dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony705 144
  • Obserwuję401
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań345 425

Erskine Barbara - Szepty Pustyni

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Erskine Barbara - Szepty Pustyni.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 38 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 287 stron)

Barbara Erskine Szepty pustyni (Whispers In the Sand) Przekład Ewa Pankiewicz

BIAŁY FLAMING PROGRAM WYCIECZKI (Uwaga: Kolejność poszczególnych punktów może ulec zmianie bez wcześniejszego uprzedzenia). 1 DZIEŃ: przylot (po południu) kolacja na pokładzie 2 DZIEŃ: zwiedzanie Doliny Królów w nocy rejs do Edfu 3 DZIEŃ: przed południem: zwiedzanie świątyni w Edfu po południu: wycieczka do Kom Ombo 4 DZIEŃ: przed południem: zwiedzanie świątyni w Kom Ombo po południu: rejs do Asuanu 5 DZIEŃ: przed południem: Niedokończony Obelisk po południu: Wyspa Kitchnera 6 DZIEŃ: przed południem: bazar w Asuanie południe: aperitif w The Old Cataract Hotel po południu: zwiedzanie Wielkiej Tamy Asuańskiej 7 DZIEŃ: przed południem: przejażdżka feluką po Nilu po południu: czas wolny 8-9 DZIEŃ: fakultatywnie: dwudniowy wyjazd do Abu Simbel (o godz. 4.00 rano) 10 DZIEŃ: powrót późnym popołudniem wieczorem: widowisko „Światło i dźwięk” w świątyni na wyspie File 11 DZIEŃ: przed południem: zwiedzanie świątyni na wyspie File. Rejs do Esny po południu: świątynia w Esnie. Rejs do Luksoru 12 DZIEŃ: przed południem: świątynia w Karnaku po południu: świątynia w Luksorze wieczorem: „Bankiet Paszy” 13 DZIEŃ: przed południem: muzeum w Luksorze i bazar po południu: Muzeum Papirusów, wieczorem: widowisko „Światło i dźwięk” w świątyni w Karnaku 14 DZIEŃ: powrót do Anglii (Uwaga: Wieczorami w sali klubowej odbywają się projekcje filmowe i dyskusje na różne tematy dotyczące starożytnego i współczesnego Egiptu). Jest niemal pewne, że pierwsze naczynia szklane produkowano w Egipcie w czasach XVIII dynastii, zwłaszcza w okresie panowania Amenhotepa II (1448-1420 p.n.e.). Naczynia te charakteryzowała szczególna technika wytwarzania. Wymagany kształt najpierw formowany był w glinie (prawdopodobnie mieszanej z piaskiem) utwardzanej na metalowym pręcie. Na tym rdzeniu kształtowano korpus naczynia, zwykle z nieprzezroczystego szkła. Na nim z kolei nawijano nici ze szkła w kontrastującym kolorze, które rozciągano na przemian w górę i w dół grzebieniowatym narzędziem, tworząc pierzaste, zygzakowate i łukowate ornamenty. Owe pasma (zazwyczaj żółte, białe lub zielone, a niekiedy mające też barwę czerwonego wosku, służącego do odciskania pieczęci) jaskrawo kontrastowały z powierzchnią. Tak produkowane naczynia były niemal zawsze małe, a używano ich głównie do przechowywania maści. ENCYCLOPAEDIA BRITANNICA

Prolog W chłodnym, przesyconym zapachem kadzidła wnętrzu świątyni W słońce nie położyło jeszcze swej lancy na marmurze posadzki. Anhotep, kapłan Izydy i Amona, wsunąwszy ręce w fałdziste płócienne rękawy, stanął w milczeniu przed kamiennym ołtarzem. W specjalnym naczyniu zapalił południową ofiarę z mirry i patrzył, jak wstęgi wonnego dymu unoszą się i skręcają w słabo oświetlonej komnacie. Przed nim, czekając w ciemnościach na silny promień, mający uderzyć to zdobne klejnotami naczynie i przeniknąć ową substancję, stalą w złotej czarce poświęcona mikstura z ziół, sproszkowanych pereł i świętej wody Nilu. Uśmiechnął się z cichą satysfakcją i podniósł wzrok ku wąskiemu wejściu do najświętszego miejsca świątyni. Wspaniały promień słonecznego światła uderzył obrzeże framugi i wydawał się unosić niczym podmuch w gorącym migotaniu powietrza. Nadchodził czas... – Tak więc, mój przyjacielu, w końcu wszystko jest gotowe. Święte światło przygasło, gdy w wejściu stanęła jakaś postać. Wygięty słoneczny promień, który padł na posadzkę, załamał się na wypolerowanym ostrzu wyciągniętego sztyletu. Anhotep gwałtownie zaczerpnął tchu. Tutaj, w świętym wnętrzu świątyni, w obecności samej Izydy, nie miał przy sobie żadnej broni. Nie było tu niczego, czym mógłby się bronić, ani nikogo, kogo mógłby wezwać. – To świętokradztwo, które zaplanowałeś, będzie za tobą podążać przez całą wieczność, Hatseku. – Jego głos, mocny i głęboki, odbijał się echem od kamiennych ścian świątynnego wnętrza. – Zaniechaj tego, dopóki jest czas. – Zaniechać?! Gdy w końcu nadeszła chwila triumfu?! – Hatsek uśmiechnął się zimno. – Obaj przez tysiąc wcieleń pracowaliśmy na tę chwilę, bracie, a ty zamierzasz mnie jej pozbawić. Masz zamiar zmarnować święte źródło wszelkiego życia na tego chorego faraonka! Dlaczego, skoro sama bogini domaga się, by dano to jej? – Nie! – Twarz Anhotepa pociemniała. – Bogini tego nie pragnie! – To ty popełniasz świętokradztwo! – Syczący głos Hatseka odbijał się echem od ścian świątyni. – Święty wyciąg odsączony z łez bogini musi należeć do niej. Ona jedna złożyła rozczłonkowane ciało Ozyrysa i tylko ona potrafi odnowić złamane ciało faraona. – To należy do faraona! – Anhotep odszedł od ołtarza. Gdy jego przeciwnik ruszył za nim, oczyszczający promień słonecznego światła przeciął mrok niczym nóż i padł na szklistą powierzchnię eliksiru, zmieniając ją w ciemne złoto. Obydwaj mężczyźni zamarli na chwilę, oszołomieni mocą uwolnioną z czary. – A zatem udało się! – odetchnął Anhotep. – Sekret życia wiecznego jest nasz! – Sekret życia wiecznego należy do Izydy – rzekł Hatsek, unosząc sztylet. – I pozostanie z nią, mój przyjacielu! – dodał, wbijając ostrze w pierś Anhotepa, a potem z mruknięciem wyciągając je, gdy mężczyzna upadł na kolana. Przez chwilę wahał się, jakby żałując swej gwałtowności, a później uniósł skrwawione ostrze nad ołtarzem i wspaniałym śmignięciem strącił czarę wraz z wypełniającym ją świętym eliksirem na posadzkę świątyni. – Popełniłem to dla ciebie, Izydo – powiedział i położywszy sztylet na ołtarzu uniósł ręce, a jego głos ponownie odbił się echem w świątyni. – Nikt oprócz ciebie, o najwspanialsza bogini, nie będzie posiadać sekretów życia i te sekrety na zawsze pozostaną twoje.

Za nim Anhotep, ściskając pierś skrwawionymi dłońmi i wciąż pozostając na kolanach, wyprostował się nieco. Na wpół oślepły, ze szklistymi już oczami, sięgnął po sztylet leżący na kamieniu, a potem wstał z wysiłkiem i uniósł go oburącz. Hatsek, odwrócony do niego plecami, z oczami utkwionymi w znikającym już z obramowania drzwi słonecznym dysku, nie widział go. Czubek ostrza wbił mu się więc między łopatki i przez płuco dotarł do serca. Hatsek był martwy, zanim jego zgięta cielesna powłoka zwinęła się u stóp zabójcy. Anhotep spojrzał pod nogi. U stóp ołtarza, na marmurze splamionym krzepnącą krwią, niczym chłodna spokojna kałuża rozlewał się święty eliksir. Popatrzywszy nań przez chwilę, Anhotep rozejrzał się wokół z rozpaczą. Potem, dysząc urywanie i spazmatycznie, podczołgał się ku niszy w cieniu kolumny. Stał tam chryzmał, ów zdobiony, szklany flakonik, w którym wcześniej przyniósł do świątyni eliksir. Kapłan pochwycił go rękami śliskimi od krwi i wrócił do ołtarza. Padając boleśnie na kolana, oślepiony potem zalewającym mu oczy, zdołał z powrotem zebrać odrobinę płynu do niewielkiej buteleczki. Drżącymi palcami, rozmazując na szkle własną krew, wcisnął korek możliwie najsilniej. Następnie ostatnim, nadludzkim wysiłkiem podciągnął się w górę i umieściwszy buteleczkę w mrocznej głębi niszy między filarem a ścianą, odwrócił się i poczołgał ku światłu. Zanim znaleziono go u wejścia do świętego miejsca, był już martwy od kilku godzin. Gdy ciała obydwu kapłanów zostały obmyte i zabalsamowane, odmówiono modlitwy za ich dusze, by na tamtym świecie służyli Pani Życia, gdyż zawiedli ją na tym. Z rozkazu najwyższego kapłana obie mumie miały być złożone we wnętrzu świątyni po przeciwnych stronach ołtarza, a następnie opieczętowane tam na zawsze.

1 Niech nic nie powstrzyma mnie w moim osądzie; niech zniknie wszelki sprzeciw; niech nic nas nie rozdzieli w obliczu Tego, Który Strzeże Wagi. KSIĘGA UMARŁYCH Trzynaste stulecie przed naszą erą. Zabalsamowane ciała kapłanów zostają ponownie wniesione do świątyni w skalnej ścianie, gdzie niegdyś służyli bogom, i złożone na spoczynek w mrokach, w których umarli. Wąska smuga słońca wpada na chwilę do wnętrza sanktuarium, a potem, gdy ostatnia gliniana cegła trafia w otwór na wprost wejścia, światło gaśnie i świątynia, która teraz jest grobowcem, natychmiast pogrąża się w całkowitej ciemności. Gdyby ktokolwiek tam był, usłyszałby kilka stłumionych odgłosów wydawanych przy wygładzaniu gipsu i odciskaniu pieczęci. Potem zapada grobowa cisza. Nic nie zakłóca snu umarłych. Oleje i żywice we wnętrzach ciał zaczynają działać. Rozkład zostaje powstrzymany. Duchy kapłanów opuszczają swą ziemską powłokę i szukają bogów sądu. W sali za bramami zachodniego horyzontu Anubis, bóg śmierci, trzyma w dłoniach wagę, która zadecyduje o ich losie. Na jednej szali leży pióro Maat, bogini prawdy. Na drugiej spoczywa ludzkie serce. * * * – Tym, czego naprawdę potrzebujesz, moja droga, są wakacje! Phyllis Shelley była niską, ruchliwą kobietą o wyraźnie kanciastej twarzy, co podkreślały jeszcze prostokątne okulary w czerwonej oprawce. Modnie ostrzyżone krótkie włosy odmładzały ją, odejmowały dwadzieścia lat od owych osiemdziesięciu ośmiu, do których niechętnie się przyznawała. Trzymając tacę z filiżankami, skierowała się ku drzwiom, skłaniając Annę, by podążyła za nią z dzbankiem i talerzykiem trójkątnych placuszków z jęczmiennej mąki. – Naturalnie masz rację. – Anna uśmiechnęła się z czułością, a gdy ciotka wyszła na taras, zatrzymała się w holu i przez kilka sekund przeglądała się w upstrzonym plamkami lustrze w złoconych ramach, patrząc badawczo na swoją zmęczoną, drobną twarz. Ciemne włosy Anny związane były na karku barwną wstążką, która podkreślała szarozielony kolor jej oczu. Smukła, wysoka i obdarzona klasyczną urodą Anna wciąż miała jędrne i apetyczne ciało, ale po obu stronach jej ust rysowały się delikatne zmarszczki, a „kurze łapki” w kącikach oczu były głębsze niż powinny być u kobiety zaledwie trzydziestokilkuletniej. Westchnęła i skrzywiła się. Miała rację, że tu przyszła. Potrzebowała potężnej dawki cioci Phyllis. Herbatka z jedyną żyjącą ciotką ojca była jedną z największych przyjemności jej życia. Leciwa dama pozostawała niestrudzenie młoda duchem. Ludzie określali ją mianem nieugiętej. Zachowała też jasność umysłu i miała cudowne poczucie humoru.

W swoim obecnym stanie, nieszczęśliwa, samotna i przygnębiona, w trzy miesiące po uprawomocnieniu się rozwodu, Anna potrzebowała kontaktu z kimś takim. I rzeczywiście, uśmiechnęła się do siebie, podążając za Phyllis na taras. Prawdopodobnie w ogóle nie dzieje się nic takiego, czemu nie zaradziłaby herbata z placuszkami i szczera rozmowa w domu w Laevenham. Był piękny jesienny dzień, liście połyskiwały złotem i miedzią, jeżyny w żywopłotach orgią szkarłatu i czerni, a powietrze pachniało drzewnym dymem i łagodnym echem lata. – Dobrze wyglądasz, Phyllis – rzekła Anna z uśmiechem, gdy usiadły przy okrągłym stoliku. Phyllis przyjęła to parsknięciem i uniesieniem brwi. – ...jak na swój wiek, chciałaś powiedzieć. Dziękuję, Anno. Miewam się dobrze, czego nie da się powiedzieć o tobie, moja droga. Wyglądasz okropnie, jeśli wolno mi tak rzec. – To były okropne miesiące – odpowiedziała Anna, ze smutkiem wzruszając ramionami. – Istotnie. Jednak spoglądanie wstecz nie ma sensu – odparła zdecydowanie Phyllis. – Co zamierzasz zrobić z resztą swojego życia, które nareszcie należy do ciebie? – Chyba poszukam jakiejś pracy. – Anna znowu wzruszyła ramionami. W chwili ciszy Phyllis napełniła herbatą dwie filiżanki. Podając jedną Annie, podsunęła jej również domowy placuszek i miseczkę śliwkowych konfitur, które wraz z placuszkami nabyła na lokalnym jarmarku. W swoim aktywnym życiu Phyllis Shelley nie miała czasu na gotowanie i szydełkowanie, co nieustannie powtarzała każdemu, kto miał śmiałość prosić ją, by wsparła własnymi produktami jakąś kościelną fetę, czy inną tego rodzaju imprezę, służącą gromadzeniu pieniędzy na cele dobroczynne. – Trzeba żyć pełnią życia, Anno – powiedziała powoli, zlizując z palców konfiturę. – Może się okazać inne niż planowaliśmy, odmienne od naszych nadziei. Może nie być przez cały czas wyłącznie radosne, ale zawsze powinno być ekscytujące – mówiła z błyszczącymi oczami. – Ty zaś nie sprawiasz wrażenia osoby, która planuje coś ekscytującego. Anna roześmiała się mimo woli. – W tym momencie ekscytacja najwyraźniej zniknęła z mego życia. Jeśli w ogóle kiedykolwiek w nim była. Zapadło długie milczenie. Anna spuściła wzrok, spoglądając na położony w dole wąski ogród, okolony kamiennym murem. Na starych, omszałych cegłach, porośniętych szkarłatnym dzikim winem, spał, z łebkiem opartym na łapach, kot Phyllis, Jolly. Jesienne róże kwitły obficie, a pomiędzy budynkami, ciasno otaczającymi ogród ze wszystkich stron, wciąż było zwodniczo ciepło. Anna poczuła na sobie spojrzenie Phyllis i zagryzła wargi, widząc nagle samą siebie jej krytycznymi oczami. Wykończoną. Bezczynną. Bezużyteczną. Zgnębioną. Uosobienie porażki. Phyllis zmrużyła oczy. Potrafiła też czytać w myślach. – Użalanie się nad sobą nie robi na mnie wrażenia, Anno. I nigdy nie robiło. Musisz się pozbierać. Nigdy też nie lubiłam tego twojego męża. Twój ojciec był szalony, pozwalając, byś się z nim związała. Poślubiłaś Feliksa zbyt młodo. Nie wiedziałaś, co robisz. Myślę również, że szczęśliwie uniknęłaś nieszczęścia. Masz jeszcze mnóstwo czasu na nowe życie. Jesteś młoda, zdrowa i masz własne zęby. Anna znowu się roześmiała. – Jesteś dla mnie prawdziwym lekarstwem, Phyllis. Potrzebowałam kogoś, kto by mnie zwymyślał. Kłopot z tym, że naprawdę nie wiem, od czego zacząć.

Rozwód był bardzo kulturalny. Żadnych niestosownych, gorszących kłótni, żadnego spierania się o pieniądze, ruchomości czy nieruchomości. Feliks, dla spokoju własnego sumienia, zostawił jej dom. Wszak to on dopuścił się kłamstwa i porzucenia. Zresztą miał już na oku inny dom w elegantszej dzielnicy; dom, którego wnętrza miały być specjalnie zaprojektowane i tak doskonale umeblowane, by mógł w nim rozpocząć nowe życie; życie ze swą nową kobietą i dzieckiem. Zycie Anny, tak nagle osamotnionej, stało się puste. Feliks był dla niej wszystkim. Nawet jej przyjaciele wcześniej byli przyjaciółmi Feliksa. Poświęcała się głównie zabieganiu o Feliksa, prowadzeniu kalendarza jego życia towarzyskiego i pilnowaniu, aby wszystko w jego życiu toczyło się gładko; zdawało jej się, że robi to całkiem dobrze. A może nie? Może ujawniło to w końcu jej własne wewnętrzne niezadowolenie? Pobrali się w dwa tygodnie po ukończeniu przez Annę neofilologii. Feliks był od niej piętnaście lat starszy. Decyzja odłożenia ślubu do czasu ukończenia studiów była, jak teraz myślała Anna, jej ostatnią decyzją dotyczącą własnego życia. Feliks uważał, że powinna je porzucić w chwili, gdy poprosił ją o rękę. – Niepotrzebne ci to całe wykształcenie – przekonywał. – Po co ci ono? Nigdy nie będziesz musiała pracować. ...ani zaprzątać swojej ślicznej główki czymkolwiek, co byłoby warte myślenia... Te protekcjonalne słowa, niewypowiedziane, ale dające się wywnioskować, coraz częściej rozbrzmiewały w świadomości Anny przez te wszystkie lata. Oszukiwała się, że nie ma czasu na nic innego, że to, co robi dla Feliksa, jest pracą. Niewątpliwie pełnoetatową. A pensja? Och, pensja była dobra. Bardzo dobra! Nie żałował jej niczego. Jej obowiązki były jasno określone i proste. W owych dniach feministycznych ambicji, niezależności i zdecydowania ona miała być ozdobą. Wyłożył jej to tak sprytnie, że nie uświadomiła sobie, o co chodzi. Miała być dość inteligentna, by prowadzić konwersację z przyjaciółmi Feliksa, ale nie aż tak, by przyćmiewać jego samego. Ponadto, wręcz po mistrzowsku, co zrozumiała później, skołował ją tak, iż za rzecz ogromnej wagi uznała organizowanie wszystkich sfer jego życia, których nie organizowała sekretarka. Aby zaś ten tryb życia przebiegał bez żadnych zakłóceń, dopiero po eleganckim weselu w Mayfair i miodowym miesiącu na Wyspach Dziewiczych jasno została postawiona kwestia dzieci. Miało ich nie być. Nigdy. Anna miała swoje hobby: fotografię i uprawę ogrodu. Na obydwie te pasje pozwalał jej wydawać tyle pieniędzy, ile chciała, i nawet zachęcał ją do rozwijania tych zainteresowań, gdy nie kolidowały z jej obowiązkami. Obydwie te dziedziny stanowiły przede wszystkim modne tematy do rozmów i były stosunkowo nieszkodliwe, więc Anna zapełniała nimi luki w swoim życiu. W łączeniu owych zainteresowań okazała się tak dobra, że jej fotografie ogrodu zdobywały nagrody, dobrze się sprzedawały i dawały jej złudzenie, że robi ze swoim życiem coś pożytecznego. Godziła się z jego okazjonalnymi „wpadkami”, zdumiewając się, jak mało się tym przejmuje, i podejrzewając, lecz nigdy nie przyznając, że dzieje się tak być może dlatego, iż nie kocha go tak bardzo, jak powinna. Nie miało to zresztą znaczenia. Nie pojawił się też żaden inny mężczyzna, który by ją pociągał. A może, zastanawiała się niekiedy, jest odrobinę oziębła? Lubiła seks z Feliksem, ale nie brakowało jej tych intymnych zbliżeń, gdy stały się rzadsze. Jednak wieść, że jego ostatnia przyjaciółka jest w ciąży, uderzyła w nią jak grom. Tama, tak

długo powstrzymująca emocje Anny, pękła, a potok wściekłości, goryczy, poczucia osamotnienia i krzywdy przelał się nad jej głową falą, która równie mocno przeraziła ją samą, jak i Feliksa. On bowiem nie planował takiej zmiany w swoim życiu. Zamierzał prowadzić je tak jak przedtem; odwiedzając Shirley i utrzymując ją, a potem łożąc krocie na dziecko, ale nie angażując się zbytnio. Gwałtowne zauroczenie dzieckiem wstrząsnęło nim równie mocno, jak zachwyciło Shirley i zdruzgotało Annę. W niespełna kilka dni po przyjściu na świat dziecka, Feliks przeprowadził się do Shirley, a Anna skontaktowała się z adwokatem. Po rozwodzie za obopólną zgodą przyjaciele Feliksa byli Annie zdumiewająco pomocni, prawdopodobnie zdając sobie sprawę, że zdarzyło się coś nieoczekiwanego, i szczerze jej współczując, lecz gdy jeden po drugim telefonowali, by to współczucie wyrazić, a potem popadali w pełne zakłopotania milczenie, Anna uświadomiła sobie, że w rzeczywistości ma bardzo niewielu własnych przyjaciół i poczuła się całkowicie samotna. O dziwo, przed odłożeniem słuchawki wszyscy radzili jej, by wyjechała na wakacje. A teraz Phyllis mówi jej to samo. – Musisz zacząć od urlopu, droga Anno. Zmień otoczenie. Poznaj nowych ludzi. Potem wróć i sprzedaj dom, który jest dla ciebie więzieniem. – Ależ, Phyllis... – Nie, Anno. Nie dyskutuj, moja droga. No cóż, może o domu, ale nie urlopie. Feliks zwykł zabierać cię w różne miejsca, gdzie nie robiłaś nic innego prócz siedzenia nad basenem i przysłuchiwania się jego handlowym rozmowom. Musisz pojechać w jakieś ekscytujące miejsce. Na przykład do Egiptu. – Do Egiptu?! – Anna poczuła, że ziemia kołysze się jej pod stopami. – Dlaczego do Egiptu? – Bo kiedy byłaś małą dziewczynką, przez cały czas mówiłaś o Egipcie. Miałaś książki o tym kraju. Rysowałaś piramidy, wielbłądy i ibisy, a ilekroć się spotykałyśmy, zadręczałaś mnie, abym ci opowiadała o Luizie. Anna skinęła głową. – To dziwne. Masz rację. Nie myślałam o niej od lat. – Czas zatem, abyś to zrobiła. Jakże łatwo zapomnieć o marzeniach z dzieciństwa. Czasami myślę, że ludzie wręcz oczekują takiego zapomnienia, rezygnując za wszystkiego, co mogłoby uczynić ich życie ciekawym. Sądzę, że powinnaś tam pojechać i obejrzeć wszystkie miejsca, które widziała Luiza. Wiesz, kiedy dziesięć lat temu opublikowano kilka jej szkicowników, mnie samą kusiło, żeby tam pojechać. Pomagałam twojemu ojcu wybierać te szkice i pracowałam z wydawcą nad podpisami i zachowanym tekstem. Jakże chciałam to obejrzeć! I być może pewnego dnia jeszcze to zrobię. Uśmiechnęła się z błyskiem w oczach i Anna pomyślała, że całkiem możliwe, iż leciwa dama tego dokona. – Twoja praprababcia była zdumiewającą kobietą – mówiła dalej Phyllis. – Zdumiewającą, odważną i bardzo utalentowaną. Tak jak ty. W przeciwieństwie do mnie. Nie mówiąc tego głośno, Anna zagryzła wargi i marszcząc brwi, zastanawiała się nad słowami Phyllis, świadoma, że okrągłe oczy leciwej damy wpatrują się w nią badawczo. – No więc? Anna uśmiechnęła się.

– To bardzo kuszące. – Kuszące?! To rewelacyjny pomysł! – Rzeczywiście, kilkakrotnie sugerowałam niegdyś Feliksowi, abyśmy pojechali do Egiptu, ale nie był tym zainteresowany. – Anna urwała, uświadamiając sobie, że coś się w niej poruszyło. Dlaczegóżby nie? – No cóż, myślę, że mogłabym skorzystać z twojej rady. Właściwie nie mam nic pilnego w planie. Phyllis oparła się wygodnie w fotelu i zamykając oczy, obróciła ku słońcu twarz, na której przez moment zaigrał figlarny uśmieszek. – To dobrze. Więc postanowione – podsumowała krótko i po chwili milczenia podjęła: – Jest wprost niebiańsko! Nie ma przyjemniejszej pory roku niż jesień. Październik to mój ulubiony miesiąc. – Otworzyła oczy i badawczo studiowała twarz Anny. – Rozmawiałaś już z ojcem? Anna potrząsnęła przecząco głową. – Nie telefonuje do mnie od czasu rozwodu. Nie sądzę, by kiedykolwiek mi wybaczył. – Od czasu rozstania z Feliksem? – Był taki dumny, mając Feliksa za zięcia. – Anna nie zdołała ukryć goryczy w głosie. – Feliks był dla niego synem, którego nigdy nie miał. – Głupiec... – westchnęła Phyllis. – Od śmierci twojej matki staje się coraz bardziej niemożliwy, a przecież minęło już przeszło dziesięć lat. Nie pozwól, by cię to zbytnio wytrącało z równowagi, kochanie. On dojdzie do siebie. Jesteś warta dziesięciu synów, jakich mógłby mieć, i twój ojciec pewnego dnia to zrozumie. Zapewniam cię. Anna spojrzała w dal, z całej siły koncentrując się na szkarłatnej winorośli, pnącej się po murze na skraju tarasu. Nie zamierzała płakać. Powinna się już była przyzwyczaić do nieczułości ojca i jego rażącego braku zainteresowania nią – jedynym dzieckiem. Westchnęła głęboko i przeniosła wzrok na kamienne płyty u swoich stóp. Stare mchy dawno wyschnięte na białą skorupę tworzyły na kamieniu kręgi i zwoje. Nagle Anna zorientowała się, że Phyllis wstała. Podniósłszy wzrok, patrzyła, jak ciotka znika w drzwiach domu. Potem sięgnęła po chusteczkę i pospiesznie otarła oczy. Phyllis wróciła po dwóch minutach. – Mam tu coś, co cię zainteresuje. – Usiadła i nie patrząc na Annę, położyła przed nią na stole jakąś paczkę. – Kiedy przeglądałam dokumenty i szkicowniki Luizy, nie miałam nadziei na znalezienie czegoś osobistego. Jeśli w ogóle istniały jakieś listy, to zapewne je zniszczyła. Przed kilkoma miesiącami postanowiłam oddać do renowacji stary sekretarzyk. Okropnie wybrzuszył się fornir – wyjaśniła. – Konserwator odkrył, że jedna z szuflad ma podwójne dno, a wewnątrz znalazł właśnie to – wskazała leżący przed Anną pakiet. – Co to jest? – Pamiętnik Luizy. – Naprawdę? – Spoglądając na ów pakiet, Anna poczuła nagły przypływ emocji. – Ależ on musi być niewiarygodnie cenny! – Mam nadzieję. I ciekawy! – Czytałaś go? Phyllis wzruszyła ramionami. – Rzuciłam okiem, ale pismo jest bardzo niewyraźne, a ja nie mam już tak dobrego wzroku jak niegdyś. Myślę, Anno, że powinnaś przeczytać ten pamiętnik. Luiza opowiada w nim

o miesiącach, które spędziła w Egipcie. Sądzę też, że powinnaś zatelefonować do ojca. Zycie jest zbyt krótkie na dąsy. Powiedz mu, że jest idiotą. Możesz też powiedzieć, że ja również tak myślę. Kiedy wreszcie nadeszła pora wyjazdu, Anna położyła pamiętnik na tylnym siedzeniu samochodu. Ostatnie promienie purpurowego słońca gasły, gdy wsiadła do auta i sięgając do stacyjki, podniosła wzrok ku ciotce. – Dziękuję ci, że jesteś. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Phyllis potrząsnęła głową z udawaną złością. – Wiesz przecież, że tak naprawdę poradziłabyś sobie bardzo dobrze. Zadzwoń wieczorem do Edwarda. Obiecujesz? – Zastanowię się nad tym. Zastanowiła się. W długim sznurze samochodów wracających do Londynu po słonecznym weekendzie miała dużo czasu, by rozważyć radę Phyllis i przeanalizować własną sytuację. Miała trzydzieści pięć lat. Przez czternaście była zamężna. Nigdy nie pracowała zawodowo i była bezdzietna. Uciekała pamięcią od tego ostatniego wspomnienia. Jeszcze nie mogła uporać się z myślą o Feliksie jako ojcu dziecka innej kobiety. Miała niewielu przyjaciół, jak wydawało jej się w tej chwili, i ojca, który nią pogardzał, a przed sobą – przerażającą perspektywę pustki. Po „stronie plusów” były Phyllis i pasja fotograficzna Anny. No i ogród oraz – cokolwiek powiedziałaby ciotka – dom. Jednym z powodów, dla którego Feliks zostawił jej dom, był ogród. Duży jak na posiadłość londyńską, choć na pierwszy rzut oka wąski i prostokątny. Zaprojektowany z pewną fantazją w osiemnastym wieku, ogród skręcał na tyłach dwóch sąsiednich domów o małych ogrodach, dzięki czemu zyskiwał dodatkową powierzchnię. Ten ogród był namiętnością Anny. Feliks, o ile wiedziała, nigdy nawet nie doszedł do jego końca. Ogród obchodził go jedynie jako miejsce, gdzie można było podejmować gości i urządzać niedzielne herbatki. Jedyny obszar jego zainteresowania stanowił taras z jaśminami i różami oraz terakotowymi donicami ziół. Wijące się ścieżki, porośnięte pnączami mury oraz liczne rabaty o starannie zaplanowanych kolorach i dyskretnie rozstawione rzeźby, przywożone z wypraw do prowincjonalnych antykwariatów, były wyłącznie królestwem Anny. Uderzyło ją, kiedy w oświadczeniu rozwodowym Feliks wspomniał o ogrodzie. Oświadczył, że zasłużyła na ów ogród całą swoją pracą. Była to najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek powiedział na ten temat. – Tatusiu, czy możemy porozmawiać? Przez dziesięć minut siedziała obok telefonu w sypialni, zanim podniosła słuchawkę i wystukała numer. – Nie wydaje mi się, Anno, abyśmy mieli sobie wiele do powiedzenia – odpowiedział ojciec po chwili milczenia. Zagryzła wargi. – A o tym, że może jestem nieszczęśliwa, samotna i bardzo cię potrzebuję? – Nie sądzę, abyś mnie potrzebowała. – Głos po drugiej stronie był zimny. – Przecież nie potrzebowałaś mojej rady w sprawie rozwodu. – Twojej rady?! – Jak zwykle poczuła gniew, niedowierzanie i oburzenie, a w końcu bezsilność. – Dlaczego powinnam zasięgać twojej rady?

– Byłoby to uprzejme. Anna zamknęła oczy i zaczęła liczyć do dziesięciu. Zawsze było właśnie tak. Inni rodzice potrafili okazywać miłość, współczucie, czy choćby gniew. Jej ojciec był oschły i obojętny. Westchnęła. – Przykro mi. Przypuszczam, że byłam zbyt mocno zraniona. Wszystko stało się tak nagle. – To w ogóle nie powinno się stać, Anno. Ty i Feliks mogliście jakoś dojść do porozumienia. Gdybyś skonsultowała się ze mną, mógłbym z nim porozmawiać... – Nie. Nie, tatusiu. Przykro mi, ale nie moglibyśmy dojść do porozumienia. Nasze małżeństwo jest skończone. I to jest nasza decyzja, niczyja inna. Skoro czujesz się w jakiś sposób zlekceważony, jest mi przykro. Nie było to zamierzone. Jeśli sobie przypominasz, wciąż cię informowałam, codziennie. – Cierpliwość Anny się kończyła. – Nie oczekuję informowania, Anno, lecz konsultowania się ze mną. Jestem twoim ojcem... – A ja jestem dorosłą kobietą, tatusiu! – Ale pozwól sobie powiedzieć, że nie zachowujesz się jak dorosła kobieta. Anna z trzaskiem odłożyła słuchawkę. Wszystko w niej kipiało i niemal płakała ze złości. Wstała, podeszła do toaletki i przystanęła, patrząc na nią niewidzącym wzrokiem. Był to mały georgiański sekretarzyk, który przystosowano do obecnej funkcji, dodając owalne lustro oraz rozkładając na blacie kosmetyki, szczotki i biżuterię. Spoglądając nagle na swoje odbicie, Anna jęknęła z furią. Miał rację. Nie zachowuje się jak dorosła kobieta. Zachowuje się tak jak się czuje; jak porzucone dziecko. Sięgnęła po małą buteleczkę stojącą obok lustra i zapatrzyła się w nią z żalem. Dziesięciocentymetrowy flakonik na wonności wykonany był z granatowego nieprzezroczystego szkła i ozdobiony wyraźnym ornamentem, jego zatyczkę zaś stanowiła wciśnięta woskowa pieczęć. Anna dostała go od Phyllis, gdy w dzieciństwie ogromnie jej się spodobał, i od tej pory zawsze miała go przy sobie. – Dbaj o niego, Anno – powiedziała wtedy ciotka. – Pochodzi ze starożytnego Egiptu i jest bardzo, bardzo stary. Egipt... Anna obracała w dłoni ów cenny przedmiot i oglądała go z uwagą. Feliks, oczywiście, zlecił niegdyś wycenę tej buteleczki, ale antykwariusz odniósł się do niej nader pogardliwie. – Przykro mi, że cię rozczarowuję, droga Anno, ale prawdopodobnie pochodzi ona z jakiegoś dziewiętnastowiecznego bazaru. Pierwszych turystów zawsze namawiano na kupno tak zwanych dzieł sztuki. A to nawet nie wygląda na egipskie – powiedział Feliks, wręczając jej buteleczkę z lekkim parsknięciem, jak gdyby nawet jej dotknięcie uwłaczało zarówno jemu samemu, jak i jego reputacji znawcy antyków. Wspominając ten moment, Anna uśmiechnęła się ze znużeniem. Przynajmniej nie musiała już znosić pretensjonalnych znajomych Feliksa, udających, że są tacy mądrzy, i pozwalających sobie traktować ją protekcjonalnie jak dekoracyjną błahostkę, którą Feliks znalazł na jakimś bazarze. Z westchnieniem odstawiła flakonik i ponownie spojrzała w lustro. Była znużona, przygnębiona i zniechęcona. Phyllis jak zwykle miała rację. Potrzebuje wakacji.

– Czy była już pani kiedyś w Egipcie? Dlaczego nie pomyślała o tym w chwili, gdy prosiła o miejsce przy oknie? Pięć godzin w pułapce przymusowej rozmowy z kimś, kogo przeznaczenie uczyniło jej sąsiadem! I nie ma dokąd uciec! Minęły niemal cztery miesiące od owego wspaniałego jesiennego dnia w Suffolk, ale teraz nareszcie była w drodze. Na zewnątrz personel naziemny lotniska Gatwick dopełniał ostatnich kontroli przy załadunku bagaży na pokład samolotu i usuwał lód z jego skrzydeł, przygotowując maszynę do startu. Zacinający deszcz ze śniegiem omiatał całe lotnisko i smagał twarze mężczyzn zgromadzonych wokół samolotu, nadając im chorobliwie siny kolor. Anna nie podniosła wzroku znad przewodnika. – Nie, nie byłam – odparła, starając się, by zabrzmiało to zniechęcająco, ale uprzejmie. – Ja również tam nie byłem. Poczuła na sobie spojrzenie sąsiada, który jednak nie powiedział nic więcej, tylko sięgnął do podręcznej torby stojącej u jego stóp po własną lekturę. Trzecie miejsce, najbliżej przejścia, było jeszcze puste, gdy samolot zadygotał, a przyspieszenie wcisnęło pasażerów w fotele. Anna zaryzykowała szybkie spojrzenie w lewo. Czterdziestolatek, jasne włosy, regularne rysy, długie rzęsy wyraźnie widoczne, gdy opuścił je nad jakąś dobrze już podniszczoną książką. Nagle zrobiło jej się przykro, że była tak szorstka. Miała jednak mnóstwo czasu, żeby to naprawić, gdyby chciała tak postąpić. Obok niego jakiś starszy pan w golfie wcisnął się na trzecie miejsce w rzędzie foteli. Ukłonił się najpierw Annie, potem sąsiadowi, i sięgnął po plik gazet. Z uśmiechem spostrzegła, że nowy pasażer zdecydowanie wsunął „Church Times” pod egzemplarz „The Sun”. Tego ranka, gdy zamknęła frontowe drzwi i ruszyła z walizką do czekającej taksówki, omal nie zawiodły jej nerwy. Spokojne o wczesnym poranku ulice pobielił gruby, lutowy szron, a światło przedświtu było dziwnie bezbarwne i przygnębiające. Całe zdecydowanie Anny osłabło. Gdyby przed domem nie czekał taksówkarz, aby zawieść ją na Victoria Station, gdzie miała złapać pociąg na lotnisko, wróciłaby do pustego domu, na zawsze zapomniała o Egipcie i wpakowałaby się do łóżka, naciągając kołdrę na głowę. W samolocie było gorąco i duszno, więc rozbolała ją głowa. Nie mogła się ruszyć i czuła, że ramię sąsiada mocno wbija się w jej rękę. Poza skinieniem głową oraz półuśmiechem pierwszym, gdy podniosła wzrok, sięgając po tacę i kolejnym, kiedy podawano drinki – nie powiedział do niej nic więcej i to milczenie zaczynało jej ciążyć. Nie tęskniła do jakiejś ożywionej konwersacji i właściwie jeszcze przed chwilą wręcz się jej obawiała, ale uznała, że jakaś zdawkowa wymiana zdań dla rozluźnienia atmosfery byłaby przyjemną odmianą. Szum silników był dokuczliwy, a kiedy zamknęła oczy, zdawał się narastać z każdą minutą. Nie chcąc oglądać filmu, nie nałożyła słuchawek. On postąpił tak samo. O ile mogła dostrzec, po prostu podrzemywał z książką rozłożoną na kolanach. Pierwszy przewodnik ustąpił miejsca następnemu, ale mężczyzna przejrzał go pobieżnie i ze znużeniem przetarłszy dłońmi twarz, zapadł chyba w głęboki sen. Spoglądając przez okno. Anna zobaczyła gdzieś daleko w dole nikły cień samolotu tańczący na intensywnie błękitnych falach ogrzanego słońcem Morza Śródziemnego. Zaryzykowała drugie spojrzenie na twarz sąsiada. Rozluźniona snem, była mniej pociągająca niż wtedy, gdy nie spał. Żłobiły ją głębokie pionowe bruzdy, usta były znieruchomiałe i posępne, a na regularnych rysach

kładł się jakiś ciężar. Anna wróciła do swojej książki, zazdroszcząc sąsiadowi umiejętności szybkiego zasypiania. Mieli przed sobą jeszcze dwie lub trzy godziny lotu i jej mięśnie domagały się zmiany pozycji. Sięgając ku znajdującym się nad ich głowami przełącznikom klimatyzatorów, by wpuścić trochę chłodniejszego powietrza, uświadomiła sobie nagle, że sąsiad otworzył oczy i uważnie ją obserwuje. Uśmiechnął się, więc odpowiedziała mu lekkim grymasem, który miał oznaczać ostrożną sympatię. Już miała pospieszyć z jakąś grzecznościową uwagą, gdy sąsiad znów odwrócił wzrok i zamknął oczy. Wzruszywszy ramionami, sięgnęła do stojącej u swych stóp torby i wyjęła z niej pamiętnik Luizy. Zachowała sobie tę lekturę na podróż. Prawdopodobnie właśnie teraz nadeszła chwila, by ją rozpocząć. Papier oprawnego w skórę zeszytu był gruby, wytarty na brzegach i w wielu miejscach pokryty rudymi plamami. Anna ostrożnie pochyliła się nad pierwszą stroną, zapisaną ozdobnym pochyłym pismem, i zaczęła czytać. 15 lutego 1866 roku. Tak więc statek dotarł do Luksoru i tu opuszczam towarzyszki mej dotychczasowej podróży, aby dołączyć do państwa Forresterów. Jutro rano moje kufry zostaną przeniesione na pokład „Ibisa”, który – jak widzę – zacumowany jest nieopodal. Na jego pokładach pusto, nie widać nawet załogi. Statek wydaje się opuszczony. Jakież to będzie wspaniałe: mieć w końcu trochę prywatności, szczególnie po nieustannej paplaninie Izabelli i Arabelli, z którymi musiałam dzielić kabinę przez wszystkie tygodnie podróży z Kairu. Posyłam z nimi z powrotem tekę szkiców oraz akwarel i mam nadzieję możliwie najszybciej rozpocząć nową serię rysunków z Doliny Królów. Konsul brytyjski obiecał mi dragomana-przewodnika, państwo Forresterowie zaś wyglądają mi na uprzejmą starszą parę, która chętnie pozwoli mi podróżować ze sobą i nie będzie nadmiernie ingerować w moje malowanie. Panujący w dzień upał, który początkowo poprawił mi nastrój po długiej podróży, tutaj staje się silniejszy, ale noce są kojąco chłodne. Bardzo pragnę móc zobaczyć więcej pustyni. Nerwowe podniecenie moich towarzyszek sprawiało, że w czasie rejsu nie miałam ochoty oddalać się bardziej od statku, ale już nie mogę się doczekać rozpoczęcia swoich odkryć... Anna w zamyśleniu podniosła wzrok. Nigdy nie widziała pustyni. Nie była też w Afryce ani na Środkowym Wschodzie. Nie móc zwiedzać z powodu zbytniego zdenerwowania towarzyszek podróży... Z przykrością uprzytomniła sobie, że ona też nigdy nie miała czasu ani możliwości dokładnego zwiedzenia miejsc, po których niegdyś podróżowała z Feliksem. Usadowiła się wygodniej w fotelu i wróciła do pamiętnika. * * *

– Luizo, kochanie, sir John Forrester już jest. – Arabella w pianie białych koronek i lekko wyplamionego batystu zapukała do małej kabiny. – Przybywa, żeby zabrać cię na swój jacht. Nie na jacht, Arabello. To się nazywa dehabija. – Luiza była ubrana i gotowa do podróży, a jej przybory malarskie starannie związane z resztą bagaży i kufrem czekały na pokładzie. Teraz poprawiła więc tylko czarny słomkowy kapelusz z szerokim rondem i sięgnęła na koję po mały sakwojaż. – Przyjdziesz mnie pożegnać? – Oczywiście! – zachichotała Arabella. – Jesteś taka odważna, Luizo. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak przerażająca będzie reszta tej wyprawy. – Wcale nie będzie przerażająca, lecz nadzwyczaj interesująca – cierpko odpowiedziała Luiza, po czym zebrawszy ręką szeleszczące spódnice, wspięła się po schodach na pokład prosto w oślepiające słońce. Sir John Forrester był wysokim i chudym jak szkielet mężczyzną, dobiegającym siedemdziesiątki. Odziany w grubą tweedową marynarkę, pumpy i trzewiki, trzymając w dłoni biały tropikalny hełm stanowiący jego jedyne ustępstwo wobec klimatu, obrócił się ku Luizie, żeby ją powitać. – Pani Luiza Shelley? Jakże mi miło – rzekł. Jego ukłon był kurtuazyjny, a oczy pod krzaczastymi, siwymi brwiami lśniąco błękitne i przenikliwe. Przywitał też jej towarzyszki, a potem polecił przybyłym wraz z nim dwóm ciemnoskórym Nubijczykom, żeby przenieśli bagaż Luizy na felukę, kołyszącą się obok parowca. Teraz, gdy nadszedł wreszcie ten moment, Luiza poczuła lekkie zdenerwowanie. Uścisnęła dłonie wszystkim, którzy byli jej towarzyszami przez kilka ostatnich tygodni, skinęła głową załodze, wręczyła napiwki służącym i w końcu skierowała się ku małej łodzi, która miała ją przewieźć na pokład „Ibisa”. – Niewielka próba schodzenia po drabinie, moja droga. – Sir John podał jej rękę. – Kiedy znajdziesz się na dole, usiądź, gdzie chcesz. Tam! – Palec wskazujący starszego pana wyraźnie przeczył zapraszającym słowom. Luiza ciasno owinęła się spódnicami, unosząc je tak wysoko, jak zdołała się ośmielić, i wysunęła ku drabinie mały brązowy bucik. Z dołu jakaś czarna dłoń chwyciła ją za kostkę i skierowała stopę na pierwszy szczebel. Luiza zagryzła wargę, zwalczając chęć kopnięcia człowieka, który pozwolił sobie na taką bezpośredniość, i szybko zeszła do łodzi z trzepoczącym żaglem. Osunęła się na miejsce, które wskazał jej sir John, i została powitana ukłonami i uśmiechami dwóch egipskich wioślarzy. Sir John podążył za nią i już po chwili łódź zmierzała przez mętną wodę w stronę „Ibisa”. Arabella, z twarzą ocienioną różową parasolką, stała na pokładzie i machała ku znikającym plecom Luizy. „Ibis”, do którego płynęli, był jednym z owych pełnych gracji prywatnych statków, które kursowały w górę i w dół Nilu. Poruszał się dzięki dwóm wspaniałym łacińskim żaglom, a sterowany był z tyłu przez ogromną dźwignię, sięgającą do głównego pokładu kabinowego. To eleganckie miejsce obejmowało, jak Luiza szybko odkryła, kabiny przeznaczone dla niej oraz dla państwa Forresterów i pokojówki lady Forrester, a także salon z licznymi otomankami i wielkim biurkiem oraz kwatery załogi, składającej się z kapitana i ośmiu majtków. Na pokładzie można było siedzieć, a nawet jeść na powietrzu, gdyby pasażerowie mieli na to ochotę. Jeden

z członków załogi był wybornym, utalentowanym kucharzem. Tym razem Luiza miała kabinę wyłącznie dla siebie. Rozejrzała się wokół i serce zabiło jej z zachwytu. Po ciemnych, drewnianych boazeriach i brązowych okuciach parowca, ta kabina, choć niewielka, była bardzo pogodna. Wąską koję pokrywała barwna tkanina, na podłodze leżał dywan, piękne – błękitne i seledynowe – story osłaniały okna, a miednica i dzbanek wykonane były z jakiegoś kutego metalu, który wyglądał jak złoto. Zdjąwszy kapelusz, Luiza rzuciła go na koję i rozglądała się wokół z zadowoleniem. Z pokładu nad jej głową dochodził tupot bosych stóp oraz skrzypienie masztów i olinowania. Nigdzie nie było lady Forrester. – Jest niedysponowana, moja droga. Przyłączy się do nas przy kolacji – powiedział wymijająco sir John, pokazując Luizie kabinę. – Popłyniemy możliwie najwcześniej. Niedaleko. Zacumujemy po drugiej stronie rzeki, więc możesz jutro wyruszyć do doliny. Hassan będzie twoim dragomanem, to znaczy przewodnikiem i tłumaczem. Porządny gość. Bardzo ceniony, a przy tym godny zaufania. I tani – uśmiechnął się chytrze. – Będziesz musiała korzystać z usług Jane Treece, pokojówki lady Forrester. Zaraz ją tutaj przyślę. Pomoże ci się rozgościć. Po chwili w kabinie zjawiła się kobieta około czterdziestu pięciu lat, w czarnej sukni, z włosami surowo upiętymi pod czepkiem i cerą, która pod okrutnym słońcem pokryła się piegami i pofałdowała w gęstą mapę zmarszczek i plam. – Dobry wieczór, pani Shelley – powiedziała głębokim, kulturalnym głosem. – Sir John prosił, abym w czasie pani pobytu na jego statku była pani pokojówką i przyzwoitką. Luiza z trudem ukryła niezadowolenie. Miała nadzieję, że będzie wolna od takich ograniczeń konwenansu, chociaż uważała, że byłoby dobrze mieć kogoś, kto rozpakuje i rozwiesi jej suknie, wyprasuje bieliznę i halki oraz rozłoży grzebienie i szczotki do włosów. Szkicowników, pudła z cennymi wodnymi farbami firmy „Winsor i Newton” ani pędzli nie pozwoliłaby dotknąć nikomu. Ustawiła je na małym stoliku pod eleganckim oknem z witrażowymi okiennicami. Odwracając się, ujrzała wieczorową suknię, na której Jane Treece wygładziła już zagniecenia i właśnie przed nią rozłożyła. Nadzieja, że będzie mogła porzucić gorset, halki oraz oficjalną czerń, której wymagała żałoba, i nosić kojąco chłodne, miękko opływające suknie uszyte przed wieloma miesiącami w Londynie przez jej przyjaciółkę Janey Morris, zaczynała słabnąć. – Przypuszczałam, że na tak małym statku będzie bardziej... zwyczajnie – powiedziała ostrożnie. – I choć to nader uprzejme, iż pan Forrester o tym pomyślał, sądzę, że jako wdowa chyba nie potrzebuję przyzwoitki. – W rzeczy samej – odparła pokojówka, a w jej słowach pobrzmiewało zaskoczenie, szyderstwo i taka wyższość, że Luiza nie miała cienia wątpliwości, iż jej przypuszczenia zostały bardzo źle osądzone. – Sir John i lady Forrester zachowują wszelkie formy na „Ibisie”, zapewniam panią, pani Shelley. Nie wątpię, że kiedy opuści pani jego pokład, by oglądać te pogańskie świątynie, trudniej będzie zachować owe subtelności, i tu muszę wyjaśnić, że nie jestem przygotowana, by towarzyszyć pani w tych wyprawach, ale na jachcie zarówno kamerdyner sir Johna, Jack, jak i ja jesteśmy po to, by wszystko toczyło się równie doskonale jak w domu, w londyńskiej dzielnicy Belgravia. Luiza zagryzła wargi, by ukryć mimowolny uśmiech. Starając się wyglądać odpowiednio statecznie, pozwoliła, by pokojówka ubrała ją w czarną jedwabną suknię, a potem upięła włosy w luźne sploty i loki pod czarną koronkową woalką. Bez ciężaru noszonego zazwyczaj koka było

jej przynajmniej chłodniej, a wiadomość, że Jane Treece nie pojedzie z nią do Doliny Grobów, ogromnie Luizę ucieszyła. Główny salon na „Ibisie” okazał się równie egzotyczny jak kabina Luizy, ale srebra i porcelana na stole były angielskie. Samo jedzenie natomiast było egipskie i... zachwycające. Luiza jadła z przyjemnością, starając się wyjaśnić państwu Forresterom, dlaczego chce malować egipskie pejzaże. Lady Augusta Forrester, wyłoniwszy się ze swych apartamentów, wyglądała tak elegancko i spokojnie, jakby podejmowała gości w londyńskim domu. Ta sześćdziesięcioletnia, drobna, siwowłosa kobieta o ogromnych oczach zdołała zachować subtelność rysów i urok, który czynił ją atrakcyjną od pierwszej chwili, choć jej horyzonty myślowe, jak szybko zorientowała się Luiza, były bardzo wąskie. – Kiedy umarł pan Shelley – wyjaśniła państwu Forresterom, gdy zjedli – poczułam się zagubiona... Czyż w ogóle zdołałaby opowiedzieć, jak zagubiona była bez ukochanego George’a? Zaraziła się tą samą febrą, która zabiła jej męża, i choć doszła do siebie, była jednak zbyt słaba i apatyczna, by zajmować się dwoma krzepkimi i hałaśliwymi synami. Chłopcy zamieszkali więc z matką George’a, Luiza zaś dała się w końcu przekonać, że kilka miesięcy w gorącym klimacie przywróci jej zdrowie. Oboje z George’em planowali niegdyś, iż pewnego dnia pojadą do Egiptu. To właśnie George raczył ją opowieściami o odkryciach dokonywanych w piaskach pustyni i to George obiecał jej, że kiedyś tam pojadą i będzie mogła malować świątynie i grobowce. Nieco niekonwencjonalny dom, jaki prowadzili, dom pełen śmiechu i rozmów, dom, do którego wiecznie wpadali malarze, pisarze i podróżnicy, rozpadł się wraz z atakiem choroby. Przyjechała matka George’a, pielęgnowała ich oboje, zabrała dzieci, zwolniła połowę służby, zastępując ją własną, i pozostawiła Luizę załamaną. Przenosząc spojrzenie z sir Johna na jego małżonkę, Luiza zobaczyła, że lady Augusta już jej nie słucha, ale wzmianka o siostrzeńcu Edwardzie wyrwała ją ze snu na jawie. Przez kilka minut siedziała z pięknymi czarnymi oczami utkwionymi w twarzy Luizy, która opisywała, jak ją uratował, zaaranżował podróż, zarezerwował miejsce na parowcu z Kairu i przekonał wuja oraz ciocię, aby zabrali ją na zwiedzanie wykopalisk. Bez jego pomocy byłaby zdruzgotana. Jednak wujostwo Edwarda nie byli tak niekonwencjonalni jak ich siostrzeniec i Luiza przekonywała się z każdą minutą, że jej marzenia o wypełnionej rozmowami i śmiechem wesołej wyprawie, o jakiej tak często rozmawiała z George’em, były dalekie od tego, co wyobrażali sobie państwo Forrester. * * * Anna podniosła wzrok. Jej sąsiad chyba spał. Nad oparciem siedzenia przed sobą mogła oglądać film, którego akcją reszta pasażerów była najwyraźniej pochłonięta. Ostrożnie spróbowała się wyprostować i zastanawiała się, jak długo wytrzyma, zanim będzie musiała poprosić sąsiada, aby się przesunął, żeby mogła przejść do toalety. Odwróciła się i spojrzała w głąb samolotu. Kolejka do toalet wcale nie zmalała. Widoczna za grubą szybą okna ziemia przybrała barwy czerwieni, ochry i złota. Kolory Afryki. Z dreszczem podniecenia Anna długo spoglądała w dół, po czym znów odchyliła się na oparcie fotela i zamknęła oczy. Była już niemal na miejscu.

Nie mogła zasnąć. Znów otworzyła pamiętnik, gotowa zatracić się w przygodach Luizy i nie myśleć o własnej, bynajmniej nie romantycznej podróży. Prześlizgując się po zwartych linijkach zapisanych wyblakłym brązowym atramentem, kartkowała kolejne strony, rzucając okiem na szkice ilustrujące opowieść. Hassan przyprowadził muły o świcie, abyśmy mogli uniknąć najgorszego upału, i bez słowa zapakował cały mój malarski ekwipunek do koszy na ich grzbietach. Bałam się, że wciąż złości go mój brak taktu i zrozumienia dla jego roli, ale postanowiłam o tym nie rozmawiać. Pozwoliłam natomiast, aby mi pomógł przy wsiadaniu na muła, bez słowa przeprosin, czy też upomnienia za jego bezceremonialny gest. Spojrzał na mnie raz i zobaczyłam w jego oczach gniew. Potem ściągnął cugle jucznego zwierzęcia i wskoczył na własnego muła. Całą drogę do doliny przejechaliśmy w milczeniu. Anna oderwała wzrok od tekstu, ze znużeniem przecierając oczy. Najwyraźniej Luiza nie bawiła się dobrze z Hassanem. Ponownie przerzuciła kilka stron. Dzisiaj widziałam go znowu... Zarys postaci w migotliwej gorącej mgiełce. Wysokiego, bacznie obserwującego mnie mężczyznę, który w jednej chwili był blisko, a w następnej już go nie było... Zawołałam Hassana, ale spał, więc zanim zjawił się u mego boku, ów mężczyzna zniknął w osobliwym lśnieniu rzucanym przez żar pustyni. Cień, w którym rozstawiłam sztalugę, kontrastował mrokiem z resztą doliny, gdzie nie było miejsca, w którym mógłby się skryć. Zaczynam odczuwać lęk. Kimże on jest i dlaczego do mnie nie podchodzi? To było ekscytujące. Ekscytujące i tajemnicze. Anna z drżeniem podniosła wzrok i spostrzegła, że stewardessa krąży z dzbankiem kawy. Sąsiad, ignorując dziewczynę, z wyraźnym zainteresowaniem spoglądał na rozłożony na kolanach Anny pamiętnik. Zamknęła go i wsunęła do torby, rozkładając półkę-tacę, którą miała przed sobą. Mężczyzna spoglądał w bok. Na zewnątrz słońce coraz niżej ześlizgiwało się ku horyzontowi. Sąsiad Anny znów chyba zapadał w sen, gdy jeszcze raz sięgnęła do torby po dziennik Luizy. Kiedy zaś otworzyła go na chybił trafił, jej uwagę natychmiast przyciągnęły słowa: „Zaczynam kochać ten kraj...”. * * * Luiza odłożyła pióro i spojrzała przez okno na mroczną rzekę. Podniosła żaluzje, pozwalając, by zapach wody oraz ciepło nocnego powietrza i nieczęste tchnienie rześkiego wiatru pustyni wniknęły do wnętrza kabiny. Urzeczona, nasłuchiwała jednak czujnie. W pozostałych kabinach panowała cisza. Nawet załoga pogrążona była we śnie. Unosząc spódnicę, podeszła na palcach do drzwi i uchyliła je lekko. Schody na pokład były strome. Wspięła się po nich ostrożnie

i weszła w ciemność. Widziała skulone sylwetki mężczyzn śpiących przed masztem i nagle usłyszała krótkie senne mruknięcie, gdy jeden z nich poruszył głową wspartą na ramieniu. W kolejnym tchnieniu chłodnego powietrza zaszeleściły pióropusze rosnących na brzegu palm. Świecące w górze gwiazdy wydawały się jaskrawymi iskrami na granatowoczarnym niebie. Słysząc za sobą lekki ruch, odwróciła się. Bose stopy Hassana stąpały bezgłośnie po pokładzie. – Powinna pani pozostać w swojej kabinie, sitt Luiza – jego głos był zaledwie szmerem na tle szeptów wiatru w trzcinach. – Na dole jest za gorąco. Ta noc zaś wydaje się zbyt piękna, by ją stracić – odparła wyschniętymi ustami. Zobaczyła uśmiech Hassana: białe zęby na tle ciemnego zarysu jego twarzy. – To noc kochanków, sitt Luiza. Z płonącą twarzą cofnęła się przed nim, mocno zaciskając palce na krawędzi burty. – To również noc poetów i malarzy, Hassanie – odparła, wsłuchując się w odgłosy z dolnego pokładu. Serce biło jej bardzo szybko. * * * Anna czuła, że sąsiad znów spogląda na dziennik Luizy. Westchnęła. Zaczynał ją irytować. To zerkanie naruszało jej prywatność. Skoro nie jest skłonny do choćby zdawkowej wymiany zdań, to nie powinien się interesować jej lekturą. Zamykając pamiętnik Luizy, zmusiła się, by podnieść wzrok i uśmiechnąć w przestrzeń. – Już niedługo – odezwała się do sąsiada. – Pan także leci na wycieczkę? Pociągający mężczyzna, pomyślała nagle, ale właśnie wtedy, gdy to dostrzegła, jego twarz się zamknęła, rysy stwardniały i ciepło zniknęło. – Tak, ale bardzo wątpię, czy na tę samą co pani. Miał trudny do określenia akcent, ledwie wyczuwalny... może szkocki, a może irlandzki... nie potrafiła go zidentyfikować, bo facet nie powiedział nic więcej. Uniósł lekko ramiona, odwrócił się od niej i odchylając głowę na oparcie fotela, znów zamknął oczy. Poczuła gniew i urazę. Cóż, to z pewnością uczyni ją powściągliwą. Jak on śmiał snuć do niej jakieś przypuszczenia! Odwróciwszy się gwałtownie, spojrzała w okno, zdumiona, że daleko pod nimi jest już ciemno. Uświadomiła też sobie nagle, że w dali widać światła. Niebawem mieli wylądować w Luksorze. Zanim wraz z tłumem innych turystów przeszła przez kontrolę paszportową i znalazła swój bagaż, była już zmęczona. Kurczowo trzymając neseser, machnięciem ręki odrzuciła propozycje pomocy gromady żywo gestykulujących i krzyczących rzekomych tragarzy i stanęła w kolejce do autobusu. „Biały Flaming” był małym statkiem. Folder reklamowy pokazywał ów wiktoriański parowiec na osobnej stronie, wyraźnie oddzielając go od innych statków tego biura podróży i podkreślając jego wiek, historię oraz najwyższy standard. Na jego pokładzie miało być jedynie osiemnastu pasażerów. Zdobycie miejsca na nim było, jak przypuszczała Anna, trudne, ale

podjęła ten wysiłek, gdyż „Biały Flaming” zapewne najbardziej przypominał ów statek, którym Luiza płynęła z Kairu do Luksoru, i w końcu ku swemu ogromnemu zdumieniu i zachwytowi otrzymała wiadomość, że ktoś odwołał wcześniejszą rezerwację, dzięki czemu została ulokowana w jednej z dwóch pojedynczych kabin. Szybki rzut oka na wnętrze autobusu pozwolił Annie stwierdzić, że nie ma w nim jej sąsiada z samolotu. Nie była pewna, czy poczuła ulgę, czy przykrość. Nie podobała jej się szorstkość tego mężczyzny, ale z drugiej strony byłby przynajmniej jakąś znaną twarzą wśród tych wszystkich obcych ludzi. Ruszyła w głąb autobusu i usiadła, stawiając mały podręczny neseserek na miejscu obok siebie. Czyżby była tu jedyną samotnie podróżującą osobą? Tak się właśnie wydawało. Wszyscy inni siedzieli parami, a gdy zamknięto drzwi i autobus ruszył w drogę, bardzo się ożywili. Spoglądając w ciemność za oknem, Anna nieoczekiwanie poczuła się słaba i samotna, ale wtedy z najwyższym zdumieniem, które wyparło wszystkie myśli o samotności, uświadomiła sobie, że poza odbiciami okien autobusu widzi palmy i mężczyznę w białym turbanie jadącego ciemną drogą na grzbiecie niewielkiego osiołka. „Biały Flaming” – wyraźnie oświetlony, trójpokładowy statek z olbrzymimi kołami łopatkowymi po każdej stronie – był przycumowany na obrzeżach miasta. Zostali na nim powitani gorącymi ręcznikami do rąk i szklaneczkami słodkiego soku owocowego, po czym wręczono im klucze do kabin. Kabina Anny była niewielka, wygodna, a na podłodze czekała już na nią walizka. Anna z zainteresowaniem rozejrzała się wokół. Jej nowe królestwo mieściło pojedyncze łóżko, nocny stolik, na którym stał staroświecki wewnętrzny telefon, toaletkę i wąską szafę. Nie było luksusowe, ale przynajmniej nie musiała go dzielić z jakąś nieznajomą. Rzuciwszy na łóżko neseserek, aparat fotograficzny i torebkę, zamknęła drzwi i podeszła do okna. Rozsuwając zasłony i podnosząc żaluzje, starała się zobaczyć coś w oddali, lecz brzeg rzeki pogrążony był w ciemności. Ku swemu niezadowoleniu nic nie widziała, zaciągnęła więc z powrotem zasłony i odwróciła się do wnętrza kabiny. Powiedziano im, że mają jeszcze pół godziny do kolacji, wcześnie rano zaś przeprawią się na drugą stronę Nilu i rozpoczną pierwszą wizytę w Dolinie Królów; tej samej, którą Luiza nazywała Doliną Grobów. Na tę myśl Annę ogarnęła fala podniecenia. Aby się rozpakować, rozwiesić suknie oraz spódnice, które ze sobą przywiozła, i rozłożyć na toaletce nieliczne kosmetyki, nie potrzebowała ani wiele czasu, ani żadnej Jane Treece do pomocy. Między kosmetykami ustawiła swój flakonik. Wydawało jej się słuszne przywiezienie go do kraju jego pochodzenia bez względu na to, czy pochodził z jakiegoś skromnego bazaru, czy ze starożytnego grobowca. Miała jeszcze trochę czasu na szybki prysznic przed kolacją. Rozebrała się więc, weszła do niewielkiej łazienki i na pięć minut stanęła pod letnim strumieniem wody, pozwalając, by spłukał z niej znużenie podróżą. Z wysiłkiem otrząsnęła się z zadumy i stanąwszy na drewnianej kratce ułożonej na mozaikowej posadzce między prysznicem a miniaturową umywalką, sięgnęła po ręcznik. Owijając się nim, weszła do pokoju. Temperatura w kabinie spadła. Anna, drżąc, ze zdumieniem rozglądała się dokoła. Nigdzie nie było widać żadnego urządzenia klimatyzacyjnego ani regulatora temperatury. Prawdopodobnie na statku był jakiś system centralny. Włożyła zieloną bawełnianą koszulkę i narzucając na ramiona lekki sweterek, zatrzymała się ponownie. Dziwny był ten chłód w kabinie... Miała nadzieję, że nie będzie musiała na nią narzekać; wszak

oczekiwała, że w Egipcie będzie gorąco! Dygocząc z zimna, jeszcze raz obrzuciła wzrokiem wnętrze kabiny i skierowała się ku drzwiom. Teraz nadszedł ów moment, którego się obawiała: musiała wyjść i poznać pozostałych pasażerów. Było to jej pierwsze w życiu wyjście jako kobiety ponownie niezamężnej. Jeśli w ogóle myślała wcześniej o ludziach uczestniczących wraz z nią w owym rejsie, to wyobrażała ich sobie jako pewną jednorodną grupę, której miała być częścią, nie zaś jako zbiór par, w którym byłaby jedyną osobą samotną. Z głębokim westchnieniem wyszła na szeroki, wyłożony dywanem korytarz i zauważywszy z ulgą, że jest w nim ciepło, ruszyła ku głównym schodom statku. Na wprost znajdowała się sala klubowa i bar oraz dwuskrzydłowe drzwi, które wiodły na pokład. W dół zaś udekorowane palmami schody, ze zdobionymi brązem poręczami i wiktoriańskimi spluwaczkami, wiodły do jadalni, do której teraz wszyscy zmierzali. Posadzono Annę przy jednym z trzech okrągłych sześcioosobowych stołów. Za oknami nie widziała ani lądu, ani rzeki, ku którym przybyła z tak daleka, aby je zobaczyć. O tym, że jednak dotarła do Egiptu, upewniała ją tylko stojąca przy półokrągłym bufecie, zastawionym owocami i serami, liczna grupa odzianych na biało, ciemnoskórych kelnerów, po kilku na każdy stół. Sąsiedzi przy stoliku, co Anna przyjęła z ulgą, okazali się serdeczni, a gdy wszyscy zaczęli się sobie przedstawiać, w jednej chwili zapanował gwar. Po lewej ręce Anny siedział przystojny mężczyzna prawdopodobnie w jej wieku lub niewiele starszy. Przedstawiając się, wstał i wtedy zobaczyła, że nie jest wyższy od niej, ale szerokie ramiona i muskularna sylwetka dodawały mu wzrostu. – Andy Watson, z Londynu – rzekł, a jego orzechowe oczy pod ciemnymi rzęsami i krzaczastymi brwiami rozjaśniły się uśmiechem. – Wolny, czarujący, do wzięcia, z nieodpartą słabością do wszystkiego co egipskie, którą, jak sądzę, mamy wszyscy, bo właśnie dlatego tutaj jesteśmy. Anna złapała się na tym, iż się śmieje. Nieco nieśmiało przedstawiła się jako rozwódka, także z Londynu; przez chwilę patrzyli sobie w oczy, po czym odwróciła się, by uścisnąć dłoń wysokiego, szczupłego mężczyzny o mysich włosach, posępnych rysach i bardzo jasnych bladoniebieskich oczach, który siedział po jej prawej stronie. – Jest nas tutaj pięcioro. – Andy pochylił się ku Annie, ponownie przyciągając jej uwagę. – Pani sąsiad z prawej to Joe Booth, jakaś figura w Londynie, obok siedzi jego żona Sally, a to jest Charley – dodał, wskazując smukłą, rudowłosą kobietę po swojej lewej stronie – która dzieli kabinę z siedzącą przy sąsiednim stole Sereną. Szósty gość przy stole, jedyny, który wydawał się nie znać nikogo na statku, przedstawił się jako Ben Forbes, emerytowany lekarz. Jak się okazało, dzielił on kabinę z Andym; był potężnym, zażywnym mężczyzną po sześćdziesiątce, o małych, bystrych oczach, bujnej gęstwinie siwiejących włosów i głośnym, zaraźliwym śmiechu, który natychmiast przyciągnął uwagę ku ich stolikowi. Kelnerzy podeszli najpierw do nich, podobnie jak wcześniej uczynił to pilot wycieczki Omar, który się przedstawił, gdy czekali na pierwsze danie. – Witam państwa. Jutrzejszy dzień rozpoczniemy wyprawą do Doliny Królów. Karnak i samą świątynię w Luksorze zwiedzimy ostatniego dnia. Jutro wstajemy bardzo wcześnie, przepływamy rzekę promem, a potem jedziemy autokarem. Program każdego kolejnego dnia będzie wywieszany u szczytu schodów przed salą klubową. – Uderzająco przystojny młody człowiek, który, czego Anna dowiedziała się później, poza sezonem wycieczkowym studiował

historię sztuki na uniwersytecie w Kairze, rzucił okiem po zebranych i ukazał w pięknym uśmiechu olśniewająco białe zęby. – Jeśli będą państwo mieli jakieś pytania lub kłopoty, proszę przychodzić z nimi do mnie – zakończył i skłoniwszy się, przeszedł do następnego stołu. Kiedy z ukłonem przedstawiał się każdej z siedzących tam osób, Anna spostrzegła człowieka, obok którego stanął. Tym odwróconym do niej plecami mężczyzną, który z ramieniem przerzuconym przez oparcie krzesła patrzył teraz na Omara i słuchał jego krótkiego wystąpienia, był jej sąsiad z samolotu. Zapewne więc jechał także autobusem. Przebrał się w granatową koszulę i jasne lniane spodnie. Zauważyła, że powiedział Omarowi coś, co sprawiło, że młody człowiek się zarumienił, a pozostali goście siedzący przy stole roześmiali się hałaśliwie. A więc wciąż był niemiły. Najwyraźniej taką już miał naturę. Anna pomyślała z triumfem, że jednak znaleźli się na tej samej wycieczce! – Zobaczyłaś kogoś znajomego? – zapyta! Andy, podsuwając jej koszyk ciepłych rogalików. Potrząsnęła przecząco głową. – Siedział koło mnie w samolocie, to wszystko. – Rozumiem. – Andy spojrzał przez ramię, a później ponownie obrócił się w jej stronę. – Jesteś odważna, że wybrałaś się w tę podróż samotnie. Co sprawiło, że postanowiłaś przyjechać do Egiptu po wyrzuceniu mężulka? Skrzywiła się. – Tak jak powiedziałeś, pasjonuję się wszystkim, co egipskie. Cóż, być może zresztą brzmi to zbyt mocno. Moją praprababcią była niejaka Luiza Shelley. W latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku przyjechała tutaj, by malować... – Luiza Shelley? Ta akwarelistka? – Popatrzył na nią z uwagą. – Ależ ona jest bardzo dobrze znana. Niespełna sześć miesięcy temu sprzedałem jeden z jej szkiców... – Sprzedałem...? – W moim sklepie. Zajmuję się dziełami sztuki i antykami – odparł z uśmiechem. Siedząca z drugiej strony Charley pochyliła się nad stołem i lekko trzepnęła go po ręku. – Ani słowa o sklepie, Andy, proszę. Obiecałeś – powiedziała, bacznie spoglądając na Annę. – Proszę go nie zachęcać! – dodała bez przyjaznego uśmiechu, mierząc ją wzrokiem od stóp do głów. – A pani czym się zajmuje? – zapytała na koniec i z uniesionymi brwiami czekała na odpowiedź. Nie czekając na odpowiedź Anny, Andy pochylił się w stronę Charley. – Przyjechała tutaj, by wydać majątek swego byłego męża, kochanie, a jak myślisz? Założę się, że gdy wrócimy do domu, sprzedam jej kilka wspaniałych rzeczy, lecz teraz skoncentrujmy się na sprawach egipskich, a przede wszystkim na egipskiej kuchni. Wiecie, że ten statek słynie ze swojej kuchni? Anna spojrzała na Andy’ego. Jego otwartość i pogodne usposobienie zachęcały do zwierzeń. Zauważyła też nagle, że spoczywająca na stole obok talerza dłoń Charley dotyka ręki Andy’ego. A więc nie jest tak wolny, jak mówił. Będzie musiała uważać. Jeśli interesujesz się sztuką i antykami, to chyba powinnam ci pokazać mój starożytny egipski flakonik na wonności – powiedziała z uśmiechem. Andy odchylił się w krześle, przechylając głowę. – Prawdziwa egipska starożytność? – Z uwagą czekał na odpowiedź.

– Powiedziano mi, że nie – odparła, wzruszając ramionami. – Jednak należał do Luizy i sądzę, że ona uważała go za rzecz pochodzącą ze starożytnego Egiptu. Mam ze sobą jej pamiętnik, więc zobaczę, czy wspomina, gdzie go znalazła. Pomyślałam, że będzie zabawnie, jeśli go tutaj przywiozę i znajdzie się ponownie w miejscu, skąd pochodzi. – W istocie – przyznał Andy, patrząc na nubijskiego kelnera niosącego im zupę. – Musisz mi kiedyś pokazać te rzeczy. Znam się trochę na sztuce antycznej i chciałbym zobaczyć pamiętnik Luizy Shelley. A przy okazji – są w nim jakieś szkice? – zapytał, krusząc w palcach rogalik. Anna skinęła głową. – Kilka bardzo niewielkich. Większość szkiców robiła w specjalnych szkicownikach. Nagle uświadomiła sobie, że jej sąsiad z samolotu spostrzegł, że i ona jest na statku. Wpatrywał się w nią z taką uwagą, że pomyślała, iż słyszał ich rozmowę. Rzuciła mu krótki uśmiech – po prostu potwierdzenie, że przypomina go sobie z samolotu. Odkłonił się powściągliwie. – Widzę, że dostrzegł cię towarzysz podróży – w głosie Andy’ego brzmiało rozbawienie. – Na to wygląda. Anna zastanawiała się, dlaczego Serena, sąsiadka nieznajomego z samolotu, siedzi osobno, a nie przy stoliku swoich przyjaciół. Jak dotąd nawet nie odwróciła się w ich stronę. Nawet teraz, gdy Anna na nią patrzyła, kobieta uśmiechnęła się do swego sąsiada i z ożywieniem zaczęła z nim rozmawiać. On zaś w jednej chwili znów usiadł plecami do Anny, a gdy odwracał głowę, zobaczyła w przelocie dość miły uśmiech. Sięgnęła po łyżkę. Zupa jarzynowa, lekko pikantna i rzadka, lecz smaczna, stanowiła miłą odmianę po gotowych daniach serwowanych podczas podróży. – Był zafascynowany pamiętnikiem Luizy, który czytałam w samolocie – odezwała się. – Wprost nie mógł oderwać od niego oczu. – Naprawdę? – Oczy Andy’ego zwęziły się lekko. – Będziesz dbać o ten pamiętnik, prawda, Anno? Jestem pewien, że musi być wyjątkowo cenny. Byłby ogromnie kuszący dla każdego, kto domyślałby się, co to takiego. – Utkwiony w jej twarzy wzrok Andy’ego pełen był prawdziwego zatroskania. Po raz pierwszy od wieków Anna poczuła lekkie drgnienie przyjemnego zadowolenia. Andy wydawał się naprawdę szczerze zainteresowany tym, co mówiła. – Nie sugerujesz chyba, że spróbuje mi go ukraść? – Nie; oczywiście, że nie. Jestem pewien, że był po prostu ciekawy. Ręcznie pisany pamiętnik nie jest typową lekturą, jakiej można się spodziewać w samolocie. – Zaśmiał się. Anna jeszcze raz rzuciła okiem ku sąsiedniemu stolikowi i z zakłopotaniem stwierdziła, że mężczyzna w granatowej koszuli wciąż ją obserwuje. Na jego twarzy malowało się sardoniczne rozbawienie. Zmieszana, że przyłapano ją na tym, że się przygląda, odwróciła wzrok i niechcący uśmiechnęła się nerwowo do wysokiego Nubijczyka, stojącego obok bufetu. Ten pochwycił jej wzrok i w jednej chwili znalazł się obok. – Jeszcze trochę zupy, madam? Andy zachichotał. – No dalej, będziesz musiała ją teraz zjeść. Podniosła wzrok. – Tak, proszę. Bardzo chętnie. – Patrząc, jak znika jej talerz, bezradnie wzruszyła ramionami. – Gotowi pomyśleć, że jestem okropnie łakoma...

– Albo po prostu głodna. – Andy znów się roześmiał. – Żebyś poczuła się lepiej, ja także zjem jeszcze trochę. Z pewnością wiesz, że ten posiłek składa się z czterech dań. – Nie! – Ależ tak! Zamówię do niego jakieś wino. – Uniósł rękę i ponownie przywołał kelnera. – Podobają mi się ich suknie – szepnęła Anna, gdy mężczyzna obsłużył ich i ponownie przybrał swą pełną oczekiwania pozę przy bufecie. Kelnerzy odziani byli w długie, podobne do nocnych koszul, prążkowane bawełniane szaty, przewiązane w pasie czerwonymi szarfami. – Wyglądają wprost fantastycznie. – To galabije. – Cóż to takiego? – Suknie, jak je nazwałaś, które noszą mężczyźni. Bardzo wygodne i przewiewne. – Odwracając się plecami do sąsiedniego stolika, odchylił się w krześle i najpierw promiennie uśmiechnął się do Charley, która zaczynała rzucać mu gniewne spojrzenia, wyraźnie urażona uwagą, jaką obdarzał swoją sąsiadkę, a następnie ponownie zwrócił się do Anny: – Niewątpliwie my także będziemy musieli wdziać na siebie takie stroje w czasie podróży. Nawet najelegantsze statki czują się zobowiązane do upokarzania swoich pasażerów jakimś balem przebierańców. – Zaczynam podejrzewać, że nie jest to twoja pierwsza podróż do Egiptu. – Anna obserwowała, jak zmrużywszy oczy oglądał nalepkę na podanej butelce wina. – Pierwsza na takim rejsie. – Nalał trochę wina do swego kieliszka i powąchał z namysłem. – To chyba był błąd. W Egipcie powinno się pozostać przy piwie, chyba że ktoś chce pić wino francuskie. Chyba niezłe. Chcesz trochę? – Sięgnął po jej kieliszek. Siedząca z drugiej strony Charley wdała się w końcu w ożywioną rozmowę z Benem Forbesem. Długie rude włosy opadły jej na ramię, a kilka pasm zamoczyło się w zupie, czego chyba nie zauważyła. – Byłam trochę stremowana, wybierając się samotnie w taką podróż – powiedziała Anna – ale będę już wiedziała, kogo prosić o radę. – Chętnie służę – rzekł, mrugając okiem. – Ale jedzmy tę zupę, bo widzę czekające na podanie przystawki. Gdy kolacja dobiegła wreszcie końca, niemal wszyscy pasażerowie udali się na górę do baru, a kilkoro przez dwuskrzydłowe drzwi wyszło na pokład. Znalazłszy się w ciemności, Anna zadygotała. Spodziewała się balsamicznego powietrza wczesnego wieczoru, a tymczasem wiał ostry wiatr. Przesuwając się między stolikami i krzesłami, dotarła na rufę i samotnie oparła się o krawędź burty. Andy i Charley zatrzymali się w barze, skąd przez uchylone drzwi słyszała teraz ich śmiech. Rzeka była w tym miejscu szeroka, choć Anna niewiele widziała w ciemności. Na przeciwległym brzegu ciasno stłoczone obok siebie domy z gliniastych cegieł pogrążone były w ciemności, a jedynym dźwiękiem był odgłos dalekiego śpiewu, dochodzący z innego statku zacumowanego przy brzegu, i pluskanie wody. – Więc jednak jesteśmy uczestnikami tego samego rejsu. – Na dźwięk tego głosu, który rozległ się tuż obok, Anna zadrżała. – Proszę mi wybaczyć, że zwątpiłem w pani dobry gust. Obejrzała się i zobaczyła granatową koszulę i jasne włosy. Sąsiad z samolotu przechylał się przez burtę, nie patrząc na nią, zatopiony w myślach. Po chwili obrócił się i wyciągnął rękę. – Nazywam się Toby. Toby Hayward.

Teraz, gdy się wyprostował, zdała sobie sprawę, że jest znacznie wyższy niż sądziła i ma lekko pochyloną, kościstą sylwetkę. – Anna Fox – przedstawiła się także. Uścisk jego dłoni był zdecydowany, lecz krótki. Oboje przez kilka chwil patrzyli w ciemność. – Wie pan, wciąż trudno mi uwierzyć, że naprawdę tutaj jestem – powiedziała miękko Anna. – Nad Nilem. Gdzieś niedaleko stąd, w tej ciemności, jest grobowiec Tutenchamona, starożytne Teby i pustynia, a za nią serce Afryki. Roześmiał się cicho. – Romantyczka. Mam nadzieje, że nie będzie pani rozczarowana. – Nie. Z pewnością nie. – Nagle poczuła się dotknięta. – Będzie cudownie – powiedziała i odwróciwszy się, ruszyła z powrotem między opustoszałymi stolikami i krzesłami do sali barowej. Andy natychmiast ją dostrzegł. – Anno! Chodź do nas i pozwól postawić sobie drinka. Z uśmiechem potrząsnęła głową. – Dziękuję, ale chyba pójdę spać. Jutro wcześnie zaczynamy dzień i trochę zmarzłam na pokładzie. Nigdy nie sądziłam, że w Egipcie będzie zimno. – To nocny wiatr pustyni. – Andy oburącz ujął jej dłoń. – Mój Boże, naprawdę jest zmarznięta. Jesteś pewna, że porządny drink by cię nie rozgrzał? – Nie, dziękuję. – Drzwi za jej plecami otworzyły się, do baru wszedł Toby i ignorując pozostałych pasażerów, ruszył przez salę prosto w stronę kabin. Poszła jego śladem powoli, nie chcąc się z nim zrównać na schodach, i gdy dotarła do swoich drzwi, nie było już po nim ani śladu. Wszedłszy do środka, przystanęła i rozejrzała się. Kabina już nie wydawała się niegościnna i bezosobowa. Nie czuło się też zimna. Było ciepło i przytulnie, obok posłanego łóżka świeciła się nocna lampka, a ręcznik, którego Anna użyła przed kolacją, zastąpiono już suchym. Dzięki rozłożonym tu osobistym rzeczom wnętrze wyglądało gościnnie i przyjaźnie, a mały flakonik, który zajmował honorowe miejsce na toaletce, odbijając się w lustrze, wyglądał jak mała, świetlista plamka na brązowym drewnie. Anna nieoczekiwanie poczuła się bardzo szczęśliwa. Pamiętnik Luizy czekał na nią obok łóżka. Jeśli przed zaśnięciem zdoła jeszcze trochę poczytać i dowie się, jak Luiza przeżyła pierwsze spotkanie z Doliną Królów – jutro będzie wiedziała, czego się spodziewać.