Droga do wyzwolenia - Lawrence Wright
Informacje o dokumencie
Rozmiar : | 2.1 MB |
Rozszerzenie: |
//= config('frontend_version') ?>
Rozmiar : | 2.1 MB |
Rozszerzenie: |
Droga do wyzwolenia to przenikliwa analiza świata scjentologii, która powstała na podstawie materiałów archiwalnych oraz ponad dwustu wywiadów przeprowadzonych z obecnymi i byłymi członkami Kościoła. Swą opowieść autor osnuł wokół życiorysów dwóch najświętszych dla scjentologów postaci: autora powieści science fiction L. Rona Hubbarda, w którego niespokojnym umyśle zrodziła się idea nowej religii, idealnie dopasowanej do kryzysu duchowego, jaki dotknął Amerykę po II wojnie światowej, oraz Davida Miscavige’a, ambitnego i bezwzględnego następcy Hubbarda, któremu przypadło w udziale trudne zadanie utrzymania pozycji Kościoła w obliczu ciągłych skandali i problemów prawnych.
Wright pokazuje, w jaki sposób Kościół zabiega o pozyskanie w swe szeregi gwiazd, takich jak Tom Cruise czy John Travolta, i jak wykorzystuje ich do realizacji własnych celów. Przedstawia też losy osób, które już w dzieciństwie z entuzjazmem przyjęły idee Hubbarda i zgodziły się mu służyć przez „miliard lat”. Nie stroni również od relacji z pierwszej ręki: pisze o przemocy, wyzysku, bezwzględności i morderczej dyscyplinie. Owoc jego pracy to coś więcej niż zwykły tekst demaskatorski – Wright odkrywa bowiem prawdziwą istotę tej kontrowersyjnej instytucji religijnej, chronionej przez amerykańską konstytucję.
Najlepsza Książka Roku według „The Washington Post”, „The Boston Globe”, „New York Magazine”, „Slate”, „Chicago Tribune”, „Huffington Post”, „Newsday”, „Entertainment Weekly”, „People”, „The Week”, „Publishers Weekly”, „Kirkus Reviews”.
Wyróżnienie „The New York Times” i czytelników portalu Goodreads.com Finałowa nominacja do National Book Award i National Book Critics Circle Award.
"Lektura obowiązkowa. […] Lawrence Wright robi wszystko, żeby przedstawić scjentologię w jak najbardziej neutralnym świetle. […] Dzięki temu wydobywający się z jego książki głos oskarżenia brzmi jeszcze donośniej."
„The New York Times Book Review”
"Uwaga: nie czytać wieczorem w pustym domu podczas burzy. „Droga do wyzwolenia” Lawrence’a Wrighta to przerażająca książka o scjentologii i jej wpływach. […] To opowieść rodem z horroru, a zarazem najbardziej wyczerpująca ze wszystkich opublikowanych ostatnio książek na ten temat (wiele z nich napisali byli członkowie Kościoła, którzy zaczęli zauważać, jak niszczy on ich życie, i albo zdołali uciec z jego szponów, albo zostali wyrzuceni). […] Książka Wrighta ogromnie dużo zawdzięcza zespołowi weryfikatorów, jak również odwadze samego autora."
„The New York Review of Books”
"Przykład fascynującego, odważnego i wnikliwego dziennikarstwa śledczego, a zarazem wspaniale napisana opowieść. […] Porywająca historia o ludzkim ego, wielkich pieniądzach, poważnych nadużyciach, sile wiary oraz o tym, jak demoralizująca bywa władza sprawowana przez niewłaściwych ludzi. Książka Wrighta może się wydawać równie drastyczna, sensacyjna i niedorzeczna jak powieści science fiction Hubbarda czy scenariusze Paula Haggisa, ma jednak nad nimi ogromną przewagę: opisuje zdarzenia prawdziwe."
„The A.V. Club”
"Kto by pomyślał, że śledzenie historii religii może dać tyle przyjemności co pochłonięcie ukradkiem pudełka czekoladek? Lawrence Wright napisał na temat scjentologii pasjonujący reportaż, który aż kipi od sensacji prosto ze świata celebrytów. Rozdziały na temat Toma Cruise’a i Johna Travolty są prawdziwą gratką dla każdego amatora hollywoodzkich ploteczek."
„Los Angeles Times”
"Wyjątkowo wyważona i bardzo rzetelnie przygotowana książka. […] „Droga do wyzwolenia” wprowadza czytelnika w świat mroku i chaosu. Nawet jeśli z początku będziesz parskać śmiechem, przygotuj się na łzy."
„The Guardian”
"Książka Wrighta nie tylko w fascynujący sposób demaskuje co bardziej absurdalne aspekty scjentologicznej wiary, ale stanowi też przejmującą analizę całej doktryny."
„Entertainment Weekly”
"Naprawdę mocny reportaż. […] Bogaty w szczegóły, wywołujący silne emocje, momentami wstrząsający."
Associated Press
"Zdumiewająca książka. […] Fascynujące spojrzenie na sekretne życie organizacji, której ogromne wpływy i ambicje nieco się kłócą ze starannie kreowaną otoczką tajemniczości."
„Booklist”
"Pasjonująca i zajmująca lektura. Książka bogata w najdrobniejsze szczegóły, pełna szalonych opowieści."
Janet Maslin
"Niezwykle potrzebna książka… Osiągniecie w dziedzinie reportażu."
Paul Elie
"Kto by pomyślał, że historia jednego z wyznań może zaoferować tak wiele grzesznych przyjemności? Fascynujący opis scjentologii autorstwa Lawrence Wrighta pełen jest skandali celebrytów. Dla każdego, kto uwielbia słodkie hollywoodzkie ploteczki, rozdział o Tomie Cruise i Johnie Travolta będzie niczym zjedzenie pudełka czekoladowych ciasteczek."
Evan Wright
"Mocne…. Ważna lektura."
Michael Kinsley
Droga do wyzwolenia Lawrence Wright (2016) Rating: ★★★★☆ Tags: scjentiologia, Literatura faktu "Droga do wyzwolenia" to przenikliwa analiza świata scjentologii, która powstała na podstawie materiałów archiwalnych oraz ponad dwustu wywiadów przeprowadzonych z obecnymi i byłymi członkami Kościoła. Swą opowieść autor osnuł wokół życiorysów dwóch najświętszych dla scjentologów postaci: autora powieści science fiction L. Rona Hubbarda, w którego niespokojnym umyśle zrodziła się idea nowej religii, idealnie dopasowanej do kryzysu duchowego, jaki dotknął Amerykę po II wojnie światowej, oraz Davida Miscavige’a, ambitnego i bezwzględnego następcy Hubbarda, któremu przypadło w udziale trudne zadanie utrzymania pozycji Kościoła w obliczu ciągłych skandali i problemów prawnych. Wright pokazuje, w jaki sposób Kościół zabiega o pozyskanie w swe szeregi gwiazd, takich jak Tom Cruise czy John Travolta, i jak wykorzystuje ich do realizacji własnych celów. Przedstawia też losy osób, które już w dzieciństwie z entuzjazmem przyjęły idee Hubbarda i zgodziły się mu służyć przez „miliard lat”. Nie stroni również od relacji z pierwszej ręki: pisze o przemocy, wyzysku, bezwzględności i morderczej dyscyplinie. Owoc jego pracy to coś więcej niż zwykły tekst demaskatorski – Wright odkrywa bowiem prawdziwą istotę tej kontrowersyjnej instytucji religijnej, chronionej przez amerykańską konstytucję. Najlepsza Książka Roku według „The Washington Post”, „The Boston Globe”, „New York Magazine”, „Slate”, „Chicago Tribune”, „Huffington Post”, „Newsday”, „Entertainment Weekly”, „People”, „The Week”, „Publishers Weekly”, „Kirkus Reviews”. Wyróżnienie „The New York Times” i czytelników portalu Goodreads.com. Finałowa nominacja do National Book Award i National Book Critics Circle Award.
W Serii Amerykańskiej ukażą się m.in.: Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów, najpotężniejszego indiańskiego ludu w historii Ameryki Północnej Już w księgarniach: Patti Smith Poniedziałkowe dzieci Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki Johnny Cash Cash. Autobiografia Allen Ginsberg Listy Bob Dylan Kroniki. Tom I William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały
LAWRENCE WRIGHT DROGA DO WYZWOLENIA Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary Przełożyła Agnieszka Wilga
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej. Tytuł oryginału angielskiego Going Clear. Scientology, Hollywood, and the Prison of Belief Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka Fotografia na okładce © by Chris Ware / Hulton Archive / Getty Images Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.p l Copyright © by Lawrence Wright, 2013 All rights reserved Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2015 Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Wilga, 2015 Redakcja Małgorzata Poździk / d2d.p l Korekta Magdalena Kędzierska-Zaporowska / d2d.p l i Sandra Trela / / d2d.p l Skład Zuzanna Szatanik / d2d.p l Skład wersji elektronicznej Janusz Oleś / d2d.p l ISBN 9 7 8 -8 3 -8 0 4 9 -0 3 1 -4
SP IS T REŚCI Seria Strona tytułowa Strona redakcyjna Dedykacja Wstęp CZ ĘŚĆ I Scjent ologia 1 Nawrócony 2 Źródło 3 Za burtę CZ ĘŚĆ II Holly wood 4 Fabryka wiary 5 Porzucanie ciała 6 W służbie gwiazd 7 Przyszłość należy do nas 8 Bohemian Rhapsody 9 Prezes i Cruise CZ ĘŚĆ III Pułap ki wiary 10 Dociekania 11 Tommy Epilog Podziękowania oraz uwagi o źródłach Od tłumaczki Bibliografia Przypisy
Moim kolegom z „New Yorkera”
Wstęp Pośród wielu nowych religii, które pojawiły się w dwudziestym wieku i przetrwały do początków trzeciego tysiąclecia, scjentologia zajmuje znaczącą pozycję. Sama organizacja nie podaje oficjalnie, ilu ma członków, jednak na podstawie liczby osób zasilających ją finansowo ocenia się, że na całym świecie wyznaje ją osiem milionów ludzi[1]. Jedna z ostatnich reklam Kościoła informuje, że co roku zyskuje on cztery miliony czterysta tysięcy nowych wiernych[2] . A mimo to były rzecznik organizacji twierdzi, że choć sympatycy są usilnie namawiani do wstąpienia do Międzynarodowego Stowarzyszenia Scjentologów (International Association of Scientologists, w skrócie IAS), ma ono zaledwie trzydzieści tysięcy członków[3] . Ich największym skupiskiem (pięć tysięcy osób) jest Los Angeles. Według oficjalnych badań przynależności religijnej Amerykanów, prowadzonych w ramach powszechnego spisu ludności, tylko dwadzieścia pięć tysięcy obywateli USA określa się mianem scjentologów. To mniej niż połowa liczby osób deklarujących się jako rastafarianie. Choć od kilku dekad liczba członków organizacji stale się zmniejsza, a co jakiś czas wychodzą na jaw kolejne skandale, które mogłyby pogrążyć każde inne wyznanie, Kościół scjentologiczny wciąż ma się dobrze – ponad ćwierć wieku po śmierci swojego chimerycznego założyciela. Przetrwanie zawdzięcza po części potężnym zasobom finansowym – według dobrze poinformowanych byłych członków Kościoła jest to około miliarda dolarów w środkach płynnych[4]. Niewiele spośród największych religii świata może się pochwalić tak wielkimi rezerwami finansowymi. Swoje ogromne zasoby organizacja zawdzięcza intensywnej aktywności jej członków, nieustającemu pozyskiwaniu nowych funduszy oraz wpływom z tytułu praw autorskich do tysięcy książek i artykułów opublikowanych przez L. Rona Hubbarda. Kościół Scjentologii przyznaje się również do posiadania na całym świecie nieruchomości o łącznej powierzchni ponad miliona metrów kwadratowych[5]. Centralną część tego imperium stanowi Hollywood, gdzie do organizacji należy dwadzieścia sześć posiadłości, wartych w sumie około czterystu milionów dolarów. Najnowszym nabytkiem Kościoła jest przejęte od stacji KCET studio telewizyjne mieszczące się przy Sunset Boulevard, gdzie ma powstać scjentologiczne centrum nadawcze[6]. W Clearwater na Florydzie, w duchowym centrum scjentologów, należy do nich sześćdziesiąt osiem działek, w znacznej części zwolnionych od podatku, o wartości stu sześćdziesięciu ośmiu milionów dolarów. Tylko niektóre z tych działek są jeszcze niezabudowane; na pozostałych wznoszą się bloki mieszkalne, hotele, motele, magazyny, szkoły, biurowce oraz bank[7] . Kościół Scjentologii często nabywa charakterystyczne nieruchomości w pobliżu ważnych punktów, takich jak zdominowany przez branżę muzyczną obszar Music Row w Nashville, prestiżowa dzielnica Dupont Circle w Waszyngtonie czy Times Square w Nowym Jorku. Wedle takiego właśnie klucza dobierane są również inne siedziby Kościoła na całym świecie. Mieszczą się one zazwyczaj we wspaniale odrestaurowanych perłach architektury i urządzane są z wielkim przepychem, nawet jeśli liczba członków danego oddziału organizacji jest znikoma. W rękach scjentologów znajduje się dwustuhektarowy teren w południowej Kalifornii, jak również pływający po Karaibach statek rejsowy Freewinds. Kościół Technologii Duchowej, czyli scjentologiczna instytucja zarządzająca znakami handlowymi i prawami autorskimi do wszelkich materiałów publikowanych przez organizację (w tym potężny zbiór dzieł beletrystycznych Hubbarda) utrzymuje tajne bazy położone w odległych zakątkach co najmniej trzech różnych amerykańskich stanów. Są tam przechowywane dzieła założyciela – w pojemnikach z tytanu złożonych w jaskiniach zdolnych przetrzymać atak nuklearny. W jednym z tych miejsc, na pustkowiu nieopodal miejscowości Trementina w stanie Nowy Meksyk, znajduje się lądowisko dla samolotów, a w tamtejszej pustynnej ziemi wyżłobiono dwa ogromne, zazębiające się koła, mające rzekomo stanowić znak dla przybyszy z kosmosu – lub może dla nowego wcielenia Hubbarda, gdy jego duch postanowi wrócić na Ziemię. W Kościele Scjentologii istnieją tak naprawdę trzy szczeble. Największą liczbę członków stanowią zwykli ludzie. Wielu z nich po raz pierwszy zetknęło się z tą religią na stacji metra lub w centrum handlowym, gdzie zapewne wzięli udział w bezpłatnym „badaniu poziomu stresu” lub wypełnili test osobowości zwany „Oxford Capacity Test” (niemający żadnego związku z uniwersytetem oksfordzkim). W takich sytuacjach kandydaci na członków organizacji zwykle dowiadują się, że scjentologia umożliwi im rozwiązanie zdiagnozowanych właśnie problemów, po czym zostają skierowani do pobliskiego kościoła lub placówki misyjnej na kurs, czy też terapię, zwaną przez scjentologów „audytowaniem”. Większość świeżo upieczonych członków Kościoła zatrzymuje się na tym etapie, niektórzy jednak od niego rozpoczynają długą i ogromnie kosztowną wspinaczkę po kolejnych stopniach duchowego wtajemniczenia. Otoczkę tajemniczości scjentologia zawdzięcza przede wszystkim drugiemu szczeblowi wyznawców – tak naprawdę niewielkiej liczbie hollywoodzkich gwiazd i innych celebrytów. W ramach promowania koncepcji, wedle której organizacja ta stanowi wyjątkowy azyl dla filmowych bożyszcz spragnionych duchowego rozwoju, a zarazem swego rodzaju kuźnię gwiazd, Kościół prowadzi tak zwane Celebrity Centres w Hollywood i innych miejscach istotnych dla przemysłu rozrywkowego. W kursie prowadzonym w takiej placówce może wziąć udział każdy członek organizacji – dla wielu szeregowych scjentologów wizja uczestnictwa w zajęciach ramię w ramię ze znanymi aktorami czy muzykami stanowi wielką pokusę. W praktyce jednak prawdziwi celebryci mają osobne wejścia i sale spotkań, więc mało komu udaje się o nich otrzeć – z wyjątkiem szczególnie hojnych ofiarodawców, którym przyznaje się równie wysoki status. Trudno stwierdzić, jak wielu celebrytów tak naprawdę przynależy do Kościoła, nie tylko dlatego że definicja takiej osoby nie jest precyzyjna, ale też ze względu na niechęć niektórych sław do informowania o swoim uczestnictwie w kursach czy odbywanych sesjach audytowania. Zwyczajny scjentolog nie musi rzucać się w oczy. Jego otoczenie może nie mieć pojęcia o jego przynależności religijnej. Osoby opuszczające organizację rzadko robią to z wielkim hukiem – raczej usuwają się w bok, a społeczność Kościoła zamyka dla nich swe kręgi (choć prawdopodobnie do końca życia będą nękani telefonami i listami). Sławni członkowie są jednak bez ustanku namawiani do składania podpisów pod rozmaitymi petycjami, pokazywania się na wszelkich warsztatach i uroczystościach lub pozowania do zdjęć z napisem „Jestem scjentologiem”. Dzięki popularności tych gwiazd wpływy Kościoła wydają się olbrzymie. Celebrytów angażuje się do promowania pewnych koncepcji społecznych organizacji, na przykład do ataków na psychiatrię i branżę farmaceutyczną, lub też do rozpowszechniania kontrowersyjnych teorii Hubbarda na temat edukacji czy leczenia odwykowego. Ich nazwiska zostają trwale skojarzone z hasłami scjentologicznymi, przez co trudno jest im porzucić organizację, nawet jeśli są nią rozczarowani. Żaden z tych dwóch szczebli nie mógłby istnieć bez trzeciego poziomu wtajemniczenia – duchowieństwa, zwanego Sea Organization (w żargonie scjentologicznym Sea Org), w nawiązaniu do prywatnej floty dowodzonej przez Hubbarda w czasie, gdy przez niemal dekadę kierował Kościołem, pływając po morzach i oceanach. Przy różnych okazjach Kościół podaje, że na całym świecie Sea Org liczy sobie pięć, sześć, czy nawet dziesięć tysięcy członków[8]. Byli członkowie scjentologicznego duchowieństwa szacują jednak, że należy do niego od trzech do pięciu tysięcy osób, z których większość rezyduje w Clearwater na Florydzie oraz w Los Angeles[9]. Wielu z nich wstąpiło do Sea Org już w dzieciństwie. Dla dobra organizacji poświęcili swoją edukację, a wskutek służby Kościołowi mocno zubożeli. W ramach symbolicznego gestu mającego podkreślić ich bezgraniczne oddanie szerzeniu idei Hubbarda podpisali kontrakty na miliard lat służby – co w przekonaniu scjentologów (wierzących, że wszechświat istnieje od biliarda lat) stanowi zaledwie mgnienie oka. Kościół Scjentologii kwestionuje świadectwa wielu osób, z którymi rozmawiałem w trakcie pracy nad tą książką – zwłaszcza byłych członków Sea Org, którzy po opuszczeniu organizacji są nazywani „odstępcami” lub „uciekinierami”. Nie ulega wątpliwości, że pewna część tych osób rzeczywiście nie uznaje już nauk Hubbarda; wiele z nich wciąż jednak uważa się za gorliwych scjentologów i twierdzi, że to sam Kościół odstąpił od wzorców propagowanych przez założyciela. Do tej grupy należą między innymi ludzie zajmujący niegdyś czołowe pozycje w hierarchii organizacji. Scjentologia bez wątpienia należy do religii owianych na całym świecie bardzo złą sławą – przyczyniły się do tego zarówno dziwaczna kosmologia, jak i mściwość Kościoła wobec krytyków i odstępców, a także krzywdy wyrządzone całym rodzinom wskutek polityki „zrywania więzi”, czyli przymusowej separacji członków Kościoła od osób stojących na drodze do ich upragnionego duchowego rozwoju. Obowiązująca w USA konstytucyjna gwarancja swobody wyznania chroni organizację przed postawieniem jej zarzutów za działania, które w innych okolicznościach można by uznać za poważne naruszenie prawa zabraniającego handlu ludźmi i regulującego stosunki pracy. Wiele z tych praktyk jest dobrze znanych opinii publicznej. Wciąż nie brakuje jednak osób na tyle zaintrygowanych scjentologią, żeby wstąpić do grona jej wyznawców – choć nie jest ich tak wiele, jak podaje sama organizacja. Do lóż dla VIP-ów trafiają kolejni celebryci, a młodzi ludzie decydują się poświęcić miliard lat swojego życia służbie instytucji, która zobowiązuje się wyciskać z nich siódme poty za praktycznie zerowe wynagrodzenie. Najwyraźniej religia ta musi mieć jakiś szczególny urok, który przeważa nad dość powszechnym przekonaniem, że jest to sekta wyłudzająca pieniądze. Znaczną część swojej pracy zawodowej poświęciłem badaniu wpływu przekonań religijnych na życie człowieka. W historii ludzkości miały one dla jednostek i całych społeczności dużo większe znaczenie niż polityka, którą zajmuje się tak liczne grono dziennikarzy. Do napisania tej książki skłoniły mnie częste pytania na temat scjentologii: Na czym polega szczególny urok tej religii? Co z niej czerpią jej wyznawcy? Jak to możliwe, że ludzie uważani za osoby racjonalne przyjmują przekonania, które dla innych są całkowicie niepojęte? Dlaczego osoby o znanych nazwiskach chcą być kojarzone z organizacją, która prawdopodobnie może tylko zaszkodzić ich wizerunkowi? Te pytania nie dotyczą wyłącznie scjentologii, ale towarzyszą większości rozmów na jej temat. W niniejszej książce próbuję znaleźć na nie odpowiedzi, z nadzieją, że w toku poszukiwań uda mi się również zgłębić zagadnienie, które można nazwać procesem przyjmowania wiary. Bardzo niewielu scjentologów doświadczyło nawrócenia – nagłego, radykalnego zwrotu w życiu. Znacznie częściej jest to stopniowe otwieranie się na poglądy, które początkowo mogły się wydawać absurdalne i nie do przyjęcia. Towarzyszy mu równie płynne wyzbywanie się własnej woli przez ludzi, którym obiecano wielką moc i władzę. Na tym przykładzie można przeanalizować siłę napędową wszystkich znaczących ruchów społecznych – zarówno tych konstruktywnych, jak i niszczących. Lawrence Wright
Austin, Teksas
CZĘŚĆ I Scjentologia
1 Nawrócony London w stanie Ontario to zwykłe miasto przemysłowe leżące w połowie drogi między Toronto i Detroit. Niegdyś słynęło z produkcji piwa i cygar. W hołdzie dla angielskiej stolicy, od której wzięło swoją nazwę, jest tutaj Covent Garden, ulica Picadilly, a nawet rzeka Thames, w której rozwidleniu znajduje się skromne, niezbyt zamożne centrum. Miasto jest położone w kotlinie, przez co słynie z uciążliwej pogody. Lata są wyjątkowo gorące, a zimy srogie i mroźne. Przyjemniej jest wiosną i jesienią, te pory roku są jednak dość ulotne. Najbardziej znanym dzieckiem tego miasta jest muzyk Guy Lombardo – powstało tu nawet upamiętniające go muzeum, które jednak w końcu zamknięto z powodu braku zwiedzających. Krótko mówiąc, nie ma tu najlepszych warunków dla artysty poszukującego tożsamości. W roku 1975 Paul Haggis miał dwadzieścia jeden lat. Zmierzał właśnie do sklepu z płytami w centrum miasta, gdy na rogu ulic Dundas i Waterloo napotkał elokwentnego długowłosego chłopaka o przenikliwym spojrzeniu. W jego zachowaniu wyczuwało się specyficzną mieszankę entuzjazmu i stanowczości. Nazywał się Jim Logan. Wcisnął Paulowi jakąś książkę. – Masz umysł, a to jest instrukcja użytkownika – powiedział, a zaraz potem rzucił jeszcze: – Należą się dwa dolary[10]. Było to dzieło L. Rona Hubbarda zatytułowane Dianetyka. Współczesna nauka o zdrowiu umysłowym, wydane w roku 1950. W chwili gdy książka trafiła w ręce Paula Haggisa, na świecie sprzedano już ponad dwa miliony jej egzemplarzy. Paul zajrzał do środka i zobaczył na jednej ze stron pieczątkę z napisem „Kościół Scjentologii”. – Zabierz mnie tam – powiedział. W całej prowincji Ontario mieszkała wówczas zaledwie garstka scjentologów. Tak się jednak złożyło, że Paul Haggis parę miesięcy wcześniej już co nieco usłyszał o tej organizacji – od znajomego, który opisywał ją jako rodzaj sekty. Paul zainteresował się tematem na tyle, że rozważał nawet nakręcenie filmu dokumentalnego o tej organizacji. Kiedy jednak trafił do głównej siedziby scjentologów w swoim mieście, nie skojarzyła mu się ona z jakąkolwiek sektą – zobaczył dwóch młodych facetów siedzących w ciasnym biurze nad tanią sieciówką Woolworth’s. Paul Haggis był ateistą i z wielką ostrożnością podchodził do wszelkich zakusów mających na celu wciągnięcie go w jakikolwiek sformalizowany system wierzeń. W odpowiedzi na wykazywany przez niego sceptycyzm Jim Logan pokazał mu następujący fragment pism Hubbarda: „Prawdą jest to, co jest prawdą dla ciebie. Nikt nie ma prawa narzucać informacji lub zmuszać cię do wierzenia w to czy tamto. Jeśli coś nie jest prawdą dla ciebie, nie jest prawdą. Przemyśl wszystko sam, przyjmij to, co uważasz za prawdziwe, i odrzuć resztę. Nikt nie jest bardziej nieszczęśliwy od człowieka, który usiłuje żyć w chaosie kłamstw”[11] . Słowa te trafiły Paulowi do przekonania. Paul Haggis nie zdawał sobie z tego sprawy, ale przeszedł klasyczną czteroetapową „procedurę upowszechniania”, której osoby rekrutujące uczą się na specjalnych szkoleniach i muszą ściśle przestrzegać. Pierwszym krokiem jest nawiązanie kontaktu, co nastąpiło, gdy Jim Haggis zaczepił Paula na ulicy. Następny krok to przełamanie niechęci, jaką jednostka może odczuwać wobec scjentologii. Kiedy to zostanie już załatwione, przychodzi kolej na „znalezienie ruiny” [12], czyli identyfikację problemu najbardziej doskwierającego rekrutowanej osobie. W przypadku Paula był to akurat dość burzliwy romans. Czwartym krokiem jest przekonanie kandydata, że scjentologia pomoże mu zapanować nad tym problemem. Jak pisze Hubbard, „gdy dana osoba zda sobie sprawę, czym jest jej wewnętrzna ruina, należy jej uświadomić, że scjentologia dysponuje narzędziami, które pozwolą jej zapanować nad tą sytuacją. W ramach tego kroku należy w odpowiednim momencie […] pokierować kandydata tak, aby mógł jak najlepiej zapanować nad tym, nad czym musi zyskać kontrolę”[13]. Wtedy właśnie osoba rekrutowana oficjalnie staje się scjentologiem. Paul na każdym z tych etapów reagował w sposób niemal idealny. Następnie razem ze swoją dziewczyną odbył specjalny kurs, a wkrótce potem każde z nich otrzymało tytuł Hubbard Qualified Scientologist [Wyszkolony Scjentolog Hubbarda], który stanowi jeden z pierwszych poziomów drogi nazywanej przez organizację „mostem ku całkowitej wolności”. Paul Haggis urodził się w 1953 roku. Był najstarszy z trojga rodzeństwa. Jego ojciec Ted prowadził firmę zajmującą się budową dróg – kładzeniem asfaltu i chodników, a także układaniem krawężników oraz płyt do studzienek ściekowych. Przedsiębiorstwo nosiło nazwę Global, jako że obsługiwało zarówno London, jak i Paris, miasteczko odległe o jakieś osiemdziesiąt kilometrów na wschód, również należące do prowincji Ontario. Na początku rodzina zajmowała mały domek w protestanckiej dzielnicy miasta – oni sami należeli jednak do niewielkiego grona katolików, co sporadycznie prowadziło do rozmaitych scysji, w tym do bójki na szkolnym boisku, z której Paul wyszedł ze złamanym nosem. Choć tak naprawdę nie uważał się za osobę religijną, czuł, że należy do mniejszości – jego matka Mary upierała się jednak, żeby co niedziela posyłać syna wraz z dwiema młodszymi siostrami (Kathy i Jo) na mszę. Pewnego dnia matka zobaczyła księdza za kierownicą drogiego samochodu. „Bóg chce, żebym jeździł cadillakiem” – wyjaśnił duchowny. „W takim razie Bóg nie chce, żebyśmy pozostali w księdza Kościele” – odparowała mu Mary. Paul podziwiał zdecydowanie matki, wiedział bowiem, jak wielkie znaczenie ma dla niej religia. Po tym zdarzeniu rodzina Haggisów przestała chodzić na mszę, ale dzieci nadal uczyły się w katolickich szkołach. Firma Teda rozwijała się tak dobrze, że w niedługim czasie mógł sobie pozwolić na zakup znacznie większego domu położonego na siedmiohektarowej działce na wzgórzu za miastem. W stajni stała para koni, w garażu – chrysler kombi, a przed domem – ogromne maszyny budowlane, niczym pasące się dinozaury. Paul sporo czasu spędzał sam. Często zdarzało mu się przejść ponad kilometr do przystanku szkolnego autobusu i po drodze nikogo nie spotkać. Do jego obowiązków należało sprzątanie stajni i wybiegu dla psów (Ted hodował spaniele wystawiane w konkursach terenowych). W domu Paul lubił skupiać na sobie uwagę, sporo też jednak psocił i łobuzował. „Był oczkiem w głowie matki, ale już w wieku pięciu lat dostał porządne lanie” – wspomina Ted. Gdy Paul miał jakieś trzynaście lat, zabrano go na pożegnanie z umierającym dziadkiem, który swego czasu z powodu jakiegoś tajemniczego skandalu musiał uciekać z Anglii, a później pracował jako woźny w kręgielni. Starszy pan chyba dostrzegł u Paula podobne do swoich niebezpieczne skłonności, na łożu śmierci powiedział mu bowiem: „Zmarnowałem życie. Nie zmarnuj swojego”. W szkole średniej Paul zaczął pakować się w kłopoty. Troskliwi rodzice wysłali go do Ridley College, szkoły z internatem mieszczącej się w St. Catharines w prowincji Ontario, niedaleko wodospadu Niagara. Musiał tam wstąpić do oddziału kadetów Kanadyjskich Sił Zbrojnych. Nienawidził maszerowania i wykonywania wszelkich czynności na komendę, szybko więc zaczął opuszczać zajęcia z musztry. Siedział w tym czasie w swoim pokoju i czytał „Ramparts” – radykalne pismo relacjonujące przewroty społeczne dokonujące się wówczas w Stanach Zjednoczonych, gdzie Paul usilnie pragnął się znaleźć. Wciąż był karany za nieprzestrzeganie regulaminu, aż w końcu nauczył się otwierać zamki, dzięki czemu mógł się zakradać do gabinetu prefekta i wymazywać swoje przewinienia z dokumentacji. W tym okresie bujnie rozwinął się jego talent do działań wywrotowych. Po roku rodzice przenieśli go na północ prowincji Ontario, do bardziej nowoczesnej szkoły dla chłopców Muskoka Lakes College. Miała ona tak swobodny regulamin, że Paul właściwie nie miał się przeciw czemu buntować. Wbrew nazwie, była to raczej szkoła średnia przygotowująca do podjęcia studiów wyższych. Uczniów zachęcano, żeby uczyli się tego, na co mają ochotę. Paul znalazł tam mentora w osobie Maxa Allena – nauczyciela plastyki, homoseksualisty o radykalnych poglądach politycznych. Był on producentem popularnej audycji radiowej „As It Happens”, w której przeprowadzano wywiady telefoniczne z różnymi ważnymi postaciami. W roku 1973, gdy w Waszyngtonie trwały przesłuchania komisji senackiej w związku z aferą Watergate, Paul siedział obok Maxa Allena w jego kabinie w radiu CBC i przyglądał się, jak jego mentor redaguje zeznania Johna Deana – człowieka uwikłanego w tę aferę – żeby je puścić w eter. Jakiś czas później Max Allen otworzył w Toronto kino studyjne, w którym organizował projekcje filmów zakazanych przez drakońską cenzurę obowiązującą w prowincji Ontario. Paul zgłosił się na ochotnika do pracy w kasie. Pośród wyświetlanych filmów znajdowały się Diabły Kena Russella oraz Ostatnie tango w Paryżu Bernardo Bertolucciego. Ted Haggis był przekonany, że jego syn pracuje w kinie pokazującym pornosy, twierdzi jednak, że przymykał na to oko. Paul opuścił szkołę po tym, jak został przyłapany na podrabianiu czeku. Przez krótki czas uczęszczał do szkoły plastycznej, chodził też na zajęcia filmowe, ale w końcu porzucił jedno i drugie. Zaczął pracować w pełnym wymiarze godzin w firmie budowlanej ojca, ale jego życiowe perspektywy wyglądały coraz gorzej. W latach siedemdziesiątych London zyskał przydomek „Speed City”, bo jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne laboratoria produkujące metamfetaminę na potrzeby rozkwitającego półświatka[14] . Z dostępem do twardych narkotyków nie było większego problemu. Dwóch przyjaciół Paula zmarło wskutek przedawkowania, jemu samemu zaś kilkakrotnie przystawiano pistolet do twarzy. Jak sam przyznaje, „byłem niedobrym dzieciakiem. Nikogo wprawdzie nie zabiłem, nie znaczy to jednak, że nie próbowałem”. Paul pełnił również funkcję inspicjenta w niewielkim teatrze, który jego ojciec założył w opuszczonym kościele, ponieważ jego córki marzyły o karierze aktorskiej. W sobotnie wieczory Paul zdejmował dekoracje do wystawianego akurat spektaklu i instalował nad sceną ekran kinowy. W ten sposób zapoznawał się – wraz z niewielkim gronem miejscowych kinomaniaków – z dziełami Bergmana, Hitchcocka i francuskiej Nowej Fali. Tak mocno podziałało na niego Powiększenie Antonioniego, że w roku 1974 postanowił wzorem bohatera filmu zostać fotografem mody w Anglii. Tę nową przygodę zakończył po niecałym roku, gdy jednak wrócił w rodzinne strony, nie rozstawał się z aparatem marki Leica. Po powrocie do domu zakochał się w niejakiej Diane Gettas, która uczyła się w szkole pielęgniarskiej. Zamieszkali razem w małym mieszkanku pełnym filmoznawczych książek Paula. Uważał się w tym okresie za „samotnika, artystę i obrazoburcę”. Miał zbyt słabe wyniki, żeby iść na studia. Nie widział przed sobą żadnych perspektyw. Był gotów zmienić swoje życie, ale nie wiedział, jak miałby tego dokonać. W takim właśnie stanie ducha wstąpił do Kościoła Scjentologii. Jak każdy scjentolog zaraz po wstąpieniu do organizacji zaczął zgłębiać zakamarki myśli L. Rona Hubbarda. Czytał o jego pełnym przygód życiu: włóczęgach po świecie, niebezpiecznych wyprawach i o tym, jak sam się wyleczył z poważnych obrażeń wojennych z wykorzystaniem technik, które stały się później podstawą dianetyki. Nie był prorokiem jak Mahomet ani Bogiem jak Chrystus. Nie nawiedził go anioł niosący płytki z wyrytym tekstem objawienia, jak w przypadku Josepha Smitha, założyciela ruchu mormonów. Według scjentologów Hubbard odkrył prawdy egzystencjalne składające się na ich doktrynę w toku rozległych badań – co ma przesądzać o „naukowości” całego systemu. Te pozory
racjonalizmu trafiły do przekonania Paulowi, który dawno już porzucił religię, w której został wychowany, ale wciąż jeszcze poszukiwał sposobu na wyrażenie swoich ideałów. Spodobało mu się, że scjentologia nie wymaga wiary w żadnego boga. Niemniej jednak nad całym systemem wiary stale unosiła się sugestywna postać Hubbarda. Choć nie czczono go w sposób dosłowny, to jego wizerunek i nazwisko były w organizacji wszechobecne, przez co zdawał się absolutnym władcą swojego niewielkiego królestwa. W Kościele istniało jak gdyby dwóch różnych Hubbardów – z jednej strony niemal boski autorytet, którego każde słowo traktowane jest niczym świętość, z drugiej zaś dobroduszny wujaszek nagrany na filmach szkoleniowych, sprawiający wrażenie osoby zdystansowanej do siebie i autoironicznej. Paul do pewnego stopnia sam utożsamiał się z tymi cechami, przez co łatwiej mu było zaufać temu człowiekowi, którego uznał za swojego duchowego przewodnika. Czuł się jednak nieco osamotniony, dostrzegając całkowity brak dystansu wobec własnych przekonań u innych scjentologów. Ich niezdolność do śmiania się z samych siebie stała w jaskrawej sprzeczności z charakterem samego Hubbarda, który nie wydawał się zarozumiały lub szczególnie pobożny – przypominał raczej żwawego i dowcipnego bohatera filmu klasy B, który niejedno już w życiu widział i jakoś zdołał rozgryźć, o co w tym wszystkim chodzi. W chwilach wątpliwości co do przyjętej doktryny Paul rozmyślał o obejrzanych w ramach indoktrynacji filmach szkoleniowych z wykładami Hubbarda z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, zapisanych na taśmie szesnastomilimetrowej. Założyciel organizacji wciąż się śmiał pod nosem z jakiegoś nieoczekiwanego spostrzeżenia, które nagle przyszło mu do głowy. A jednocześnie jakby puszczał oko do widzów, sugerując, że nie należy brać go specjalnie poważnie. Wystarczyło, że otworzył usta, a natychmiast wylewał się z nich rwący strumień nowatorskich myśli, z których każda starała się wyprzedzić pozostałe w wyścigu do ludzkiej świadomości. Koncepcje te bywały dość trywialne i chaotyczne, pełno w nich było niejasnych, uczonych odniesień, a całość przepełniało poczucie głębokiego sensu i wyjątkowości. W jednej z charakterystycznych dygresji Hubbard tłumaczy: Pewnego dnia pojawiasz się i mówisz: „Jestem seneszalem”. I oto mamy rycerza o dwudziestocentymetrowych ostrogach, który – bam! – staje przed nami i mówi: „Mam otworzyć wrota tego zamku. Usiłuję to zrobić od dłuższego już czasu, a jestem przecież zaufanym sługą”. […] Upiera się, że jest seneszalem, nikt jednak nie chce mu nic zapłacić i tak dalej. […] Zanim został seneszalem, był kimś. Teraz, jako seneszal, stał się nikim – aż w końcu wyszedł na drogę, wyjął miseczkę na jałmużnę i zaczął prosić ludzi o rybę z frytkami, sami wiecie. […] I teraz mówi: „Jestem kimś, jestem żebrakiem” – w końcu to też coś. Potem jednak pojawia się nowojorska policja czy ktoś taki i mówią mu – trochę mi się poplątały epoki, ale mówią do niego tak: „Czy zdaje pan sobie sprawę, że nie może żebrać na drodze publicznej, jeśli nie posiada zezwolenia numer 603-F?”. […] Facet umiera więc z głodu i pada na ziemię. […] Teraz jest kimś, jest trupem, ale nie umarł, jest tylko trupem. […] Łapiecie, o co tu chodzi? Facet przechodzi cykl, w którym raz jest nikim, a raz kimś, raz nikim, raz kimś, raz nikim, raz kimś, raz nikim, a ta spirala wcale nie zanika. Niektórym ludziom udaje się osiągnąć punkt, w którym są szczęśliwi. Znacie historię o szczęśliwym człowieku, który nie miał koszuli? Nie będę jej opowiadał[15] . Kiedy ta przydługa i dość mętna przypowieść zaczyna całkowicie tracić pozory jakiegokolwiek sensu, Hubbard dochodzi do sedna swojego wywodu i ogłasza, że byt nie jest określony przez czyjeś zajęcie, ani nawet przez ciało zajmowane przez niego w danej chwili. Jedną z głównych tez scjentologii jest przekonanie, że byt jest wieczny – Hubbard nazywa go „thetanem”: „Innymi słowy, ten koleś był kimś, dopóki nie zaczął utożsamiać swojego bytu z konkretnym wcieleniem. […] Żaden z tych bytów nie jest osobą. Każda osoba to thetan”. – Miał niesamowitą pogodę ducha – wspomina Paul Haggis. – Przez pozory powagi przebijało niezwykłe poczucie humoru i głęboka samoświadomość, jakby mówił: „Tak, dobrze wiem, że być może mam nierówno pod sufitem, ale możliwe też, że naprawdę coś odkryłem”. Przesadna gorliwość cechująca tak wielu członków organizacji bierze się z przekonania, że stanowią oni prawdziwą awangardę w walce o ocalenie ludzkości. „Cywilizacja bez chorób psychicznych, bez przestępców i bez wojen, gdzie osobom zdolnym naprawdę się powodzi, ludzie uczciwi mają swoje prawa, a Człowiek może wznieść się na wyżyny swojego istnienia – oto cele scjentologii” – pisze Hubbard[16]. Tak oszałamiająco sformułowane założenia przyciągały do Kościoła młodych idealistów pokroju Paula Haggisa. Aby sprostać tym wzniosłym celom, Hubbard opracował „technologię” mającą umożliwić osiągnięcie duchowego wyzwolenia oraz odkrycie swego nieśmiertelnego ja. Jeden z tekstów wydanych przez Kościół głosi, że „scjentologia działa w stu procentach przypadków, o ile zostanie właściwie zastosowana przez osobę szczerze pragnącą poprawić swoje życie”[17] . Tego rodzaju gwarancja opiera się na przekonaniu, że na drodze wnikliwych badań Hubbardowi udało się osiągnąć doskonałe zrozumienie natury ludzkiej. Nie wolno więc schodzić z wyznaczonej przez niego ścieżki ani kwestionować jego metod. Scjentologia jest precyzyjna i całkowicie pewna. Prowadzi adepta krok po kroku w stronę jasności i mocy, dzięki czemu może on odkryć swoje prawdziwe „ja” – choć, paradoksalnie, będzie ono zapewne przypominać samego Hubbarda. Scjentologia jest bowiem czymś w rodzaju mapy jego umysłu. Chyba żadna inna osoba w historii nie przeprowadziła tak obszernych badań na samym sobie i nie opisała z tak wielką precyzją i wszelkimi szczegółami mechanizmów rządzących własnym umysłem. Metoda wypracowana przez Hubbarda tworzyła mapę prowadzącą do odkrycia jego doskonałego „ja”. Wszelkie zwyczaje Hubbarda, jego wyobraźnia, zamiary i marzenia – innymi słowy, cały jego charakter – stały się zarówno podstawą, jak i celem scjentologii. W głębi duszy Paul niespecjalnie cenił Hubbarda jako pisarza. Nie zdołał na przykład przebrnąć przez jego Dianetykę. Przeczytał jakieś trzydzieści stron, po czym dał sobie spokój. Jednak zdecydowana większość materiałów omawianych na kursach scjentologicznych dawała mu poczucie satysfakcji. W roku 1976 wybrał się do Los Angeles, czyli centrum scjentologicznego świata, gdzie zameldował się w starym hotelu Château Élysée na Franklin Avenue. Nocowali tu niegdyś Clark Gable i Katharine Hepburn, jak również wiele innych gwiazd, kiedy jednak zjawił się tu Haggis, miejsce to (które zmieniło nazwę na Manor Hotel[18] ) okazało się nieco zaniedbanym pensjonatem dla członków Kościoła Scjentologii. Dostał tam pokój z kuchnią, mógł więc spokojnie pisać. W Stanach Zjednoczonych było wówczas około trzydziestu tysięcy scjentologów. Większość z nich stanowili biali przedstawiciele miejskiej klasy średniej, przeważnie dwudziestokilkuletni, często zaś – szczególnie w Los Angeles – byli to artyści zajmujący się sztukami wizualnymi lub scenicznymi[19]. Innymi słowy, pod wieloma względami przypominali Paula Haggisa, który z miejsca stał się częścią większej społeczności w mieście, gdzie wiele osób doświadcza skrajnego osamotnienia. Po raz pierwszy w życiu Paul miał poczucie szczególnej więzi i braterstwa z ludźmi, z którymi wiele go łączyło; nazywał ich „ateistami szukającymi czegoś, w co mogliby uwierzyć, wędrowcami szukającymi odpowiedniej dla siebie wspólnoty”. W roku 1977 Paul wrócił do Kanady, gdzie dalej pracował u ojca. Ted dostrzegł, że jego syn boryka się z problemami, i spytał, co zamierza dalej robić ze swoim życiem. Paul odpowiedział, że chciałby zostać pisarzem. „No cóż, są tylko dwa miejsca, gdzie można się tym zająć: Nowy Jork i Los Angeles – odpowiedział mu ojciec. – Wybierz jedno z nich, a ja przez rok będę ci płacił pensję”. Paul wybrał Los Angeles, ponieważ tam biło serce filmowego świata. Niedługo po tej rozmowie z ojcem ożenił się z Diane Gettas, a dwa miesiące później załadowali po dach jego brązowego chevroleta camaro i pojechali do Los Angeles, gdzie razem z bratem Diane Greggiem i jeszcze trójką innych ludzi wynajęli mieszkanie. Paul dostał pracę przy transporcie mebli. W weekendy robił fotografie do ksiąg pamiątkowych, a nocami pisał na używanym stole kreślarskim scenariusze, na które nie miał na razie zamówień. W następnym roku Diane urodziła ich pierwsze dziecko Alissę. W połowie lat siedemdziesiątych, gdy Paul Haggis przybył do Los Angeles, scjentologia uchodziła za coś szalonego i zabawnego – luzacką, modną religię szczególnie odpowiadającą potrzebom wszelkiej maści artystów. W tej dekadzie kontrkultura wciąż miała się znakomicie, a scjentologia wprawdzie stanowiła jej część, ale też się z niej wyodrębniała. Mówiło się: „Próbowałeś już narkotyków? To pora na scjentologię”[20] . I rzeczywiście, wiele osób, które pociągała ta religia, brało wcześniej środki halucynogenne, podchodziło więc z otwartością do koncepcji alternatywnej rzeczywistości. Nowi członkowie Kościoła mieli poczucie nieograniczonych możliwości: spodziewali się osiągnięcia wielkiej mocy mistycznej, doświadczenia eksterioryzacji i odkrycia podstawowych tajemnic wszechświata. Paul zaprzyjaźnił się z innymi scjentologami, którzy również pragnęli zrobić karierę w Hollywood. Jednym z nich był Skip Press, pisarz i muzyk zatrudniony przez Celebrity Centre, które dla członków Kościoła stanowiło najlepszy punkt startowy do zaczepienia się w branży rozrywkowej. Podobnie jak wielu świeżo upieczonych wyznawców Press żywił przekonanie, że dzięki scjentologii posiadł nadludzką moc; wierzył na przykład, że jeśli tylko wprowadzi swój umysł w odpowiedni stan, potrafi zmienić światła uliczne na zielone[21] . Wraz z Paulem utworzyli nieformalną grupę wsparcia dla siebie i innych początkujących pisarzy. Spotykali się w popularnej wśród scjentologów knajpce Two Dollar Bill’s, która znajdowała się naprzeciwko Celebrity Centre, i tam poddawali swoje prace krytycznej analizie i rozprawiali o tym, jak się przebić ze swoją twórczością do świata. Ten nieformalny klub pisarzy w końcu przyciągnął uwagę Yvonne Gillham – charyzmatycznej założycielki Celebrity Centre. Ta ciepła, żywiołowa kobieta (która wcześniej pracowała jako dyrektorka przedszkola) miała wszelkie predyspozycje, by zostać osobą skupiającą wokół siebie artystów i liderów opinii, którzy według koncepcji Hubbarda mieli być twarzą jego Kościoła. Yvonne Gillham organizowała przyjęcia, wieczory poezji, warsztaty i imprezy taneczne, na których często grywał Chick Corea, jak również inni muzycy związani z organizacją. Udało jej się przekonać Paula i jego grupę, żeby przenieśli swoje spotkania do Celebrity Centre, i w ten sposób wciągnęła ich w sieć swoich działań. Po jakimś czasie Paul wraz z jednym z kolegów z klubu pisarzy otrzymali pracę polegającą na pisaniu scenariuszy kreskówek dla studia Ruby-Spears Productions – najpierw była to krótka seria zatytułowana Dingbat and the Creeps, potem zaś popularniejszy Heathcliff. Następnie Paul dostał pracę przy kreskówkach Richie Rich i Scooby-Doo dla studia Hanna- Barbera. Kupił używaną elektryczną maszynę do pisania firmy IBM , a jego kariera pomału zaczęła się rozkręcać. Pewnego dnia, gdy Paul i Skip Press rozmawiali w Celebrity Centre, podszedł do nich zamożny producent truskawek z Vancouver i przedstawił im swój pomysł, żeby nakręcić film o życiu L. Rona Hubbarda. Zaproponował, że zapłaci piętnaście tysięcy dolarów za napisanie scenariusza. Skip Press odmówił, ale Paul przyjął oferowane pieniądze. Wspomina, że miał nadzieję zainteresować truskawkowego magnata swoim scenariuszem horroru. Nie udało mu się wywiązać z umowy i w końcu oddał zleceniodawcy całą otrzymaną od niego sumę, ale zdaniem Pressa wtedy właśnie Paul złapał wiatr w żagle. „Te pieniądze pozwoliły mu bywać tu i tam, dzięki czemu rozwijał swoje zawodowe możliwości. Zanim się obejrzałem, miał już własnego agenta”. Kontakty zdobyte dzięki scjentologii zaczynały przynosić konkretne plony. Sporo czasu i pieniędzy pochłonęło Paulowi uczestnictwo w kursach dla zaawansowanych oraz poddawanie się audytowaniu – co w scjentologii jest czymś w rodzaju psychoterapii, prowadzonej z użyciem elektropsychometru, zwanego w skrócie e-metrem. Urządzenie to mierzy reakcję elektryczną skóry powstającą podczas udzielania przez daną osobę odpowiedzi na pytania zadawane przez audytora[22] . Hubbard porównywał jego działanie do wykrywacza kłamstw. Ta zaawansowana technologicznie metoda ma umacniać twierdzenie, jakoby scjentologia stanowiła naukową drogę duchowego rozwoju. „Człowiek po raz pierwszy zyskuje dzięki temu wgląd w to, co się dzieje w głowach i sercach innych ludzi”[23] – twierdził Hubbard. Dodawał też, że po każdej godzinie audytowania ludzki iloraz inteligencji wzrasta o jeden punkt. „Naszym najbardziej spektakularnym wyczynem było podniesienie jednemu chłopakowi IQ z 83 do 212” – przechwalał się na łamach „Saturday Evening Post”[24] . Audytowanie ma polegać na lokalizacji i usuwaniu powstałych w umyśle „blokad”, uniemożliwiających swobodny przepływ energii. Ludzkie myśli i fantazje są bowiem według scjentologii czymś materialnym – mają wagę oraz cechy ciała stałego. Potrafią zagnieździć się w umyśle pod postacią fobii i obsesji. Według nauk Hubbarda audytowanie polega na
rozbijaniu „blokad” nagromadzonych w „umyśle reaktywnym”, gdzie kumulują się wszelkie lęki i fobie. Zadaniem e-metru jest ponoć dokonywanie pomiarów tych blokad[25]. Jeśli wskazówka przesunie się na prawo, oznacza to, że opór materii spada; jeśli na lewo – wzrasta. Audytor w sposób usystematyzowany zadaje pytania, mające na celu ustalenie źródeł „duchowego cierpienia” – mogą to być na przykład problemy w pracy lub w związku. Kiedy tylko osoba audytowana (preclear) udziela odpowiedzi, przy której wskazówka skacze, audytor skupia się na danej tematyce aż do momentu, w którym nabierze przekonania, że konsekwencje emocjonalne niepokojącego doświadczenia całkiem się rozpłynęły. Nie bez znaczenia są też określone ruchy wskazówki – na przykład nagłe skoki, dłuższe lub krótsze opadanie i tak dalej. Celem audytora jest takie pokierowanie osobą, żeby uzyskała ona „zrozumienie” danego tematu, co powinno prowadzić do „płynnej” pracy wskazówki. Nie oznacza to bynajmniej bezruchu. Jak wyjaśnia Hubbard, „wskazówka porusza się leniwie, jakby znudzona twoimi odpowiedziami”[26] . Osoba audytowana powinna w tym momencie doświadczać uczucia uwolnienia od napięcia. Koniec końców umysł reaktywny zostaje oczyszczony z obsesji, lęków oraz irracjonalnych pragnień, a człowiek przechodzi ze stanu preclear do stanu clear (czysty)[27] . Paul był pod ogromnym wrażeniem działania e-metru. W obu dłoniach trzymał cylindryczne elektrody (na początku jego przygody ze scjentologią za elektrody służyły puste puszki po zupach Campbell, z których zerwano etykietki), a urządzenie przepuszczało przez jego ciało niedostrzegalny ładunek elektryczny. Miał wrażenie, że aparat potrafi wychwycić różne rodzaje myśli – zarówno te lękowe, jak i radosne, a także wszystko, co próbował zataić. Wydawało się to trochę nie z tej ziemi. Audytor często szukał czegoś, co scjentolodzy nazywają „podobieństwami z przeszłości”. Przykładowo, jeśli Paul akurat pokłócił się z Diane, audytor mówił: „Przypomnij sobie, czy już wcześniej nie przydarzyło ci się coś podobnego”. A każde kolejne wspomnienie przesuwało go dalej i dalej w przeszłość. Celem całej procedury było odkrycie i zneutralizowanie naładowanych emocjonalnie wspomnień, które wpływały destrukcyjnie na zachowanie Paula. W toku tego procesu uczestnicy sesji często wspominali swoje wcześniejsze wcielenia. Choć Paulowi nigdy to się nie przydarzyło, zazdrościł tym, którzy twierdzili, że odkryli w sobie żywe wspomnienia z dawnych epok lub dalekich cywilizacji. „Czy nie byłoby super mieć za sobą wiele wcześniejszych wcieleń? – zastanawiał się Paul. – Czy nie łatwiej byłoby wtedy stawić czoła śmierci?”. Scjentologia to nie tylko kwestia wiary – wciąż powtarzano nowym członkom Kościoła – to raczej proces naukowy, dzięki któremu człowiek może krok po kroku pokonywać własne ograniczenia i zrealizować swój potencjał wielkości. Tylko scjentologia może otworzyć ludziom oczy na radosną prawdę o ich nieśmiertelnej naturze. Tylko scjentologia może ocalić ludzkość od nieuchronnej zguby. Dla nowych członków wszystko to było intrygujące, tajemnicze i pełne głębokiego sensu. Życie w obrębie Kościoła wydawało się nieporównywalnie bardziej fascynujące od życia poza nim. Początkujący scjentolodzy doświadczają czasem stanów mistycznych, charakteryzujących się poczuciem szczególnej błogości lub wręcz stopienia się ze wszechświatem. Wkrótce zaczynają oczekiwać tego rodzaju doznań, a jeśli one nie nadchodzą, wówczas tym bardziej za nimi tęsknią. Wielu scjentologów twierdzi, że doświadczyło „eksterioryzacji”, czyli poczucia, że przebywa się poza własnym ciałem. Jeśli ludzka świadomość potrafi się odłączyć od fizycznego ciała i poruszać się niezależnie od niego, to co nam to mówi o nieśmiertelności? Musimy w takim razie być czymś więcej, czymś innym niż tylko fizycznym wcieleniem – według nauk Hubbarda tak naprawdę jesteśmy „thetanami”, czyli nieśmiertelnymi istotami duchowymi, które mogą mieć nieskończoną liczbę wcieleń. Hubbard twierdził, że mniej więcej połowa osób audytowanych jest w stanie doświadczyć eksterioryzacji; wystarczy, że audytor wyda prostą instrukcję: „Stań metr za swoją głową”[28]. Uwolniony z ograniczeń ciała thetan może podróżować po świecie, okrążać gwiazdy, przechadzać się po Marsie, a nawet tworzyć całkiem nowe światy[29] . Rzeczywistość rozciąga się bowiem znacznie dalej, niż się początkowo zdaje zwykłym ludziom. Ostatecznym celem audytowania jest nie tylko uwolnienie danej osoby od niszczących zjawisk w umyśle, ale też uwolnienie jej od praw rządzących materią, energią, przestrzenią i czasem, które Hubbard obejmował skrótem M EST (matter – energy – space – time)[30]. I tak zresztą są one zaledwie wytworem wyobraźni thetana. Wszechświaty M EST powstały bowiem za sprawą znudzonych thetanów, które je stworzyły, żeby móc w nich figlować i swawolić – w końcu jednak dały się tak dalece pochłonąć rozrywkom, że zapomniały o własnej nieśmiertelnej naturze. Zaczęły się utożsamiać z ciałami, które tylko czasowo zamieszkiwały, i ze wszechświatem, który same przecież stworzyły dla rozrywki. Celem scjentologii jest przypomnienie thetanowi o jego nieśmiertelności i pomoc w wyzbyciu się ograniczeń, które sam sobie narzucił[31] . Paulowi Haggisowi zdarzyło się raz doświadczyć czegoś, co uznał za eksterioryzację. Leżał na kanapie, a potem nagle znalazł się po drugiej stronie pokoju i patrzył na swoje leżące ciało. To doświadczenie przebywania poza ciałem nie było szczególnie spektakularne, potem więc często się zastanawiał, czy aby przypadkiem nie wyobraził sobie tylko całego zdarzenia. Nie miał takiej pewności, jaką posiadali jego koledzy, kiedy opowiadali, że widzieli przedmioty, które mieli za plecami, albo obiekty odległe w czasie i przestrzeni. W roku 1976 w hotelu Manor Paul uzyskał status cleara. Jest to podstawa dla osób pragnących wspiąć się na wyżyny scjentologii. Cała koncepcja pochodzi z Dianetyki, w której Hubbard tłumaczy, że człowiek o tej pozycji „łatwo przystosowuje się do otoczenia, ale również potrafi je zmieniać. […] Reprezentując wysoki poziom moralny i etyczny, ma zarazem ogromną zdolność poszukiwania i doświadczania przyjemności. Wzmagają się pozytywne cechy osobowości: jest twórczy i konstruktywny”[32] . Pośród wielu innych cech, osobę taką charakteryzuje bezbłędna pamięć oraz zdolność przeprowadzania operacji umysłowych z niespotykaną prędkością; jest mniej podatna na choroby oraz wolna od wszelkich nerwic, kompulsji, stłumień oraz dolegliwości psychosomatycznych. Hubbard podsumowuje to następująco: „Dianetyczny stan Cleara ma się do jednostki powszechnie uznanej za normalną jak jednostka normalna do osobnika poważnie chorego psychicznie”[33] . Paul Haggis był clearem numer 5925. Jak sam przyznaje, „nie wywróciło to mojego życia do góry nogami. Nie miałem poczucia: »O rany! Potrafię fruwać!«”. Na każdym poziomie zaawansowania zachęcano go, żeby zapisał swoją „historię sukcesu” i opowiedział w niej, jakie skutki przyniosło przebyte szkolenie. Czytał już wiele podobnych historii napisanych przez innych scjentologów i miał poczucie, że są one mocno przesadzone, tak jakby autorzy mieli na uwadze ocenę, jaką wystawią im „strażnicy bram”, dysponujący mocą dopuszczania uczniów do kolejnych poziomów wtajemniczenia. „Most ku całkowitej wolności” to niekończąca się podróż (nieco mylący w tej scjentologicznej metaforze jest fakt, że idąc po moście, adept przemieszcza się „coraz wyżej”, a nie do przodu, na drugą stronę). Paul szybko przechodził przez kolejne, zaawansowane stopnie wtajemniczenia. Stał się „thetanem operacyjnym” (Operating Thetan, czyli OT )[34] . Termin ten według nauk Hubbarda oznacza kogoś, kto „potrafi panować nad rzeczywistością i funkcjonować bez fizycznego wsparcia i pomocy”. Artykuł wstępny z wydanego w roku 1958 numeru scjentologicznego pisma „Ability” zawiera informację, że „wedle wszelkich dostępnych źródeł ani Budda, ani Jezus Chrystus nie weszli na poziom OT – znajdowali się ledwie odrobinę ponad stanem clear”[35] . W momencie, gdy Paul wstąpił do Kościoła, było w nim siedem poziomów thetanów operacyjnych. Jakiś czas temu do sieci wyciekły wewnętrzne dokumenty organizacji, pośród których znajdują się odręcznie napisane instrukcje Hubbarda dotyczące poziomu pierwszego; zawierają one trzynaście ćwiczeń umysłowych mających pozwolić adeptom dostroić się do wchodzenia w związki z innymi ludźmi. Wskazówki dla poziomu OT I są tak niejednoznaczne, że trudno byłoby stwierdzić, czy komuś faktycznie udało się je wypełnić, czy nie. Przykładowo: „Obserwuj kilka dużych i kilka małych męskich ciał, aż osiągniesz zrozumienie”. Lub: „Usiądź w miejscu, z którego będziesz mógł dyskretnie obserwować jakąś grupę ludzi. Zwracaj uwagę na osoby i obiekty, którymi nie jesteś. Powtarzaj, aż osiągniesz zrozumienie”[36]. Chodzi w tym wszystkim o to, żeby zaznajomić się z własnym środowiskiem z punktu widzenia cleara. Na drugim poziomie, OT II, scjentolodzy próbują wymazać „implanty” z poprzednich wcieleń, które utrudniają czynienie postępów w obecnym życiu. Dokonuje się tego poprzez ćwiczenia i wizualizacje, które mają na celu dogłębne zbadanie przeciwstawnych sił. „Śmiech pochodzi z tylnej połowy, a spokój z przedniej połowy, równocześnie. Potem zamieniają się miejscami. Odczuwa się wówczas całkowitą rozbieżność przeżyć. Sztuka polega na tym, żeby poczuć oba bieguny jednocześnie. Zwykle zwala to człowieka z nóg”[37]. Wraz z wejściem na każdy z kolejnych poziomów wstępuje się do coraz bardziej elitarnego bractwa duchowego. Paul nie odczuwał szczególnie silnych reakcji na zadawany mu materiał, być może dlatego że nie spodziewał się wyjątkowo głębokich przeżyć. Wszyscy zresztą wiedzieli, że prawdziwe rewelacje pojawiają się dopiero na poziomie OT III. Hubbard nazywał ten poziom Ścianą Ognia. „Materiał zawarty w tym obszarze jest szalenie niebezpieczny; został tak starannie ułożony, że każdy, kto odkryje jego prawdziwą istotę, zginie” – tłumaczył Hubbard w roku 1967. – „Tak więc w styczniu i lutym ciężko chorowałem i niemal straciłem obecne ciało, jakoś jednak udało mi się z tego wybrnąć, zdobyć ten materiał i przeżyć. Jestem przekonany, że byłem pierwszą osobą w historii, która przeżyła własną próbę zdobycia tego materiału”[38]. Pod koniec lat siedemdziesiątych tajemnice związane z kolejnymi poziomami OT były dostępne tylko bardzo elitarnemu gronu. Nie było wówczas internetu, a poufne scjentologiczne instrukcje nie ukazywały się drukiem ani nie trafiały na rozprawy sądowe. Scjentolodzy wyczekiwali momentu inicjacji na poziom OT III z ogromną ciekawością i podekscytowaniem. Kandydaci do wstąpienia na ten poziom musieli uzyskać specjalne zaproszenie – ostrzegano ich, że przerabiany tam materiał może poważnie zaszkodzić osobie nieprzygotowanej na jego przyjęcie, a nawet ją uśmiercić. Odgórnie narzucona niedostępność tylko potęgowała aurę tajemniczości i poczucie uczestniczenia w niesamowitej przygodzie. Z perspektywy czasu można się przyjrzeć tej istotnej chwili i rozważyć wszystkie za i przeciw, na podstawie których Paul Haggis podjął decyzję o pozostaniu w Kościele. Bynajmniej nie zniechęcał go fakt, że wiele osób wyśmiewało tę religię. Przeciwnie, upajał się poczuciem, że należy do napiętnowanej mniejszości – dzięki temu czuł solidarność z innymi marginalizowanymi grupami. Główną przeszkodą stojącą na drodze wiary był jego wrodzony sceptycyzm; szczycił się swoją przekorą, nigdy więc na przykład nie przyszłoby mu do głowy, żeby wstąpić do Kościoła baptystów czy powrócić do katolicyzmu – po prostu kompletnie go to nie interesowało. Wiara jako taka nie przemawiała do jego intelektu. Natomiast scjentologia wydawała mu się czymś egzotycznym i kuszącym. Wprawdzie trudno mu było pojąć niektóre co dziwaczniejsze koncepcje, ale Paul nie miał wątpliwości, że kilka lat audytowania przyniosło mu bardzo konkretne korzyści i że w wyniku przebytych kursów jego umiejętności komunikacyjne ogromnie się poprawiły. Nie była mu do tego potrzebna „wiara” w scjentologię, religia ta sprawdziła się jednak w dziedzinach, które były dla niego ważne. Proces wtajemniczenia dokonywał się stopniowo, tak więc z czasem łatwiej mu było przyjąć koncepcje, które początkowo zapewne uznałby za szokujące. Kiedy tylko na „moście ku całkowitej wolności” natykał się na coś, co trudno mu było pojąć, wmawiał sobie, że na następnym poziomie wszystko stanie się zrozumiałe. Scjentologia stanowiła część jego środowiska – zapuściła w Hollywood korzenie, podobnie jak on. Jego pierwsze zlecenia na pisanie scenariuszy pojawiły się dzięki scjentologicznym
kontaktom. Mocno zaangażowana w organizację była jego żona, a także jego siostra Kathy. Krąg jego przyjaciół skupiał się wokół Kościoła. Paul zaszedł już na tyle daleko, że podświadomie czuł, jak bardzo zagrożone byłyby wszystkie jego relacje z ludźmi, gdyby postanowił zejść z tej ścieżki. Co więcej, zainwestował w nią sporą część swoich dochodów. Krótko mówiąc, aż się chciało wierzyć. Nie mógł się też doczekać, kiedy pojawią się u niego szczególne umiejętności, o których wciąż rozprawiali inni adepci kroczący po „moście”. Choć Hubbard wyraźnie zaznaczał, że osoby na poziomie OT nie powinny wykorzystywać uzyskanej mocy do „salonowych sztuczek”[39] , to pismo „Advance!”, adresowane do zaawansowanych scjentologów, zawierało cały dział zatytułowany Zjawiska OT, w którym członkowie Kościoła relacjonowali swoje doświadczenia związane z jasnowidzeniem lub innymi paranormalnymi umiejętnościami. Można się było z niego dowiedzieć, że osoby te nie musiały czekać na kelnerów, którzy natychmiast sami do nich podchodzili, ani szukać miejsc parkingowych, które w magiczny sposób pojawiały się tam, gdzie były potrzebne. „Zauważyłam, że moja złota rybka poczerwieniała i była cała w guzach – pisze jedna z członkiń Kościoła. – Mój mąż Rick powiedział, że widział już takie objawy u rybek i że nie da się tego wyleczyć”. Następnie autorka listu opisuje, jak wykorzystała swoje nowe umiejętności do tego, by w ową rybkę „wpuścić strumień energii”, „aż nastąpiło wielkie rozerwanie materii. Na tym skończyłam, a gdy tego wieczoru wróciłam do domu, rybka była całkiem uleczona”. Relacja kończy się następującą konkluzją: „To było wielkie zwycięstwo – moje i tej rybki. Nie byłoby ono jednak możliwe, gdyby nie techniki opracowane przez L. Rona Hubbarda”[40] . Nawet jeśli tego rodzaju efekty pojawiały się w sposób przypadkowy i trudny do powtórzenia, osobom, które ich doświadczały, życie nagle wydawało się pełne nowych możliwości. Miały poczucie, że weszły w sferę transcendencji, gdzie umysły potrafią się ze sobą komunikować na znaczną odległość, pragnienia i zamiary mają realny wpływ na obiekty materialne lub powodują, że ludzie nieświadomie spełniają rozkazy przekazane im telepatycznie, i gdzie objawiają się duchy pochodzące z innych epok lub nawet innych światów. „Thetan potrafi wytworzyć znaczny ładunek elektryczny, na tyle duży, żeby móc kogoś dość poważnie porazić, wyłupić mu oczy lub przeciąć go na pół” – pisze Hubbard[41] . Ostrzega przy tym, że dla poziomu OT nawet zwyczajne działania mogą stanowić źródło wielu niespodziewanych dylematów: „Jak odebrać telefon, jeśli jest się OT ? – pyta w jednym z wykładów. – Załóżmy, że zdenerwujesz się na kogoś po drugiej stronie linii. I nagle trach! I to by było na tyle, jeśli chodzi o bakelitowy telefon – albo jako obłok kurzu rozpłynie się w powietrzu, albo zacznie skapywać na podłogę”[42]. Żeby uniknąć niszczenia telefonów tą tajemniczą siłą, OT powinien więc sobie ustawić pewne automatyczne działania, tak aby nie musiał sam sięgać po słuchawkę. „Dzwoni telefon, po czym wyskakuje w powietrze, a OT mówi. Innymi słowy, dzięki mimowolnej intencji, telefon wisi w powietrzu”[43]. Obietnica posiadania takiej mocy musiała być niesamowicie kusząca. Paul Haggis udał się z pustą aktówką w dłoni do budynku Advanced Organization w Los Angeles, gdzie przechowywano materiały dla poziomu OT III. Wyznaczony opiekun podał mu szarą kopertę. Paul zamknął ją w aktówce, którą miał przymocowaną do ręki. Następnie wszedł do odpowiednio zabezpieczonego gabinetu i zaryglował za sobą drzwi. W końcu otrzymał szansę, aby sprawdzić największe tajemnice wybranej przez siebie religii. Miały się one wyłonić z kilku stron napisanych odręcznie przez Hubbarda. Po kilku minutach wrócił do opiekuna. – Nie bardzo rozumiem – powiedział. – Potrafisz odczytać słowa? – Potrafię, ale nie rozumiem. – Wróć i przeczytaj to raz jeszcze – zaproponował opiekun. Paul zastosował się do zalecenia. Po chwili wrócił i spytał: – To jakaś metafora? – Nie – odpowiedział opiekun. – Te słowa znaczą to, co znaczą. Wykonaj zadania opisane w tekście. „Może to sprawdzian, czy nie jestem wariatem? – pomyślał Paul. – Jeśli w to uwierzysz, wówczas automatycznie wylatujesz z Kościoła”. Rozważył taką ewentualność. Kiedy jednak ponownie przeczytał tekst, utwierdził się tylko w swoim pierwszym wrażeniu: „To jakieś szaleństwo”.
2 Źródło Pomimo wielu rozbieżności między legendą Hubbarda a jego prawdziwym życiem, niewątpliwie był on fascynującym człowiekiem: odkrywcą, autorem bestsellerów, a także założycielem religii znanej na całym świecie. Wskutek zażartego sporu co do jego biografii, jaki toczy się między scjentologami a ich przeciwnikami, powstały dwa mocne archetypy: najważniejszej osoby w historii ludzkości oraz największego oszusta na świecie. Zresztą sam Hubbard też oscylował między tymi dwiema skrajnościami, bez przerwy przerysowując swoje rzeczywiste osiągnięcia, a tym samym wystawiając się na łatwe ataki swoich krytyków. Żeby jednak uznać go za zwykłego oszusta, trzeba by całkiem pominąć jego dość złożony charakter, dzięki któremu potrafił ludzi oczarować, zarazić własną wizją i wciągnąć w świat swoich wyobrażeń – w końcu przecież nie bez powodu zyskał tysiące wyznawców i miliony czytelników. Trzeba by również pominąć dorobek jego życia, czyli misternie dopracowaną epistemologię, która zdołała wciągnąć w swoje sidła tak wiele osób – w tym również, co najważniejsze, samego Hubbarda. Lafayette Ronald Hubbard urodził się w miejscowości Tilden w stanie Nebraska w 1911 roku. Był uroczym, radosnym dzieciakiem o szarych oczach i z czupryną w kolorze marchewki. Jego ojciec Harry Ross „Hub” Hubbard spotkał swoją przyszłą żonę Ledorę May Waterbury, kiedy odbywał służbę w marynarce. Jego wybranka studiowała w mieście Omaha – zamierzała zostać nauczycielką. Pobrali się w 1909 roku. Gdy dwa lata później narodziło się ich jedyne dziecko (w rodzinnej miejscowości matki Rona, dokąd przyjechała przed porodem), Hub zdążył już zakończyć służbę i podjąć pracę handlowca w Kansas City. Gdy Ron miał dwa lata, rodzina przeprowadziła się do miejscowości Helena, stolicy stanu Montana – miasta założonego w okresie gorączki złota, które słynęło na całym Zachodzie USA z licznych milionerów i prostytutek. Hub dostał posadę kierownika miejscowego teatru, który – choć nazywał się Family Theatre – mieścił się w budynku zajmowanym również przez dwa burdele[44]. Mały Ron uwielbiał oglądać gościnne występy wodewilowe – w końcu jednak Family Theatre zakończył działalność, ponieważ w mieście otwarto znacznie większy teatr. Dziadkowie Rona od strony matki mieszkali stosunkowo blisko, w innej miejscowości w stanie Montana. Lafayette Waterbury był weterynarzem i uznanym jeźdźcem. Miał bzika na punkcie swojego rudego wnuka[45] . Hubbard przechwalał się później, że już jako trzyipółlatek potrafił jeździć konno[46] . Równie wcześnie miał też nauczyć się czytać, a według materiałów rozpowszechnianych przez Kościół Scjentologii, „wkrótce zaczytywał się klasyką, w tym licznymi dziełami na temat filozofii Zachodu, perłami literatury angielskiej oraz – co istotne – esejami Sigmunda Freuda”[47] . Gdy w roku 1917 Stany Zjednoczone przystąpiły do I wojny światowej, ojciec Hubbarda postanowił ponownie zaciągnąć się do marynarki, a matka otrzymała pracę w jednym z urzędów stanowych. Wraz z sześcioletnim Ronem przeprowadziła się do swoich rodziców, którzy niewiele wcześniej kupili dom w tym samym mieście. Po zakończeniu wojny Hub postanowił dalej służyć w marynarce, tak więc dla całej rodziny nadszedł czas ciągłych podróży związanych z wojskowym trybem życia. Rodzice Rona byli metodystami[48] . Jak później zauważył sam Hubbard, „wielu członków mojej rodziny, w których otoczeniu dorastałem, było żarliwymi chrześcijanami; mój dziadek był zaś żarliwym ateistą”[49] . Ron wybrał własną drogę, znacznie bardziej ekscentryczną. Przez całą młodość fascynowali go szamani i czarownicy. Twierdził, że jeszcze w dzieciństwie zawarł braterstwo krwi z Czarnymi Stopami z Montany, za sprawą starego szamana zwanego Old Tom Madfeathers. Utrzymywał też, że Old Tom ukazywał swoją magiczną moc, wyskakując z pozycji siedzącej na pięć metrów w górę, a następnie przysiadając na czubku swojego tipi. Oto jak Ron podsumowywał te doświadczenia: „Już dawno temu przekonałem się, że człowiek posiada pewne ograniczenia co do tego, w co jest w stanie uwierzyć, a jeśli nie wytrzymują one konfrontacji z rzeczywistością, wówczas jest to dla niego wielkie wyzwanie”[50]. Według Hubbarda bardzo znaczącym momentem jego życia była daleka podróż morska, którą odbył w roku 1923 – ponad dziesięć tysięcy kilometrów ze Seattle przez Kanał Panamski aż do Waszyngtonu, dokąd przeniesiono jego ojca. Jednym ze współpasażerów statku był komandor Joseph C. „Snake” Thompson[51], należący do służb medycznych amerykańskiej marynarki wojennej. Ten neurochirurg, przyrodnik i były szpieg zrobił na młodym Ronie ogromne wrażenie. „Był bardzo niedbały – wspominał później Hubbard. – Zasypiał, czytając książkę, a kiedy się budził, jak gdyby nigdy nic, wstawał i nie zawracał sobie głowy prasowaniem czy zmianą ubrania. No i w wojsku zazwyczaj niespecjalnie go lubili. […] Ale za to osobiście przyjaźnił się z Sigmundem Freudem. […] Gdy spotkał mnie, osobę całkiem bezbronną, nie mając zbyt wiele do roboty na tym wielkim statku podczas długiego rejsu, zaczął mnie urabiać”[52]. Thompson bez wątpienia zabawiał młodego Rona opowieściami o swoich przygodach szpiega na Dalekim Wschodzie. Znał świetnie japoński, wychowywał się bowiem w Japonii, gdzie jego ojciec był misjonarzem. W początkowym okresie służby wojskowej znaczną część czasu spędził, przemierzając Azję oficjalnie w charakterze herpetologa, lecz tak naprawdę pracował dla wywiadu (zbierał kluczowe informacje i kreślił potencjalne linie ataku). „Największe wrażenie zrobił na mnie jego kot imieniem Psychol – wspominał później Hubbard. – Miał zakrzywiony ogon, co samo w sobie wystarczy, żeby przykuć uwagę młodego człowieka. Potrafił też jednak robić różne sztuczki. A Thompson z miejsca zaczął mnie uczyć, jak tresować koty. Było to jednak zajęcie tak czasochłonne, wymagające tyle cierpliwości, że aż do dziś nie zabrałem się do tresury żadnego kota. Nieuchronnie oznaczałoby to czekanie, aż kot coś zrobi, żeby go potem pochwalić. Ale żeby czekać, aż coś zrobi kot imieniem Psychol…”. Jedną z maksym Thompsona było: „Jeśli coś nie jest prawdą dla ciebie, to nie jest to prawdą”. Powiedział młodemu Ronowi, że są to słowa Siddharthy Gotamy, znanego jako Budda. Zrobiły one na chłopcu ogromne wrażenie. „Jeśli jest na świecie ktoś, kto postanowił, że będzie wierzył, w co zechce, a odrzuci to, w co uwierzyć nie może, jestem nim właśnie ja” – pisał. Thompson wracał właśnie z Wiednia, dokąd został wysłany służbowo, żeby pobierać nauki u samego Freuda. „Byłem zwykłym dzieciakiem, a że komandor Thompson nie miał własnego syna, świetnie się dogadywaliśmy – wspomina Hubbard w jednym ze swoich wykładów. – Nie wiem, po co sobie umyślił, żeby wbić mi do głowy nauki Freuda, ale czynił to wytrwale. Chciałem nawet pójść dalej tą drogą, miałem na to wielką ochotę, nie dostałem jednak takiej możliwości. Ojciec […] powiedział: »Synu, zostaniesz inżynierem«”[53]. Thompson przymierzał się właśnie do publikacji swojego przeglądu literatury psychoanalitycznej w piśmie „United States Naval Medical Bulletin”; niewykluczone, że właśnie nad tym pracował podczas podróży do Waszyngtonu. Z pewnością inspirował się wywodami przedstawionymi w tym artykule, kiedy przekazywał Hubbardowi podstawy teorii Freuda. „Człowiek posiada dwa podstawowe instynkty: instynkt przetrwania oraz instynkt przedłużania gatunku – pisał Thompson. – Najważniejszym uczuciem towarzyszącym instynktowi przetrwania jest głód, natomiast jedyną emocją służącą przedłużeniu gatunku jest libido”. Jak dalej tłumaczy, psychoanaliza jest „techniką” odkrywania nieuświadomionych źródeł motywacji, które szkodzą zdrowiu lub szczęściu jednostki. W momencie, gdy pacjent zrozumie motywy swojego neurotycznego zachowania, jego symptomy automatycznie znikną. „To odkrywanie ukrytej motywacji nie polega jedynie na wyjaśnieniu pacjentowi mechanizmów rządzących jego losem. Zrozumienie pochodzi z analizy wolnych skojarzeń, po której następuje racjonalna synteza”[54]. Wiele z tych myśli zostało wbudowanych w koncepcje przedstawione w Dianetyce, dziele stanowiącym podstawę filozofii natury ludzkiej Hubbarda – na tej bazie powstała później scjentologia. W roku 1927 ojca Hubbarda wysłano na wyspę Guam. Pojechała z nim żona, a synem pod ich nieobecność opiekowali się dziadkowie. Jak na niezmordowanego gawędziarza, jakim okazał się później Hubbard, niezmiernie rzadko wspominał o rodzicach – niemal całkowicie wymazał ich ze swojej biografii. Gdy opowiadał o sobie, zdawał się kreślić żywot sieroty, który musiał samotnie kroczyć przez świat, aby znaleźć sobie w nim miejsce. Jak wspominała później jedna z kochanek Rona, opowiadał jej, że jego matka była dziwką i lesbijką oraz że zastał ją kiedyś w łóżku z inną kobietą. „Nigdy nie miałam pewności, w co mu wierzyć” – dodała kochanka[55]. Hubbard dwukrotnie odwiedził rodziców na wyspie Guam. Podczas jednej z podróży zahaczył też o Chiny, gdzie miał rzekomo rozpocząć swoje badania nad duchowością Wschodu, spotkawszy tam czarowników i świętych mędrców. Według opowieści rozpowszechnianych przez Kościół Scjentologii, „stawił czoła morskim tajfunom na pokładzie szkunera, aż w końcu wylądował na wybrzeżu Chin. […] Następnie ruszył w głąb kraju, żeby w końcu zapuścić się do trudno dostępnych buddyjskich klasztorów”[56]. Obserwował tam mnichów medytujących „całymi tygodniami”[57]. Gdziekolwiek się udał – głosi opowieść – nastoletni Ron zadawał sobie podstawowe pytanie: „Dlaczego? Dlaczego ludzkość doświadcza tak wielu nieszczęść i cierpień? Dlaczego człowiek, pomimo całej swojej starożytnej wiedzy i mądrości zebranych w uczonych księgach i świątyniach, nie zdołał rozwiązać tak podstawowych problemów jak wojna, szaleństwo i rozpacz?”[58]. W rzeczywistości w dziennikach Hubbarda z tego okresu nie ma takich filozoficznych problemów. Jego podróż do Chin, zorganizowana przez organizację YM CA [59] trwała zaledwie dziesięć dni. Towarzyszyli mu rodzice, choć w dziennikach nie ma o nich wzmianki. Owszem, spotykał czasem mnichów, o których pisał, że skrzeczą jak ropuchy. Z jego zapisków bije światopogląd młodego imperialisty, który z niezrozumiałych powodów obserwuje egzotyczną, nieznaną sobie kulturę z pozycji autorytetu. „Dla Chińczyka największą przeszkodą na drodze do rozwoju jest jego własna natura” – pisał Hubbard, płynąc z Chin na wyspę Guam. „Z Chinami jest jeden problem: strasznie tam dużo żółtków”[60]. Z dzienników tych wyłania się też portret nastoletniego pisarza, który przymierza się do przyszłej kariery, tworząc zestawienia pomysłów na kolejne fabuły. Przykładowo: „Młody Amerykanin w Indiach organizuje oddziały wojskowe na potrzeby rozmaitych radżów. Dalej następują typowe zwroty akcji”. Albo: „Historia miłosna. Bohater udaje się do Francji. W Marsylii spotyka świetną babkę”. Trochę niepewnie próbuje odnaleźć własny głos: Rex Fraser wjechał na wzgórze, nasunął głębiej kapelusz na głowę, żeby nie zwiał mu go wiatr, i zmrużył oczy, patrząc na położone w dole skupisko niewykończonych domków. – A więc to jest właśnie Montana City – powiedział do swojego konia. Jesienią 1930 roku Hubbard rozpoczął studia inżynierskie na Uniwersytecie George’a Washingtona. Nie uczył się najlepiej, miał trudności z zaliczeniem języka niemieckiego
i rachunków, ale za to doskonale sobie radził na zajęciach dodatkowych. Zaczął pisywać do uniwersyteckiej gazetki, a ponadto na łamach powstałego na uczelni pisma literackiego mógł publikować swoje pierwsze opowiadania. Został też przewodniczącym klubu szybowcowego (jego licencja pilota miała numer 385[61], co pokazuje, jak świeża była to wówczas moda). Zdobycie tytułu inżyniera najwyraźniej stanowiło przy tym wszystkim cel drugorzędny, czego wyrazem były trudności z zaliczeniem wielu przedmiotów. We wrześniu 1931 roku Hubbard i jego przyjaciel Philip „Flip” Browning zrobili sobie kilka tygodni wolnego, żeby przemierzać Środkowy Zachód dwupłatowcem Arrow Sport. „Starannie zawinęliśmy wszystkie nasze »bagaże«, wyrzuciliśmy gaśnicę, żeby nie tracić na nią koni mechanicznych, załataliśmy dziurę w górnym skrzydle i ruszyliśmy przecinać niebo nad czterema czy pięcioma stanami, za kompas mając jedynie wiatr”[62] – tak opisywał tę wyprawę Hubbard, który w owym czasie używał już przydomku „Flash” [Błysk]. Zapiski z tej przygody, zatytułowane Tailwind Willies [Wiatr w plecy], były jego pierwszą komercyjną publikacją – ukazały się w piśmie „The Sportsman Pilot” w styczniu 1932 roku. W ten sposób rozpoczęła się bezprecedensowa kariera pisarska Hubbarda – wydał więcej książek niż jakikolwiek inny autor w historii (Księga Rekordów Guinnessa z roku 2006 podaje, że były to 1084 tytuły). Wiosną 1932 roku, podczas gdy w USA panował wielki kryzys, Hubbard rozpoczął przedsięwzięcie stanowiące poniekąd przedsmak jego późniejszych wyczynów. Na kilku kampusach uniwersyteckich rozwiesił ogłoszenia następującej treści: „Poszukiwani młodzi, niepokorni miłośnicy podróży, gotowi wyruszyć na Karaibską Wyprawę Filmową. Koszt uczestnictwa to dwieście pięćdziesiąt dolarów, płatnych w porcie w Baltimore przed rozpoczęciem wyprawy. Kandydaci muszą być: zdrowi, niezawodni, zaradni, pomysłowi i śmiali. Bywalcom salonów i turystom dziękujemy”[63]. Cele wyprawy były doniosłe i dość liczne – przede wszystkim nakręcenie filmów dokumentalnych dla Fox Movietone oraz Pathé News, a przy tym poznawanie ulubionych kryjówek karaibskich piratów, jak również rytuałów wudu na Haiti. Istniał też dość nieprecyzyjny plan, żeby „zebrać jakieś eksponaty muzealne”[64]. „Niezależnie od wieku nigdy nie jest łatwo rozpoznać w kimś przyszłego mesjasza” – pisał dziennikarz James S. Free, który mając dwadzieścia trzy lata, dołączył do ekspedycji młodszego o dwa lata Hubbarda. W trójkę, wraz z Philem Browningiem (tym od wyprawy lotniczej), mieli się dzielić obowiązkami organizatorów. „Nie mogę powiedzieć, żebym potrafił wówczas przewidzieć, że mój partner w tym przedsięwzięciu miał wystarczające ego oraz dość talentu, żeby jakiś czas później stworzyć własną religię” – pisał Free w notatkach zatytułowanych Spotkanie z przyszłym mesjaszem. Hubbard mieszkał wówczas z rodzicami w Waszyngtonie. Free opisuje wizytę u niego: „Ron przedstawił mnie swojej matce, której długie jasnobrązowe włosy zdawały się ciemne w porównaniu z ognistym blaskiem bijącym z twarzy i czupryny jej syna”. Zapiski te stanowią jeden z bardzo niewielu dokumentów obrazujących relacje między Hubbardem i jego matką: „Na jej temat niewiele więcej utkwiło mi w pamięci, poza tym, że – podobnie jak jej mąż kapitan Henry Ross Hubbard – darzyła syna nieskrywanym uwielbieniem i uważała go za młodego geniusza”. Koledzy omówili stan przygotowań do wyprawy. Okazało się, że Phil Browning, który miał być trzecim organizatorem, w ostatniej chwili się wycofał, zdążył jednak załatwić wypożyczenie sprzętu laboratoryjnego z Uniwersytetu Michigan. Hubbard tymczasem negocjował stawki z zawodowym operatorem filmowym, który miał nakręcić rytuały wudu oraz „tego rodzaju dobrze płatne materiały”. Free wystarał się, żeby do wyprawy dołączyło jeszcze ponad dwudziestu uczestników. Hubbard stwierdził, że to powinno zapewnić wystarczające fundusze, żeby ekspedycja mogła ruszyć. Wyprawa od samego początku była jedną wielką katastrofą. Część dziarskich śmiałków w ostatniej chwili się wycofała, niemniej jednak pięćdziesięciu sześciu niedoświadczonych studentów weszło na pokład dość staroświeckiego czterożaglowego szkunera o nazwie Doris Hamlin. Ich wielka przygoda zaczęła się od tego, że statek trzeba było odholować z portu w Baltimore z powodu braku wiatru. I mało brakowało, by na tym wyprawa się skończyła, bo choć holownik ze wszystkich sił pruł ku otwartemu morzu, to statek wciąż był przycumowany do nabrzeża[65] . Kiedy wreszcie udało się wypłynąć na wody Atlantyku, żaglowiec albo kołysał się bez ruchu na gładkiej tafli morza, albo podskakiwał na wzburzonych falach. Groty porwały się podczas szkwału, gdy ekspedycja zmierzała ku wyspie Saint Thomas. Uczestników dręczyła choroba morska. W każdym porcie wyprawę opuszczało kilku zniechęconych członków załogi. Jedyny film, jaki nakręcono, przedstawiał średnio ciekawą walkę kogutów na Martynice. Szybko stało się jasne, że ekspedycji skończyły się fundusze[66] . Nie było już mięsa ani owoców, a wkrótce uczestnicy musieli sami kupować sobie żywność w portach. Hubbardowi zabrakło pieniędzy na opłacenie zawodowych członków załogi: kapitana, pierwszego oficera i kucharza – zaproponował więc uczestnikom kupno udziałów w ekspedycji, a u części z nich się zadłużył. W ten sposób zebrał jakieś siedemset lub osiemset dolarów, które pozwoliły mu opuścić Bermudy – zaraz potem jednak statek utknął na cztery dni na Morzu Sargassowym[67]. Pewnego wieczoru po dość skromnej kolacji George Blakeslee, który pełnił funkcję fotografa wyprawy, uznał, że ma dość. Jak zapisał w dzienniku, „zawiązałem pętlę na linie, a wszyscy zrozumieli, o co mi chodzi. Zrobiliśmy więc kukłę Hubbarda i zawiesiliśmy ją na wancie. Na głowie zawiązaliśmy jej czerwoną szmatkę z napisem »Nasz rudowłosy ___!«”[68] . Po tym incydencie Hubbard wolał nie opuszczać swojej kajuty. Wściekły kapitan zatelegrafował do właścicieli żaglowca, żeby przesłali mu fundusze na drogę powrotną, po czym zawrócił szkuner do Baltimore, a po zakończeniu ekspedycji określił ją jako „najgorszy i najbardziej nieprzyjemny rejs w życiu”[69]. Gdy „pechowy statek” (jak go określiła lokalna prasa) zawinął do rodzimego portu, Hubbarda nie było już na pokładzie. Ostatni raz widziano go w Puerto Rico, gdzie się cichaczem oddalił, taszcząc swoje dwie walizki. W pewnym sensie Hubbard podczas tej wyprawy (którą podsumował jako „wspaniałą przygodę”[70] ) odkrył swój potencjał. To właśnie wtedy po raz pierwszy ujawniło się jego uwielbienie dla sztuki filmowej (mimo że właściwie nie nakręcono żadnego filmu). Choć wielu uczestników zrezygnowało, wykazał godną pozazdroszczenia zdolność przekonania innych do wsparcia go w przedsięwzięciu, które od początku miało dość chwiejne podstawy. A przecież całe swoje przyszłe życie miał spędzić na pozyskiwaniu ludzi – zwłaszcza młodych – do romantycznych, nieprzemyślanych projektów, w tym wypraw morskich, podczas których nie dosięgały go macki organów sprawiedliwości. To wtedy właśnie zaczął budować swój wizerunek charyzmatycznego przywódcy. Skala jego przyszłego przedsięwzięcia jeszcze się nie rysowała, nawet dla niego samego, jednak najwyraźniej podczas Karaibskiej Wyprawy Filmowej ujrzał w sobie odkrywcę, żeglarza, filmowca oraz przywódcę – choć wtedy w każdej z tych dziedzin poniósł sromotną klęskę. Miał nieuleczalną skłonność do ignorowania oczywistych sygnałów porażki oraz do wyciągania ze swoich doświadczeń wniosków, które innym ludziom wydawałyby się mało racjonalne, albo wręcz dziwaczne. Z czasem nabrał zwyczaju – być może nieświadomie – wypełniania mitologią luki powstałej między rzeczywistością a własną jej interpretacją. Na tym właśnie opierał się jego rzekomy „geniusz” – przez wielu zwany szaleństwem. W wieku dwudziestu dwóch lat Hubbard ożenił się z Margaret Louise Grubb, starszą od niego o cztery lata miłośniczką latania, którą nazywał Polly. Niedługo wcześniej Amelia Earhart jako pierwsza w historii kobieta odbyła samotny lot przez Atlantyk, co stanowiło ogromną inspirację dla wielu śmiałych dziewcząt. Polly nigdy wprawdzie nie zdobyła licencji pilota, ale trudno się dziwić, że ujęła ją zawadiacka natura Rona i jego opowieści o przygodach w dalekich krajach. Zamieszkali w małym miasteczku w stanie Maryland, w pobliżu rodzinnej farmy Polly. Ron próbował zdobyć pozycję zawodową, pisując do czasopism, dotąd jednak (koniec roku 1933) zaledwie kilka jego artykułów opublikowano. Wkrótce okazało się, że Polly jest w ciąży, tak więc Ron musiał szybko znaleźć jakiś sposób na utrzymanie rodziny. Amerykańskie określenie „pulp fiction” (oznaczające beletrystykę raczej niskich lotów) wzięło się od kiepskiej jakości papieru („pulp”), na którym drukowano tanie pisemka o jaskrawych okładkach, cieszące się ogromną popularnością w Ameryce za czasów wielkiego kryzysu (przykładowe tytuły tych pism to: „Dziwne opowieści”, „Czarna maska”, „Galeon”, „Magiczny dywan”). Honoraria pisujących tam autorów były bardzo mizerne – standardową stawką był cent za słowo. Żeby zadrukować swoje sto dwadzieścia osiem stron, każde z tych pisemek potrzebowało sześćdziesięciu pięciu tysięcy słów[71]. A jako że przykładowo w roku 1934 w kioskach z gazetami piętrzyło się w sumie sto pięćdziesiąt różnych tygodników, dwutygodników i miesięczników, na zapełnienie ich potrzeba było stu dziewięćdziesięciu pięciu milionów słów rocznie. Wielu znanych pisarzy zaczynało swoje kariery właśnie od dostarczania pożywki dla tej wygłodniałej bestii (należeli do nich Dashiell Hammett, H. P. Lovecraft, Erle Stanley Gardner, Raymond Chandler, Ray Bradbury czy Edgar Rice Burroughs). „Papkowata literatura” wyhodowała gatunki, które nie były może zupełnie nowe, ale nigdy dotąd nie ukazywały się tak jawnie i w takiej ilości. Doświadczenia życiowe Hubbarda wydawały się idealnie odpowiadać potrzebom takich opowieści. Jego pierwsze tego typu opowiadanie, zatytułowane Zielony bóg i opublikowane w piśmie „Thrilling Adventures” [Fascynujące przygody] w roku 1934, przedstawia losy oficera marynarki służącego w wywiadzie (być może wzorowanego na postaci Snake’a Thompsona): wpada on w ręce Chińczyków, którzy go torturują i w końcu grzebią żywcem. Opublikowany w piśmie „Cowboys Stories” [Historie kowbojskie] utwór Może dlatego… to pierwsze z czterdziestu siedmiu opowiadań Hubbarda osadzonych na Dzikim Zachodzie, w których zapewne korzystał ze wspomnień z dzieciństwa spędzonego w Montanie. Wkrótce zaczął pisać również o łodziach podwodnych oraz o zombie, a także umieszczać akcję w Rosji czy Maroku. Tak naprawdę liczyła się tylko dobra fabuła, a niesamowita inwencja Hubbarda potrafiła nadać opowieściom barw. Żeby odnieść sukces w tym gatunku, trzeba pisać szybko i z fantazją, a to akurat przychodziło mu bez trudu. Według szacunków Kościoła Scjentologii w latach 1934–1936 produkował około stu tysięcy słów miesięcznie[72] . Pisał (na maszynie) tak szybko, że ze względu na oszczędność czasu zaczął używać papieru pakowego w rolkach[73]. Po ukończeniu opowiadania za pomocą linijki odrywał zapisaną część, po czym wysyłał ją do wydawcy. Ponieważ pisma chciały mieć w każdym numerze tylko po jednym tekście danego autora, Hubbard tworzył pod różnymi pseudonimami – występował między innymi jako Mr Spectator, kapitan Humbert Reynolds, Rene Lafayette czy Winchester Remington Colt. Przez lata zebrało się ze dwadzieścia różnych pseudonimów. Mówił, że podczas pisania opowiadań obrazy po prostu „przelatywały mu przez głowę”, starał się więc jak najszybciej zapisać wszystko, co widział oczyma wyobraźni. Był to dla niego prawdziwy wysiłek fizyczny – w toku pracy twórczej bardzo się pocił[74] . Wyznawał filozofię: „brudnopis, czystopis, do widzenia”[75]. 7 maja 1934 roku w Encintas w Kalifornii, dokąd Ron i Polly udali się na urlop, przyszedł na świat ich syn L. Ron Hubbard Junior (którego nazywali Nibs). Dziecko było wcześniakiem i ważyło niewiele ponad kilogram. Ron przerobił szufladę na inkubator, ogrzewany żarówką, Polly zaś karmiła synka zakraplaczem[76] . Dwa lata później w Nowym Jorku Polly urodziła córeczkę Katherine May Hubbard (nazywaną Kay). W 1936 roku rodzina przeniosła się do Bremerton w stanie Waszyngton – w pobliżu mieszkali wówczas rodzice Rona oraz jego dziadkowie ze strony matki. Wszyscy ciepło przyjęli Polly i dzieci. Ronowi powodziło się na tyle dobrze, że mógł kupić niewielką farmę w pobliskim Port Orchard – duży dom i pięć mniejszych domków, trzysta metrów nabrzeża oraz
widok na wulkan Mount Rainier. W liście do swojego najlepszego przyjaciela Russela Haysa (również twórcy taniej beletrystyki, zamieszkałego w Kansas) Hubbard opisywał swoją nową posiadłość jako „najpiękniejsze miejsce, jakie w życiu widział”[77] . Niemniej jednak znaczną część czasu wciąż spędzał w Nowym Jorku, gdzie pielęgnował zawodowe kontakty z dala od żony i dzieci – czasem nie widywał ich przez wiele tygodni. Hubbard marzył o Hollywood, co z czasem zaczęło przypominać długą, choć nieodwzajemnioną miłość. Pomimo wielu starań z fabryki snów otrzymywał tylko „mgliste propozycje”[78] krótkoterminowych kontraktów. „Daję sobie spokój z Hollywood – skarżył się Haysowi. – Mam za mało wdzięku”[79]. W końcu jednak wiosną roku 1937 studio Columbia Pictures nabyło prawa do jednego z opowiadań – na jego podstawie miał powstać serial pod tytułem Tajemnica wyspy skarbów[80]. Hubbard szybko przeniósł się do Hollywood, gdzie miał nadzieję wreszcie zrobić karierę w branży filmowej. (Później twierdził, że pracował tam wówczas przy kilku filmach, w tym przy zaliczanym już do klasyki Dyliżansie z Johnem Wayne’em oraz Niezwyciężonym Billu z Garym Cooperem[81] – jego nazwisko nie pojawiło się jednak w żadnej produkcji poza Tajemnicą wyspy skarbów). W połowie lata był już z powrotem na swojej farmie, a poniesioną klęskę kładł na karb długich godzin pracy, zbyt dużego napięcia oraz „durnych żydowskich producentów”[82]. Hubbard ponownie rzucił się w wir pisania taniej beletrystyki, choć teraz tej jego działalności towarzyszyła już lekka nuta cynizmu. „Nigdy nie twórz postaci, której nie znajdziesz w piśmie, w którym ma się ukazać opowiadanie – radził Haysowi. – Nigdy nie opisuj kogoś nietypowego”. Twierdził, że w tego rodzaju twórczości realizm nie jest żadnym atutem i narzekał, że nigdy nie udało mu się sprzedać opowiadania, które „byłoby w jakikolwiek sposób związane z osobistymi doświadczeniami. […] Rzeczywistość najwyraźniej nie jest w cenie”[83] . 1 stycznia 1938 roku Hubbard doznał objawienia, które miało zmienić całe jego życie – a koniec końców również życie wielu innych ludzi. Podczas zabiegu dentystycznego otrzymał znieczulenie wziewne. „Pod wpływem tego środka musiało dojść u mnie do zatrzymania akcji serca – wspominał. – Czułem się, jakbym spadał na łeb na szyję w szkarłatny wir, i miałem świadomość, że umieram i że ten proces nie należy do przyjemności”[84] . Hubbard uważał, że w tej krótkiej, fantasmagorycznej chwili przez przypadek objawiły mu się tajemnice istnienia. Forrest Ackerman, jego późniejszy agent literacki, relacjonuje słowa Hubbarda, wedle których miał on jako duch unieść się nad fotel dentystyczny, spojrzeć na pozostawione ciało i pomyśleć: „To dokąd teraz?”. Następnie duch pozbawiony ciała zauważył w oddali ogromną, bogato zdobioną bramę, przez którą po chwili przepłynął. Po drugiej stronie odkrył intelektualny szwedzki stół, na którym znajdowało się wszystko, co kiedykolwiek frapowało ludzki umysł – no wiesz: jak to się wszystko zaczęło, dokąd pójdziemy dalej, czy istnieją wcześniejsze wcielenia – a jego duch chłonął te wszystkie ezoteryczne informacje jak gąbka. Po czym nagle usłyszał jakby świst powietrza, a potem głos: „Nie, jeszcze nie! Nie jest jeszcze gotów!”. A następnie poczuł, jakby przyczepiona do niego długa pępowina ciągnęła go z powrotem. Opadł na swoje ciało, otworzył oczy i powiedział do asystentki dentysty: „Przez chwilę nie żyłem, prawda?”. Asystentka była wyraźnie zaskoczona, a dentysta rzucił jej gniewne spojrzenie, jakby miał jej za złe, że zdradziła pacjentowi, co zaszło[85]. Sam Hubbard twierdził, że pamięta głosy, które wołały „Nie pozwólcie, żeby się zorientował!”, gdy wracał do świata żywych. Kiedy ponownie znalazł się w swoim ciele, wciąż jeszcze „pozostawał w kontakcie z czymś nieznanym”. Poczucie, że przez krótką chwilę miał dostęp do boskiej tajemnicy, nie opuszczało go przez jeszcze kilka dni, nie potrafił jednak przywołać całego doświadczenia. „A potem nagle, pewnego ranka, zaraz po obudzeniu, wszystko to do mnie wróciło”[86] . Owładnięty swego rodzaju gorączką, błyskawicznie napisał niewielką książeczkę, którą zatytułował Excalibur. „Dawno, dawno temu, jak podaje autor Baśni z tysiąca i jednej nocy, żył bardzo mądry starzec” – tak rozpoczyna się tekst, lub raczej opublikowane przez Kościół Scjentologii niewielkie fragmenty dzieła, którym organizacja rzekomo dysponuje. Kolejne fragmenty mówią o tym, że mądry staruszek napisał długą i wielce uczoną księgę, martwił się jednak, że napisał zbyt wiele. Poświęcił więc kolejne dziesięć lat życia na skrócenie swojego dzieła, aż stopniało do jednej dziesiątej pierwotnej objętości. Wciąż jednak nie był zadowolony, aż w końcu ograniczył wszystko do jednego wersu, „który zawierał całą ważną dla człowieka wiedzę”, po czym ukrył ten święty wers w niszy w ścianie swojego domu. Wciąż jednak zastanawiał się, czy nie dałoby się jeszcze bardziej wydestylować ludzkiej wiedzy… Załóżmy, że całą mądrość tego świata można by ograniczyć do jednego zaledwie wersu; i załóżmy, że ten wers ma zostać dziś napisany i przekazany tobie. Dzięki niemu będziesz mógł zrozumieć podstawę całego życia i wszelkich starań. […] Istnieje taki wers, wydobyty z gąszczu informacji i udostępniony w postaci kompaktowej, żeby wyjaśniać tego rodzaju rzeczy. Wers ten stanowi filozofię filozofii, a dzięki temu sprowadza temat dociekań do pierwotnego poziomu prostej i bezpretensjonalnej prawdy. Wszelkim życiem kieruje jedno jedyne wskazanie: PRZ ET RWAĆ[87] . Hubbard wysyłał nowojorskim wydawcom pełne entuzjazmu telegramy: zapraszał ich, żeby spotkali się z nim na Penn Station, gdzie sprzeda im manuskrypt dzieła, które zmieni świat. Jak pisał do Polly: „Mam wielką nadzieję, że uda mi się wyryć moje nazwisko na kartach historii tak mocno, że przybierze ono postać legendy, nawet jeśli wszystkie moje książki ulegną zniszczeniu”[88] . Excalibur nigdy jednak nie został wydany, a niektórzy powątpiewają, czy w ogóle powstał. Historie opowiadane później przez samego autora tylko potęgują wrażenie, że jest to dzieło raczej mityczne, a nie faktycznie istniejące. Hubbard twierdził na przykład, że gdy Rosjanie dowiedzieli się, co zawiera książka, zaproponowali mu pieniądze oraz pomieszczenia laboratoryjne, gdzie mógłby dokończyć pracę – a kiedy im odmówił, wykradli kopię manuskryptu z jego pokoju hotelowego w Miami. Tłumaczył też swojemu agentowi, że w końcu postanowił nie publikować tej książki, ponieważ na pierwszych sześciu osobach, które ją przeczytały, zawarta w niej prawda zrobiła tak wstrząsające wrażenie, że doznały pomieszania zmysłów[89] . Opowiadał też, że kiedy ostatni raz zaniósł swoje dzieło do wydawnictwa, recenzent po przeczytaniu manuskryptu przyniósł go do gabinetu naczelnego, położył na biurku, a następnie wyskoczył z okna wieżowca, w którym znajdowało się biuro[90]. Chcąc nie chcąc Hubbard wrócił do pisania taniej beletrystyki. Po pięciu latach natężonej produkcji czuł się jednak wyczerpany i zgorzkniały. Jak sam przyznawał, jego twórczość była „bezwartościowa”. „Nauczyłem się swojego rzemiosła i wypracowałem odpowiednie techniki – pisał do Haysa. – Jednak z powodu lęku wydawców przed realizmem, jak również wskutek ograniczeń wynikających z mojego własnego buntu nie odważyłem się nigdy rozpalić pełnego płomienia; jak dotąd, wciąż wypuszczam tylko smużkę dymu” [91] . Jeszcze w tym samym roku otrzymał propozycję pisania do pisma zatytułowanego „Astounding Science-Fiction” [Zdumiewająca fantastyka naukowa]. Jego redaktorem naczelnym był wówczas dwudziestosiedmioletni John W. Campbell Junior, pod którego wodzą wkrótce miał nastać – nie tylko zdaniem Hubbarda – złoty wiek gatunku science fiction. Jednym z wielu znakomitych młodych pisarzy, którzy znaleźli się w kręgu wpływów Campbella, był Isaac Asimov. W następujący sposób opisywał on wydawcę: „wysoki, potężny mężczyzna o jasnych włosach, haczykowatym nosie, szerokiej twarzy i wąskich wargach, z nieodłączną fifką w zębach”[92]. Campbell był nieznoszącym sprzeciwu piewcą poglądów skrajnej prawicy oraz miłośnikiem wszelkich ekscentrycznych rodzajów pseudonauki – zwłaszcza dotyczących zjawisk paranormalnych. Miał zwyczaj wygłaszać niekończące się monologi, w których często wyrażał mało popularne poglądy (jak na przykład poparcie dla niewolnictwa), po czym zaciekle bronił swoich tez tak długo, aż wymęczeni rozmówcy wycofywali się z pola boju. „Mocno ekscentryczna postać o potężnej sile rażenia”[93] – tak scharakteryzował go brytyjski pisarz Kingsley Amis. Campbell był jednak także skrupulatnym i rzutkim redaktorem, otaczającym swoją pieczą niedoświadczonych pisarzy, jak na przykład Robert A. Heinlein (którego pierwsze teksty ukazywały się właśnie w piśmie Campbella), i czyniącym z nich prawdziwe literackie ikony. Campbell uważał, że fantastyka naukowa to znacznie więcej niż tylko tania rozrywka – dla niego gatunek ten zdradzał cechy prorocze. Jego głębokie przekonanie o szczególnym znaczeniu tego rodzaju literatury nadawało jej swoisty mistyczny urok, do jakiego inne popularne gatunki nie mogły nawet pretendować. W wielu miejscowościach w całym kraju powstawały lokalne gazetki i kluby science fiction, zasilane w większości przez nastoletnich chłopców, których pociągała romantyczna wizja nauki. Niektórzy z nich po latach zostali zresztą liczącymi się naukowcami, choć motorem ich badań były niejednokrotnie koncepcje powstałe w umysłach pisarzy takich jak Heinlein, Asimov czy Hubbard[94]. „Fantastyka naukowa, zwłaszcza w okresie złotego wieku gatunku, miała pewną misję – pisze Hubbard. – A mianowicie, by człowiek sięgnął wreszcie gwiazd”[95]. Siebie samego uważał za osobę doskonale przygotowaną do tego rodzaju twórczości: „Sam miałem za sobą pewne doświadczenie w pracy naukowej; prowadziłem pionierskie badania związane z rakietami i ciekłymi gazami”[96] . Dopiero na polu fantastyki naukowej Hubbard odkrył w sobie wielki talent pisarski. Gatunek ten otworzył przed nim znacznie większe możliwości niż pisanie historii przygodowych i kowbojskich – stanowił też dużo większe wyzwanie intelektualne. Zadaniem pisarza science fiction jest odkrywanie alternatywnych światów i poruszanie istotnych kwestii dotyczących przeznaczenia oraz sensu życia. Chodzi o to, żeby stwarzać taką rzeczywistość, która dla czytelnika będzie czymś zupełnie nowym, ale zarazem wiarygodnym. Zaczyna się od jakiejś hipotezy, a potem rozbudowuje jej konsekwencje logiczne, dodaje szczegóły i zdarzenia, żeby nadać wyimaginowanej strukturze konkretną formę. Pod tym względem science fiction przypomina nieco teologię. Niektóre z najpilniej strzeżonych tajemnic scjentologii pod różnymi postaciami pojawiały się już wcześniej w opowiadaniach Hubbarda. Bez wątpienia umysł swobodnie błądzący po wyimaginowanych światach może być skłonny podejrzewać, że pod powierzchnią zwykłej codzienności kryje się więcej, niż się z pozoru wydaje. Szerokie ramy fantastyki naukowej musiały mieć wpływ na skalę rozważań Hubbarda na temat ludzkiej kondycji. Nie brakowało mu odwagi ani fantazji. Potrafił bez trudu stworzyć skomplikowaną, ale przekonującą rzeczywistość. Czym innym jest jednak wykreować wiarygodny świat, a czym innym – samemu weń uwierzyć. Na tym polega różnica między sztuką i religią. Hubbard prowadził teraz dwa równoległe życia: jedno na farmie w Port Orchard, w otoczeniu rodziców, Polly i dzieci, a drugie w Nowym Jorku, gdzie wynajął mieszkanie na Upper West Side. W mieście zyskał uznanie, na którym tak bardzo mu zależało. Wraz z kolegami ze Stowarzyszenia Amerykańskich Pisarzy często jadał obiady w hotelu Knickerbocker, gdzie opowiadali sobie historie oraz gawędzili z redaktorami. Został też członkiem prestiżowego Klubu Odkrywców, co dodawało nieco wiarygodności chętnie serwowanym przez Hubbarda opowieściom o jego przygodach. „Jako niespełna trzydziestolatek Hubbard był człowiekiem wysokim i dobrze zbudowanym, o rudych włosach, jasnej cerze i długim nosie nadającym jego twarzy wygląd nowego wcielenia Fauna – wspominał później inny pisarz science fiction L. Sprague de Camp. – W swoim nowojorskim mieszkaniu urządził odgrodzony kotarami kącik wielkości budki telefonicznej oświetlony niebieską żarówką, gdzie mógł pracować w szybkim tempie, niczym nierozpraszany”[97] . Ponieważ od żony dzieliła go odległość niemal całego kontynentu, miał liczne okazje zabiegać o względy innych kobiet – co czynił tak otwarcie, że wprawiał tym w zdumienie swoich kolegów pisarzy. Winą za swoje rozbuchanie obarczał Polly. „Z powodu jej fizycznej oziębłości oraz pretensjonalnej sztuczności miałem się już niemal za eunucha – zapisał kilka lat
później w niepublikowanych wspomnieniach (Kościół Scjentologii kwestionuje ich autentyczność). – Kiedy się przekonałem, że mam powodzenie u kobiet, wdawałem się w liczne romanse. Jednak ponieważ nie potrafiłem zaspokoić Polly, zawsze zwracałem przesadną uwagę na odczucia każdej z chwilowych partnerek, przez co sam czerpałem z tych zbliżeń niewiele przyjemności. Miałem objawy nerwicy lękowej, która osłabiała moją naturalną moc”[98]. Jedna z tych „chwilowych partnerek” miała na imię Helen. „Kochałem ją, a ona mnie – zapisał Hubbard. – Sprawa trwałaby znacznie dłużej, gdyby nie dowiedziała się o niej Polly”[99]. Podczas pobytu męża w Port Orchard Polly znalazła zostawione przez niego w skrzynce pocztowej dwa listy do dwóch różnych kobiet. Zabrała je, przeczytała i w ramach zemsty zamieniła koperty, po czym włożyła je z powrotem do skrzynki[100]. Przez jakiś czas po tym zdarzeniu Ron i Polly nie odzywali się do siebie. Wygląda jednak na to, że do roku 1940 zdążyli się pogodzić, popłynęli bowiem razem na Alaskę dziewięciometrowym keczem Magician (czyli „magik”; mówili na niego jednak zdrobniale Maggie). Na kilka miesięcy planowanej nieobecności opiekę nad dziećmi powierzyli rodzinie. Hubbard nadał rejsowi nazwę Ekspedycja Radiowo-Eksperymentalna na Alaskę, dzięki czemu mógł dumnie wywiesić flagę Klubu Odkrywców. Oficjalnym celem wyprawy miało być wykorzystanie nowej technologii radiowej do stworzenia nowych wskazówek nawigacyjnych dla wybrzeża Alaski; kiedy jednak w mieście Ketchikan popsuł się silnik żaglowca, w wywiadzie dla miejscowej gazety Hubbard stwierdził: „nasz cel jest dwojaki: po pierwsze, wygrać zakład, a po drugie, zebrać materiały do powieści o połowie łososia na Alasce”[101] . Jak opowiadał, jego znajomi gotowi byli się założyć, że Magician jest za mały na taką wyprawę, postanowił więc im udowodnić, że się mylą. Podczas kilkutygodniowego przymusowego postoju w Ketchikan związanego z oczekiwaniem na nowy wał korbowy Hubbard zabawiał słuchaczy miejscowego radia opowieściami o swoich przygodach, jak na przykład wytropienie niemieckiego szpiega, którego wysłano na Alaskę po to, aby w razie wybuchu wojny odciął łącza komunikacyjne, lub też złapanie na lasso niedźwiedzia brunatnego, który następnie wgramolił się do łodzi rybackiej naszego bohatera[102] . Gdy w końcu dostarczono wał korbowy, Ron i Polly ruszyli w drogę powrotną. Do domu zawitali na kilka dni przed Bożym Narodzeniem roku 1940, niemal sześć miesięcy po rozpoczęciu wyprawy – podczas której niewiele osiągnęli. Jak jednak oficjalnie głosi Kościół, „przez cały ten czas Ron L. Hubbard poszukiwał odpowiedzi na zagadnienia nurtujące ludzkość”[103]. Kluczowym punktem konkurencyjnych opowieści o życiorysie Hubbarda jest spór co do jego zasług dla amerykańskiej marynarki wojennej podczas II wojny światowej oraz obrażeń, jakie miał wówczas odnieść. Z pewnością marzyła mu się kariera wojskowa, nie zdał jednak egzaminów wstępnych do Akademii Marynarki Wojennej, a do tego został zdyskwalifikowany ze względu na słaby wzrok[104]. Gdy w 1930 roku zapisywał się do rezerwy Korpusu Piechoty Morskiej, całkiem niepotrzebnie skłamał, podając swoją datę urodzenia (dodał sobie dwa lata), co mogło mieć wpływ na jego wcześniejszy (w stosunku do rówieśników) awans do stopnia pierwszego sierżanta. Według adnotacji w oficjalnym rejestrze pozostawał „nieaktywny, z wyjątkiem czynnej służby w okresie szkoleń”. Po roku wystąpił jednak o zwolnienie ze służby, motywując to następująco: „Nie mam dość czasu, żeby móc należycie angażować się w działania pułku”[105] . Jednak kilka miesięcy przed atakiem na Pearl Harbour Hubbard podjął kolejne usilne starania o przyjęcie do marynarki. Zdobył parę rekomendacji; pośród polecających go osób znalazł się kongresman Warren G. Magnuson, który w liście do prezydenta Roosevelta określał „kapitana Hubbarda” jako „znanego pisarza” i „uznanego podróżnika”, który „posiada uprawnienia do pływania na większej liczbie jednostek morskich niż jakikolwiek inny obywatel USA”. Ponadto, „jest czołową postacią w środowisku organizacji literackich, co daje mu wielki potencjał polityczny w skali ogólnokrajowej”. Na koniec kongresman zauważa: „Co ciekawe, nie lubi on rozgłosu wokół własnej osoby”[106] . Pod innym listem polecającym (napisanym zresztą przez samego Hubbarda) podpisał się senator Robert M. Ford z Waszyngtonu: „Pragnę przedstawić jednego z najzdolniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznałem: kapitana L. Rona Hubbarda”[107]. W kwietniu 1941 Hubbard z powodu słabego wzroku po raz kolejny odpadł z rekrutacji po badaniu lekarskim. Kiedy jednak niemieckie okręty podwodne zaczęły atakować amerykańskie statki na północnym Atlantyku, a nawet na wodach przybrzeżnych USA, prezydent Roosevelt ogłosił stan wyjątkowy, w związku z czym niedoskonałości natury fizycznej zeszły na dalszy plan. W lipcu 1941 roku Hubbard został przydzielony do rezerwy marynarki wojennej (w stopniu porucznika). Sam Hubbard twierdzi, że natychmiast wysłano go w bój. Miał znaleźć się na pokładzie niszczyciela USS Edsall, który został zatopiony u północnego wybrzeża Jawy. Cała załoga rzekomo zginęła, jedynie Hubbardowi udało się dostać na brzeg i zaszyć w dżungli. Tam właśnie miał przebywać 7 grudnia 1941 roku, gdy Japończycy przeprowadzili atak na Pearl Harbor. (W rzeczywistości USS Edsall został zatopiony dopiero w marcu 1942 roku). Hubbard opowiadał, że gdy ukrywał się w tych okolicach, japoński patrol ostrzelał go z karabinów maszynowych, udało mu się jednak przeżyć, a potem uciec na tratwie do Australii[108]. W innym miejscu wspomina natomiast, że po wypowiedzeniu przez USA wojny Japonii został wysłany na Filipiny, a następnie, wiosną 1942 roku, odesłany do domu prywatnym samolotem sekretarza Marynarki Wojennej jako „pierwszy ranny wracający do Ameryki z Dalekiego Wschodu”[109]. Archiwa marynarki wojennej zawierają jednak informację, że w czasie wybuchu wojny Hubbard odbywał szkolenie w zakresie wywiadu. Rzeczywiście miał zostać skierowany na Filipiny, ale gdy się okazało, że na Oceanie Spokojnym dominację zdobywają Japończycy, jego statek zmienił kurs i popłynął do Australii. Na antypodach oczekiwał na transport do Manili, ale podpadł amerykańskiemu attaché morskiemu. „Przez skłonność do przypisywania sobie uprawnień, których nie posiadał, jak również próby wykonywania obowiązków, do których nie miał kwalifikacji, sprawiał bardzo dużo kłopotów – skarżył się attaché. – Ten oficer nie nadaje się do tego, aby mu przyznać niezależne stanowisko. Jest niezwykle gadatliwy i wciąż udaje ważną figurę”[110]. Hubbard został odesłany do Nowego Jorku, żeby przydzielono mu tam inne zadania. Hubbard znów znalazł się w Nowym Jorku, gdzie pracował w biurze cenzury telegraficznej. Usilnie zabiegał o stanowisko na pokładzie statku, aż w końcu otrzymał możliwość dowodzenia trawlerem USS YP-422 przystosowywanym właśnie do celów militarnych i przeznaczonym do patrolowania wybrzeża[111]. Według Kościoła, gdy tylko wszedł do bostońskiej stoczni marynarki wojennej, stanął twarzą w twarz z niemal setką żołnierzy świeżo zwolnionych z wojskowego więzienia w Portsmouth, New Hampshire. Już na pierwszy rzut oka wydali mu się zgrają morderców: »mundury mieli wysmolone, a hamaki – czarne od brudu«. Po bliższym zapoznaniu z załogą, przekonał się, że każdy z nich wstąpił na pokład wyłącznie po to, żeby uniknąć dalszej odsiadki”[112]. Hubbard miał ponoć w sześć tygodni tak świetnie wyszkolić tę ekipę skazańców, że „wsławili się zrzuceniem około siedemdziesięciu ładunków głębinowych, a przy tym nie ponieśli żadnych strat w ludziach”[113] . Archiwa marynarki wojennej poświadczają jednak, że zanim jeszcze statek został zwodowany, Hubbarda zwolniono z funkcji dowódcy, ponieważ zdaniem komendanta stoczni nie miał „odpowiedniego usposobienia, żeby samodzielnie dowodzić jednostką”[114] . Nie istnieją żadne dokumenty mówiące o tym, że w ogóle kiedykolwiek brał udział w walkach na Atlantyku. Następnie został wysłany do ośrodka szkoleniowego w Miami, gdzie miał się przygotować do służby na ścigaczach okrętów podwodnych. Zjawił się tam w ciemnych okularach, prawdopodobnie ze względu na zapalenie spojówek, które nękało go przez całą wojnę i później – jednak w rozmowie z innym młodym żołnierzem Thomasem Moultonem wyjaśnił, że podczas służby na niszczycielu pływającym po Pacyfiku stał za blisko karabinu wielkokalibrowego, przez co błyski wystrzałów zniszczyły mu wzrok[115] . Wśród nowych kolegów z ośrodka szkoleniowego wkrótce uchodził więc za wielki autorytet – a fakt, że wydawał się dość powściągliwy w opowiadaniu o swoich wojennych przygodach, tylko podbijał jego pozycję starego wygi. W trakcie pobytu w Miami Hubbard zaraził się rzeżączką od kobiety imieniem Ginger. „Była osobą dość rozwiązłą – notował w swoim tajemnym kajecie. – Przeraziły mnie możliwe konsekwencje: że o wszystkim dowie się żona, wojsko, moi przyjaciele. […] W rezultacie zacząłem się faszerować taką ilością sulfonamidu, że bałem się, czy nie uszkodzę nim sobie mózgu”[116]. Choroby przenoszone drogą płciową stanowiły w czasie wojny częstą przypadłość wśród wojskowych, których stale zresztą ostrzegano przed niebezpieczeństwem związanym z przygodnymi miłostkami. Choć w życiu erotycznym Amerykanie pozwalali sobie na nieco większą swobodę, niż to przedstawiała ówczesna kultura popularna, rozwody wciąż były jeszcze bardzo piętnowane. Mimo to młody Hubbard stale dryfował w stronę lekkomyślnych romansów i pogoni za spódniczkami, przez co rozpadały się kolejne jego małżeństwa, a dzieci oddalały się od ojca (miał ich w sumie siedmioro, z trzema żonami). W sekretnym dzienniku wyznaje, że okresowo cierpiał na impotencję, którą ponoć leczył testosteronem. Pisał też o swoich niepokojach związanych z masturbacją, którą w tamtych czasach uważano za przejaw słabości moralnej, mogący prowadzić do wielu poważnych dolegliwości, jak pogorszenie wzroku, impotencja, lub nawet szaleństwo. Hubbard w końcu objął dowództwo nad ścigaczem USS PC-815[117]. Poprosił Thomasa Moultona, żeby został jego zastępcą. Statek budowano w Portland w Oregonie, a kiedy w kwietniu 1943 roku został ukończony, miejscowa gazeta opisała to zdarzenie, a przy nazwisku Hubbarda pojawił się tytuł „komandor podporucznik” (podczas gdy w rzeczywistości Hubbard wciąż jeszcze był zwykłym porucznikiem marynarki) oraz „weteran w ściganiu okrętów podwodnych podczas bitew na Pacyfiku i Atlantyku”. Zachowało się zdjęcie, na którym Hubbard i Moulton stoją przed niewielkim statkiem, nadającym się właściwie tylko do patrolowania okolic portu. Hubbard ma podniesiony kołnierz marynarskiej kurtki, na nosie okulary, a w ręku trzyma fajkę. Na jego twarzy maluje się wyraz determinacji. „Te maleństwa to prawdziwe bestie – mówił o swoim statku. – Potrafiłyby spuścić cięgi każdej jednostce, jaką pływał Nelson czy Farragut[118]. Walczą tak, że aż iskry lecą; są jedyną odpowiedzią na zagrożenie ze strony okrętów podwodnych. Chcę z całą mocą zaznaczyć, że przyszłość Ameryki zależy od takich właśnie eskortowców”[119] . Warto się chwilę zatrzymać przy tym przesadzonym stwierdzeniu. Język, którym posługuje się tu Hubbard, jest jakby żywcem wyjęty z wypowiedzi bohaterów jego sensacyjnej beletrystyki. Sam autor najwyraźniej marzył o tym, by naprawdę stać się taką postacią, co niestety wciąż utrudniały mu powtarzające się konflikty z przełożonymi. Każdy ze szczegółów tej wypowiedzi (korzystne dla samego siebie porównanie z największymi w historii bohaterami bitew morskich, pretendowanie do roli osoby trzymającej w ręku losy narodu) świadczy o jego ogromnej tęsknocie za odegraniem roli wielkiego bohatera – lub przynajmniej o wewnętrznej potrzebie, by za takiego uchodzić. Wkrótce miał zyskać okazję do zrealizowania tych marzeń. Ścigacz PC-815 był wyposażony w sonar oraz miotacze ładunków głębinowych. Działanie sonaru polega na wysyłaniu fal dźwiękowych, które przechodząc przez wodę, nie dają
żadnego oddźwięku, ale napotkawszy przeszkodę (w postaci wrogiego okrętu podwodnego – lub też ławicy ryb, złomu, a nawet stada krewetek), wytwarzają echo. Umiejętność odczytywania tego typu sygnałów jest dość złożoną sztuką. Hubbard przeszedł wprawdzie odpowiednie szkolenie w ośrodku w Miami, ale jego wyniki należały do najsłabszych w grupie[120]. 18 maja wyruszył z Astorii w Oregonie na próbny rejs do San Diego, skąd miał odebrać radar uzupełniający wyposażenie statku. O godzinie 3.30 nad ranem, zaledwie pięć godzin po opuszczeniu portu, niecałe dwadzieścia kilometrów od cypla Cape Lookout, na uczęszczanym szlaku żeglugowym, sonar wyłapał echo odbite od nieznanego obiektu. Hubbard i Moulton natychmiast włożyli słuchawki, by ustalić, co to może być. Szczególną uwagę zwracali na charakterystyczny dźwięk śruby napędowej. Sygnały dochodzące od nieznanego obiektu wskazywały, że nie jest to statek amerykański. „Z obiektu dochodziły dźwięki charakterystyczne dla okrętów podwodnych, a zachowanie obiektu również wskazywało, że jest to jednostka podwodna – zeznawał później Moulton. – Przystąpiliśmy więc do ataku”[121]. „Cel oddalał się od nas, przesuwając się w lewo – pisał Hubbard w raporcie na temat tej operacji. – Świecił księżyc, morze było spokojne”. Łatwo zauważyć, jak w toku narracji ujawnia się natura zawodowego pisarza: „Załoga statku, choć zaspana i bardzo sceptyczna, zajęła stanowiska szybko i bezbłędnie. Nikt, włącznie z dowódcą, nie mógł do końca uwierzyć, że tu, na szlaku żeglugowym, może się ukrywać okręt podwodny”[122] . Myśl, że w okolicy mogły się znajdować wrogie jednostki morskie, wcale nie była szalona. Zalewie rok wcześniej japoński okręt podwodny ostrzelał pole naftowe w pobliżu Santa Barbara. Inny japoński krążownik, uprzykrzony I-25, zbombardował Fort Stevensa przy ujściu Kolumbii, czyli całkiem niedaleko od miejsca, gdzie się właśnie znajdował Hubbard wraz z załogą. A we wrześniu 1942 roku na pokładzie tego samego I-25 przewieziono ku wybrzeżom Oregonu wodnosamolot w częściach, który następnie złożono i wykorzystano do zrzucenia bomb na las w pobliżu Mount Emily. Niedługo po pierwszym sygnale odebranym przez sonar, „gdy nad gładką taflą morza wschodził świt”, coś się wynurzyło na powierzchnię wody. Hubbard wydał rozkaz, żeby otworzyć ogień. Okazało się, że to kłoda. Mijały kolejne godziny. Przekonany, że ma do czynienia z okrętem podwodnym, Hubbard wydał rozkaz zrzucenia ładunków głębinowych na tę jednostkę widmo. „Na powierzchnię wypłynęły ogromne bąble powietrza, a sonarzysta wyłapał dźwięki wybuchających zbiorników paliwa – pisał Hubbard. – Wszyscy zajęli stanowiska przy karabinach i w skupieniu czekali, zakładaliśmy bowiem, że zaatakowana jednostka będzie próbowała się wynurzyć”. Ku zdumieniu załogi nagle wykryto w pobliżu drugi okręt podwodny, kilkaset metrów dalej. Hubbard zatelegrafował po posiłki i dodatkową amunicję. Wkrótce zjawiły się inne statki marynarki wojennej, nie były jednak skłonne zrzucać ładunków na obiekt, którego nie potrafiły zlokalizować. Hubbarda to rozwścieczyło; twierdził później, że to przez „brak doświadczenia i woli walki” jednostki te nie poszły za jego przykładem. Sam natomiast nie zaprzestawał ataków przez cały dzień, aż do następnego ranka. O siódmej rano, jak możemy się dowiedzieć z jego raportu, „zaraz na lewo od dziobu na powierzchnię wody wypłynęła plama pomarańczowej, gęstej ropy. […] Następnie wszyscy […] zobaczyli peryskop, przesuwający się z prawa na lewo”. Karabiny poszły w ruch. „Peryskop zniknął, gdy spadł na niego grad dwudziestomilimetrowych kul”[123] . Po sześćdziesięciu ośmiu godzinach boju ścigacz otrzymał nakaz powrotu do portu. Według relacji Hubbarda i Moultona zatopili oni co najmniej jeden wrogi okręt podwodny, a może nawet dwa. Jednak oficjalne dochodzenie w tej sprawie zakończyło się konkluzją: „W okolicy nie przebywała żadna jednostka podwodna”[124]. Echo wyłapane przez sonar prawdopodobnie zostało wytworzone przez znajdujące się w pobliżu dość dobrze znane złoża magnetyczne. Jedynym „dowodem” rzekomego istnienia okrętu podwodnego miał być „pęcherz powietrza”, który mógł powstać w wyniku turbulencji wywołanych przez potężne wybuchy. W ujawnionych po wojnie japońskich archiwach nie ma żadnej wzmianki o tym, by wówczas w okolicach wybrzeża Oregonu przebywały jakiekolwiek okręty podwodne[125][126] . Statek ruszył w dalszą drogę do San Diego. W czerwcu brał udział w ćwiczeniach u wybrzeży meksykańskiej Kalifornii Dolnej. Po ich zakończeniu Hubbard wystąpił o przydzielenie mu większej ilości broni artyleryjskiej i ręcznej, po czym ostrzelał skalistą wyspę koralową Coronado Sur, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że należy ona do Meksyku. Otrzymał naganę za otwarcie ognia w stronę terytorium sojusznika i odebrano mu dowództwo nad ścigaczem. Uważał, że potraktowano go niesprawiedliwie, ale odczuwał też żal, że postawił swoją załogę w niekomfortowej sytuacji. „Przez to wszystko – w połączeniu z brakiem uznania faktu, że zatopiłem dwa japońskie okręty, kłamstwami mojej załogi przed komisją śledczą, obraźliwymi insynuacjami naczelnego dowództwa – wylądowałem w końcu w szpitalu z wrzodami” – zapisał w swoim sekretnym dzienniku[127]. Kolejne trzy miesiące spędził w szpitalu wojskowym w San Diego[128]. W liście do rodziny wyjaśniał, że został ranny, gdy na pokład jego statku trafił niewypał, a on złapał go i wyrzucił za burtę, pocisk jednak wybuchł w powietrzu. W październiku otrzymał nowe stanowisko, tym razem jako nawigator na statku towarowym USS Algol. Amerykańska marynarka wojenna oraz piechota morska rozpoczęły już kampanię „żabich skoków” i zajmowały kolejne wyspy na Pacyfiku w ramach przygotowań do planowanej operacji Downfall, czyli inwazji na Japonię. Przewidywano ogromne straty w ludziach po stronie aliantów. Dla kogoś, kto pragnął zostać bohaterem, szykowała się wielka okazja. Hubbard jednak wystąpił o szkolenie w zakresie administracji wojskowej w Morskiej Szkole Wojskowej zorganizowanej na Uniwersytecie Princeton. W swoim zgłoszeniu napisał: „Niegdyś płynnie mówiący w następujących językach: japońskim, hiszpańskim, czamorro, tagalskim oraz pidżyn pekińskim i szanghajskim”. Dodał też: „Doświadczenie w zarządzaniu miejscową ludnością ze wszystkich klas społecznych w różnych częściach świata”[129]. Pomimo wciąż toczonych krwawych walk na horyzoncie widać już było koniec wojny oraz całkiem prawdopodobną okupację Japonii. Dla poligloty, za jakiego pragnął uchodzić Hubbard, z pewnością znalazłoby się miejsce w przyszłej administracji państwowej. Po przyjeździe do Princeton we wrześniu 1944 roku Hubbard dołączył do grupy pisarzy science fiction, z których jego przyjaciel Robert Heinlein stworzył nieformalny wojskowy zespół doradczy. Marynarka wojenna poszukiwała sposobów przeciwdziałania najnowszej fali ataków japońskich kamikadze na alianckie statki, która świadczyła o skrajnej już desperacji japońskich strategów. Hubbard całe tygodnie spędzał w mieszkaniu przyjaciela w Filadelfii, gdzie wraz z innymi kolegami po piórze (między innymi ze swoim dawnym redaktorem naczelnym Johnem Campbellem) rozgrywali najróżniejsze scenariusze dla marynarki wojennej. (Niektóre z ich pomysłów zostały przetestowane w boju, żaden jednak nie okazał się szczególnie przydatny[130]). Heinlein bardzo się troszczył o swojego starego kumpla, o którym miał dość wysokie mniemanie: „Ron wiele przeżył na wojnie – cztery razy uciekał z tonącego statku, wielokrotnie był ranny”[131]. Romans Hubbarda z żoną Heinleina nie wpłynął chyba na głęboki szacunek, jakim darzył go gościnny przyjaciel[132]. „On mnie niemal zmuszał, bym spał z jego żoną” – dziwił się później Hubbard[133]. Do grupy pisarzy science fiction należała też pewna urocza młoda dama – Vida Jameson (jej ojciec Malcolm należał do zgromadzonego przez Campbella zespołu twórców pisma „Astounding Science-Fiction”). Jeden z członków tego towarzystwa opisywał ją w następujący sposób: „cicha, nieśmiała szara myszka o wielkich i smutnych czarnych oczach, która każdego potrafiła wysłuchać”[134] . Miała dwadzieścia osiem lat, ale jej opowiadania kupował już prestiżowy tygodnik „Saturday Evening Post”, co stanowiło większe osiągnięcie literackie niż pisanie taniej beletrystyki do popularnych gazetek. Hubbard poprosił ją o rękę. Wiedziała, że jest żonaty, i odmówiła, niemniej jednak była nim zauroczona, a ich związek trwał jeszcze długo po wojnie. Hubbard ukończył naukę w Morskiej Szkole Wojskowej w styczniu 1945 roku, a następnie skierowano go do Monterey w Kalifornii, aby dołączył do zespołu spraw obywatelskich, który miał się udać na tereny zajęte przez amerykańskie wojsko w planowanym ataku na Japonię. Wiosną tego roku rozpoczęła się bitwa o położoną na południu wyspę Okinawa – spośród wszystkich walk stoczonych podczas wojny na Pacyfiku właśnie ta pochłonęła najwięcej ofiar. Ataki kamikadze przybrały na sile, a przez trzy miesiące zginęło sześćdziesiąt tysięcy amerykańskich żołnierzy. Japończycy bronili się do ostatniej kropli krwi. Niewiele operacji militarnych w historii może się równać ze skalą i brutalnością tych walk. Hubbard po raz kolejny stanął nad zdradliwą przepaścią: miał przed sobą perspektywę bohaterskich czynów – lub upokarzającej bezczynności. Mógł też zginąć, choć jego śmierć przeszłaby niezauważenie, przesłonięta dziesiątkami tysięcy innych ofiar. W miesiąc po amerykańskiej inwazji na wyspę Okinawa Hubbard zgłosił się do szpitala wojskowego Oak Knoll w Oakland w Kalifornii, skarżąc się na bóle żołądka. To kluczowy moment w opowieści o dianetyce i scjentologii. „Pod koniec II wojny światowej, oślepiony wskutek uszkodzenia nerwów wzrokowych i kulejący wskutek obrażeń biodra i kręgosłupa, nie miałem przed sobą żadnej przyszłości” – pisał Hubbard o tym okresie swojego życia. – „Rodzina i przyjaciele porzucili mnie, uznając za beznadziejny przypadek, nieuleczalnego kalekę”. Następnie twierdzi, że sam się wyleczył z tych poważnych obrażeń, stosując metody, które miały stać się podstawą dianetyki i scjentologii. „Nie miałem przy sobie nikogo, kto by mi pomógł; całą potrzebną wiedzę musiałem zdobyć sam – wspomina. – A nie jest łatwo zdobywać wiedzę, kiedy się nie widzi”[135]. Lekarze ze szpitala w Oak Knoll do końca nie mieli pewności, co właściwie mu dolega – oprócz tego, że miał nawroty wrzodów[136]. W papierach dokumentujących jego liczne badania i prześwietlenia nie ma żadnej wzmianki o bliznach czy ranach, wojskowe archiwa nie wspominają również, żeby odniósł jakiekolwiek obrażenia podczas wojny[137]. Według relacji Hubbarda w szpitalu poddano go także badaniom psychiatrycznym. Zaniepokoił się, gdy zobaczył, że lekarz sporządził dwustronicową notatkę. „Patrzyłem na to, no i wiecie, zadawałem sobie pytanie: »Czy ja jednak oszalałem?«”. W końcu ukradkiem zerknął na zapiski doktora. „Dotarłem do końca, gdzie było napisane: »Krótko mówiąc, pacjent nie przejawia żadnych skłonności neurotycznych ani psychotycznych«”[138] . (W dokumentacji medycznej Hubbarda nie zachował się jednak żaden ślad po jakimkolwiek badaniu psychiatrycznym). Polly z dwojgiem dzieci do końca wojny czekała na Rona w ich posiadłości w Port Orchard – jego radosny powrót do domu nigdy jednak nie nastąpił. „Żona zostawiła mnie, gdy leczyłem się w szpitalu z wrzodów – pisał Hubbard. – Jej odejście było okropnym ciosem, ponieważ byłem chory i nie miałem żadnych perspektyw”[139]. Wkrótce po wyjściu ze szpitala Hubbard pojechał starym packardem z przyczepą kampingową do południowej Kalifornii, gdzie wielu ambitnych przedstawicieli jego wykorzenionej generacji szukało swojego przeznaczenia[140] . Wojna przyniosła spory zamęt i przerwała naturalne procesy rozwoju społecznego, a tradycyjne wyznania nie potrafiły wyjść naprzeciw tak trudnej sytuacji – nastąpił więc wysyp nowych, egzotycznych religii, zarówno w Ameryce, jak i w wielu innych krajach. W południowej Kalifornii pełno było przybyszów z daleka, którzy nie czuli się przywiązani do dawnych systemów wiary i byli gotowi eksperymentować z nowymi sposobami myślenia. W okolicy roiło się od teozofów, różokrzyżowców,
zaratusztrian i wedantystów. Wszelkiej maści mistycy, guru, swamini, przedstawiciele najróżniejszych religii wciągali akolitów w krąg swoich wierzeń. Najbardziej utalentowanym członkiem tej galerii okultystów był John Whiteside Parsons (znany jako Jack Parsons) – naukowiec pracujący w instytucji, która wkrótce stała się słynna jako Laboratorium Napędu Odrzutowego w Kalifornijskim Instytucie Technologii. (Parsons, którego nazwiskiem ochrzczono jeden z kraterów Księżyca, prowadził pionierskie badania nad stałym paliwem rakietowym). Ten ciemnowłosy, dobrze zbudowany przystojniak (nazywany później „Jamesem Deanem świata okultyzmu”[141]) był wielkim miłośnikiem fantastyki naukowej oraz zdeklarowanym zwolennikiem wolnej miłości. Mieszkał w miejscowości Pasadena, gdzie zajmował trzypiętrową rezydencję[142] z garażem na dwanaście samochodów[143], mieszczącą się pod numerem 1003 przy South Orange Grove Avenue (czyli spokojnej, obsadzonej palmami alei znanej jako „ulica milionerów”). Jego willa należała wcześniej do Arthura H. Flemminga, potentata drzewnego i znanego filantropa, który w swojej owalnej jadalni gościł takie znakomitości jak prezydent Theodore Roosevelt, przyrodnik John Muir czy Albert Einstein[144]. Przy tej samej ulicy mieszkał też William Wrigley, który zbił fortunę na sprzedaży gumy do żucia, oraz magnat browarniczy Adolphus Busch – wdowa po nim była sąsiadką Parsonsa. Zapewne zbulwersował ją fakt, że Parsons podzielił historyczną rezydencję oraz znajdującą się na jego tyłach powozownię na dziewiętnaście pokoi przeznaczonych na wynajem. Interesowali go artyści, anarchiści i muzycy – ogólnie mówiąc, cyganeria. W ogłoszeniu postawiono jasny warunek, że najemcy nie mogą wierzyć w Boga[145]. Do plejady postaci, które przewinęły się przez „Plebanię”[146] , należeli pewna starzejąca się aktorka z epoki kina niemego, śpiewaczka operowa, kilku astrologów, były więzień oraz jeden z głównych inżynierów pracujących nad konstrukcją bomby atomowej[147] . Po domu biegały dzieci zrodzone z najrozmaitszych związków. Parsons urządzał przyjęcia, na których – jak odnotował jeden z gości – można było zobaczyć „kobiety w prześwitujących szatach tańczące wokół pojemnika z ogniem, w otoczeniu trumien, na których ustawiono świece”[148]. Parsons uczynił ze swojej posiadłości siedzibę Loży Agapé należącej do Ordo Templi Orientis (czyli „Zakonu Świątyni Wschodu”, w skrócie O.T.O.), tajnej organizacji religijno-zakonnej skupionej na czarach i magii seksualnej, która bazowała na pismach Aleistera Crowleya, niepoprawnego brytyjskiego okultysty i prowokatora, którego gniewne oblicze przedstawiał portret wiszący nad schodami rezydencji Parsonsa[149]. Pomimo dziwacznych upodobań i roztaczania specyficznej atmosfery Parsons traktował swoje zaangażowanie w O.T.O. bardzo poważnie. W ramach propagowania nauk zakonu przedstawiał dość radykalne zalecenia etyczne (które będą brzmiały znajomo, gdy kilka lat później powstanie scjentologia). „Rozpad domu i rodziny, zamęt w sprawach dotyczących ludzkiego zachowania i moralności, niemożność zaspokojenia ludzkiej potrzeby miłości, wolności i wyrażania siebie, jak również nieuchronność całkowitej zagłady zachodniej cywilizacji – wszystko to wskazuje na potrzebę przedefiniowania i przebudowy systemu wartości poszczególnych jednostek i całego społeczeństwa – pisał w swoim krótkim manifeście. – Filozofowie i przedstawiciele nauk społecznych, którzy poświęcili niemało czasu na zgłębianie tych problemów, wskazują, że istnieje tylko jedno źródło siły zdolnej zapewnić ich rozwiązanie i doprowadzić do koniecznych zmian; tą siłą jest nowa religia”[150]. Dwudziestojednoletnia Sara Elizabeth „Betty” Northrup, zadziorna kochanka Parsonsa, była młodszą siostrą jego żony (która uciekła z innym mężczyzną)[151] . Sara była wysoką, dorodną blondynką o żywiołowym temperamencie – często wspominała, że dziewictwo straciła w wieku dziesięciu lat[152]. „Jedyne, co ją w życiu interesuje, to dobra zabawa”[153] – zauważył jeden z mieszkańców posiadłości. Była też bystra, inteligentna i radosna, dzięki czemu wszyscy ją uwielbiali. Związała się z Parsonsem (starszym od niej o dekadę), gdy miała piętnaście lat[154] . Jej rodzice jakoś tolerowali ten związek, a jej pobłażliwy ojciec zainwestował nawet trochę pieniędzy w „Plebanię”, kiedy Sara była jeszcze nastolatką. Pewnego wieczoru w rezydencji zjawił się Robert Heinlein. Przyprowadził on swojego przyjaciela L. Rona Hubbarda, który miał na nosie ciemne okulary, a w ręku trzymał laskę o srebrnej rączce. „Był nie tylko pisarzem, ale też kapitanem statku zatopionego na Pacyfiku; spędził kilka tygodni na tratwie, miał uszkodzony kręgosłup i wzrok zniszczony od palącego słońca – wspominała później Sara. – Wierzyłam w każde jego słowo”[155] . Kilka miesięcy później Hubbard wprowadził się do domu Parsonsa. Z miejsca zrobił potężne wrażenie na pozostałych mieszkańcach rezydencji. Jednym z nich był Alva Rogers, który tak go opisywał: „Natychmiast skupiał na sobie uwagę, dzięki swojej błyskotliwości i niewyczerpanej puli wszelkiego rodzaju anegdot. Niestety, ponieważ uchodził za mistrza zmyślonych opowieści (zarówno tych drukowanych, jak i przekazywanych ustnie), jego słuchacze pozostawali do pewnego stopnia sceptyczni. Tak czy inaczej, potrafił opowiadać cholernie dobre historie”[156] . Podobnie jak Rogers, nowy mieszkaniec też był rudzielcem – Alvę zainteresowało więc twierdzenie Hubbarda, że osoby rudowłose są jedynym żyjącym śladem po Neandertalczykach. Hubbard zaprosił do nowego domu swoją ulubienicę z Nowego Jorku Vidę Jameson, która rzekomo miała tam prowadzić księgowość. O sile jego uroku osobistego może świadczyć fakt, że Vida przejechała cały kontynent, żeby dołączyć do pisarza. Wkrótce po przybyciu przekonała się jednak, że miejsce u jego boku zostało już zajęte. Pozostali lokatorzy przyglądali się ze zdumieniem, jak Hubbard próbuje zawrócić w głowie wszystkim po kolei mieszkankom posesji, aż w końcu skoncentrował się na zdobyciu „najpiękniejszej, najinteligentniejszej, najsłodszej, najcudowniejszej dziewczyny – jak zazdrośnie opisywał Sarę Northrup inny jej wielbiciel. – I proszę, żył sobie na koszt Parsonsa i jeszcze na jego oczach uwodził mu kochankę. Czasem, kiedy obaj siedzieli przy stole, w powietrzu unosiła się niemal namacalna wrogość”[157]. Rywalizacja o względy Sary bez wątpienia wprowadziła spore ożywienie w relację między Parsonsem i Hubbardem, która wkrótce zaczęła przybierać postać silnej rywalizacji. Często rozpoczynali dzień od porannej walki na szpady w salonie. Parsons zmagał się z własną zazdrością, która kłóciła się z jego filozofią wolnej miłości. Potrafił zrozumieć pociąg swojej młodej kochanki do nowego lokatora, którego sam tak opisywał w liście do Crowleya w roku 1946: „rudowłosy dżentelmen o zielonych oczach, szczery i inteligentny. […] Wprowadził się do mnie jakieś dwa miesiące temu”[158]. W dalszej części listu przyznaje: „stosunki między mną a Betty wprawdzie pozostają serdeczne, ale wyraźnie przeniosła ona swoje potrzeby seksualne na Rona”. Wspomina też o swoim podziwie dla nadnaturalnych zdolności Hubbarda: „choć nie odbył żadnego formalnego szkolenia w zakresie magii, ma niezwykłe doświadczenie i zrozumienie tej dziedziny. Z tego, co opowiadał o swoim życiu, wnioskuję, że pozostaje w kontakcie z jakąś wyższą formą inteligencji, być może swoim aniołem stróżem, którego opisuje jako piękną rudowłosą skrzydlatą kobietę. Nazywa ją Cesarzową i twierdzi, że prowadzi go ona przez życie i wielokrotnie go ocaliła”. To, jaki wpływ na koncepcję scjentologii wywarło zaangażowanie Hubbarda w O.T.O., od dawna jest tematem zażartych sporów[159] . W życiorysie Hubbarda niewiele jest śladów zainteresowania jakąkolwiek inną zorganizowaną religią czy filozofią duchową. W trakcie pobytu w „Plebanii” został wciągnięty w mroczną i mocno kontrowersyjną doktrynę opartą na pismach i działaniach Aleistera Crowleya – który sam siebie nazywał „Wielką Bestią” i uchodził za najbardziej znienawidzonego człowieka swojej epoki. Kościół Scjentologii kategorycznie odrzuca wszelkie sugestie na temat powiązań między koncepcjami Crowleya a kiełkującą filozofią Hubbarda – niemniej jednak te dwie postaci mają wiele wspólnego. Podobnie jak w przypadku Hubbarda dla Crowleya życie oznaczało nieustające poszukiwania natury fizycznej, duchowej i seksualnej. Był śmiałym, a nawet brawurowym alpinistą, a do jego życiowych wyczynów należało kilka nieudanych prób wejścia na najpotężniejsze szczyty świata. Oprócz książek na temat magii i mistyki pisał też liczne powieści i sztuki teatralne. Jako osoba krzykliwa i dość zadufana w sobie został wyrzucony z okultystycznego stowarzyszenia o nazwie Hermetyczny Zakon Złotego Brzasku po tym, jak pokłócił się z należącymi do niego wybitnymi postaciami – takimi jak William Butler Yeats, któremu Crowley przypisywał zawiść o jego własny talent poetycki[160]. Podobno podczas I wojny światowej był brytyjskim szpiegiem w USA [161] , jakkolwiek stale publikował teksty krytyczne wobec Wielkiej Brytanii. Swoje duchowe poszukiwania wspomagał opiatami i substancjami halucynogennymi. Podczas podróży do Kairu w 1904 roku miał spotkać swojego „Świętego Anioła Stróża” – niematerialną istotę imieniem Aiwass, która przedstawiła się jako posłaniec egipskiego boga Horusa. Crowley relacjonował, że w ciągu trzech dni istota ta podyktowała mu pełną kosmologię zatytułowaną Księga Prawa. Jednym z jej naczelnych przykazań było: „Czyń Swoją Wolę, Niechaj Będzie Całym Prawem”[162]. Porzucony przez ojca najstarszy syn Hubbarda Nibs (formalnie L. Ron Hubbard Junior, choć później zmienił imię i nazwisko na Ronald DeWolf) twierdził, że jego ojciec przeczytał tę księgę, mając szesnaście lat, i od tamtej pory już do końca życia interesował się czarną magią[163] . „Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, że scjentologia to tak naprawdę wprowadzenie do czarnej magii, tyle że rozciągnięte na dłuższy czas – mówił. – Ukrytym sednem scjentologii jest właśnie czarna magia i prawdopodobnie jest ona jedynym elementem tej religii, który naprawdę działa”[164] . Uderzające podobieństwo między filozofią Hubbarda i Crowleya można znaleźć w twierdzeniu tego ostatniego, że „rozwój duchowy nie zależy od przestrzegania jakichkolwiek zasad religijnych czy moralnych – to czysta nauka, jak każda inna”[165]. Crowley uważał, że stopniowe przejście przez serię rytuałów i nauk duchowych może dać adeptom nadzieję na przekroczenie „Otchłani”, którą definiował jako „przepaść pomiędzy jednostką a kosmiczną świadomością”[166] . Podobnej metafory używał Hubbard, mówiąc o „moście ku całkowitej wolności”. Choć Hubbard ledwie przelotnie wspomina o Crowleyu w jednym z wykładów, nazywając go swoim dobrym przyjacielem[167], tak naprawdę nigdy się nie spotkali. Crowley zmarł w roku 1947. Miał siedemdziesiąt dwa lata. „Wtedy właśnie tata postanowił wziąć na siebie rolę Bestii – opowiadał później Nibs. – Od tego momentu rozpoczęła się jego praca nad dianetyką i scjentologią. Postawił sobie za cel, żeby zostać najpotężniejszą istotą we wszechświecie”[168] . Jack Parsons eksperymentował z rytuałami Crowleya, którym nadawał własny ekscentryczny rys. Jego wariant czarnej magii skupiał się na oddawaniu czci kobiecej cielesności, co najwyraźniej odpowiadało zainteresowaniom Hubbarda. Parsons zapisał w swoim dzienniku, że Hubbard miał wizję „pięknej dzikuski jadącej nago na wielkiej bestii przypominającej kota”[169] . Wizja ta stała się podstawą jednego z najśmielszych eksperymentów mistycznych Parsonsa. Mianował Hubbarda swoim „skrybą” na potrzeby ceremonii o nazwie „Babalon w działaniu”, opartej na koncepcji Crowleya, wedle której naczelnym celem każdego czarnoksiężnika powinno być stworzenie „Księżycowego Dziecka” – istoty mającej zostać Antychrystem, co opisywała jedna z książek Crowleya. Każdej nocy Parsons i Hubbard przywoływali moce ze świata duchów, aby zesłały im „Szkarłatną Kobietę”, czyli odpowiednią rytualną partnerkę dla Parsonsa. Zadaniem Hubbarda w ramach ceremonii, najprawdopodobniej wspomaganej narkotykami i środkami halucynogennymi, było nawiązanie łączności z boginią Babalon, podczas gdy Parsons przeprowadzał „inwokację różdżką posyłającą materię na talizman”[170] – co oznaczało po prostu masturbację nad kawałkiem pergaminu.
Zwykle robił to dwukrotnie w ciągu jednej nocy. Według zapisków Parsonsa któregoś razu coś siłą wytrąciło Hubbardowi z ręki świecę: „Zauważyliśmy w kuchni brunatnożółty, dwumetrowy słup światła. Chwyciłem za magiczny miecz i światło zniknęło. Prawa ręka Rona aż do rana pozostała sparaliżowana”. Innym razem zapisał, że Hubbard zobaczył projekcję astralną jednego z wrogów Parsonsa, który objawił mu się ubrany w czarną szatę: „Ron natychmiast przeszedł do ataku i za pomocą czterech noży do rzucania przygwoździł zjawę do drzwi”[171]. Duchy najwyraźniej dały za wygraną. Pewnego dnia w „Plebanii” zjawiła się piękna młoda kobieta – Marjorie Cameron. Jak później relacjonował Parsons, najpierw na zewnątrz uderzył piorun, a potem rozległo się pukanie do drzwi. Na progu stała śliczna dziewczyna, która przeżyła wypadek samochodowy. „Nie wiem, gdzie jestem ani skąd przybyłam” – powiedziała[172]. (Sama Cameron podaje inną wersję tej historii: zaintrygowana opowieściami o nagich kobietach skaczących przez ogniska w ogrodzie posesji, namówiła koleżankę mieszkającą w „Plebanii”, żeby ją tam zaprosiła[173] ). „Mam swojego żywiołaka! – ekscytował się Parsons w liście do Crowleya kilka dni później. – Zgodnie z wymogami jest rudowłosa i ma skośne zielone oczy. […] Jest artystką, stanowczą i zdeterminowaną, ma silne męskie cechy i jest fanatycznie niezależna”[174] . Świątynia tonęła w blasku świec i zapachu kadzideł, w tle brzmiały dźwięki Wyspy umarłych Rachmaninowa. Hubbard, ubrany w białą szatę z kapturem, z lampą w ręku, recytował: „Ukaż się Naszej Pani; oddaj Jej swe narządy, oddaj Jej swe serce, oddaj Jej swój umysł, oddaj Jej swą duszę, a Ona cię pochłonie, aż staniesz się żywym płomieniem, zanim Ona się wcieli”. Na co Parsons i Cameron odpowiadali: „Niech będzie chwała Szkarłatnej Kobiecie, Babalon, Matce Obrzydliwości siedzącej na Bestii”[175] . Później, podczas gdy Hubbard mówił dalej, Parsons i Cameron ceremonialnie dopełniali rytuału na ołtarzu. Ta sama procedura powtarzała się przez trzy noce z rzędu. Parsons pisał później do Crowleya, że „instrukcje przyszły bezpośrednio przez Rona, który ma dar jasnowidzenia. […] Moim zadaniem jest przez dziewięć miesięcy pełnić funkcję opiekuna i przewodnika, później zaś nasze dzieło pójdzie w świat”[176] . Crowley nie był zachwycony. „Wygląda na to, że Parsons czy Hubbard, czy ktoś tam jeszcze próbuje stworzyć Księżycowe Dziecko – skarżył się w liście do współwyznawcy. – Do szału mnie doprowadza myśl o głupocie tych durni”[177]. Cameron rzeczywiście zaszła w ciążę, ale za zgodą Parsonsa poddała się aborcji, nie jest więc do końca jasne, jaki był właściwie zamierzony cel ceremonii. (Jakiś czas później Parsons i Cameron się pobrali, po czym dokonali kolejnej aborcji[178] ). Mimo to Parsons twierdził, że odprawiane rytuały zakończyły się powodzeniem. „Babalon się wcieliła i żyje dziś na Ziemi, oczekując na właściwy czas, by się objawić – napisał po zakończeniu ceremonii. – A tego dnia moja praca zostanie ukończona, ja sam zaś zostanę zmieciony jednym Tchnieniem ojca”[179]. Zanim jednak miała nastąpić ta apokalipsa, Hubbard i Parsons postanowili założyć wspólny interes. Plan był następujący: Hubbard kupuje na Florydzie jachty, przepływa nimi przez Kanał Panamski do Kalifornii, a następnie sprzedają je z dużym zyskiem. Jack Parsons i Sara Northrup sprzedali „Plebanię” i przekazali Hubbardowi fundusze – od samego Parsonsa otrzymał on ponad dwadzieścia tysięcy dolarów, po czym wraz z Sarą natychmiast udał się do Miami[180]. Przebywając na Florydzie, Hubbard złożył wniosek do Urzędu do Spraw Weteranów o podwyższenie jego stopnia inwalidztwa. Wcześniej przyznano mu zasiłek w wysokości jedenastu dolarów i pięćdziesięciu centów miesięcznie w związku z chorobą wrzodową. „Nie toleruję zwykłej diety, przez co musiałem zarzucić swoją dotychczasową aktywność w roli kapitana i odkrywcy. Jest to też poważne ograniczenie w mojej pracy pisarza”. Twierdził także, że w czasie służby wojskowej jego wzrok ucierpiał wskutek „długotrwałego wystawienia na ostre światło słoneczne tropików”, co doprowadziło do chronicznego zapalenia spojówek. Skarżył się również, że kuleje z powodu choroby kości, co wedle jego mniemania musiało być wynikiem nagłej zmiany klimatu po przeniesieniu go na Wschodnie Wybrzeże USA. „W związku z licznymi dolegliwościami wynikłymi ze służby wojskowej moje możliwości zarobkowe spadły do zera” – podsumował swój wywód[181] . Tymczasem Sara Northrup wysłała w to samo miejsce odręcznie zapisaną notatkę: „Znam Lafayette’a Ronalda Hubbarda od wielu lat i nie widzę żadnych szans na to, żeby dzięki poprawie stanu zdrowia mógł powrócić do dawnych standardów życia. Jego kondycja stale się pogarsza, do czego przyczyniają się również problemy natury finansowej”[182]. Parsons zaczął podejrzewać, że Hubbard i Sara mają własny pomysł na wydanie jego pieniędzy, i przyleciał do Miami, żeby się z nimi rozmówić. Kiedy się dowiedział, że właśnie odpłynęli, przeprowadził „Rytuał Wygnania”[183] , w którym przywoływał Barsabela, magiczną postać związaną z planetą Mars. Według relacji Parsonsa doprowadziło to do wielkiej nawałnicy, która rozdarła żagle statku dowodzonego przez Hubbarda i zmusiła go, żeby zawrócił do portu. Sara natomiast wspomina, że zmierzali z Ronem do Kalifornii, gdy na Kanale Panamskim złapał ich huragan. Statek uległ tak poważnemu zniszczeniu, że dalsza podróż nie była już możliwa[184] . Parsons wyrobił sobie zdecydowaną opinię na temat pary wspólników, nie zdecydował się jednak wnieść przeciw nim oskarżeń, być może dlatego, że jego związek erotyczny z Sarą rozpoczął się w chwili, gdy była jeszcze nieletnia – teraz zaś groziła, że może wykorzystać ten fakt przeciw niemu[185]. Przyjaciele Hubbarda bardzo się niepokoili – zarówno jego wejściem w spółkę z Parsonsem, jak i romansem z Sarą. „Trzymaj się od niego z daleka” – ostrzegał jednego z przyjaciół Hubbarda Robert Heinlein[186] . Jego żona Virginia uważała Rona za „smutny przypadek powojennego załamania”, a Sarę za „najnowsze wcielenie Krwiożerczej Tygrysicy”[187] . Sara wielokrotnie odrzucała błagalne prośby Rona, żeby za niego wyszła, aż w końcu zagroził, że się zabije, jeśli mu nie ustąpi. Wciąż jeszcze widziała w nim złamanego bohatera wojennego, który dzięki jej pomocy mógł stanąć na nogi. W końcu oświadczyła: „Dobrze, wyjdę za ciebie, jeśli ma cię to ocalić”[188] . 10 sierpnia 1946 zerwali z łóżka miejscowego pastora w Chestertown w stanie Maryland. Role świadków odegrały żona i gosposia duchownego. Wiadomość odbiła się szerokim echem wśród kolegów Hubbarda ze świata science fiction. „Podejrzewam, że musiał być już bardzo zmęczony faktem, że Polly nie chce mu dać rozwodu, żeby mógł się ożenić z sześcioma innymi panienkami, które aż piszczały na jego widok” – pisał L. Sprague de Camp w liście do Heinleinów. (Polly de facto dowiedziała się o tym małżeństwie dopiero rok później, gdy przeczytała o nim w gazecie[189]). „A tak w ogóle, to ile partnerek przysługuje facetowi w jednym życiu? – oburzał się de Camp. – Może w następnym wcieleniu powinien zostać królikiem?” [190] . Kościół Scjentologii przyznaje, że Hubbard był związany z Parsonsem oraz O.T.O., opisuje jednak tę część jego życia jako tajną misję zleconą przez wywiad wojskowy. Według tej oficjalnej wersji amerykańskie władze niepokoił fakt, że czołowi naukowcy (w tym przedstawiciele laboratorium Los Alamos, gdzie pracowano nad konstrukcją bomby atomowej) mają w zwyczaju podczas swoich wizyt w Kalifornii zatrzymywać się u Parsonsa. Misja Hubbarda miała polegać na przeniknięciu do tego środowiska i rozsadzeniu go od środka. „L. Ron Hubbard wywiązał się z zadania – utrzymuje Kościół. – Opracował inwestycję biznesową mającą na celu zablokowanie środków, z których Parsons finansował działania swojej grupy – przez co nie mógł już przeznaczyć ich na cele okultystyczne”. Oficjalne stanowisko scjentologów jest takie: Hubbard „położył kres uprawianiu czarnej magii w Ameryce”[191]. Gdyby nawet – jak twierdzą scjentolodzy – Hubbard był agentem rządowym, dostępne źródła wskazują, że okres ten należał do najgorszych w jego powojennym życiu. We wrześniu 1946 roku Urząd do Spraw Weteranów poddał go badaniom lekarskim, po których zachowała się adnotacja: „Niezatrudniony od czasu zakończenia służby. Żyje z oszczędności”[192] (ostatecznie zwiększono mu stopień inwalidztwa do czterdziestu procent). Sara zauważyła, że dręczą go koszmary nocne. Zimą zamieszkali w budynku latarni nad zamarzniętym jeziorem w górach Poconos, w pobliżu miejscowości Stroudsburg w Pensylwanii. Sarę ogarniał tam coraz większy niepokój: byli odcięci od świata, a Ron wziął ze sobą pistolet kalibru 0,45 cala, z którego czasem strzelał na oślep. Którejś nocy, gdy Sara leżała już w łóżku, a Ron jeszcze pisał na maszynie, nagle uderzył ją tym pistoletem w twarz. Tłumaczył później, że uśmiechała się przez sen, więc z pewnością myślała o jakimś innym mężczyźnie. „Wstałam i ruszyłam przed siebie po zamarzniętym jeziorze w środku nocy. Byłam przerażona” – wspominała Sara w roku 1997, w podyktowanej na krótko przed śmiercią relacji ze swojego życia[193]. Wskutek szoku i upokorzenia nie wiedziała, jak na to zajście zareagować. Ron zaczął ją bić już na Florydzie, wkrótce po śmierci jej ojca. Żałoba Sary najwyraźniej prowokowała jej partnera. Tłumaczyła to sobie w ten sposób, że w takim stanie nie spełnia oczekiwań Rona. Nikt nigdy wcześniej jej nie uderzył. W tej chwili rozumiała, jak niebezpieczny może być ich związek, jednak widziała też, jak bardzo Ron jej potrzebuje. Od dawna cierpiał na niemoc twórczą, Sara wymyślała więc dla niego kolejne fabuły, a czasem nawet pisała za niego opowiadania[194]. Ron martwił się, że już nigdy nie będzie potrafił nic napisać. Często groził samobójstwem. Sara dopuszczała do siebie nawet myśli o rozwodzie (w tamtych czasach rozwodnicy byli mocno piętnowani), a przy tym nadal uważała, że może ocalić Rona. „Wciąż sobie powtarzałam, że nie zachowywałby się w ten sposób, gdyby naprawdę nie cierpiał”[195] . Tak więc wytrwale do niego wracała. Ron wziął pożyczkę i kupił przyczepę kempingową, z którą pojechali aż do Port Orchard, gdzie mieszkali rodzice Rona i jego pierwsza żona (formalnie wciąż byli małżeństwem) z dziećmi. Sara nie miała pojęcia, dlaczego ludzie traktują ją dość dziwnie, aż w końcu syn Hubbarda Nibs powiedział jej, że jego rodzice wciąż jeszcze się nie rozwiedli[196] . Sara znów uciekła. Ron znalazł ją w porcie, gdzie oczekiwała na prom, który miał ją zabrać do Kalifornii. Pośród buczenia silników statku Ron pospiesznie wyjaśniał swoją skomplikowaną sytuację. Zapewniał Sarę, że sprawa rozwodowa jest już w toku. Twierdził, że pytał o wszystko prawnika, który z całą mocą zapewnił go, że jego ślub z Sarą jest ważny. W końcu prom odpłynął bez niej. Wkrótce potem Ron i Sara ruszyli do Hollywood. Udało im się dojechać do miejscowości Ojai w Kalifornii, gdzie Rona aresztowano za niepłacenie rat za przyczepę kempingową stanowiącą ich tymczasowy dom[197] . W październiku 1947 roku Hubbard skierował do Urzędu do Spraw Weteranów dramatyczną (i wiele mówiącą) prośbę: Jestem całkowicie niezdolny do odzyskania choćby śladu swoich dawnych umiejętności. Ostatni lekarz, jakiego odwiedziłem, powiedział, że w moim przypadku wielce pomocne byłoby badanie – a może też terapia – przeprowadzone przez psychiatrę lub choćby psychoanalityka. […] Duma nie pozwalała mi dotąd poddać się tego rodzaju badaniom, żywiłem wciąż nadzieję, że czas uleczy mój umysł, co do którego miałem wszelkie powody sądzić, że poważnie ucierpiał. […] Niestety mnie samego nie stać na tego rodzaju leczenie. Czy mogliby Państwo w tej sytuacji jakoś mi pomóc?[198] Ta prośba nie na wiele się zdała. W archiwach Urzędu do Spraw Weteranów nie zachowały się żadne ślady jakiejkolwiek oceny psychologicznej Hubbarda. Niemniej jednak przez całe życie kwestia jego zdrowia psychicznego budziła wiele wątpliwości. Brytyjski biograf Russell Miller dotarł do jednej z dawnych kochanek Hubbarda (w biografii występuje jako Barbara Kaye, choć w rzeczywistości nosiła nazwisko Klowden), która opisywała go jako „osobowość maniakalno-depresyjną z tendencją do paranoi”[199]. Ta sama kobieta (która
zresztą później została psychologiem), wspominała też: „Mówił, że chce założyć jakąś religię, jak Mojżesz czy Jezus”[200]. Z kolei Jim Dincalci, który pracował później w Kościele Scjentologii jako asystent medyczny Hubbarda, wymieniał następujące jego cechy: „Osobowość paranoidalna. Urojenia na temat własnej wielkości. Patologiczna skłonność do kłamstw”[201] . Doktor Stephen Wiseman, profesor na Wydziale Psychiatrii Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej (a zarazem znaczący krytyk scjentologii), stawiał tezę, że możliwą diagnozą osobowości Hubbarda byłby „narcyzm złośliwy”, który jego zdaniem charakteryzuje „jednostkę wyjątkowo niepewną siebie, która chroni się za fasadą agresywnej manii wielkości, odrzuca wszelkie potrzeby innych ludzi, przejawia tendencje aspołeczne, a ponadto doświadcza silnych i wysoce szkodliwych uczuć złości, wściekłości czy agresji, ze skłonnością do paranoi i używania przemocy”[202] . Jeśli nawet Hubbard faktycznie był paranoikiem, nie ulega wątpliwości, że naprawdę był ścigany i prześladowany – najpierw przez kredytodawców, a potem również przez śledczych i członków ław przysięgłych. Być może – jak twierdzi wielu jego krytyków – cierpiał na urojenia na temat własnej wielkości, jednak bez wątpienia zostawił po sobie niezaprzeczalny ślad: opublikował wiele bestsellerów oraz założył religię, która przetrwała kolejne dekady po jego śmierci. Być może mania wielkości jest po prostu cechą człowieka, który potrafi tak wiele osiągnąć? Fascynujący wgląd w stan umysłu Hubbarda w tym okresie życia można uzyskać dzięki dokumentowi, który nazywam jego sekretnym dziennikiem. Kościół Scjentologii utrzymuje, że jest nieautentyczny. Został przedstawiony w sądzie przez Geralda Armstronga, byłego archiwistę organizacji, który w roku 1984 został przez nią pozwany. Armstrong odczytał na rozprawie kilka fragmentów, które zostały zaprotokołowane (pomimo silnego sprzeciwu prawników Kościoła); pozostałe fragmenty wyciekły później do internetu. Scjentolodzy utrzymują obecnie, że Hubbard nie jest autorem tego tekstu, choć gdy wprowadzano go do sądowego rejestru, prawnicy Kościoła nie protestowali, zaznaczyli jedynie, że treści w nim zawarte stanowią materiał bardzo intymny, „stanowiący swego rodzaju autoterapię”[203] , a przez to nieodzwierciedlający należycie faktycznego stanu umysłu, w jakim znajdował się wówczas L. Ron Hubbard. Ten kontrowersyjny dokument znany jest pod tytułami Afirmacje lub Wyznania, trudno jednak wyraźnie określić jego charakter. Znaczna część trzydziestostronicowego tekstu stanowi bardzo intymną autobiografię traktującą o najbardziej bolesnych doświadczeniach z życia Hubbarda. Wiele spośród zawartych tam odniesień do osób i zdarzeń znajduje potwierdzenie w innych dokumentach. Wszystko wskazuje zresztą na to, że Hubbard korzystał z tego dziennika, testując na sobie techniki, z których później ułożył dianetykę – analizuje wspomnienia, które stanowią przeszkody dla rozwoju jego ducha i umysłu, jak również sam sobie zleca odpowiednie afirmacje czy też zaklęcia, które mają zrównoważyć wpływ tych wydarzeń na jego psychikę. Stwierdzenia tam zawarte można z pewnością uznać za najbardziej intymne informacje na temat ich autora, jakie kiedykolwiek ujawnił. Cały tekst składa się z trzech części, z których każda wydaje się mieć nieco inny cel. Część pierwsza nosi tytuł Kurs I. To ją właśnie nazywam sekretnym dziennikiem, jako że zawiera refleksje na temat najbardziej kłopotliwych czy też niepokojących zdarzeń z życia Hubbarda. „Celem niniejszego eksperymentu jest odzyskanie mojej własnej ambicji, siły woli, chęci przetrwania, talentu i pewności siebie – oświadcza Hubbard bez ogródek na samym początku. – Zawsze bardzo się przejmowałem tym, co ludzie o mnie pomyślą, i bałem się, że uznają mnie za nudziarza. Wprowadziło to w moją pracę niepokój i niepotrzebny pośpiech. Muszę nabrać przekonania, że potrafię pisać sprawnie i dobrze”. Jak wspomina dalej, krytycy jego twórczości to głupcy. „Muszę nabrać przekonania, że jako pisarz osiągnąłem sukces, a wówczas bez trudu odzyskam popularność, która zresztą wcale nie była mała”. Przyznaje natomiast: „w trakcie służby wojskowej nie okryłem się specjalną chwałą”. Wyznaje też, że jest mu wstyd z powodu częstych romansów. Chce jednak za wszelką cenę utrzymać związek z Sarą, którą opisuje jako kobietę „młodą, piękną i ponętną”. Niestety dokuczają mu okresy impotencji. „Nieustannie jej pragnę. Ale jestem od niej o trzynaście lat starszy. Ona ma bardzo silne libido, moje jest zaś tak niskie, że nawet widok jej nagiego ciała niespecjalnie mnie pobudza”. Autor wydaje się mocno zaabsorbowany sprawami seksu. Martwi się swoim „fatalnym nawykiem masturbacji”, chorobami wenerycznymi oraz impotencją, którą wcześniej leczył, zażywając testosteron. „Poprzez wyeliminowanie obaw przed hipnozą, wyleczenie się z reumatyzmu oraz odstawienie hormonów mam nadzieję odzyskać swoje dawne libido. Po prostu muszę!”. Ma też nadzieję za pomocą autohipnozy przekonać samego siebie co do treści przepisanych samemu sobie mantr, takich jak na przykład: Potrafię pisać. Wciąż mam błyskotliwy umysł. Że masturbacja to nie grzech ani przestępstwo. Że nie muszę już mieć wrzodów. Że to szczęście, że straciłem Polly i moich rodziców, jako że nigdy nie życzyli mi dobrze. Że wierzę w bogów i sprawy duchowe. Że moja praktyka magiczna ma potężną moc i przynosi efekty. Że liczby 7, 25 i 16 nie są dla mnie pechowe ani złowrogie. Że nie jest przykrością na mnie patrzeć. Że nie jestem podatny na przeziębienia. Że Sara zawsze jest dla mnie piękna. Że te słowa i zalecenia są niczym ogień, który przeniknie każdy zakamarek mojego jestestwa i uczyni mnie już na zawsze szczęśliwym, zdrowym i pewnym siebie! Druga część dokumentu, zatytułowana Kurs II, zawiera zdania znane jako „afirmacje”, choć Hubbard nazywał je „zaklęciami”. Niedługo wcześniej nabył dyktafon, niewykluczone więc, że nagrał sobie tę część i odtwarzał ją w ramach autohipnozy. Sekwencję rozpoczyna stwierdzenie „Śpisz”. Podczas tej lekcji, jak tłumaczy sobie samemu Hubbard, ma się on nauczyć kilku ważnych rzeczy: Nie masz potrzeby opowiadać o swoim życiu w marynarce wojennej. Nie lubisz o tym opowiadać. Nigdy nie ilustrujesz swoich wywodów zmyślonymi historyjkami. Nie musisz kłamać, żeby zabawiać innych humorem i elokwencją. Lubisz, gdy twoi bliscy przyjaciele cię akceptują i kochają takiego, jaki jesteś. Chęć bycia kochanym nie musi oznaczać psychozy. Potrafisz pięknie śpiewać. Nic nie może stanąć między tobą a twoją Strażniczką. Nikt jej nie może od ciebie odsunąć, jest bowiem zbyt potężna. Nie ma nad tobą władzy, lecz cię prowadzi. Nigdy nie zapomnisz tych zaklęć, są one bowiem święte, a odtąd staną się integralną częścią twojej natury. Rzeczy materialne należą do ciebie – o ile ich zapragniesz. Ludzie są twoimi niewolnikami. Nigdy nie jesteś senny ani zmęczony. Tylko twoja Strażniczka może z tobą rozmawiać, gdy śpisz, nie może jednak wprowadzić cię w stan hipnozy. Tylko ty sam potrafisz się zahipnotyzować. Pragnienia innych ludzi nie mają na ciebie hipnotycznego wpływu. Nikt i nic nie sprzeciwia się twojemu pisaniu. […] Potrafisz prowadzić szalone życie towarzyskie i wciąż pisać miesięcznie sto tysięcy słów lub więcej. […] Twoja twórczość literacka ma na ludzi głęboki wpływ hipnotyczny. Zarobisz fortunę na pisaniu. Twoja teoria psychologii jest zaawansowana, prawdziwa i cudowna. Ludzie są nią zachwyceni. Potrafisz przewidzieć ich emocje, ponieważ jesteś ich władcą. Dożyjesz dwustu lat. Zawsze będziesz wyglądać młodo. Nie masz wątpliwości co do istnienia Boga. Nie jesteś tchórzem. Twój wzrok jest coraz lepszy. Popsuł się, ponieważ wykorzystywałeś go jako wymówkę, żeby uniknąć akademii wojskowej. Nie masz powodu, żeby utrzymywać słaby wzrok. Swoje problemy żołądkowe wykorzystywałeś do tego, żeby uniknąć kary w marynarce wojennej. Jesteś już jednak wolny od układów wojskowych. Twoje niesprawne biodro to tylko poza. Masz zupełnie zdrowe biodro. Nigdy cię ono nie boli. Nie boli cię również ramię. Problemy ze stopą również stanowiły alibi. Ta kontuzja nie jest ci już do niczego potrzebna. Testosteron łączy się bez trudu z twoimi własnymi hormonami. […] Nie obawiasz się, co jakaś kobieta pomyśli o twoich dokonaniach w łóżku. Wiesz, że jesteś mistrzem. Wiesz, że każda kobieta będzie tobą zachwycona. Potrafisz osiągać wielokrotne orgazmy i nie odczuwać zmęczenia. […] Wiele kobiet nie potrafi czerpać przyjemności z seksu, więc jeśli któraś powie lub zrobi coś nieprzyjemnego, nie będzie to miało żadnego wpływu na przeżywaną przez ciebie przyjemność. Nie obawiasz się, że mogą zajść w ciążę. Co z tego? Nic cię to nie obchodzi. Wlewasz w nie nasienie, a resztę pozostawiasz losowi. Możesz opowiadać najróżniejsze historie, jakie tylko przyjdą ci do głowy. […] Wiesz jednak, które z nich były zmyślone. […] Masz za sobą tyle różnych doświadczeń, że starczy ci na opowieści do końca życia. Trzymaj się tego, co naprawdę przeżyłeś. Zaleje cię morze pieniędzy. Nie ma nic złego w użalaniu się nad sobą i zarozumiałości. Twoja matka była w błędzie. Masturbacja nie jest szkodliwa dla zdrowia fizycznego ani psychicznego. Twoi rodzice się mylili. Każdy się masturbuje. Najwspanialszą rzeczą w twoim życiu jest świadomość istnienia twojej Strażniczki i miłość do niej. Ma ona miedziane włosy, długie warkocze, twarz piękną niczym Wenus, ubrana jest w białą szatę z pasem z jadeitowych kwadratów i złote pantofelki. Potrafisz z nią rozmawiać i wyraźnie słyszysz jej głos ponad wszystkimi innymi. Potrafisz pisać automatycznie, kiedy tylko chcesz. Nie dbasz o to, co przelewasz na papier, kiedy dyktuje ci twoja Strażniczka. Rudowłosa Strażniczka ukazująca się Hubbardowi z taką wyrazistością jest dla niego kimś w rodzaju doskonałej matki, a zarazem muzy i źródła niezwykłej umiejętności szybkiego pisania. Hubbard ją kocha, ale też sam siebie zapewnia, że Strażniczka nie ma nad nim władzy. To raczej on panuje nad sytuacją. Postać ta powstała najprawdopodobniej pod wpływem nauk Aleistera Crowleya. Jack Parsons relacjonował, że Hubbard nazywa swoją Strażniczkę „Cesarzową”[204]. Uderzający jest jego lęk przed hipnozą. Doskonale przecież radził sobie jako hipnotyzer na scenie, czego dowiódł na spotkaniu wielbicieli fantastyki naukowej w Los Angeles, gdzie udało mu się wprowadzić w trans niemal całą publiczność, a także wmówić jednemu z uczestników, że na jego dłoni znajduje się para miniaturowych kangurków[205] . Próbował też kiedyś zahipnotyzować matkę Sary (dochodzącą do siebie po udarze mózgu) i przekonać ją, żeby zapisała mu swój majątek[206]. Później natomiast oskarżał Sarę, że wprowadza go w stan hipnozy, gdy on śpi.
Jeśli spojrzeć na te afirmacje pod kątem problemów, jakim miały zaradzić, wyłania się z nich obraz człowieka, który wstydzi się skłonności do fabrykowania opowieści o własnym życiu, którym kierują sprzeczne potrzeby seksualne i który martwi się własną śmiertelnością. Do kobiet ma stosunek drapieżny, ale zarazem obawia się z ich strony upokorzeń. Trzecia i ostatnia część tekstu nosi tytuł Księga. Zawiera listę osobistych celów i prawionych samemu sobie komplementów, stanowi jednak również portret istoty nadludzkiej, którą autor pragnie być. Rzeczywiście wspomina też o jakiejś książce (nazywa ją Jedno przykazanie), co wydaje się odniesieniem do jego wcześniejszego dzieła Excalibur. „Ona na zawsze wyzwoliła cię od lęków przed światem materialnym i dała ci poważną władzę nad ludźmi” – pisze. Jesteś promienny niczym słońce. Potrafisz czytać nuty. Jesteś wspaniałym pisarzem, którym zaczytują się miliony. Zdolność do osiągania stanu transu na zawołanie. Brak konieczności trzymania się reguł taniej beletrystyki. Świetnie sobie radziłeś w marynarce wojennej. Nikt tam cię teraz nie próbuje „dorwać”. Masz zdolności paranormalne. Nie masturbujesz się. Nie wiesz, co to złość. Twoja cierpliwość jest nieskończona. Węże nie są dla ciebie zagrożeniem. Pod twoim łóżkiem nie ma węży. Wierzysz w Boga bezwarunkowo. Nie masz cienia wątpliwości co do Wszechmocnego. Całkowicie wierzysz swojej Strażniczce. Sędzia w sprawie Armstronga, na której dokument ten stanowił materiał dowodowy, przedstawił własną amatorską diagnozę osobowości Hubbarda, wydając miażdżący wyrok na niekorzyść Kościoła: Organizacja ma charakter wyraźnie schizofreniczny i paranoiczny, a to specyficzne połączenie wydaje się odbiciem osobowości jej założyciela L. Rona Hubbarda. Z materiału dowodowego wyłania się obraz mężczyzny, którego można nazwać patologicznym kłamcą, konfabulującym na temat swojej biografii, pochodzenia i osiągnięć. Z przedstawionych sądowi pism i dokumentów wyraźnie biją jego egoizm, chciwość, zachłanność, żądza władzy, mściwość i agresja wobec osób, które uważa on za nielojalne lub wrogo nastawione. Jednocześnie wydaje się, że jest osobą charyzmatyczną i mającą wybitne zdolności motywowania i inspirowania swoich zwolenników, organizowania ich działalności, jak również sterowania i manipulowania nimi. […] Nie ulega wątpliwości, że jest to osobowość bardzo złożona, a wysoki stopień komplikacji wewnętrznej znajduje odbicie w jego alter ego, czyli Kościele Scjentologii[207] . W 1948 roku, dziesięć lat po pierwszych próbach zdobycia pozycji jako scenarzysta filmowy, Hubbard powrócił do Hollywood i rozpoczął działalność jako niezależny guru. „Udałem się prosto do centrum Hollywood, wynająłem tam gabinet i zatrudniłem asystentkę, owinąłem sobie głowę ręcznikiem i tak oto zostałem swaminem” – wspominał później[208] . „Siedziałem w swoim penthousie na Sunset Boulevard i pisałem opowiadania dla wydawców w Nowym Jorku, a potem szedłem do swojego gabinetu i kazałem sekretarce mówić, że jestem na konferencji, a sam nadrabiałem zaległości w spaniu”[209] – opowiadał przy innej okazji. Zupełnie inny obraz swojej egzystencji odmalował w liście do Urzędu do Spraw Weteranów, który żądał od niego zwrotu omyłkowej nadpłaty. „Nie mogę sobie nawet wyobrazić, z czego miałbym zapłacić te pięćdziesiąt jeden dolarów, jako że jestem już praktycznie bez grosza: muszę teraz przeżyć prawie miesiąc za jedyne dwadzieścia osiem i pół dolara” – pisze. – „Na moje koszty składa się dwadzieścia siedem dolarów miesięcznej opłaty za wynajem przyczepy oraz osiemdziesiąt dolarów miesięcznie na życie dla mnie i dla mojej żony, co obejmuje również koszt benzyny, papierosów i wszelkich nieprzewidzianych wydatków. Jestem już ogromnie zadłużony, a jak dotąd nie udało mi się znaleźć pracy”. Na koniec, zamiast zwrócić urzędowi nadpłatę, śmiało prosi o pożyczkę[210]. Podczas pobytu w Hollywood Hubbard doskonalił technikę, nad którą zaczął pracować jeszcze w szpitalu, a która później stała się podstawą dianetyki. W liście do Haysa chwalił się: „Zabawiam się ostatnio, robiąc z Freuda głupka. Zawsze wiedziałem, że był stuknięty, ale brakowało mi solidnych argumentów”. Następnie dodaje, że prowadzi badania nad kompleksem niższości: „W moim gabinecie w Hollywood ludzie co wieczór wiją się jak na mękach, a potem wychodzą dwa razy wyżsi od Supermana”. Po raz pierwszy przedstawia też wtedy pomysł na książkę, której nadaje roboczy tytuł Wstęp do psychologii pourazowej[211]. Sądzi, że jej napisanie zajmie mu około sześciu tygodni. „Muszę zrewolucjonizować tę dziedzinę, bo o ile wiem, nikt z zajmujących się nią specjalistów nie odróżnia szczegółów własnej anatomii od kreciej nory”[212] . Hubbard intensywnie poszukiwał nowej życiowej ścieżki. Zapisał się na kurs do szkoły aktorskiej Geller Theater Workshop (część kosztów pokrył Urząd do Spraw Weteranów), wciąż jednak odczuwał niedosyt. W jego wyobraźni kiełkował plan działań na znacznie większą skalę. „Skrywałem się za straszliwą tajemnicą. Próbowałem mianowicie zrozumieć, jak właściwie działa ludzki umysł” – relacjonuje później. – „Nie mogłem o tym opowiedzieć nawet swoim przyjaciołom; nie zdołaliby tego zrozumieć. Mówili: »Proszę, oto Hubbard. Czyż jego życie nie jest absolutnie wspaniałe? Obraca się w towarzystwie aktorek filmowych, a do tego opanował sztukę hipnozy, nie ma więc problemu z redaktorami. Do tego ma mieszkania i tak dalej«”[213] . Okres ten stanowił swoiste stadium larwalne w zdumiewającej przemianie Hubbarda: gdy jego Dianetyka została w końcu wydana, z przygnębionej, odrzuconej, twórczo wypalonej postaci, jaką maluje w Afirmacjach, niemal z dnia na dzień przeistoczył się w uznanego myśliciela oraz lidera międzynarodowego ruchu. Do swojego przyjaciela Roberta Heinleina pisał o niej następująco: „Wkrótce, mam nadzieję, otrzymasz ode mnie książkę powstałą z popiołów dawnego Excaliburu, która szczegółowo opisuje pełną matematykę ludzkiego umysłu, zawiera rozwiązania problemów wszystkich wieków, a także sześć przepisów na afrodyzjaki i inne cuda na kiju”. Dalej pisze trochę o wracaniu do formy po doświadczeniach wojennych, a potem czyni następującą uwagę: „Największą trudność stanowi dla mnie obecnie powrót do zdrowia psychicznego. Wydaje mi się, że czynię tutaj postępy. Oczywiście zawsze pozostaje jeszcze niebezpieczeństwo, że będę zbyt zdrowy, żeby cokolwiek pisać”[214]. Usilnie stara się o stypendium Guggenheima na napisanie swojej książki psychologicznej[215] . Tymczasem jego sytuacja finansowa staje się już tak trudna, że błaga Heinleina o pożyczenie mu pięćdziesięciu dolarów[216] . „Rany, nigdy w życiu nie drukowałem w tylu miejscach, ale co z tego mam? – skarżył się przyjacielowi. – Nie stać by mnie było nawet na kostium dla Gypsy Rose Lee[217]”[218]. Hubbard pisał te listy z miasta Savannah w stanie Georgia, pod koniec 1948 roku i wiosną 1949. Twierdził, że pracuje jako wolontariusz w klinice psychiatrycznej w St. Joseph’s Medical Center, gdzie zajmował się „zdobywaniem opisów przypadków chorobowych na potrzeby Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego”. Ten okres jego życia tonie w mrokach dziejów, ale to właśnie wtedy zaczął szkicować główne zasady, które miały później stanowić podstawę jego rozumienia ludzkiego umysłu. Twierdził, że ma fenomenalne efekty przy każdej niemal dolegliwości, którą bierze na warsztat. „Tydzień temu przedstawiłem swój pierwszy lek na astmę – pisał do Heinleina. – Jutro muszę skończyć przypadek artretyzmu i tak to się kręci” [219] . Nie jest jasne, czy sam też był pacjentem szpitala. W liście do Heinleina pisał: „Nie mam już problemów z biodrem, żołądkiem i bokami tułowia”, a następnie dodawał: „pomału prostuję wszystko, co utrudniało produkcję mojej maszynie do zarabiania pieniędzy”[220]. Jego korespondencja zawiera nieustające spekulacje na temat książki, którą zamierzał niebawem ukończyć. „Nie ma tam nic przeciwko religii, po prostu ona traci rację bytu – chwali się Heinleinowi. – To czysta nauka, chłopie, nauka!”. Czyni też dość niejasne aluzje do badań, które przeprowadzał na dzieciach. „Przygotowana przeze mnie mikstura doskonale działa na dzieci – odnotowuje. – Pracowałem nad przerażonym chłopaczkiem, który uchodził za głupka i zupełnie nie radził sobie w szkole. Dla pewności zajmowałem się nim przez trzydzieści pięć godzin. Od tego czasu minął miesiąc. Dziś po południu chłopiec znów się u mnie zjawił: ma same piątki i nagle zaczął czytać Szekspira”. Hubbard zauważa również poprawę własnej kondycji, zarówno jeśli chodzi o sprawy zawodowe, jak i odzyskane moce seksualne: „Całkowicie wystarczają mi cztery godziny snu na dobę. Najciekawsze jednak jest to, że udaje mi się szczytować nawet do ośmiu razy. W ciągu jednego wieczoru, ma się rozumieć”[221] . Heinlein pragnął poznać więcej szczegółów. W odpowiedzi Hubbard przedstawił mu zarys koncepcji, której później nadał nazwę „Skala Tonów”. Przedstawia ona gamę ludzkich stanów emocjonalnych, w skali od jednego do czterech. Na samym dole znajduje się „apatia”, a nieco wyżej – „gniew”. Tymi niższymi tonami ma kierować nieświadoma część umysłu, którą Hubbard określił jako „umysł reaktywny”. Trzeci poziom, na razie nienazwany, reprezentuje stan normalny dla większości ludzi, natomiast czwarty – szczęście połączone z pracowitością. Celem eksperymentalnych technik Hubbarda było wydźwignięcie jednostki z niższych poziomów i wyniesienie jej na najwyższy, czwarty poziom. Autor objaśniał Heinleinowi, że metoda polega na oczyszczeniu jednostki z bolesnych doświadczeń i skojarzeń nagromadzonych przez całe życie. Kiedy się tego dokona, „następują zadziwiające efekty”. Migreny, bóle menstruacyjne, astma, artretyzm, astygmatyzm i wrzody po prostu znikają. Następuje też ogromny wzrost ludzkiego potencjału. Umysł reaktywny zostaje wyeliminowany, a zamiast niego kontrolę przejmuje umysł racjonalny. Pod koniec kwietnia 1949 roku Hubbard wysłał Heinleinowi wiadomość z informacją, że na bliżej nieokreślony czas przeprowadza się do Waszyngtonu. Ani słowem nie wspomniał przy tym o Sarze. Trzy tygodnie później, mając trzydzieści osiem lat, Hubbard złożył w waszyngtońskim urzędzie stanu cywilnego wniosek o zezwolenie na zawarcie małżeństwa z dwudziestosześcioletnią Ann Jensen. Wniosek został następnego dnia wycofany przez samą narzeczoną – która być może dowiedziała się, że Hubbard wciąż był mężem swojej drugiej żony, a już wcześniej dopuścił się bigamii. W każdym razie postać Ann Jensen nie pojawiła się już więcej w historii życia Hubbarda. Wraz z Sarą przeprowadzili się do miejscowości Elizabeth w stanie New Jersey. Mieszkał tam John Campbell, redaktor naczelny pisma „Astounding Science-Fiction”, gdzie jeszcze przed wojną publikował Hubbard. Były naczelny teraz często go odwiedzał i wkrótce został jego pierwszym i najważniejszym wyznawcą. „Jasna cholera, ten facet naprawdę ma jakąś moc, i to nie byle jaką!” – emocjonował się w liście do Heinleina[222] . Campbell poddał się pełnej kuracji Hubbarda, która obejmowała seanse w stanie „głębokiej hipnozy”[223] . Wejście w ten stan pozwoliło mu ponoć odzyskać traumatyczne wspomnienia porodowe. „Urodziłem się z pępowiną owiniętą wokół szyi, która mnie dusiła” – relacjonował Heinleinowi. Przypomniał sobie również, że lekarz odbierający poród wrzeszczał na jego matkę, mówiąc z niemieckim akcentem: „Niech pani przestanie stawiać opór, pani go zabije! Proszę się rozluźnić!”. Później lekarz nałożył nowo narodzonemu dziecku na oczy jakiś gryzący lek i powiedział: „Niedługo o tym wszystkim zapomnisz”. Campbell opisywał polecenia lekarza jako „potężnie oddziałujące na podświadomość komendy o dalekosiężnym działaniu”, które w dużej mierze warunkowały jego zachowanie w przyszłości. „Dzieciaki z sąsiedztwa dokuczały mi bez litości. Mogły sobie na to pozwolić, bo nie potrafiłem walczyć o swoje” – żalił się Heinleinowi. Wyjaśniał też, że matka często próbowała go pocieszyć, mówiąc, że jego bolesne doświadczenia z dzieciństwa wkrótce odejdą w niepamięć – w efekcie czego utracił wspomnienia o wielu istotnych chwilach swojego życia. „Technika Rona polega na przywróceniu człowiekowi tych starych wspomnień,
a następnie całkowitym ich wymazaniu” – tłumaczył. Pisał też, że choć teraz nie pamięta już samego porodu, to pamięta, jak odzyskał o nim wspomnienia, i relacjonował je Hubbardowi, który następnie usunął z jego pamięci to bolesne zdarzenie oraz wszelkie skojarzenia z nim związane. Dzięki temu Campbell miał teraz wiedzę o tym, co mu się przydarzyło, ale nie miał już wspomnień, które mogłyby wywierać na niego zły wpływ[224]. Oczywiście trudno wskazać granicę, za którą kończy się prawdziwe wspomnienie, a zaczyna takie, które zostało w czyjejś głowie zasiane. Jak dalej przekonywał Campbell, metoda Hubbarda miała stanowić najpotężniejszy lek, jaki kiedykolwiek odkryto, a zarazem również – w razie gdyby stosowano ją w nieodpowiedni sposób – najniebezpieczniejszą broń, jaką można sobie wyobrazić. „Posiadając wiedzę, którą właśnie zdobyłem, mógłbym w ciągu godziny zmienić każdego zwykłego człowieka w szalonego mordercę”. Zmysł redaktorski pozwolił jednak Campbellowi dostrzec tu również potencjał komercyjny. „To najwspanialsza opowieść na świecie: bomba atomowa to przy niej nic wielkiego”. Pod listem umieścił post scriptum, w którym napisał, że przy okazji w ciągu dwudziestu pięciu dni stracił dziewięć kilo, co również sygnalizowało wielkie możliwości komercyjne. Campbell nie posiadał się z radości, wiedząc, że Hubbard dopiero zabiera się do pisania książki. „W głowie Rona Hubbarda znajduje się klucz do zdrowia psychicznego całej ludzkości, lecz na razie nie powstał jeszcze na ten temat żaden miarodajny tekst” – pisał[225] . W grudniu Ron i Sara przeprowadzili się do Bayhead w stanie New Jersey i zamieszkali przy samej plaży, w domu o ośmiu sypialniach, który Hubbard nazywał „starą budą”[226]. W marcu 1950 roku wysłał Heinleinom ręcznie wykonany minikatalog wydawnictwa o nazwie Hubbard House, z prezentacją „kolekcji wiosennej”. Już jest! Nowa publikacja Hubbard House Całkowicie nowy materiał Żadne wznowienie! Współautorzy dzieła: Ron i Sara Hubbard Data publikacji: 8 marca 1950, 11.50 rano Waga: 4140 g; długość: 53 cm Alexis Valerie Wszyscy recenzenci napisali entuzjastyczne recenzje![227] Alexis była nieodrodną córeczką tatusia, który uważał ją za nadzwyczaj rozwiniętą. „Ron przez cały dzień, codziennie, działa z prędkością światła – pisała Sara Heinleinom. – A potem, w środku nocy, idzie opowiedzieć o wszystkim Alexis”[228]. Ron obiecał Heinleinowi, że wyśle mu szpalty Dianetyki, gdy tylko będzie gotowa. Donosił, że obejmujące sto osiemdziesiąt tysięcy słów dzieło zostało „rozpoczęte 12 stycznia, ukończone 10 lutego, ukaże się do 25 kwietnia”[229] . Spytany później, jak mu się udało tak szybko wykonać całą pracę, Hubbard odpowiedział, że podyktowała mu ją jego duchowa strażniczka, Cesarzowa[230]. Podobnie jak na wielu innych znaczących pisarzy złotej ery science fiction (w tym Heinlein i A. E. van Vogt) silny wpływ na Hubbarda wywarły pisma Alfreda Korzybskiego, amerykańskiego filozofa polskiego pochodzenia, który stworzył teorię semantyki ogólnej. Gdy Hubbardowie mieszkali w New Jersey, Sara zagłębiła się w lekturę jego dzieł i przeczytała kilka fragmentów na głos Ronowi, który natychmiast podchwycił koncepcje Korzybskiego, widząc w nich podstawę całego systemu psychologicznego, a może nawet zupełnie nowej religii[231]. Korzybski wskazywał, że słowa nie są tożsame z opisywanymi przez siebie rzeczami, podobnie jak mapa nie jest tożsama z obrazowanym przez siebie terenem. Język kształtuje myślenie i tworzy pewne nawyki umysłowe, które mogą szkodzić zdrowiu psychicznemu poprzez podtrzymywanie pewnych złudzeń. Korzybski twierdził, że zaburzenia emocjonalne, problemy z nauką oraz wiele chorób psychosomatycznych (takich jak problemy kardiologiczne i dermatologiczne, zaburzenia seksualne, migreny, alkoholizm, artretyzm, a nawet próchnica zębów) można wyleczyć za pomocą treningu semantycznego, w dużej mierze przypominającego metody stosowane przez Hubbarda, który często cytował pisma Korzybskiego, choć otwarcie przyznawał, że nie udało mu się przebrnąć przez jego dzieła. „Któregoś razu Bob Heinlein rozsiadł się wygodnie i przez całe dziesięć minut opowiadał mi o koncepcjach Korzybskiego, które wydały mi się bardzo rozsądne – relacjonował później. – Mam więc jako takie pojęcie o jego pismach”[232] . Na podstawie tej wiedzy z drugiej ręki Hubbard doszedł do przekonania, że należy stworzyć specjalne słownictwo, które pozwoliłoby mu w nowy sposób zdefiniować wcześniejsze pojęcia (przykładowo, zamiast o „duszy” mówić o „thetanie”) oraz wymyślać całkiem nowe słowa, takie jak „turbulować” (czyli dezorientować) czy „hatting” (szkolenie), jak również używać słów i wyrażeń w całkiem nowy sposób, na przykład nadać przymiotnikom lub czasownikom funkcję rzeczowników – i vice versa („an overt” oznacza zatem „czyn jawny”, „a static” to „statyka”, „alter-isness” to „zmienialność”), a do tego każdy tekst tak naszpikować akronimami, jakby to były tajne wiadomości Pentagonu. Powstał w ten sposób semantyczny labirynt, w którym wielbiciele twórczości Hubbarda mogli w nieskończoność błądzić pośród zapętlonych znaczeń. John Campbell jako wierny przyjaciel i akolita dostał od Hubbarda szansę opublikowania obszernego fragmentu książki, która miała się wkrótce ukazać. Dianetyka została zatem po raz pierwszy przedstawiona światu na łamach „Astounding Science Fiction”. „Ten artykuł to nie żaden żart, mistyfikacja czy coś w tym rodzaju. Jest to jasne i bezpośrednie wprowadzenie do całkowicie nowej teorii naukowej” – pouczał Campbell czytelników, którzy mogli być nieco zdziwieni, widząc pracę naukową w piśmie dla miłośników popularnej fantastyki[233] . Do innego z autorów, nieco zdumionego powstałym zamieszaniem, naczelny pisał tak: „Wiem na pewno, że dianetyka to jedno z największych odkryć w dziejach ludzkości – a może w ogóle największe odkrycie w całej zapisanej i niezapisanej historii”[234]. Innego młodego pisarza zapewniał, że Hubbard za swoje odkrycia otrzyma Pokojową Nagrodę Nobla[235] . Sama książka, zatytułowana Dianetyka. Współczesna nauka o zdrowiu umysłowym, ukazała się w maju. Zważywszy na dotychczasowe osiągnięcia pisarskie Hubbarda, jej treść była dla wszystkich sporym zaskoczeniem. W zamyśle autora miała ona być ukoronowaniem „pięćdziesięciu tysięcy lat ludzkich przemyśleń, przypuszczeń i obserwacji, bez których stworzenie i usystematyzowanie dianetyki nie byłoby możliwe”[236] . W Kościele Scjentologii Dianetyka znana jest jako Księga Pierwsza. Według oficjalnych informacji organizacji „przy osiemnastu milionach sprzedanych egzemplarzy jest to bez wątpienia najchętniej czytane i najbardziej znaczące dzieło na temat ludzkiego umysłu, jakie kiedykolwiek opublikowano”[237]. Scjentolodzy mają własny kalendarz, który rozpoczyna się od roku 1950, w którym ukazała się Dianetyka. Według teorii Hubbarda umysł składa się z dwóch części. W centrum świadomości znajduje się umysł analityczny, czyli świadomy. To tu zbierane są wszystkie doświadczenia. Z jego banków danych nic nigdy nie znika. Każdy zapach, dźwięk czy schemat związany z wcześniejszymi doświadczeniami jest stale obecny i może być ponownie w całości odtworzony. To ta część umysłu, która potrafi obserwować, myśleć i rozwiązywać problemy. Jest racjonalna i świadoma samej siebie. Po drugiej stronie znajduje się umysł reaktywny. Jest to jedyne źródło koszmarów, braku poczucia bezpieczeństwa i bezpodstawnych lęków. Ta część umysłu nie jest zdolna do myślenia. Jest tylko składowiskiem bolesnych, wyniszczających emocji, które są zapisywane nawet podczas snu, jak również w stanach nieprzytomności czy w życiu płodowym. „Zapisane” to nie to samo co „zapamiętane” – nie są to bowiem konstrukty umysłowe; stanowią raczej fizyczną część naszej struktury komórkowej, zdolną do reprodukcji w nowo powstałych i wciąż powstających komórkach. „Komórki dysponują rozumem, którego obecnie nie sposób wyjaśnić” – twierdzi Hubbard[238] . Pod wpływem odpowiedniego bodźca dany zapis (Hubbard używa terminu „engram”) może się uaktywnić, spowodować wyłączenie świadomego umysłu i przejąć kontrolę nad zachowaniem jednostki. Hubbard porównuje działanie engramu do sugestii przekazywanych w stanie hipnozy. Opisuje człowieka, któremu w stanie transu powiedziano, że będzie musiał zdjąć marynarkę za każdym razem, gdy hipnotyzer dotknie swojego krawata. „W pewnym momencie hipnotyzer dotyka swego krawata. Pacjent zdejmie marynarkę, tłumacząc się być może, iż jest mu za ciepło” – pisze Hubbard[239] . Procedurę można wielokrotnie powtarzać. „Po pewnym czasie człowiek zaczyna się orientować, że coś jest nie w porządku w jego zachowaniu, głównie na podstawie reakcji innych osób. Nie wie jednak, o co chodzi. Nie wie nawet, że dotknięcie krawata jest sygnałem do zdjęcia przez niego marynarki”[240]. Komenda zapisana w stanie hipnozy w nieświadomej części umysłu będzie dalej określać zachowanie tej osoby, nawet gdy ta się zorientuje, że działa w sposób irracjonalny, a może nawet szkodliwy. W taki sam sposób, zdaniem Hubbarda, engramy wywierają negatywny wpływ na nasze codzienne działania, podważają pewność siebie i naruszają racjonalne podstawy naszych zachowań. Jednostka, angażując się w działania, na które nigdy świadomie by się nie zgodziła, czuje się całkowicie bezradna. Jest „manipulowana przez swój engram jak marionetka”[241] . Choć nie istniały żadne pisemne świadectwa potwierdzające rzekome setki przypadków pacjentów wyleczonych dzięki metodom Hubbarda (które poprzedziło „wiele lat ścisłych badań i starannych testów”[242] ), przytaczał on ciekawe przykłady hipotetycznych zachowań. Oto pobita, kopana kobieta „pada i »traci przytomność«”. Wówczas słyszy, że jest nic niewartą oszustką, która ciągle zmienia zdanie. W tym czasie przewraca się krzesło, w kuchni z kranu płynie woda, a ulicą przejeżdża samochód. Wszystkie te sygnały zostają zapisane w engramie. Kobieta nie jest tego świadoma, ale od tej pory ilekroć usłyszy odgłos płynącej wody lub przejeżdżający samochód, jej engram nieznacznie się uaktywnia. Kobieta odczuwa dyskomfort, jeśli usłyszy te dwa odgłosy jednocześnie. Jeśli zdarzy się tak, że przy okazji przewróci się też krzesło, kobieta przeżywa wstrząs. Zaczyna czuć się taką osobą, jaką opisywały zarzuty kierowane do niej, gdy była nieprzytomna – zmienną, nic niewartą oszustką[243] . „Nie jest to teoria”[244] – wielokrotnie powtarza Hubbard. Dianetyka jest „nauką ścisłą”[245], która stanowi „ewolucyjny krok w rozwoju Człowieka”[246]. Hubbard twierdzi, że wpływ engramów na zachowanie jednostki można wyeliminować poprzez powtarzanie na głos szczegółów pierwotnego zdarzenia, aż utraci ono swój emocjonalny ładunek[247] . „Dianetyka usuwa cały ból pochodzący z dotychczasowego życia – pisze. – Gdy ból ten zostaje usunięty z banku engramów i ponownie zapisany jako wspomnienie oraz doświadczenie w banku pamięci, wszystkie aberracje i choroby psychosomatyczne znikają”[248]. Celem dianetyki jest więc pozbawienie engramów ich bolesnych, niszczących właściwości oraz całkowite wyeliminowanie umysłu reaktywnego, dzięki czemu osoba staje się „oczyszczona” (clear). Pomimo dość dziwacznego i obcesowego stylu oraz nagromadzenia pretensjonalnych przypisów, które w żaden sposób nie dokumentowały śmiałych tez książki, Dianetyka szybko
zrobiła furorę i przez dwadzieścia osiem tygodni nie schodziła z listy bestsellerów „New York Timesa”, przygotowując tym samym grunt pod nową kategorię poradników psychologicznych, które na fali tego sukcesu wkrótce zalały amerykański rynek. W Stanach i za granicą jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać grupy miłośników dianetyki pragnących wprowadzić w życie zalecenia terapeutyczne proponowane przez Hubbarda. Adept potrzebował jedynie pomocnika – zwanego audytorem – który miał go wspierać w procesie odnajdywania ukrytych engramów i przywracania ich do sfery świadomości, gdzie mogły zostać uwolnione i gdzie stawały się całkiem nieszkodliwe. „Odnajdziesz wiele przyczyn tego, że »nie możesz wyzdrowieć«” – ostrzega Hubbard, zapewnia też jednak, że „dianetyka nie jest doniosłym przedsięwzięciem. Mimo wszystkich cierpień i kłopotów, z którymi ma się do czynienia, kończy się zawsze śmiechem – tak absurdalne i opacznie interpretowane okazują się przyczyny naszych zmartwień”[249] . Książka ukazała się w chwili, gdy w społeczeństwie wciąż jeszcze rezonował wstrząs, jakim była wojna. Pod zewnętrzną warstwą euforii zwycięstwa kryła się wielka zbiorowa trauma. Niekwestionowane dotąd przekonania religijne zostały podważone przez stworzenie potężnych bomb, które uczyniły z ludzkiej cywilizacji (a może nawet w ogóle życia na Ziemi) zakładnika w zimnowojennym wyścigu zbrojeń. Uczucia straty, żalu i rozpaczy ukrywały się za zasłoną powszechnie obowiązującego stoicyzmu, lecz liczba osób leczonych w szpitalach psychiatrycznych pomału zaczynała przewyższać liczbę pacjentów wszystkich innych placówek medycznych[250] . Większość Amerykanów patrzyła raczej podejrzliwie na psychoanalizę, którą postrzegano jako czasochłonną i przeraźliwie drogą modę sprowadzoną z Europy (a przy tym propagowaną głównie przez Żydów). Hubbard natomiast obiecywał, że wystarczy „mniej niż dwadzieścia godzin pracy”, żeby osiągnąć stan, który przewyższa „każdy inny stan wypracowany przez kilka lat psychoanalizy”[251]. W dziedzinie psychiatrii rozpoczął się tymczasem okres bezpardonowych eksperymentów, wśród których powszechną praktykę stanowiły zabiegi lobotomii oraz terapii z użyciem elektrowstrząsów. Perspektywa wizyty u psychiatry budziła więc zrozumiałe przerażenie (które mogło też wpłynąć na decyzję Hubbarda, żeby jednak nie poddawać się leczeniu psychiatrycznemu). Pojawienie się poradnika kuszącego obietnicą rozwikłania tajników ludzkiego umysłu oraz osiągnięcia gwarantowanych rezultatów – do tego za darmo! – musiała się spotkać z ciepłym przyjęciem szerokiego grona czytelników. „To był spektakularny, wprost miażdżący sukces” – zachwycał się Hubbard[252]. Środowisko naukowe, oszołomione popularnością książki, zareagowało otwartą wrogością i szyderstwem. Dla specjalistów w dziedzinie psychologii Dianetyka stanowiła zaledwie coś w rodzaju ciekawostki etnograficznej. „Od chwili wynalezienia druku nie ukazało się jeszcze dzieło, w którym na każdej stronie znajdowałoby się równie dużo obietnic, opartych na równie wątłych podstawach – pisał w recenzji książki na łamach pisma „Scientific American” fizyk noblista Isidor Isaac Rabi. – Dotychczasowe zawrotne wyniki sprzedaży tej książki stanowią niepokojący dowód ogromnej frustracji, zawiedzionych ambicji, nadziei, obaw i zmartwień ogromnej liczby osób szukających w niej ukojenia”[253]. Erich Fromm, jeden z czołowych myślicieli związanych z teorią psychoanalizy, krytykował Dianetykę za to, że „wyraża ona ducha stojącego w całkowitej sprzeczności z naukami Freuda”, natomiast metodę proponowaną przez Hubbarda uznał za „pozbawioną szacunku i jakiegokolwiek zrozumienia dla złożoności natury ludzkiej”. Z drwiną cytuje fragment książki mówiący o tym, że „w nauce ścisłej, jaką jest dianetyka, wystarczy nacisnąć odpowiedni guzik, aby osiągnąć efekty”[254]. Nie ulega jednak wątpliwości, że właśnie takim prostym formułom książka zawdzięczała swoją szaloną popularność. Jedną z najbardziej chyba bolesnych recenzji Dianetyki napisał jednak najwybitniejszy spadkobierca intelektualny Korzybskiego S. I. Hayakawa (który później został też senatorem reprezentującym Kalifornię). Oprócz tego, że całkowicie odrzucił tezy przedstawione w książce, ostro krytykował też wszelką twórczość pisarzy science fiction, uznając ten gatunek za jedno wielkie oszustwo: „Cała sztuka polega na tym, żeby – ze względów literackich – ukryć przed czytelnikiem granice między faktami udowodnionymi naukowo, hipotezami wciąż badanymi przez naukę, domysłami snutymi przez naukowców oraz fantazyjnymi ekstrapolacjami wykraczającymi daleko poza wszelkie dotychczasowe przypuszczenia”. Ostrzegał też, że jeśli dany autor pisze „zbyt dużo, zbyt szybko i zbyt gładko”, powstaje ryzyko, że uwierzy we własne wymysły: „Wydaje mi się nieuchronne, że jeśli ktoś przeleje na papier siedem milionów słów, poruszając się w obrębie fantastyki i science fiction, w końcu nastąpi u niego internalizacja pewnych założeń, na których opiera się jego słowotok”. Co do Dianetyki, Hayakawa uznał, że nie jest to ani pozycja naukowa, ani literatura science fiction, lecz coś jeszcze innego, a mianowicie „fikcyjna nauka” („fictional science”)[255] . Nie wszyscy ludzie nauki odrzucili podejście Hubbarda. Wspierał go w tamtym okresie na przykład doktor Joseph Winter, który był szwagrem Campbella, ale też lekarzem (jak również autorem opowiadań publikowanych w piśmie „Astounding Science-Fiction”). Wskutek fascynacji holistycznym postrzeganiem nauk medycznych wybrał się do New Jersey, aby naocznie przekonać się, jak wygląda metoda Hubbarda. „Gdy słuchałem, jak Hubbard »prowadzi« któregoś ze swoich pacjentów, lub też gdy sam byłem »prowadzony«, doświadczałem niezrozumiałych boleści w rozmaitych częściach ciała. Czasem zaś czułem się potwornie zmęczony i senny – relacjonował potem. – W nocy miałem koszmary, w których mnie duszono i odcinano mi genitalia. Nabrałem przekonania, że dianetyka jako metoda potrafi przynieść wymierne efekty”[256] . Metoda Hubbarda obejmowała wprowadzenie pacjenta w stan „reverie”[257] , co osiągało się poprzez wypowiedzenie słów: „Kiedy będę liczył od jednego do siedmiu, twoje oczy się zamkną”. Drżenie rzęs spowodowane bezwiednym ruchem powiek sygnalizowało, że pacjent wszedł w stan „reverie”. „To nie jest hipnoza”[258] – podkreślał Hubbard. Choć osoba pogrążona w stanie dianetycznej „reverie” może przypominać człowieka w transie, zdaniem Hubbarda dzieje się z nią w istocie coś dokładnie przeciwnego: „celem terapii jest obudzenie pacjenta z każdego momentu jego życia, w którym okoliczności uczyniły go »nieprzytomnym«. Dianetyka budzi ludzi”[259]. Sara obserwowała wpływ Rona na pacjentów. „Trzymał ich za ręce i próbował im wmówić te ich niby wspomnienia – relacjonowała. – Był całkowicie skupiony na tych osobach, a oni to uwielbiali. Cieszyło ich, że ktoś poświęca im aż tyle uwagi”[260] . Doktor Winter wypróbował techniki propagowane przez Hubbarda na swoim sześcioletnim synku, którego przerażała ciemność, ponieważ obawiał się uduszenia przez duchy. Winter poprosił syna, żeby sobie przypomniał, kiedy po raz pierwszy widział ducha. „Jest ubrany w długi biały fartuch, na głowie ma małą białą czapeczkę, a usta mu zakrywa kawałek białego materiału” – powiedział chłopiec, który pamiętał również, jak ten duch się nazywał. Okazało się, że tak samo jak położnik odbierający jego poród. Winter poprosił wówczas synka, aby wielokrotnie przyglądał się obrazowi „ducha” w swojej głowie, aż chłopiec zaczął się uspokajać. „Gdy po dziesięciu czy dwunastu powtórkach miałem wrażenie, że syn całkowicie się odprężył, powiedziałem mu, żeby otworzył oczy – relacjonuje Winter. – Od tamtej krótkiej sesji minął już ponad rok, a przez cały ten czas syn ani razu nie odczuwał lęku przed ciemnością”[261]. Możliwość przywrócenia człowiekowi jego najwcześniejszych wspomnień (nawet tych z okresu prenatalnego) stanowi centralną koncepcję teorii Hubbarda. Każdy engram zakorzeniony w umyśle reaktywnym poprzedzony jest jakimś zdarzeniem; celem terapii dianetycznej jest wytropienie tej pierwotnej traumy (nazywanej „podstawą podstaw”), na bazie której powstał dany engram. Freud również twierdził, że urazy z dzieciństwa w późniejszym wieku ujawniają się poprzez ataki histerii lub nerwicy. Przykładowo, w słynnym przypadku „człowieka od wilków” twórca psychoanalizy dopatrzył się źródeł problemów swojego pacjenta w traumie, którą miał on przeżyć jako półtoraroczne dziecko na widok swoich kopulujących rodziców. „Wszystko sprowadza się do ponownego odtwarzania obrazów”[262] – uważał wówczas Freud. Przyznawał wprawdzie, że tego rodzaju wspomnienia z dzieciństwa bywają często w oczywisty sposób zmyślone, z punktu widzenia psychoanalizy nie podważało to jednak ich przydatności, ponieważ związane z takimi konfabulacjami emocje i skojarzenia pozwalały na wgląd w podświadomość pacjenta. Fałszywe wspomnienia z dzieciństwa często bywały równie mocno ugruntowane jak te prawdziwe, lecz od tych ostatnich różniły się tym, że u wszystkich pacjentów były niemal zawsze takie same – a zatem musiało nimi rządzić jakieś uniwersalne prawo. Koncepcję tę podchwycił uczeń i kontynuator prac Freuda Carl Gustav Jung, który na tej podstawie opracował swoją teorię nieświadomości zbiorowej. Sam Freud natomiast doszedł w końcu do przekonania, że to, co w umyśle współcześnie żyjącego pacjenta jest fałszywym wspomnieniem, w którymś momencie naszej prehistorii mogło stanowić element rzeczywistości. „Wydaje mi się całkiem możliwe, że dzisiejsze opowieści naszych pacjentów noszące znamiona fantazji – uwodzenie dzieci, rozpalanie pożądania wskutek obserwacji kopulujących rodziców, zagrożenie kastracją – w pradawnych czasach stanowiły prawdziwe zdarzenia z życia ludzkiej rodziny; być może więc te dziecięce fantazje wypełniają luki w prawdzie jednostkowej za pomocą elementów prawdy prehistorycznej”[263] . Freuda wciąż jednak niepokoił fakt, że tak wiele z tych rzekomych wspomnień uformowało się w podejrzanie wczesnym dzieciństwie. „Skrajnym przykładem tego rodzaju jest fantazja o obserwowaniu spółkowania rodziców wtedy, kiedy było się jeszcze w łonie matki” – odnotował cierpko uczony[264] . Absurdalność tej sytuacji stanowiła jeden z powodów, dla których w końcu porzucił całą swoją teorię uwiedzenia. Dla Hubbarda natomiast wspominane przez pacjentów urazy z wczesnego dzieciństwa lub nawet życia płodowego stanowiły po prostu rzeczywistość. Żywił przekonanie, że płód nie tylko rejestruje wszelkie szczegóły związane z kopulacją rodziców w okresie ciąży, ale również każde słowo, które wówczas padnie. Tego rodzaju zapisy mogą zostać uaktywnione później, w dorosłym życiu, pod wpływem podobnych słów, w efekcie czego człowiek ponownie przeżywa niepokój odczuwany niegdyś przez płód – na przykład podczas brutalnego stosunku seksualnego. Mogło to prowadzić do „aberracji” – co dla Hubbarda oznaczało wszelkie psychozy, nerwice, kompulsje i wszelkie inne odstępstwa od racjonalnych zachowań. Jego zdaniem engramy układają się w łańcuchy podobnych zdarzeń. Jako przykład podaje siedemnaście engramów prenatalnych odnalezionych u jednego mężczyzny, który „uchodził za »normalnego« przez trzydzieści sześć lat życia”. Były to między innymi: ŁAŃCUCH STOSUNKU PŁCIOWEGO, OJCIEC. Pierwsze zdarzenie, zygota. 56 kolejnych zdarzeń. Dwie odmiany: ojciec pijany i ojciec trzeźwy. ŁAŃCUCH STOSUNKU PŁCIOWEGO, KOCHANEK. Pierwsze zdarzenie, zarodek. 18 kolejnych zdarzeń. Wszystkie bolesne z powodu entuzjazmu kochanka. ŁAŃCUCH RĘKOCZ YNÓW. Pierwsze zdarzenie, zarodek. 38 kolejnych zdarzeń. 3 upadki, głośne krzyki, bez bicia. PRÓBY ABORCJI, M ECHANICZ NE. Pierwsze zdarzenie, zarodek. 21 kolejnych zdarzeń. PRÓBY ABORCJI, PŁYN IRYGACYJNY. Pierwsze zdarzenie, płód. 2 zdarzenia. W jednym przypadku pasta, w drugim – lizol o bardzo silnym działaniu. ŁAŃCUCH M AST URBACJI. Pierwsze zdarzenie, zarodek. 80 kolejnych zdarzeń. Matka onanizowała się palcami, wstrząsając dzieckiem i raniąc je orgazmami. I tak dalej, aż do ostatniej pozycji na liście: NARODZ INY. Poród instrumentalny. 29 godzin[265] . Wyzierający z tego fragmentu – jak i z wielu innych tekstów – stosunek Hubbarda do kobiet jest nie tylko pogardliwy, lecz zdradza coś w rodzaju autentycznego przerażenia. Nieco dalej autor czyni taką oto zadziwiającą uwagę: „Próby aborcji są najważniejszą przyczyną aberracji; jest to fakt naukowy. Dziecko, wobec którego dopuszczono się próby aborcji, skazane jest na życie z mordercami przez całe swe bezsilne dzieciństwo i młodość; reaktywnie wie, że są to mordercy!”[266]. Zdaniem Hubbarda dokonanie aborcji jest niezwykle trudne, przez co tak często nie udaje się jej przeprowadzić. „U osób zaberrowanych nie są rzadkie dwudziesto-, a nawet trzydziestokrotne próby aborcji, a za każdym razem ciało lub