dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony744 886
  • Obserwuję430
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań358 946

Domingue Ronlyn - W zbawiennej próżni

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :915.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Domingue Ronlyn - W zbawiennej próżni.pdf

dareks_
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 239 stron)

Ronlyn Dominque W zbawiennej próżni (The mercy of thin air) Przełożyła Anna Kołyszko

Toddowi, mojej drugiej połowie

Warto, abyście poznawali wszystko, zarówno przekonujące, niewzruszone sedno prawdy obiektywnej, jak i subiektywne sądy śmiertelnych, których nie sposób przyjmować bezwarunkowo. Nauczcie się wszak również, że śmiertelni, przechodząc przez rzeczy, które się wydają, muszą naprawdę istnieć, być dla nich wszystkim. Parmenides z Elei „O naturze” Ponieważ jak dotąd nie istnieje możliwość wyjaśnienia przyczynowego, musimy na razie założyć, że występują nieprawdopodobne przypadki o charakterze pozaprzyczynowym, innymi słowy znaczące zbiegi okoliczności. C. G. Jung „O synchroniczności”

Od czego zacząć? Obrysowuję palcem swoją sylwetkę na fotografii. Z głowy spływają mi blond loki, postrzępione na końcach. Członki rozchodzą się z mojego ciała promieniście. Opuszkami palców prawej ręki sięgam horyzontu. Lewą chwytam czyste powietrze. Poruszam się po obrzeżach, przechodzę wzdłuż konturów od stóp do głów, z boku na bok. Nie jest to ciało, w którym przyszłam na świat. Kiedy jeszcze oddychałam, wszystkie komórki uczestniczyły w jednym cyklu: rozwoju, naprawy, rozpadu. Trwam jednak nadal. Nic mi już nie zostało na własność oprócz pamięci. Na zdjęciu Twolly macha ze swojego końca huśtawki. Lewa ręka powyżej łokcia ginie we mgle. Twolly ma na sobie fioletową sukienkę, od której wyraźnie odcina się jej twarz. Uśmiecha się serdecznie, wyginając blade usta w idealny łuk. Zdjęcie robił niewidoczny Andrew. Do wieczora wypstrykał cztery filmy. Kiedy wychodziliśmy we troje z parku, bawił się rolkami filmów w kieszeni. Dotknęłam kwadratowej srebrnej spinki do mankietu z jego wygrawerowanymi inicjałami APO i przytuliłam się do niego. Powiedz, jak masz na drugie imię? Nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się przekornie. Bez słowa przejechałam palcem z góry na dół po jego prawej ręce, a on sięgnął do znajomego wgłębienia mojej dłoni, jak gdyby spodziewał się znaleźć tam niespodziankę. Tak długo i tak mocno ściskam fotografię, że przeszywa mnie na wskroś przejmujący ból.

Część pierwsza

Simon Beeker nie żył od czterech miesięcy. Ja jednak o tym nie wiedziałam, gdy wybrałam się do jego domu ze spóźnioną wizytą. Ponieważ nie przeglądałam już nekrologów, wiadomość mnie ominęła. Ostatni raz widziałam go na początku 1991 roku. Miał wtedy siedemdziesiąt cztery lata. Siedział w szkarłatnym gabinecie, łokcie trzymał na poręczach wysłużonego skórzanego fotela. Patrzyłam, jak przewraca karty nowej biografii, aż grzbiet książki trzeszczy mu pod palcami. Widziałam, jak łapczywie pochłania kolejne akapity. Pod tym względem nic się nie zmienił. Już jako mały chłopiec zdobywał tak zachłannie wiedzę, kiedy zakradał się do pokoju Andrew, żeby między rozmaitymi zajęciami czytać po jednej stronie książki. W gabinecie stała biblioteczka Andrew. Był to mebel w staroświeckim stylu inspirowanym projektami Eastlake’a, odziedziczony w spadku po ciotce. Uwielbiał go głównie za to, że na półkach mieściły się po dwa rzędy książek. Przed wyjazdem na studia prawnicze pozwolił matce sprzedać lub rozdać wszystko, czego nie zabrał ze sobą. Zostawił mnóstwo książek, wiele porządnych garniturów i właśnie tę biblioteczkę. Kiedy ich gosposia Emmaline zapytała o książki historyczne, Andrew kazał jej zabrać wszystkie. Dała je Simonowi, swojemu kościstemu, przewidującemu wnukowi. Kiedy odwiedziłam wówczas siedemdziesięcioczteroletniego Simona, zabawiłam tylko chwilę. Od kilkudziesięciu lat nie zbliżałam się do tej biblioteczki. Zapach wyczuwany w zamkniętych pomieszczeniach wywoływał we mnie niepokój, wzmagał samotność. Znikłam niemal bezszelestnie. Kiedy do pokoju weszła jego żona z kawą, zapytała, czy nie czuje przeciągu. Odwrócił ku niej mroczną twarz, popatrzył oczyma mędrca i odparł, że nie. Od tamtej pory minęło dwanaście lat i Simon już nie żył. Dużo za późno wzięła mnie ochota, żeby znów go odwiedzić. Wiedziałam, że nie żyje, kiedy podeszłam do jego bungalowu i zobaczyłam odręczny napis „Na sprzedaż”. Po obu stronach ulicy stały zaparkowane na chodnikach samochody. W małym ogródku przed domem piętrzyły się stosy książek, przyborów kuchennych, koców, bibelotów, mebli. Ludzie rozdrapywali dobytek Simona, wynosząc całe naręcza skarbów. Jedynym antykiem na trawniku był ów regał, nawiasem mówiąc, w idealnym stanie. Podszedł do niego z wyciągniętymi rękami mały człowieczek w binoklach. Ukląkł z szacunkiem na kolana i otworzył dwie szuflady, żeby je obejrzeć. Z chłodnych, ciemnych czeluści uleciał zapach niczym kłąb dymu z gaszonego ogniska. Nie czułam go od lat, dlatego teraz wciągnęłam z rozkoszą. Mały człowieczek zaczął się trząść. Woń Andrew roztoczyła się wokół, po czym zastygła. Jej cząsteczki zawisły w gęstej zawiesinie zimnego, nieruchomego powietrza. Przytrzymałam ten słony posmak w sobie na czas jednego oddechu, a potem oddałam się rozmyślaniom: Co

się z nim stało? Kiedy powietrze wokół się ociepliło, poczułam intensywny, dojrzały zapach, o znacznie większej sile, lecz mniejszej mocy. To Simon zaraz po mojej wizycie, pragnąc zabezpieczyć biblioteczkę, pociągnął kasztanowym werniksem oszklone drzwi. Stałam wśród zimnych przeciągów i czekałam. Przed południem w pozostałościach wystawionej na sprzedaż gradami myszkowała jakaś młoda para. Uwagę kobiety zwróciła biblioteczka, stojąca w cieniu judaszowca, właśnie obsypanego liśćmi. Kobieta otworzyła drzwi. Kiedy sięgnęła do środka, żeby sprawdzić półki, wciągnęła głęboko powietrze. Owionęła ją kojąca woń, przypominająca mieszankę dymu z fajki i cynamonu. – Nie uważasz, Scott, że pasuje w sam raz do naszego pokoju? Nie trąci stęchlizną ani pleśnią. I tak ładnie pachnie powiedziała. Mężczyzna wyjął z kieszeni miarkę. – Wymiary ma idealne. Ładniejszej nie widzieliśmy. I jest w doskonałym stanie. – Zobacz, coś tu tkwi w szparze. Niemal położyła się na najniższej półce. Była tak drobna, że bez trudu zmieściłaby się cała w środku. Po chwili wynurzyła się z egzemplarzem broszury Planowanie rodziny, którą zaczęła gorliwie przeglądać. Chwyciła Scotta za rękę i kazała mu przeczytać fragment o niezaspokojonych kobietach i przyczynach znerwicowania. – Muszę mieć tę książkę – powiedziała. – Uzupełni moje pamiątki z naszych Dni Prezerwatyw na studiach. Pamiętasz? Oczy jej rozbłysły. – Jasne, że pamiętam. – Przerzucał cienkie kartki. – Masz szczęście, że ci chrześcijańscy fanatycy nie wpadli w jeszcze większy szał i nie spuścili wam wszystkim manta. – Scott przeczytał szybko kilka akapitów. – Amy, posłuchaj. Czy to możliwe, że kobiety dawniej robiły sobie irygacje lizolem? – Niemożliwe. Pokaż. Przypadła mi do gustu, bo przypominała mnie samą. Jego też polubiłam za to, że nie odstraszał go jej tupet. Stanowili wzruszająco dobraną parę. Odłożyła broszurę na miejsce i zaczęła oglądać drewno z zewnątrz. – Państwo są zainteresowani? – Jedna z wnuczek Simona odziedziczyła jego spokojne spojrzenie. – Mamo – zawołała. – Ile chcesz za biblioteczkę? Kobieta wyjrzała zza kolumny na ganku. – Pięćset. Amy powstrzymała uśmiech i włożyła rękę do wielkiej torby, w której miała nieziemski bałagan. Scott złapał w locie notesik, który jej wypadł. – Chyba nie mamy przy sobie tyle gotówki. Przyjmie pani czek z banku w innym mieście? – zapytała. – Na ogół nie przyjmuję. Ale wam dobrze z oczu patrzy. – Wnuczka Simona

postawiła kasetkę z pieniędzmi na ziemi i podciągnęła do łokci rękawy bluzy sportowej z Uniwersytetu Tulane. – Serdecznie się nią zaopiekujecie, prawda? Żeby dziadek nie przewracał się w grobie. Amy spojrzała bacznie na kobietę. – Na pewno nie chce jej pani zostawić sobie? – Nikt z rodziny nie lubi wiktoriańskich mebli. Czas, żeby trafiła w dobre ręce. Scott powiedział młodej kobiecie, że będą musieli załatwić transport do ich domu w Baton Rouge. Wyciągnęła z kasetki długopis i kartkę. – Proszę wypisać czek na nazwisko Sarah Washington. To moja mama. Zapisuję państwu jej numer telefonu komórkowego. Wystarczy zadzwonić i się umówić. Mama dopilnuje, żeby ktoś był w domu. Amy wypisała drukowanymi literami ich nazwiska – Amy Richmond i Scott Duncan – oraz numery telefonów. – Nasze też podaję na wszelki wypadek. Młoda kobieta przyjęła czek, pożegnali się serdecznie. Scott objął Amy. Przytuliła na chwilę kasztanową głowę do jego piersi. – Ależ nam się trafiła okazja! – powiedziała. – Z premią w postaci podręcznika seksu z przełomu wieków. – Przewodnika po metodach antykoncepcji. – Tylko po co nam taki przewodnik? Pogłaskał ją po pępku, ale zaraz się odsunęła. * Kopiąc nowe rabatki kwietne w ogródku przed domem, Amy znalazła jeszcze sześć szklanych kulek. Kiedy wróciła do domu, żeby się wykąpać, wrzuciła je do płaskiej misy na stoliku do kawy. Wytarłam z ziemi swoją ulubioną, granatowe kocie oko, i zaczęłam puszczać ją po podłodze. – Pamiętałaś, żeby kupić pułapkę na myszy? – zawołał Scott z drugiego pokoju, gdzie szukał w biblioteczce słownika. – Po co? – Bo nasza mysz znów gra z nami w kulki. Scott opowiedział Amy, jak kiedyś w dzieciństwie chciał zbadać hałas dochodzący o północy z kuchni. I złapał w snop światła latarki mysz. Stała słupka, taka milutka, ze szklaną kulką w łapkach, a po chwili czmychnęła pod piec. Scott był pewien, że teraz mysz znalazła rosnącą kolekcję kulek Amy i turla je po całym domu. Słyszałam, jak Scott idzie z salonu do większej z dwóch łazienek. Przekrzykując szum wody, powiedział Amy, że chciałby wrócić do rozmowy o dziecku. W ciągu ostatnich kilku dni kilka razy przelotnie poruszył ten temat. – Mamy wiosnę – powiedział. – Przyroda dba o sprzyjającą aurę.

– Pora rui przypada raczej na jesień. – Dla rogacizny. Zawsze doceniałam jego poczucie humoru. Do salonu wpadł smakowity aromat zapowiadający kolację. Scott zajrzał do krewetek smażonych w maśle i czosnku. Przez woń gotującego się makaronu przebił się zapach świeżej cytryny. Jeszcze chwila i... – Aims, po co grzebałaś w szafkach i szufladach? W te dwa tygodnie po moim przybyciu runął cały ich porządek. Wciąż natykali się na przełożone bądź porozrzucane rzeczy. Przeprogramowane stacje radiowe, otwarte książki zostawione w nieoczekiwanych miejscach, dziwne stukoty przerywające domową ciszę. Co jakiś czas z kratek klimatyzacyjnych wypadały szklane kulki i turlały się po nieco spadzistej podłodze. Bawiło mnie zdumienie ich obojga. W pierwszym tygodniu obarczali się winą nawzajem, bo telewizor albo odtwarzacz CD wyłączał się, kiedy podchodzili, a włączał, gdy tylko się oddalali. Scott trzy razy zmieniał baterie w pilotach. Ponieważ sytuacja się powtarzała, kiedy wyjęłam baterie, stawali na środku salonu i zaczynali chichotać. Absurd tej sytuacji tak ich bawił, że po chwili pokładali się dosłownie ze śmiechu, aż w końcu padali sobie w ramiona. I niebawem szlak zrzuconych ubrań ciągnął się przez cały korytarz. Tej sporadycznej spontaniczności zabraknie im najbardziej, pomyślałam. Dlatego żadne z nich nie zdecydowało się jeszcze na dziecko. Korciło mnie, żeby przekłuć jej diafragmę i zostawić jego prezerwatywy na słońcu, co wymusiłoby na nich decyzję. Kłóciło się to jednak z moimi najgłębszymi przekonaniami. Zresztą nie chciałam wtrącać się tak ostentacyjnie. Godzinę później do salonu wszedł nagi Scott ze szklanką soku pomarańczowego. Właśnie bawiłam się, puszczając kulki po elipsach w wentylatorze sufitowym. Po jego wejściu wszystkie spadły. Oderwał usta od szklanki, spojrzał na kratkę klimatyzacyjną, kropla bladopomarańczowego płynu kapnęła mu na czubek brody. Aż bezcielesna szczęka opadła mi na wspomnienie, jak potrafiłam zjeść pięć mandarynek satsuma naraz, owoców o tak subtelnej kwaskowatości, że słodycz kryła ją do ostatniego kęsa. Wyobraziłam sobie, że zlizuję kropelkę zarysem języka, chociaż na pewno smak będzie niewyraźny. Na widok kropli wiszącej w powietrzu Scott chybaby się załamał. – Musimy coś zrobić z tymi myszami – powiedział. Amy trzepnęła go w tyłek jego bokserkami. Jego proste, barczyste ramiona przypominały mi ramiona Andrew. *

Amy i Scott mieszkali w spokojnej dzielnicy. Pominąwszy sporadyczny warkot narzędzi elektrycznych lub dochodzący z daleka krzyk dziecka, słyszałam jedynie cichy szum porannego i wieczornego ruchu ulicznego oraz szmer wiatru. Nie przywykłam do takiej ciszy, jakże różnej od przenikliwego zgiełku Nowego Orleanu. Pamiętałam swoje rodzinne miasto, gdy nie panował tu jeszcze taki gwar, tłok i harmider. Niegdyś odbywały się tutaj spokojne spacery, długie rozmowy, dzwoniły tramwaje, cienkie opony sunęły wolno po żwirze – panował niezbyt głośny jazgot miejskiego życia. Z każdym rokiem hałas się wzmagał. Chociaż ubolewałam nad nim, to się uzależniłam. Ten łoskot kołysał mnie, koił niczym uporczywa myśl. Usiadłam na wygodnym fotelu bujanym w salonie mojego nowego domu. Dochodziła północ. Dom spał, pochrapując jak wszyscy starcy, wydawał z siebie skrzypy, jęki, trzaski. Po mojej prawej stała biblioteczka, która zasłaniała wąską ścianę, lecz wypełniała nie tylko przestrzeń. Lampa na ganku oświetlała rowki i fale w oszklonych drzwiach biblioteczki. Odwróciłam wzrok od kłujących refleksów światła. Tamtej nocy chciałam pooglądać zdjęcia Amy i Scotta. Gdyby właśnie weszli do pokoju, zobaczyliby pudełko rozłożone na siedzeniu bujaka. Przepuściłam je przez siebie. Nie musiałam go zabezpieczać. Gdyby podeszli do fotela, a byli nader spostrzegawczy, poczuliby delikatne muśnięcie wiatru, jakie czuje się tuż przed porażeniem prądem. Zobaczyliby, jak wieczko pudełka unosi się, przesuwa w prawo, spada na podłogę. Następnie z pudełka sunie do góry zdjęcie i zawisa na pewnej wysokości, pod takim kątem, jakby je ktoś oglądał. Uznaliby, że pewnie lunatykują i że to wszystko im się śni. Nie przyszłoby im do głowy, że widzą zwykłą sztuczkę energii elektromagnetycznej, powstałą między powietrzem, zdjęciami a mną. Pierwsze zdjęcie przedstawiało ich dwoje siedzących nad basenem. Woda na fotografii obcięła im nogi, pozostawiła Amy tylko lewą, którą przełożyła przez prawe kolano Scotta i kopała błękit w stronę obiektywu. Siedzieli mocno spleceni ramionami. Amy włożyła podkoszulek na kostium kąpielowy. Za nimi stał młody człowiek z brodą a la Belzebub, wznosząc otwarte dłonie gotowe do pchnięcia. Chętnie zobaczyłabym następną chwilę, kiedy oboje wpadają do wody, prychając z zaskoczenia. Ciekawe, czy idąc pod wodę, nie zapomnieli nabrać powietrza, czy poczuli znajomą wodę w płucach, tuż zanim śmiertelny strach nie wypchnął ich do góry, na powierzchnię. Spowita łożyskiem ciemności, pozbawiona powietrza, zalana wodą, nie spodziewałam się zakończyć żywota tak, jak go rozpoczęłam. *

W dniu śmierci przed wyjściem z domu spoglądam na gazetę taty. Zauważam datę 10 lipca 1929 roku i obliczam, że od uroczystego otrzymania dyplomu Tulane minął blisko miesiąc. I chociaż dokładałam starań, żeby te tygodnie sunęły wolno i leniwie jak chmury po niebie, rozwiały się, jakby porwał je wiatr. Mijam kolejne przecznice w cieniu drzew. Mam na sobie ulubioną zieloną sukienkę bez rękawów. W tym upale całe ciało perli się od potu. Oby się okazało, że zostawiłam u niego zapasowy kostium kąpielowy, bo marzę wprost o kąpieli. Jeśli nie zostawiłam, to chyba wskoczę nago. Rodzice Andrew wyjechali w Alpy Szwajcarskie, żeby uciec od komarów i tropikalnego upału, a Emmaline do obiadu będzie na zakupach. Przyspieszam kroku. Na St. Charles Avenue uśmiecham się do studenta, który proponuje, że mnie podwiezie swoim sportowym wozem. Włosy uczesane a la F. Scott Fitzgerald lepią mu się od tej wilgoci do szyi. Wygląda znajomo, jakbym spotkała go już kiedyś na potańcówce. – Dziękuję – odpowiadam – ale łapię kondycję, bo idę pływać. – Mogę z tobą? – pyta. – Nie dzisiaj, kolego. Odjeżdża, a ja nagle staję jak wryta. Niespodzianka dla Andrew. Została na mojej toaletce. Czuję włókno grejpfruta na czubku języka. Muszę wrócić do domu, umyć zęby – bo też zapomniałam – i wynieść niespodziankę w małym mieszku. Nikt nie zauważy, nikt nie będzie wiedział. Albo i zauważy. Mogę odłożyć to na później. Otwieram tylną bramę kluczem schowanym w kwiatach szkarłatnej bugenwilli. Tylne drzwi przy basenie nie są zamknięte. W dolnej szufladzie biblioteczki Andrew, w której trzyma moje rzeczy, znajduję swój kostium kąpielowy. Woda wciąga mnie na dużą głębokość, gdzie kręcę się w kółko, żeby jej się oprzeć. W domu stary zegar dzwoni dziesięć razy, a potem, odczekawszy kilka ospałych okrążeń, jeszcze raz. Czyli wybił pół do jedenastej. Andrew powinien wrócić po meczu tenisowym z Warrenem, ale się spóźnia. Nożycowym ruchem nóg opuszczam się na dno basenu i patrzę, jak oplatają mnie wstęgi światła. Wypływam na powierzchnię i wychodzę na brzeg, żeby skoczyć. Wijąc się, poprawiam kostium, żeby lepiej leżał. Najchętniej zrzuciłabym skórę... Wyobrażam sobie jego minę, gdyby znalazł mnie nie tylko z nagimi palcami nóg wymierzonymi w niebo. Czyby nie... Słowa padają wraz z moim ciałem. Sekunda, potem dwie, ciemności. Światło wokół zamienia się w jasną mgiełkę. Czyżbym skoczyła wskroś swoich myśli do basenu? Jakiż spokój ogarnia mnie w tych pierwszych chwilach pod wodą, dopóki nie zaczyna mi rozsadzać płuc, a ja zapominam, że tam na górze czas płynie. Jakaś nierealność przepełnia mi członki i unosi mnie niczym kadzidło. Rozpływam się, owładnięta nieważkością snu – nie, ktoś mnie ciągnie, wyciąga...

Stop. Zasłona słabych iskierek mąci mi wzrok. Jestem na powierzchni. Do basenu podchodzi Andrew, tłumi cichy śmiech. Tym razem nie da się przestraszyć. Już widywał mnie w podobnych sytuacjach. Przy każdym niespiesznym kroku zrzuca jedną część ubrania – po butach skarpetki, koszulkę tenisową, pasek. Rozpina białe szorty, ale ich nie zdejmuje. Klęka na krawędzi basenu, wyciąga mnie, układa przy sobie. Nachyla się tuż nad moją szyją, ale tym razem nie reaguję. Potrząsa mną. Przykłada ucho do moich ust. Wsuwa mi prawą rękę za stanik pod lewą pierś. Wyciąga, kładzie dłoń na mojej przeponie. Głowa mi podskakuje, gdy Andrew obmacuje ją nerwowo, jak nigdy przedtem, z tyłu. Wyczuwa guza, który powstał, kiedy niezgrabnie poślizgnęłam się na krawędzi basenu, upadłam tyłem na beton i wpadłam do wody. Ciało mam jeszcze ciepłe. Andrew wciąga mnie na kolana. Chwyta w ramiona i trzyma, jak gdyby nigdy nie miał puścić. Jeszcze nie słyszałam, żeby mężczyźnie pękło serce. Kuchennymi drzwiami wchodzi z uśmiechem Emmaline. Dźwiga na biodrze torbę zakupów. Słyszy jego lament – przytłumiony, szaleńczy. W jej oczach błyska strach. Emmaline rzuca wszystko, podbiega. Jej cień pada na nas. Kiedy Emmaline dotyka gęstych czarnych fal na głowie Andrew, ten odrywa się od mojej szyi i podnosi wzrok. Emmaline przykłada mu rękę do policzka. Na jej dłoń skapują jego łzy. Po jej ciemnej twarzy płyną sine strużki. Andrew tuli mnie, buja i nuci cicho, niczym kołysankę: nie, nie, nie, nie, nie. Nie chce mnie puścić. Emmaline klęka przed nim i głaszcze mnie po mokrych kosmykach. A gdy dotyka ponownie jego głowy, Andrew kładzie mnie na ziemi, całuje w usta i zdejmuje mi z szyi srebrny medalion. Wchodzi do domu, nie oglądając się za siebie. Emmaline kreśli mi na czole znak krzyża. Przez cały tydzień, czy to świt, czy zmierzch, czuwam nad basenem. Z każdym dniem ubywa mgły i dezorientacji. Wprawdzie moje ciało znikło, ale czymkolwiek jestem – sumą ostatnich myśli, ostatnim tchnieniem – zaczyna, aczkolwiek nieśmiało, nabierać kształtu. Wślizguję się kuchennymi drzwiami za Simonem, który właśnie podlał kwiaty od wielu dni zaniedbane przez jego babkę Emmaline. Wchodzę do pokoju Andrew. Nie ma go tam. W odbiciu drzwi biblioteczki ukazuje się niski mężczyzna. Ma ziarnistą twarz jak bohaterowie niemego kina i luźną koszulę wypuszczoną na obcisłe spodnie. Na szyi wisi mu spłowiały szkaplerz. – Mam na imię Noble. Przyszedłem się z tobą przywitać – mówi. W jego angielszczyźnie pobrzmiewa melodia francuszczyzny. Wielkie oczy z ciężkimi powiekami przytłaczają również zresztą duży nos i długie, wąskie usta. Czuję, że powinien mieć blond włosy, ale są dziwnie bezbarwne. – A ty? – Nazywam się Raziela Nolan. Możesz do mnie mówić Razi. – Mierzy mnie

spojrzeniem od stóp do głów, spuszczam wzrok. Jestem tylko plamą. – Znikłam. Gdzie ja jestem? – Jesteś tu nowa. Niebawem wszystko się wyjaśni. Noble rozgląda się po pokoju Andrew. Wygląda mi na człowieka, który niejedno widział. – Wiesz, co się stało? – pyta. – Utopiłam się. – Masz jakieś pytania? – Gdzie teraz jesteśmy? – Pomiędzy. – Pomiędzy czym a czym? – Nie wiem. – A kim jesteśmy? – Tego też nie wiem. – Czyli nadal zachowujemy się normalnie, jak gdybyśmy nie umarli? – Tak się nie da. Niedługo zyskasz wprost niewyobrażalny słuch, wzrok i węch. Postać ci się zmieni, będziesz mogła poruszać się płynnie po tym świecie. Nauczysz się sztuczek, które będziemy widzieli my tu, pomiędzy, ale też widzialnych dla niektórych oddychających. Miej baczenie, kto stanowi twoją widownię. Milczę. Znajduję się w zasięgu jego głosu, a nie obok. – Istnieją pewne zasady przestrzegane przez wszystkich – ciągnie Noble. – Po pierwsze, nie wolno trwać przy najbliższych. Możesz się przemieszczać, dokąd ci się żywnie podoba, ale ich musisz zostawić w spokoju. Po wtóre, nie kręć się w pobliżu swojego grobu. Jedna krótka wizyta wystarczy. Odwiedź go, kiedy będziesz w stanie, powiedzmy w ciągu tygodnia. I na ostatku – nie dotykaj. Nie jest ci to już potrzebne. – Dlaczego? Drobną ręką muska miejsce, w którym powinien się znajdować mój policzek. Wiem, że mnie dotyka, ale czuję tylko dziwne, nagie drżenie. Bez faktury, całkiem obcy, pusty gest. – Niedługo znów tu do ciebie zajrzę. Bonne chance. I Noble znika w ścianie. Widzę z okna, jak sunie nad basenem i przemyka przez wąskie kraty ogrodzenia z kutego żelaza. * Scott siedział na frontowym ganku w mgiełce kwietniowego słońca. Nagim torsem opierał się sztywno o zaokrąglony kant białego stołu. Patrzył na układankę przed sobą, która na obrzeżach już nabrała kształtów. Lekki wietrzyk buszował w pobliskich gardeniach, a Scott instynktownie zadarł głowę, żeby wciągnąć w nozdrza zapach. Kiedy wdychał powietrze, chciałam prześledzić wolne napinanie się jego

mięśni międzyżebrowych. Amy stała w otwartych drzwiach wejściowych i mu się przyglądała. Mierzyła go wzrokiem od czubka głowy aż po tors. W końcu zatrzymała spojrzenie na jego oczach, które szukały na stole właściwego kawałka. Podeszła do niego z paczką. Sięgnął, nie podnosząc na nią oczu, i pogłaskał ją po ręce. – Dobrze ci się rano biegało z grupą? Podrapała go w kark. – Wspaniale. Przy tej pogodzie przebiegłem piętnaście kilometrów, jakby to było pięć. – Oparł się znów plecami o krzesło. – Chociaż dołączyła do nas nowa kobieta. Jeszcze nie ma kondycji na cały dystans, ale uważa, że nacisk lub wsparcie grupy ją pociągną. – Mój ty olimpijczyku. Amy zjechała ręką do jego pierwszego żebra. – Nie schodź niżej. Dotknęła jego karku i wbiła paznokcie głębiej, aż poczuł tarcie. Odetchnął z namiętnością. – Ostrzegałem. Pociągnął ją do siebie na kolana. – Puść mnie. Roześmiała się i odłożyła paczkę na stół. – Nic nie poradzę, że mnie tak podniecasz. Za bardzo lekceważysz swoją władzę nade mną. Prawie minutę siedzieli w milczeniu. – To dla ciebie – powiedziała Amy. Scott prawą ręką wyjął książkę z torby. – Dziękuję. Otworzył, żeby przeczytać, co jest w środku na skrzydełku. – Zauważyłam, że ostatnio interesujesz się religiami świata. Nie przypominam sobie, żebyś kupił coś na temat hinduizmu. – Amy wcisnęła rękę w jego muskularny tors. – Tyle masz tych obsesji, że zapełnisz w mig tę piękną nową biblioteczkę. Opuścił prawą rękę na jej kolana. – Jakich obsesji? – Pominąwszy układanki, bieganie i minibrowary, maraton biograficzny nieżyjących prezydentów, który doprowadził cię do dziwnego bzika na temat Roosevelta, Teddy’ego i Franklina, co z kolei doprowadziło do programu badań jądrowych Manhattan Project, a następnie... – Z natury jestem ciekawski. – Potwierdzam. – Możesz podsycać moje obsesje, kiedy tylko zechcesz. – Przesunął rękę na środek jej lewego uda. Wtuliła się w jego pierś. Pocałował ją w czoło. – Jak sobie

radzisz, Aims? – Dobrze. – Od śmierci twoich... – Naprawdę, radzę sobie. Żyję z dnia na dzień. Objął ją mocno. – A teraz jak się czujesz? – Zadowolona. – Świetnie. Czy to znaczy, że moglibyśmy... – Nie teraz. – Nawet nie wiesz, o co chciałem spytać. – Wiem. – Powstrzymała go. – Jest cicho, chłodno, a ty jesteś rozgrzany i tyle na razie musi wystarczyć. * Zegar na ścianie zadzwonił osiem razy, kiedy Amy zaczęła się dobijać do kuchennych drzwi. Z czerwonej teczki wystawał plik rysunków i pismo fachowe projektantów wnętrz. Przyciskała do piersi torbę z zakupami, na której szczycie balansowała niebezpiecznie sałata. Wpadłam razem z powiewem, który przyniósł falę pyłków kwiatowych i zakręcił ich drobiny w szafranową spiralę. Kiedy weszłam do kuchni, Amy kichnęła. Rzuciła torby na ziemię, nie dbając o zawartość, i rozprostowała ramiona ukryte pod skrojonym przy ciele indyjskim kaftanem. Wystraszył mnie jej płytki oddech. Zlękłam się, że zsinieją jej opuszki palców. Zsunęłam książkę leżącą na brzegu blatu kuchennego. Spadła z hukiem na podłogę. Na ten hałas Amy natychmiast się odwróciła i zaczęła oddychać głębiej. – Musiałam ją potrącić, wchodząc – mruknęła i podniosła. – Zdawało mi się, że cię słyszę. – Do kuchni wszedł Scott. Wciąż miał na sobie biały fartuch aptekarski. Na piersi widniała plama po antybiotyku w płynie, która wyglądała jak zdeformowany sutek w odcieniu różowej petunii. Pocałował Amy w skroń. – Właśnie dzwoniła twoja mama. Odłożyła zakupy, lecz wcale się do niego nie odwróciła. – W jakim jest nastroju? – Chyba takim sobie. Jeszcze nie wyszła z szoku. – Jeszcze? – Bo dziadek nie chorował. – Scott wziął od niej pojemnik i poszedł do szafki po naczynie. – Poza tym babcia umarła zaledwie... ile?... trzy miesiące temu. Sporo przeżyć jak na kilka tygodni. – Też tak sądzę. – Twoja mama nadal uważa, że on umarł z żalu. Amy spojrzała na niego, trzymając puszkę w dłoni, jak gdyby chciała wziąć

zamach i rzucić. – Nie umiera się z żalu. Tak jakby komuś pękło serce. To się nie zdarza. Wola życia jest silniejsza od żalu. Świat prędko by opustoszał, gdyby umierano z tego powodu. – Ależ przyziemnie myślisz. – Tak samo jak dziadek. Scott wstawił talerz spaghetti do mikrofalówki. Cząsteczki pszenicy, pomidorów, grzybów, papryki, cebuli, ziół i czerwonego wina wypełniły powietrze. – Chcesz sałaty? Amy sięgnęła do lodówki. – Jasne. – Wstawił durszlak do zlewu. Stał teraz plecami do blatu i przyglądał się Amy. Lekko drgnęła mu dolna warga, jakby bezwiednie chciał dać jakiś znak. – Aims, gniew po śmierci bliskiej osoby nie dziwi. Ja też czułem gniew po śmierci dziadka. Ale twoja reakcja wydaje mi się nienaturalna. – A jak, twoim zdaniem, powinnam reagować? Zaczęła obierać marchewkę skrobaczką. – Chociażby smutkiem. – Był już bardzo stary. Trudno powiedzieć, że jego śmierć bardzo nas zaskoczyła. – Ale nikt się jej nie spodziewał. – Nikt się też nie spodziewał śmierci babci Sunny. – To prawda. Ale obchodzisz żałobę tylko po niej. A po nim? – Z nią byłam bardzo blisko. – Wiem, ale chyba po nim też czujesz żal? Amy odwróciła się do niego. – Nigdy nie byłam blisko z dziadkiem Finem. Być może też go kochałam, ale nie potrafię wskrzesić w sobie żalu po nim. Nie mieliśmy wspólnego języka. Tęsknię za babcią. Odwróciła się do sałaty. – Twoja mama powiedziała mi, co zrobił z rzeczami babci. Dlaczego mi o tym nie wspomniałaś? – Bo za bardzo mnie to rozzłościło. Wyrzucił wszystko – jej ubrania, buty, biżuterię, poduszki, szczoteczkę do zębów. Mama odkryła to dopiero w zeszłym tygodniu, kiedy poszła odebrać klucze do depozytu. Znalazła kilka albumów fotograficznych, które babcia właśnie zaczęła robić, ale znikły wszystkie zdjęcia luzem. A miała zbiór zdjęć z kilku pokoleń. Było tam dużo jej fotografii z młodości. Obiecywałam, że wskanujemy je do komputera i roześlemy wszystkim. Tyle że wciąż to odkładałam. Scott objął ją wpół. Klepnęła go po ręce. – Przepraszam, Amy. Byłaś dobrą wnuczką. Nikt jej nie kochał bardziej. Zabrzęczała mikrofalówka.

– Dziękuję. Zajrzyj do spaghetti, co? * Mój dziadek umarł 6 czerwca 1919 roku, kilka tygodni przed swoimi siedemdziesiątymi urodzinami. Chciał dożyć tego okrągłego, pięknego wieku oraz tego, czego spodziewał się po latach dwudziestych – lepszych samochodów i samolotów. Babcia twierdzi, że nie znosił, kiedy coś go omijało. Odkąd z nami zamieszkała, mama przestała mnie zabierać w gości do znajomych sufrażystek. Brakuje mi podsłuchiwania ich rozmów, za to babcia pozwala mi wszystko robić, bylebym tylko była cicho. Mam dwanaście lat, więc już umiem nad sobą panować. Zanoszę naręcze książek na tylną werandę, zzuwam buty, majtam nogami w pończochach na wietrze. Zwijam sukienkę w kłąb między nogami i na tej prowizorycznej poduszce opieram książki. Czytam wszystko, co jest w domu. Dla przyjemności czytam Poego, Twaina i Dickensa, książki medyczne, żeby się dowiedzieć, jakie straszne choroby mogą mnie okaleczyć, a książki babci dla zabawy. Czasem babcia wysuwa fotel bujany na skraj werandy i siada bez słowa. Czuję na sobie jej wzrok, kiedy patrzy, jak przewracam kartki. – Opowiadałam ci, jak pewnego roku rozpoznano u mnie nerwicę? Tysiąc i trzy razy. – Nie, babciu. – No więc – rozpoczyna, posapując, a okulary zsuwają jej się niebezpiecznie na czubek bulwiastego nosa – dziadek kazał przerobić pokój na piętrze na moją salę rekonwalescencyjną. Przyszli jacyś Mulaci i wynieśli stamtąd wszystko oprócz łóżka i krzesła. Pomalowali ściany na śliczny kolor plam na pieluszkach. Wyobraź sobie, że kazał im powiesić zasłony za oknami, żeby nie wpuszczały światła. – Coś okropnego. – Żebyś wiedziała. Nie mogłam czytać, pisać ani szyć. Karmiono mnie papkami bez smaku. Zdrapuję sobie strupek z łokcia i odtwarzam całą historię w myślach. Tylko jeden nadęty lekarz i dziadek mieli klucze do tego pokoju. Babcia nie zwariowała, a jedynie niewyobrażalnie się nudziła, ale wtedy nikt jeszcze nie wiedział, co począć z kobietą, którą tak okropnie nudzi bycie kobietą. Trzymano ją w zamknięciu przeszło cztery miesiące, aż podsłuchała, jak lekarz radzi, żeby „usunąć źródło jej histerii”. Dopiero wtedy znalazła sposób, żeby uciec. Przekonała otoczenie, że już czuje się lepiej, bo powiedziała lekarzowi i dziadkowi to, co chcieli usłyszeć. Och, przeszła mi już apatia. Zrozumiałam, że powinnam była bardziej poświęcać się rodzinie. Całe moje ślęczenie nad książkami i uczęszczanie na odczyty to czczy kaprys. Zerwałam z tym

raz na zawsze. Babcia wróciła do świata bledsza, chudsza i bardziej poirytowana niż dawniej. Natychmiast zwabiła męża do pokoju pod pretekstem omówienia nowego wystroju i zamknęła go tam na trzy dni. Jadła z dziećmi na podłodze i tylko wpuszczała mu smakowite zapachy przez szparę pod drzwiami. Drażniła się z nim, złaknionym wolności, kręcąc kluczem w zamku, ale nie otwierała. Zaraz przejdzie do mojej ulubionej partii. Za to należy jej się według mnie mistrzostwo świata. – I zapowiedziałam mu, że jeśli jeszcze raz posłucha takiego łapiducha, to go ogolę na zero i przywiążę do Cabildo. Niech go przy tym ratuszu wszyscy oglądają! Z tymi słowy spluwa, dosłownie strzykając ogromną porcją starczej śliny przez balustradę. Babcia opuściła pokój, ową domową celę, w której uwięził ją mąż, przekonana, że przez kilka tygodni rozmawiała ze swoją nieżyjącą siostrą. Przedtem właściwie nie była osobą wierzącą, ale po tym incydencie stała się zagorzałą spirytualistką, która regularnie zasiadała w kręgach spirytystycznych. Kiedy byłam mała, za każdym razem przechodziły mnie ciarki, jak zaczynała o tym opowiadać. Potem nauczyłam się czytać i zaśmiewałam się do rozpuku z tych głupich, nawiedzonych sióstr Fox, które wmawiały wszystkim, że ich trzeszczące stawy stóp to nic innego jak tylko stukot koźlej nóżki czarta. – Nie sądzę, że to była twoja siostra. Miałaś halucynacje. – Przyjechała z krainy wiecznego lata, żeby ze mną porozmawiać. Wiedziała, jak za nią tęsknię. Babcia nie wie, że przeczytałam wszystkie jej wysłużone egzemplarze książek Andrew Jacksona Davisa. Wierzy w rajską krainę wiecznego lata, którą Davis plasuje osiemdziesiąt milionów kilometrów od Ziemi. Duchy spotykają się tam jakoby znów ze swoimi życiowymi partnerami i rodzicami i wciąż się czegoś uczą. Wierzy też, że można je wezwać na Ziemię, żeby porozumiały się z żywymi. Zwala mnie to z nóg. – Oj, babciu. – Kiedy to prawda. Nawet twój dziadek, Panie świeć nad jego duszą, przysłał mi wiadomość z zaświatów. – Medium spłatało ci figla. – Razielo, twój dziadek mnie przeprosił. Jestem za mądra, żeby się wygadać, co podejrzałam z kryjówki pod sekretarzykiem podczas tamtego seansu. Babcia i tak by mi nie uwierzyła. Kobieta będąca medium napisała imię dziadka na kopercie, którą przykleiła do brzegu stołu przy swoim krześle. Na drugiej identycznej kopercie napisała jeszcze raz jego imię. Dała tę kopertę razem z pustą kartką babci i poprosiła ją, żeby wpisała imię, datę albo jakieś hasło – wskazówkę dla ducha. Kiedy babcia wręczyła medium zaklejoną kopertę z tajnym zapiskiem, ta kobieta zamieniła ją z kopertą ukrytą wcześniej.

Kiedy palono ową fałszywą kartkę, żeby wywołać ducha, medium zdążyła przeczytać pytanie babci przez cienką kopertę. Widocznie babcia napisała: Czy on wyraża skruchę? – Twój dziadek i ja mimo wszystko kochaliśmy się do ostatka. Wiem coś na temat miłości albo tak mi się zdaje. Dwa tygodnie wcześniej Jimmy Reynolds podał mi taki oto liścik: Lubisz mnie? __Tak __Nie Zaznaczyłam „tak” i wsunęłam mu do podręcznika do arytmetyki, kiedy grał z chłopakami w baseball na pustym boisku. Nazajutrz pocałował mnie, przesadnie składając usta w ciup. Zastanawiałam się, co bym czuła, gdyby usta miał płaskie i miękkie. – Poczekaj, aż ciebie to spotka. Będziesz chciała poświęcić się bez reszty ukochanemu mężczyźnie i kochanym dzieciątkom, którymi los cię obdarzy – powtarza, jak zwykle zresztą, babcia. Raptem mówię jej coś nowego. – Nie wiem, czy chcę mieć dzieci. – Skręcam palcami warkocze w brodate węże. – Interesują mnie inne rzeczy w życiu. – Dziewczyna powinna mieć zainteresowania. Ale w końcu doczekasz się dzieci. – Jak nie zechcę, to się nie doczekam. Babcia parska śmiechem. – Oj, dziecko, toż to niemożliwe. – A ja czytałam, że możliwe. Kobiety w Europie od lat umieją się upilnować, żeby nie mieć dzieci. – Kobiety w Europie? Babcia nie ma zbytniej tolerancji dla Europejczyków. Przez ich spory zakończone pierwszą wojną światową przed dwoma laty powołano do wojska jej najmłodszego syna. Wuj Roger zamierzał wybić trochę Hunów w spiczastych hełmach. – Owszem. Przeczytałam w broszurze pani Sanger. Babcia wytrzeszcza na mnie oczy. – A co to za jedna? – Pielęgniarka. Uczy biedne kobiety, jak nie mieć dzieci. – I co jeszcze czytałaś tej pani Sanger? – Nic. Kłamię. W domu pani Delacourt przejrzałam również dwa numery pisma, którego nigdy przedtem nie widziałam. I zgodziłam się ze wszystkim, co tam wyczytałam. Absolutnie powinno się pomagać kobietom, żeby nie miały dzieci, jeżeli nie chcą, a

jednocześnie zadbać o zdrowie tych, które zechcą je mieć. – Posłuchaj, Razielo. Obowiązkiem kobiety jest mieć dzieci. Dzieci są darem od Boga. Pomyśl o tych duszyczkach, które czekają, żeby przyjść na świat. Kim my jesteśmy, żeby odbierać im tę szansę? – Może nie wszystkie kobiety nadają się na matki. – Bzdura. – A jeśli jednak? – To na kogo się nadają? – Na pilotki? Artystki? Lekarki? – Razielo, nie ma szczytniejszego celu niż macierzyństwo. Niebawem się o tym przekonasz. Wieczorem chowam Planowanie rodziny, broszurę otrzymaną od pani Delacourt, do jednej ze swoich ulubionych książek. Zasypiam poirytowana. Babcia, która nigdy nie wybaczyła dziadkowi kary, jaką wymierzył jej za ciekawość świata, teraz oczekuje, że podzielę jej los. Nigdy w życiu! Przysięgam sobie, że zostanę lekarką, żeby umożliwiać kobietom wybór, czy wolą zostać matkami szóstki dzieci, czy matkami wynalazków. * Znudziło mi się całymi dniami siedzieć w fotelu bujanym przed biblioteczką. Pewnego wieczoru wybrałam się z Amy i Scottem na weekendowy wypad. Zjedli w restauracji pizzę z winem i sernik, a potem wstąpili do księgarni. Przeglądali nowości, kiedy Scott oświadczył, że chce zajrzeć do działu religijnego. Amy przeczytała kilka okładek, sprawdzając nazwiska autorów. Przejrzała album poświęcony sztuce nowoczesnego urządzania wnętrz. Kiedy mijały ją dwie nastolatki, skomentowały jej pomarańczowy kaftan w stylu Nehru. Amy nie zauważyła ani dziewcząt, ani blondyna przyglądającego jej się ukradkiem spod regałów z przecenionymi książkami. Zatknęła kosmyk kasztanowych włosów za ucho wyrzeźbione jak muszelka, aż go ciarki przeszły. Miał piwne oczy, z pewnością golił się zaledwie przed godziną. Był w dobrze wyprasowanej koszuli i czarnych spodniach od garnituru. Strąciłam książkę na podłogę, żeby sprawdzić jego reakcję. Amy schyliła się po nią. – Pani pozwoli, że podniosę – zaproponował. – Dziękuję. Uśmiechnęła się uprzejmie, lecz powściągliwie. Przejechał jedną ręką po drugiej, wygładzając i tak nieskazitelny rękaw. Najwyraźniej nie zauważył obrączki ślubnej na jej palcu. A może się nie przejął? – Lubi pani opowieści z dreszczykiem? – To zależy.

– Ja też lubię. Zwłaszcza prawdziwe. Pokiwała głową. Nie wciągnęła się. – Przyjechała pani w odwiedziny do Stanów Zjednoczonych? – spytał. – Nie. Dlaczego tak pan sądzi? – Bo ma pani europejski gust. I śliczny beret. Pasuje do pani oczu. Oparł się o najbliższy regał z książkami. Przyklepał guziki koszuli. – A mnie się podobają pańskie buty – pochwaliła. Ze swojego kącika dojrzałam, że Scott schodzi z pustymi rękami po schodach. Zobaczył Amy i jej nieszkodliwego absztyfikanta. Przymrużył oczy, ale bez cienia podejrzliwości. Chyba po prostu chciał się lepiej przyjrzeć mężczyźnie, który próbował zalecać się do jego żony. Znalazłszy się na dole, skręcił w lewo, uśmiechnął się z rozbawieniem i zniknął wśród regałów. Amy go nie zauważyła. – Mam ochotę na kawę. Czy ta kawiarnia jest godna polecenia? – spytał. – Jestem tu pierwszy raz. Wyrwał mi się zdumiony śmiech, który zabrzmiał jak głośny trzask. Amy spojrzała w kierunku tego dźwięku. – Chyba się przepaliła żarówka. – Spojrzała na piętro sklepu, a potem na zegarek. – Owszem, kawę tu mają dobrą, zwłaszcza czarną paloną. Dobranoc panu. Odprowadził ją wzrokiem, stropiony niepowodzeniem. Amy znalazła Scotta, który ukucnął przy regale i czytał bokiem tytuły. – Miłą miałaś rozmowę? – zapytał. – Z kim? A, z tym facetem. Gaduła. – Na to wygląda. – Scott wstał, sięgnął po książkę odłożoną na górnej półce. – Gotowa? – Co znalazłeś? – spytała. Podał jej książkę. – Seks tantryczny. Uniosła brwi. – Przeczytałem o tym w książce o hinduizmie, którą dostałem od ciebie. Trafiłem również na wzmiankę w materiałach na temat buddyzmu. – I co to takiego? – Seks wykraczający poza seks. Wziął ją za rękę. Uśmiechnęła się. – Przynajmniej nigdy się przy tobie nie nudzę. Po powrocie do domu Scott położył nową książkę na swojej niedokończonej układance i poszedł pod prysznic. Amy zebrała przesyłki spod mosiężnej szpary w drzwiach wejściowych. Podążyłam za nią do kuchni. Rzuciła całą pocztę na stos na blacie. Z powściągliwym uśmiechem otworzyła paczkę w szarym papierze. Do płyty DVD przyklejono list. Kochana Aims, Zobacz, co znalazłam w rozgardiaszu przeprowadzki. Uznałam, że chętnie

obejrzysz tę migawkę z przeszłości. Wspominasz swoich dziadków. Zachowam ich w życzliwej pamięci. Co u Scotta? Przekaż mistrzowi układanek Kapitanowi Jigsaw, zeza nim tęsknię. Tęsknię za Wami obojgiem. Całuję, Chloe Amy przycisnęła płytę do piersi. Na jej twarzy odmalowała się tkliwość, a zaraz potem tęsknota i strach. Wślizgnęła się do salonu i schowała płytę do szuflady biblioteczki, pod papeterią i kartami w pudełkach. – Co przyszło? – krzyknął Scott z łazienki. – Rachunki, kupony. Kiedy wyszła z pokoju, skuliłam się znów w fotelu na biegunach. Chociaż dobrze zamknęła szuflady, nadal czułam zapach Andrew. Był silniejszy niż zwykle, wiedziałam też, że sama go podsycam, aczkolwiek niechcący. Przyłapałam się na tym, że nucę pod nosem, żeby zagłuszyć szum nasilający się przy każdej mojej myśli o Andrew i jego biciu serca, którego tak mi brakuje. * Ostatnim moim przyjacielem poznanym pomiędzy był Lionel. Większość tych, którzy trafiali pomiędzy w pierwszych tygodniach po śmierci wybierała nieznane, czyli zaświaty. Całe to przeżycie zbytnio ich rozstrajało, bo kłóciło się ze wszystkim, co im wpajano lub co sobie wyobrażali po ustaniu pracy ciała. Ci, którzy nie od razu się wynieśli, byli wierni dawnym zainteresowaniom albo chcąc się czymś zająć, wynajdywali sobie nowe. Mijały jak we mgle dni, miesiące, dziesięciolecia, a oni uczyli się nie myśleć zbyt wiele. Lionel jednak myślał cały czas. Po dwóch latach pojął, dlaczego za życia unikał fizyki, języka włoskiego i lekcji gry na wiolonczeli. Zrealizował wszystkie cele, które postawił sobie za życia. Zrozumiał wszystkie chwile, które go ukształtowały. Dokonania i zdobyta wiedza przyniosły mu nieoczekiwane oświecenie. Jako jeden z moich uczniów Nel podważał każdą lekcję, jakiej mu udzielałam. Jako przyjaciel też przypierał mnie do muru. Dlaczego jeszcze tu jesteś? – pytał, zwłaszcza pod koniec, kiedy już wiedział, że odejdzie. Czego się boisz? Nie potrafiłam odpowiedzieć, chociaż mu ufałam. – Kiedy się dowiesz, co się stało z Andrew, jednocześnie dowiesz się, co się stało z tobą – powtarzał. Puszczałam jego słowa mimo uszu aż do ostatniego razu. Za siedem dni, czyli dokładnie dwa lata po śmierci, wybierał się w zaświaty. Nie miał więc obchodzić ze mną początku roku 2002. Na jego prośbę dotrzymałam mu towarzystwa podczas ostatnich wizyt. Nie odszedłby bez pożegnania z tymi wszystkimi, z którymi zaprzyjaźnił się w czasie

spędzonym pomiędzy. Mnie zaś każda chwila nieustannie przypominała, że niebawem stracę go na zawsze. Kiedy odwiedziliśmy jego dawne mieszkanie, w którym dokonał żywota, nie skomentowałam. – Dlaczego masz taką smutną minę? – spytał Nel. – Ktoś umarł? Uśmiechnęłam się krzywo. – Zaśpiewam ci coś na poprawę humoru. – Już otworzył usta, ale wepchnęłam mu w nie brudny kubek po kawie. Kiepski nastrój, co? – Nie bierz sobie tego do serca. Będę za tobą tęskniła. Nel opadł na kanapę, a dokładnie kilka centymetrów nad nią. Wlepił we mnie wielkie orzechowe oczy. – Kochanie, nadszedł mój czas. Dojrzałem. – Wiem. – Chodź ze mną. – Oj, Nel. – A jeśli tam dalej coś jest? – Przestań. – Chodź, to zobaczysz. Muszę ci coś pokazać. Człowiek, który teraz mieszkał w dawnym mieszkaniu Nela, nigdy nie wyłączał komputera. Nel chwycił myszkę, znalazł stronę internetową i naruszył moją przestrzeń. W końcu spojrzałam na niego, chociaż omijałam wzrokiem jego rękę. Nie mogłam patrzeć, jak czegoś dotyka. Całą jego sylwetkę spowijała świetlista mgła, jak gdyby sunął w wodzie. Poświata była deprymująca, lecz piękna. Szybko wstukał nazwisko Andrew O’Connell. Wreszcie zrozumiałam, do czego zmierza. Chciał odszukać Andrew dla mnie. Od dziesiątków lat sądziłam, że śledzę ukochanego z oddali, naginając tym samym zasadę o śledzeniu ukochanych osób. Przynajmniej raz do roku zabierałam długopis w przestwór i gryzmoliłam staroświeckim pismem kilka listów. Trafiały na pocztę, a stamtąd do ludzi, którzy przekazywali mi nowe wycinki na temat Andrew O’Connella. Adres zwrotny do wysyłania wszelkich informacji często się zmieniał. Jednakże ci poczciwcy, którzy dostatecznie długo pracowali w jednym miejscu, pamiętali mnie i czasem dopisywali kilka słów do ich tajemniczego korespondenta Barretta Burrata. Życzyli mi powodzenia w pracy nad biografią, która powstawała latami. Nie dalej jak kilka miesięcy temu któryś z tych życzliwych ludzi przysłał mi nekrolog śledzonego przeze mnie człowieka. Nigdy się nie zastanawiałam, czy tropię właściwą osobę, bo – wnosząc z nazwiska, czynów i dokonań – ów człowiek prowadził życie, które pasowało mi do Andrew, życie przez niego zaplanowane. Ale w tamtym nekrologu, niewspomnianym w żadnym innym otrzymanym przeze mnie wycinku, jako miejsce urodzenia owego nieznajomego figurowało pewne miasteczko w Illinois. Mój Andrew natomiast urodził się w Nowym Orleanie. Tego akurat byłam

najzupełniej pewna. Czyli w rzeczywistości nie miałam pojęcia, co się stało z Andrew, kiedy wyjechał z dwiema wypchanymi walizkami i biletami do New Haven w kieszeni marynarki. – Razi, cholera, nie odwracaj wzroku – przywołał mnie do porządku Nel, kiedy na ekranie wyskoczyła kolejna strona. Sporządził listę wszystkich Andrew O’Connellów, którzy umarli w ciągu ostatnich czterdziestu lat. – Sprawdziłem te dane. – Żaden z nich nie urodził się tego samego roku co twój Andrew. Ani nawet w odstępie roku czy dwóch. – Czyli? – Czyli możliwe, że twój Andrew jeszcze żyje. Spójrz. – W mgnieniu oka sporządził kolejną listę. Patrzyłam jak urzeczona. Przeszło czterysta pięćdziesiąt haseł z jego nazwiskiem. – W niecałe pół dnia przejrzysz te strony. A jeżeli go tu znajdziesz? Poczułam żar od środka, po czym cały sprzęt elektroniczny w mieszkaniu zaterkotał, zamrugał i zgasł. – Dlaczego tak mnie dręczysz? – Sama to sobie robisz. Po co go szukasz, skoro nie chcesz znaleźć? – Wcale nie musiałam go znaleźć. Kiedy wysyłałam listy, chciałam się tylko upewnić, czy został tym, kim według mnie miał zostać. Zrozum, wszystko układało się w pewną całość. Na miłość boską, Nel, znasz zasadę. – O tak, zasadę. – Spojrzał na stół w jadalni. Przyfrunęła do mnie koperta i wylądowała tuż obok oparów mojej ręki. – Mam dla ciebie coś jeszcze. Może to początek nowej drogi. Kiedy będziesz gotowa. W lewym górnym rogu zobaczyłam godło Uniwersytetu Yale. List był adresowany do Barretta Burrata. Lionel, wtrącając się do moich poszukiwań, zadbał o to, żeby posłużyć się moim pseudonimem literackim. Kiedy otworzyłam list z Yale, wypuściłam cząstkę Andrew. Owionął mnie jego zapach, czysta, metaliczna, cierpka woń, nasilająca się w cieple. Jakże często dokładałam starań, żeby nie myśleć o nim ani zresztą o kimkolwiek innym dłużej niż sekundę. Dłuższa chwila rozmarzenia pociągnęłaby za sobą nieuchronną lawinę pamięci, prawie niemożliwą do opanowania. Kiedy wydałam ostatnie tchnienie, każda chwila mojego krótkiego życia odsłaniała mi się nietknięta, wspomnienia przychodziły bez trudu, a powiązania między nimi były płynne i pełne skojarzeń. Nigdy nie umiałam przewidzieć, co mnie najdzie. – I co piszą? – spytał Nel. – Potwierdza się to, co już wiem. Faktycznie śledziłam obcego człowieka. Bo mój Andrew nie ukończył Yale. A ten drugi, zgodnie z moimi informacjami, ukończył tę uczelnię w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim, rok po przewidywanym dyplomie mojego Andrew. Uznałam, że zważywszy na okoliczności, studiował rok dłużej. Myliłam się.

Spaliłam list w powietrzu. – Nie wiem, co się między wami zdarzyło, ale chyba coś okropnego, skoro tak inteligentna osoba jak ty tak długo się nabierała. Mogłabyś mi wreszcie powiedzieć. Istnieje takie powiedzenie, że niektóre sekrety zabiera się do grobu. Ale ty już przekroczyłaś tę granicę. – Nel uśmiechnął się chytrze na tę dwuznaczność, jeszcze bardziej pojaśniał za swoją poświatą. – Przykro mi, kochanie. Bardzo mi przykro, cokolwiek cię uraziło. Nagle stanęła mi w oczach twarz Andrew w pełnym słońcu, kiedy pierwszy raz położyłam się na nim nago, szelest jego rąk na moich plecach i rozkosz w głosie, kiedy tchnął: – Mój ty mały demonie. * Zostaw mnie. Puść mnie. Błagam. – zdumiona – naga – niebieski płomień – jaskrawe światło – biała plama – ciepła krew – stężała krew – strzaskane szkło – niebieskie światło pęka – Andrew budzi się długo po wschodzie słońca, okrywa otumanieniem. Półtora miesiąca żałoby bardzo nim zachwiało, ale dziś jest nią doprawdy odurzony. Potyka się, sięgając po zegarek, i uraża sobie skaleczoną rękę. Oślepia go przejmujący gniew. Kiedy wraca mu ostrość widzenia, uważa, żeby wcelować w sam środek drzwi sypialni. Wychodzi na obiad, nie przywitawszy się nawet z matką ani z Emmaline. Kobiety patrzą po sobie, nienawykłe do tak złych manier. Nie mają pojęcia, co oprócz burzy przyniosła ostatnia noc. Rozmawiają teraz o grzmocie, bo nie mogą rozmawiać o milczeniu Andrew. Stropiona i zrozpaczona przemierzam wiele kilometrów na południowy wschód w kierunku rzeki. Nagle zdaję sobie sprawę, że muszę zobaczyć się z Eugenią, konfederatką, którą Noble uważa za przyjaciółkę. Zawsze, z obsesyjną regularnością, krąży po tym samym terenie, wokół swojego starego domu w tej starej dzielnicy. Sunę za nią trop w trop i przekazuję wszystkie podstawowe szczegóły, wszystko, co powinna wiedzieć. – O czym myślałaś? – pyta. – Jak bardzo brak mi jego dotyku. To zaledwie cząstka prawdy. – Ojej, nikt ci nie powiedział? Dotyk nigdy nie wróci. Ogarnia mnie zgroza. Po wielu tygodniach prób nauczyłam się tworzyć coś na podobieństwo ciała stałego. Wiedziałam, że to jeszcze nie materia, że nie przypomina