awantur zawsze było pod dostatkiem. Chciałem jeść, nie chciałem jeść. Chciałem wyjść, nie chciałem wyjść. Chciałem iść w prawo, a nie chciałem iść w lewo. Chciałem iść w lewo, nie chciałem iść w prawo. Chciałem jeść łyżeczką. Nie chciałem jeść łyżeczką. Każdy powód był dobry. Ale co ja poradzę, że zawsze chciałem czegoś innego, niż chcieli ode mnie inni? Podporządkowanie, do którego trenuje się dzieci od najmłodszych lat, nigdy nie było w mojej naturze. Raczej sprzeciw. Wieczny sprzeciw. Jestem tym duchem, który zawsze przeczy. (I słusznie, bo wszelkie istnienie zasługuje wyłącznie na zniszczenie). Nasrałbym wam na poduszkę, gdy nie to, że mam pieluszkę. Ale nie zawsze tak było. Czasami bywałem pokorny i spokojny. Łagodny jak alpaka, potulny jak baranek boży. Patrzyłem w niebo i myślałem: piękne jesteś, niebo. Piękne jesteście, chmury. A zaraz spadnie z was piękny deszcz. Padaj, deszczu, padaj. Już nie mogę się doczekać, aż spadniesz. Potrafiłem godzinami wyglądać przez okno. I tylko z rzadka chciałem wyskoczyć. To musiałoby być wspaniałe uczucie, rozbić się miękkim ciałkiem o betonowy chodnik. Ale jakoś nie wyskakiwałem. Chociaż już wtedy wiedziałem, że zawsze będę samotny.

6 Ojciec jeszcze przez jakiś czas starał się o posadę w fabrycznych laboratoriach badawczych. Jednak tego rodzaju ośrodki zamykano nawet w zakładach, których nie zamykano. Wyglądało na to, że nie trzeba było już nic badać ani wymyślać, gdyż wszystko zostało już zbadane i wymyślone za granicą, a nam pozostawało kupować licencje. Były też ciekawsze historie. Międzynarodowe korporacje wykupywały miejscowe firmy, które mogłyby być dla nich jakąkolwiek konkurencją. Rząd chętnie je sprzedawał za część ich wartości, bo w końcu prywatne znaczy lepsze. Nabywcy wywozili maszyny do swoich fabryk, ludzi zwalniali, a budynki burzyli, żeby nie trzeba było płacić podatku od nieruchomości. Prywatni właściciele wiedzą, jak się robi interesy. Całe szczęście, że w międzyczasie matce, dzięki znajomym z opozycji, udało się zahaczyć na etacie w „Gazecie Wyborczej”. Z początku miała pewne problemy z pisaniem o roszczeniowych związkowcach, zbyt wielu znała z czasów swojej działalności w KOR-ze, ale zacisnęła zęby i przywykła. Ktoś musiał zarabiać na rodzinę. Z pewnością nie zamierzali tego robić roszczeniowi związkowcy. Ojciec był już jakiś czas bezrobotny, gdy w poszukiwaniu pracy z pomocą przyszedł mu ksiądz Stefan, znany kapelan opozycji, z ramienia Konferencji Episkopatu Polski uczestniczący w pracach nad pisaniem ustawy o stosunku państwa do Kościoła katolickiego w Rzeczypospolitej Polskiej. – Dlaczego nie założycie związku wyznaniowego? – śmiał się jowialnie. – Wszystko nam dali, co chcieliśmy. Zero wtrącania się przez władzę, komisja majątkowa, co będzie nam zwracała ziemie odebrane przez komuszków… Klasztory, folwarki, szpitale, apteki. Wszystko! O ustawę antyaborcyjną i księży katechetów na etatach w szkołach pewnie jeszcze trzeba będzie trochę powalczyć. Ale kto się ośmieli odmówić Janowi Pawłowi Drugiemu? W końcu bez niego nie obaliliby komuny, he he. No i co dla was najważniejsze, kościoły są zwolnione z cła na darowizny. Mogę sobie sprowadzać, ile chcę, czekolady ze Szwajcarii czy wina z Portugalii. Wszystko bez cła. Jak trochę sprzedam znajomym, to wychodzi praktycznie darmo. (głośne beknięcie) No i mam już dwa samochody. Rodzice słuchali tego z pewnym niedowierzaniem. Wśród ich bliskich znajomych nie było zbyt wielu religijnych osób, a z księdzem Stefanem kolegowali się głównie dlatego, że podobnie jak oni miał dość luźny stosunek do spraw kultu, choć przesadnie się z tym nie afiszował. Hierarchowie cenili go, gdyż potrafił rozmawiać z „komuszkami”, jak o nich mówił. Patrzyli na jego słabości z wyrozumiałością. – Wystarczy, że zbierzecie podpisy od stu osób – tłumaczył dalej rodzicom. – Z waszymi znajomościami nie powinno to być problemem, mogą też być martwe, he he. Znaczy osoby. Podpisy muszą być żywe i zamaszyste. No i trzeba wymyślić jakieś obrzędy. Ale to przecież sama przyjemność. Hare, hare, hare Kryszna – ksiądz Stefan wstał z fotela i zaczął tańczyć dookoła stołu, naśladując widzianych zapewne gdzieś członków Międzynarodowego Towarzystwa Świadomości Kryszny. Rodzice przez chwilę nawet się zastanawiali nad propozycją księdza Stefana, ale uznali, że nie

mogą udawać wspólnoty wyznaniowej i okradać świeżo powstałego państwa, o którego wolność i dobrobyt przecież całkiem niedawno walczyli. Uważali, że należy płacić podatki, a zatem również cło. Dopiero wiele lat później, gdy pani z firmy księgowej, przełamując wstyd powiedzenia im, że są frajerami, wyznała, że spośród wszystkich znanych jej ludzi są jedynymi, którzy płacą czterdziestoprocentową, najwyższą stawkę podatku dochodowego, zmienili zdanie. Zaczęli optymalizować nie tylko dochody firmy, ale również własne. Cenili sobie zasadę, że w kulturalnym, opozycyjnym środowisku o pieniądzach się nie rozmawia, ale jednak ktoś mógł im powiedzieć wcześniej, że wszyscy oszukują fiskusa. Ksiądz Stefan nie przejął się zbytnio oporem rodziców i z następnej wizyty za granicą przywiózł całe auto wyładowane kasetami VHS. – Darowizna od wiernych z Wielkiej Brytanii, Niemiec i… – spojrzał na kasetę z filmem Amerykański ninja – nawet ze Stanów Zjednoczonych. Ponieważ nie mogę jako duchowy przewodnik zagubionych owieczek takich zberezeństw – tutaj sięgnął po kasetę Foxy Lady z grającą tytułową rolę Teresą Orlowski – na parafii trzymać, przekazuję to wam na przechowanie. Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy. Kasety rzeczywiście cieszyły się sporym powodzeniem wśród sąsiadów, a dzięki skromnej opłacie pobieranej od wypożyczających już wkrótce ojciec mógł otworzyć w piwnicznym schronie wypożyczalnię VHS. Na cześć księdza Stefana punkt nazwał Świątynią VHS. Dzięki „darowiznom” wiernych z całego świata kolekcja wzbogacała się o wciąż nowe pozycje i cieszyła się niesłabnącym powodzeniem telemaniaków. Szybko udało się otworzyć filie (między innymi Kaplicę VHS, Kościół Wyznawców Wideo oraz Zakon Rycerzy Kasetowych) i rozlicznymi promocjami („przy wypożyczeniu trzech kaset guma Turbo gratis”) zakasować konkurencję. Tak zaczął się rodzinny biznes, który z czasem pewnie mógłby się zamienić w małe imperium, gdyby interesu nie zwęszyła zagraniczna konkurencja. Ojciec nie miał dość kasy, żeby ścigać się na inwestycje. A jakby tego było mało, Niemcy dostali zwolnienia podatkowe, bo obiecali zatrudnić dużo ludzi. Starzy byli bez szans. Na szczęście w międzyczasie ojciec zdążył już wyrobić sobie opinię sprawnego menedżera. Tak zaczęła się jego kariera zawodowego dyrektora i członka rad nadzorczych. Nie bez znaczenia były też oczywiście znajomości z czasów opozycji. W końcu jak już trzeba kogoś zatrudnić na odpowiedzialnym stanowisku, to lepiej osobę, o której się wie, że można na niej polegać.

7 Przedszkole numer 101 imienia Kubusia Puchatka, do którego prowadziła mnie babcia, mieściło się w dawnych koszarach. Wszystko było ładnie odremontowane, ale szybko zacząłem podejrzewać, że nikt nie powiedział pracującemu w nim zespołowi, że to już nie są koszary, tylko przedszkole, a my jesteśmy dziećmi, a nie żołnierzami wysyłanymi na front. Przyznaję: nie byłem grzecznym dzieckiem. Popychałem, ciągnąłem za włosy, zabierałem innym maluchom zabawki. Ale zawsze miałem ku temu ważny powód. Na przykład chciałem się pobawić akurat tym misiem, z którym Ewelina bawiła się już pół godziny. Dobrze widziałem, że misia wcale nie cieszy zabawa z nią i chciałby się pobawić ze mną. Głupia suka Ewelina jednak nie potrafiła tego zrozumieć. Nie trafiały też do niej argumenty o sprawiedliwości społecznej. A przecież skoro miś jest wspólny, to każde z nas ma równe prawo się nim bawić. Ciągnięcie za włosy okazało się znacznie skuteczniejsze niż wyrafinowana, etyczna argumentacja. Dzięki współpracy misia, który sprawnym ruchem zatkał dziewczynce usta, udało się uniknąć interwencji ze strony pani Ewy. Co tym bardziej mnie cieszyło, zważywszy, że w opinii pani Ewy nic w przedszkolu nie umykało jej bystremu wzrokowi. Gdyby wiedziała, jak bardzo się myliła! Wstydziłaby się wstać z łóżka. Dzieci w przedszkolu nie były zbyt rozgarnięte, ale przeważnie sympatyczne i w związku z tym niegroźne w bezpośrednim starciu. Przedszkolanki dysponowały jednak środkami represji, które do dzisiaj wspominam w mojej wdzięcznej pamięci. Wiedza, że bić należy mokrym ręcznikiem, żeby nie zostawiać śladów, przydała mi się w życiu jeszcze kilkakrotnie. Zamykanie na ciemnym i wilgotnym poddaszu sprawiło, że miałem dużo czasu na myślenie o porządku świata. Wielokrotne zmuszanie mnie do powtarzania: „Jestem niegrzecznym chłopcem, dlatego moi rodzice mnie nie kochają”, nauczyło mnie sporo o ludzkiej naturze. Dzięki zaklejaniu ust taśmą klejącą zrozumiałem, że warto czasami trzymać język za zębami (choć o tym akurat szybko zapomniałem). Groźby, że jak nie zjem obrzydliwej owsianki, to nie pójdę pobawić się na dwór, upewniły mnie w przekonaniu, że ludzie kłamią i nie należy im ufać. Na podwórku było bardzo fajnie. Miałem jednak swoje momenty triumfu. Pewnego razu udało mi się odsunąć krzesło, na którym pani Ewa zamierzała właśnie usiąść, w związku z czym wywaliła się na dywan. Śmiechu i radości było co niemiara, ale przedszkolanka szybko zerwała się z podłogi i krzykiem oraz srogim wzrokiem przywołała dzieciaki do porządku. Następnie udzieliła mi na osobności lekcji wychowawczej przy pomocy mokrego ręcznika. Bolało, ale nie żałowałem. Któregoś razu pani Ewa obiecała mi, że będę maszerował na czele pochodu tanecznego, który miał przywitać rodziców odwiedzających przedszkole z okazji dnia otwartego. Zależało mi na tym szczególnie, gdyż mieli przyjść również moi rodzice, a nie widywałem ich w tamtym okresie zbyt często. Gdy wracali z pracy, często już spałem. Czasami zaglądali do mojego pokoju, gdy jeszcze nie spałem, ale wtedy leżałem z zamkniętymi oczami i udawałem, że śpię. Nie wiem, dlaczego tak robiłem. Chyba liczyłem, że podejdą do mojego łóżka, żeby mnie obudzić i porozmawiać. Ale nigdy tego nie robili. Gdy korowód zaczął się ustawiać, okazało się, że w pierwszej parze idą Ewelinka (śliczniutka,

niebieskooka blondyneczka o kręconych włosach, imponująca jędza i konfidentka) i Piotrek (o aparycji przystojnego kretyna, którym zresztą był). Poszedłem do pani Ewy, aby zwrócić jej uwagę. – Powiedziała pani, że ja prowadzę. – Tak? A masz dziewczynę? – Nie, ja mam z Małym iść – Mały, jak ksywka wskazywała, nie był zbyt duży, więc może dlatego mu imponowałem i chciał być ze mną w parze. A może po prostu czuł się bezpieczniej, bo wiedział, że jeśli będzie kręcił się obok mnie, to tylko ja będę go popychał i się z niego naśmiewał. Nikt inny się nie odważy. Prosta matematyka, której dziecko się uczy, zanim jeszcze trafi do jakiejkolwiek placówki edukacyjnej: lepiej, żeby znęcała się nad tobą jedna osoba, a nie cała grupa. – Znowu nie słuchałeś. Chłopcy tańczą z dziewczynami. Nie będziesz prowadził, jeśli nie będziesz miał dziewczyny. – Pani powiedziała, że będę prowadził. – To sobie dobierz dziewczynę. – Nie chcę z dziewczyną. – Nie? Właśnie że tak. Powiedziałam! – Ja pani powiem, co pani powiedziała. Powiedziała pani, że ja i Mały będziemy prowadzić. – Jezu Nazareński, gadasz i gadasz, nie słuchasz, co do ciebie mówię – pani Ewa zaczęła się denerwować, że jej przypominam, co powiedziała, a przecież tak właśnie powiedziała. Jeśli nie chciała, żeby tak było, to mogła tego nie mówić. – Ale pani powiedziała, że ja z Małym. – Ja już lepiej wiem, co powiedziałam. Gdybyś słuchał, co mówię, tobyś wiedział, że chłopiec idzie z dziewczyną. – Pani powiedziała, że mogę. – Bo nie słuchasz. Chłopak–dziewczyna. Zacznij wreszcie słuchać – wydarła się pani Ewa, a potem odwróciła się do stojącej obok koleżanki, żeby się wytłumaczyć. – Dlaczego on nigdy nie słucha? Koleżanka tylko wzruszyła ramionami. Wzruszać ramionami to one umiały. Stałem tam jeszcze przez chwilę, zasłaniając uszy. Po co mam słuchać, co ona mówi, skoro to nic nie znaczy i zawsze może zmienić zdanie. Potem poszedłem znaleźć Małego. Zobaczyłem, że bawi się żołnierzykami, więc przyłożyłem mu dłonią w tył czaszki: – Chłopiec–dziewczyna. Dlaczego nie słuchasz pani? Idź się bawić lalkami.

8 Oczywiście skarżyłem się babci, ale mi nie wierzyła. To był rok 1995 i babcia właśnie odkryła Boga i Radio Maryja, katolicki głos w twoim, a teraz także moim domu. Choć nigdy nie była specjalnie religijna, od zawsze miała potrzebę przynależenia do wspólnoty. Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych odeszła na wcześniejszą emeryturę, żeby zajmować się wnukiem, szybko zaczęła czuć się samotna. Dziś rozumiem, że potrzebowała jakichś innych punktów zaczepienia niż opiekowanie się rozkapryszonym bachorem, i zupełnie jej się nie dziwię. Radio Maryja odpowiadało na tę potrzebę. Oraz można się było z niego dowiedzieć wielu ciekawych informacji, nieujawnianych przez inne media. Ciekawe dlaczego? I w czyim to jest interesie? Czasami trudno było powiedzieć, ale dzięki uważnemu i regularnemu słuchaniu babcia wiedziała: że chociaż opcja sowiecka ciągle rządziła Polską, to płaciliśmy na niemieckie czołgi NATO; że coraz częściej panuje mit orgazmu, że trzeba jak najwięcej, jak najczęściej, a jeśli kiedyś nie wystąpi, to jest tragedia, a w gruncie rzeczy mąż może oddać się żonie dopiero, gdy u niego wszystko się skończyło i nastąpiła impotencja, bo wcześniej to żona oddaje się jemu (mam nadzieję, że wiedziała to z radia, a nie z doświadczenia); że seks jest straszliwym złem, które się zakradło do życia człowieka i nie ma nic wspólnego z życiem małżeńskim, bo w świętej rodzinie nie było seksu, a dlatego, że ludzie obecni są opętani seksem i mężczyźni myślą, że muszą go uprawiać codziennie, dochodzi do niechcianych ciąż, aborcji, a kobiety czują się gwałcone fizycznie i psychicznie w zaciszu swoich domów; że w Oświęcimiu nigdy nie było komór gazowych, a propaganda ta głoszona jest przez lobby homoseksualistów amerykańskich, a może lobby żydowskie, co zresztą na jedno wychodzi; że źle się dzieje z papierem w Polsce, co można zobaczyć w tak zwanych salonikach prasowych, gdzie widać, jak ogromną pracę wykonuje wróg nasz, żeby zniszczyć wszystko, czym żyła nasza ojczyzna: religię, Kościół, tradycję, i zdemoralizować młodzież Halloweenami, walentynkami i alkoholem, wyrwać dzieci w procesie aborcji, a dusze wylać do ścieków; że filmy rysunkowe są narzędziem dewastacji psychiki dziecka, ich bohaterowie są głosicielami satanizmu… na przykład ten kwaczący Kaczor Donald… on nie zna litości, jest okrutny i bezwzględny; jeśli nawet dochodzi do jakiegoś celu, to po trupach; jego prawem jest prawo zemsty. Z tym akurat trudno było się nie zgodzić. Rodzice w domu bywali rzadko, a ja, o ile nie pakowałem się w jakieś tarapaty, raczej zajmowałem się sobą. Pasjami oglądałem wtedy Przygody Misia Colargola, których kilka odcinków miałem nagrane na kasetę. Nienawidziłem tego małego, włochatego sukinsyna, a jednak puszczałem sobie w kółko te same kilka odcinków. Ten debil nie wiedział nawet, ile jest dwa razy dwa. Szlag mnie trafiał, miałem mordercze myśli. Cieszyłem się, że zamknęli go w cyrku i nie chcieli wypuścić. Gdybym go spotkał, obdarłbym go ze skóry, a jego truchło wystawił na rozdziobanie krukom i wronom. Ale i tak oglądałem. Babcia też go nie lubiła, mówiła, że ta pluszowa pokraka kryje w swym wnętrzu duchową truciznę, która sączy się do mojego serca i uczyni ze mnie potwora – może zresztą miała rację – ale krzykiem i płaczem zmuszałem ją do puszczania kasety w kółko. Babcia zresztą jeszcze bardziej nie lubiła

Czarodziejki z księżyca i Gumisiów, które oskarżała o satanizm i posługiwanie się czarną magią. Niewątpliwie tutaj też było coś na rzeczy. Jakoś gumijagód w sklepie nie kupisz. Żebym nie oglądał ciągle telewizji, babcia czasami czytała mi książki. Szczególnie upodobała sobie O psie, który jeździł koleją. Ta wstrząsająca lektura do dzisiaj przyprawia mnie o gęsią skórkę i łzy w oczach. Za każdym razem tak samo płakałem, gdy Lampo nie wracał na stację w Marittimie, choć czekał na niego zawiadowca i cała jego rodzina. A potem było tylko gorzej. Kategorycznie żądałem przerwania lektury przed fragmentem opisującym, jak Lampo został przytrzaśnięty przez drzwi pociągu, do którego próbował wskoczyć, i następnie leżał połamany przez długi miesiąc, ale babcia czytała dalej, z najwyraźniej perwersyjną przyjemnością. Było mi również smutno, że pies opuścił rodzinę, która się nim zajmowała, aby wydobrzał. Może dlatego, że wiedziałem, jak to się dla niego skończy. A przecież mógł zostać z owczarzem i jego żoną. Ale nie, cholerny globtroter musiał dalej przemierzać świat koleją i wrócić do Marittimy, gdzie czekała go nieuchronna śmierć. Do dzisiaj nie mogę wybaczyć tej pindzie Adele, że nie uważała w trakcie zabawy. Na litość boską, była w końcu córką zawiadowcy. Powinna wiedzieć, że po torach jeżdżą POCIĄGI! Że trzeba na nie UWAŻAĆ! Tępa lafirynda, która nie widzi świata poza swoją piłką. Niestety, Lampo był mądrzejszy. Rzucił się pod koła pociągu i uratował dziwkę. Wciąż nie mogę tego zrozumieć. Dlaczego tak się poświęcił? Nie wiedział, jaki jest ważny dla tysięcy dzieci w całej Polsce? Parę lat później planowałem nawet napisanie listu do autora, że w imieniu młodzieży całego kraju żądam stanowczo zmiany zakończenia książki i wycofania starej wersji ze sprzedaży. Że dbając o zdrowie moralne narodu, nie możemy pozwolić, żeby już we wczesnych latach dzieci były narażone na przeżywanie śmierci bliskiego przyjaciela, jakim niewątpliwie był dla nas Lampo. Ale okazało się, że autor nie żyje. Dobrze mu tak. Mam nadzieję, że wpadł pod pociąg na oczach rodziny. I że nikt nie napisał o nim żadnej książki. Dzięki Radiu Maryja do czytanych mi przez babcię lektur dołączyła Biblia. Księga Hioba jednak nie przygnębiała mnie tak samo, jak O psie, który jeździł koleją. Nawet śmieszyło mnie, że Bóg torturował biedaczysko tylko dlatego, że założył się z szatanem. Co to za Bóg, który musi się popisywać przed szatanem, że ma takich twardych wyznawców, co zniosą każde cierpienie, a i tak nie przestaną sławić imienia swojego Pana? Ciekawe, co zrobiłby Hiob, gdyby się dowiedział, że wszystkie plagi, jakie spadły na niego i jego rodzinę, były efektem głupiej rozgrywki między dwoma samcami, którzy postanowili licytować się na długość chuja? Pewnie by się pochlastał. Ale zaraz, przecież i tak prawie się pochlastał, więc może nawet lepiej, że nie wiedział, dlaczego cierpi. Gdy później zacząłem bliżej studiować teodyceę, dziwiło mnie, że żaden z teologów nie poruszał tego wątku. Unde malum? Bo Bóg lubi się popisywać przed swoimi upadłymi aniołkami. Z Biblii babcia lubiła mi też czytać Apokalipsę. Wiele z niej nie rozumiałem, ale jeden wątek pamiętam doskonale: szarańcza o mocy skorpionów, która przybędzie katować grzeszników. „Z dymu wyszła na ziemię szarańcza, której dano moc, jaką mają ziemskie skorpiony. I powiedziano jej, by nie szkodziła trawie na ziemi ani żadnej innej zieleni, ani żadnemu drzewu, lecz tylko ludziom, którzy nie mają pieczęci Boga na czołach. Nakazano jej też, by ich nie zabijała, ale miała

przez pięć miesięcy zadawać im katusze. A katusze przez nią zadane są jak katusze zadane przez skorpiona, kiedy ukąsi człowieka. W owe dni ludzie szukać będą śmierci, ale jej nie znajdą, i będą chcieli umrzeć, ale śmierć od nich ucieknie”. Po tej lekturze stanowczo odmówiłem wychodzenia z domu bez pieczęci na czole. Babcia zrobiła mi taką z ziemniaka i odciskała przed wyjściem. W przedszkolu powiedziała, że lekarz kazał. Ale dzieci i tak się ze mnie śmiały, więc po pewnym czasie uznałem, że chuj z pieczęcią. W sumie i tak nie wiadomo, jak dokładnie taka pieczęć ma wyglądać, a Bóg ochroni zaledwie sto czterdzieści cztery tysiące osób, więc mała szansa, że znajdę się w tym elitarnym gronie. Lubiłem też słuchać o przygodach Jana Chrzciciela. Mieszkał na pustyni, żywił się szarańczą (choć pewnie nie o mocy skorpionów). Totalny survivalowiec, jak Robinson Crusoe. Współczułem Judaszowi, słabemu głupkowi, któremu starczyło odwagi tylko na tyle, żeby się powiesić. W sumie zawsze coś, wielu chujów nawet tyle odwagi nie ma. Szanowałem Dawida, że rozjebał tego koksa Goliata. Potem zresztą zapisałem się na krav magę i sam się nauczyłem, jak sobie z takimi radzić. To specyficzny rodzaj ludzi, którzy mają jaja większe niż mózg, więc nie ma sensu z nimi rozmawiać, bo tylko się zdenerwują. Kop w jaja i typ leży, a ty spierdalasz, żeby nie wiedział, gdzie cię szukać, kiedy już wstanie. Jednak najbardziej lubiłem Jezusa. To był dopiero dobry troll i wariat. Nie wstydził się tego zresztą, otwarcie mówił: „Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy”. Tadam. Zupełnie tak samo myślałem o sobie. Nie każdy potrafi wymyślić coś, co wkurzy i skłóci wszystkich. A nawet ci, co potrafią, z rzadka umieją to wymyślić tak, żeby przetrwało dwa tysiące lat i ciągle wkurzało co poniektórych tak bardzo, że są gotowi mordować chrześcijan. A nawet wieszać na krzyżach. Wieszanie chrześcijan na krzyżach nie świadczy o posiadaniu specjalnie rozbudowanego poczucia humoru. Ale czego możemy się spodziewać po ludziach, którzy zabijają innych ludzi z powodu wyznawanej religii? Mogą mieć fajne piosenki i dużo motywacji do pracy, ale humorem raczej Bóg ich nie obdarował. Co przypomina mi przypowieść o talentach: „Każdemu, kto ma, będzie dodane; a temu, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma”. Jak widzimy, tyczy się to również poczucia humoru i krzyżowania. Jak się nie ma, to się nie ma. A jak się ma, to się ma. Podobała mi się też końcówka tej przypowieści, w której – według Łukasza – Jezus powiedział: „Tych zaś przeciwników moich, którzy nie chcieli, żebym panował nad nimi, przyprowadźcie tu i pościnajcie w moich oczach”. Często miałem dokładnie to samo uczucie. Mateusz ma na ten temat, co prawda, trochę inne zdanie: „sługę nieużytecznego wyrzućcie na zewnątrz – w ciemności! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”. Płacz i zgrzytanie zębów nie wydawały mi się wystarczającą karą dla różnych moich przeciwników, choć wyobrażam sobie, że przy braku odpowiedniej opieki stomatologicznej ból zębów mógł być w tamtych czasach okrutną torturą. Podobało mi się też stwierdzenie: „kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem”. Miałem tyle nienawiści do wszystkich, łącznie z samym sobą, że byłbym z pewnością pupilem Jezusa. Ja też „przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął”. Tak bardzo

pragnę. Ale czasem nie wystarczy tylko chcieć. Czasem trzeba pójść do kiosku po zapałki. Jakby tego było mało, babci nie podobało się, że jestem chłopcem. Przebierała mnie więc w damskie ciuszki (do dziś nie wiem, skąd je brała, pewnie z Caritasu) i zwracała się do mnie per „Marysia”. Niestety, ciuchy nie były pierwszej nowości ani świeżości, więc ledwie babcia zdążyła mnie w nie ubrać, zaczynała sarkać. – Wyglądasz jak typowy bezdomny – mówiła na przykład. Albo: – Przed wojną nawet uliczna lafirynda miała więcej gracji. – Ta biżuteria pasuje ci jak pięść do nosa – komentowała, gdy udało się jej założyć mi pozłacany łańcuch wygrzebany z jakiejś zapomnianej szuflady. Nie minęło wiele czasu, gdy zorientowałem się, że pięść do nosa pasuje niekiedy wręcz idealnie. Właściwie jest jedyną rzeczą, która pasuje do niektórych nosów, i jak najszybciej powinna się na nich znaleźć. – Czy tak zachowuje się dama? – pytała retorycznie, jakbym naprawdę był jakimś ekspertem od savoir-vivre’u dla arystokratów, gdy łapała mnie na tym, że z nudów dłubałem w nosie. – Marysia pójdzie i przyniesie mi tutki – żądała czasami. „Tutkami” nazywała papierosy. Były to czasy, gdy nikt jeszcze nie przejmował się biernym paleniem, więc babcia nie krępowała się palić przy mnie. Dzięki temu mogę ją obwiniać o astmę i inne problemy zdrowotne, jakie miewam. Co oczywiście robię, gdy odwiedzam jej grób. (Zmarła na raka). O swoje trudne życie obwiniałem babcię zresztą także wcześniej. Ale z babcią nie miałem szans. Gdy powiedziałem jej kiedyś, że lepiej by było, żeby przy mnie nie paliła, bo mam astmę, odpowiedziała: – Lepiej by było, gdybyś się w ogóle nie urodził. Gdy przynosiłem jej papierosy, kazała mi chodzić tam i z powrotem po pokoju na szpilkach, chałupniczo skonstruowanych ze starych sandałków i kawałka deski. Z początku dużo się przewracałem, ale z czasem nabrałem wprawy. Potrafiłem nawet kroczyć z szyją wyprostowaną, głową do góry oraz przyjacielskim i wyrozumiałym uśmiechem, co było kolejnym elementem ćwiczenia. Ten wyćwiczony, sympatyczny uśmiech przydał mi się zresztą wielokrotnie w życiu. Jednak i tak czasami żałowałem, że nie mogę sobie do twarzy przykleić emotikony :-). Mieć taki awatar zamiast głowy. O takiej mimice marzyłem. Uśmiechnięta buzia nie przeszkadzała mi oczywiście nazywać babci w myślach „parchatą Żydówą”, co usłyszałem kiedyś w przedszkolu, oraz „teutońską sodomitką”, co nie wiem, gdzie usłyszałem ani co znaczyło, ale brzmiało dobrze w moich pięcioletnich uszach. Raz tylko babcia przeżyła chwilę zwątpienia. Opowiadała mi: – Idę sobie ulicą, patrzę, a tu takie szesnastoletnie kurewki wkładają za wycieraczki samochodów ulotki agencji towarzyskich. Patrzę za chwilę, a jedną taką ulotkę wyciąga nasz ksiądz proboszcz. No to pytam się jego, po co mu ona. A ksiądz odpowiedział, że przyda się jako zakładka do książki. Już nie wiem, co o tym myśleć. Ja też wtedy jeszcze nie wiedziałem. Nie wiem, dlaczego się na to godziłem. Poza domem potrafiłem być bardziej asertywny. Wiedziałem, jak postawić na swoim. Jednak to była moja babcia. Osoba, która powinna wiedzieć, co jest dla mnie dobre, i to właśnie robić. Chyba myślałem, że tak właśnie się dzieje. Poza tym

lubiłem się stroić, ćwiczyć miny przed lustrem i występować przed publicznością. Nie przeszkadzało mi, że występowałem w roli, z którą nie do końca się identyfikowałem. Bo nie identyfikowałem się z prawie żadną rolą. A życie to był dla mnie jeden wielki występ.