dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony753 730
  • Obserwuję431
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań361 988

Gale Joanna - Szczęśliwa wyspa

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :668.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Gale Joanna - Szczęśliwa wyspa.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 149 stron)

Gale Joanna Szczęśliwa wyspa Judyta skończy niebawem trzydzieści lat, jest piękna i niezależna, ale jej uczucia wystygły. Znalazła się na życiowym zakręcie. By przemyśleć z dystansu swoją sytuację życiową wybiera się na krótkie wakacje na Kretę — "Szczęśliwą Wyspę". W samolocie spotyka przypadkiem swą miłość z dawnych lat — przystojnego i namiętnego Petera, któremu towarzyszy narzeczona — piękna modelka Carol. Dawne uczucia odradzają się z nową siłą!

ROZDZIAŁ PIERWSZY — Cholera by to wszystko wzięła! Spóźnię się! Pierwszy raz od lat zafundowałam sobie prawdziwe wakacje i nie zdążę na samolot! Szlag by trafił! Judith siedziała spięta za kierownicą. Mocno zaciskała zęby, a na jej twarzy o niebieskich oczach malował się wyraz zdeterminowania. Pomrukiwała coś pod nosem, modląc się, by sznur pojazdów przed jej wozem jechał szybciej lub niektóre zjechały w bok. Bardzo się denerwowała. Poświęciła tyle godzin, by wysprzątać mieszkanie, oddać klucze ochronie i odbyć krótką podróż na lotnisko Heathrow. Potem — jak na złość — wóz nie chciał zapalić. W tym czasie na drodze zrobił się taki ruch, jakiego by nie było, gdyby wyjechała zgodnie z planem. Chyba kierowcy wszystkich ciężarówek w Anglii postanowili jechać parami przed nią, zamieniając ją w ten sposób we wściekły kłębek nerwów i frustracji. Nie śmiała spojrzeć na zegarek. Po prostu jedź, powtarzała sobie, zmuszając się jednocześnie do miarowego, głębokiego oddechu. Opanowała się, by nie

zatrąbić głośno i nie pokazać języka, kiedy londyński taksówkarz zajechał jej drogę, mijając jej samochód o cale. Lepiej dotrzeć całym i zdrowym niż martwym, mruczała sobie bez sensu. Chyba, dodała ponuro, że zjedzie z szosy na lewo do rowu... tylko że była zorganizowaną młodą kobietą, która szczyciła się tym, że wszędzie przybywa na czas punktualnie. I dzisiaj, przysięgła, nie będzie wyjątku. „Witamy na Heathrow", świeciły słowa nieświadome efektu, jaki wywierały na poirytowanych podróżnych wjeżdżających w tunel. Judith nie znosiła powietrza przesyconego spalinami i nacisnęła mocniej gaz, zrównując się z taksówką, która uprzednio zajechała jej drogę. Z dziecinną przekorą wbiła wzrok w kierowcę, by się zawstydził i poczuł się winny. Gdy wyjechali z mroku i zwolnili na światłach, gest, jaki wykonał, w żaden sposób nie wyrażał przeprosin. Tym mocniej dotknięta Judith ostro odwróciła głowę, zarzucając jedwabistymi blond włosami niczym welonem, by ukryć złość malującą się na jej twarzy. Kiedy zmieniły się światła, nie mogła oprzeć się pokusie, by jeszcze raz rzucić okiem na taksówkę. Nie wiedziała, że pasażer, bez wątpienia zażenowany prostactwem kierowcy, intensywnie się jej przyglądał. Zdecydowana zachować godność zwróciła swe chłodne spojrzenie ku twarzy będącej tak blisko niej, a zarazem tak odizolowanej w innym pojeździe... i mimo wcześniejszego chłodnego opanowania, otworzyła usta ze zdziwienia. Niczym początkujący kierowca została na światłach, podczas gdy taksówka wystrzeliła do przodu, a za nią rozległo się trąbienie i przekleństwa podróżnych, próbujących przepchnąć się obok niej.

Akurat on... po tylu latach! Zdenerwowana, może nawet nieco przestraszona tym, że tak wstrząsnęło nią to niespodziewane spojrzenie w przeszłość, Judith skupiła się na prowadzeniu wozu, a na jej twarzy malowało się zamyślenie. To śmieszne! Dlaczego tak ją to zdziwiło? Peter — jeżeli to był on — miał również prawo wyjechać na wakacje albo w interesach. Podobnie jak ona. Jednak, gdyby wiedziała, że to on jest w taksówce, prawdopodobnie nie zachowałaby się w stosunku do kierowcy tak dziecinnie. Była prawie pewna, że jechał z dziewczyną. Zdawało się jej, że obok niego na tylnym siedzeniu mignęła jej subtelna jasna twarz i ciemne włosy. To też nie powinno jej dziwić. Peter zawsze był towarzyski i atrakcyjny — dusza towarzystwa. To wydarzenie jednak, mimo że była tak bardzo spóźniona, poruszyło ją bezsensownie, całkowicie pogrążyła się w myślach o nim, lawirując wśród samochodów stojących na parkingu, potem zamykając wóz, i wreszcie, gdy wsiadła do autobusu odjeżdżającego do Dworca Międzynarodowego. Zjawiła się przy odprawie, kiedy już zakończono odprawę lotu i musiała przyjąć ostatnie miejsce, jakie zostało. Przekażemy, że pani zaraz dojedzie—zapewniła ją chłodno, lecz z uśmiechem dziewczyna, a Judith pobłogosławiła ją w duchu za uprzejmość i pomoc. Mimo to jednak musiała przejść przez wszystkie konieczne kontrole pasażerów tak szybko, jak na to ich oficjalny charakter pozwalał i udało jej się złapać ostatni autobus do samolotu. Pomocne dłonie wepchnęły ją do niego w ostatniej chwili. Nagle spadły z niej wszystkie kłopoty i odpowie-

dzialność. Otoczona podnieconymi, nerwowymi i rozgadanymi wczasowiczami, po raz pierwszy poczuła, jak jej ciałem wstrząsa dreszcz przyjemności, a ona poddaje się lekkiemu wakacyjnemu nastrojowi. Uczepiona metalowej poręczy, otoczona kordonem rodzin zaopatrzonych w nowe ubrania i szczęśliwe uśmiechy w rozpędzonym i rozbujanym autobusie, zamknęła na chwilę oczy. uświadamiając sobie fakt, że przez najbliższe dwa tygodnie czekają na nią tylko same przyjemności. Niezbyt jednak mogła w to uwierzyć. Judith rozłożyła się w wąskim fotelu, jak tylko było to możliwe, wciśnięta między otyłego, pocącego się mężczyznę po pięćdziesiątce i równie postawną grecką matronę od strony przejścia. Ze wszystkich miejsc w samolocie najbardziej nie lubiła właśnie środkowego. Zerkając ukradkiem na nalepki na ich podręcznym bagażu, dowiedziała się, że mało ciekawy grubas po lewej stronie wykupił te same wczasy co ona. Jej nastrój jeszcze bardziej się popsuł, gdy ledwie po dwóch godzinach znajomości sąsiad udowodnił, że jeżeli chodzi o sposób jedzenia, to jest prostacki, łapczywy i nieszczególny. Moja wina, mogłam się nie spóźniać, ganiła siebie i zamknęła oczy, by zdrzemnąć się, by oszukać czas. Gdyby siedziała od strony przejścia mogłaby chociaż rozprostować nogi i lepiej przyjrzeć się innym podróżnym... no, żeby sprawdzić, kto jeszcze leci. Nie bądź idiotką... Oczywiście jego tu nie ma, pouczała siebie, umykając z rękami, gdy obaj sąsiedzi uznali swoje wyłączne prawa do poręczy. Mógł lecieć gdziekolwiek, w dowolne miejsce na świecie. Prawdopodobnie udawał się na konferencję do Nowego Jorku albo na zjazd do Moskwy. A jednak, chociaż rzuciła na niego tylko przypadkowe spojrzenie, wydał się jej

zbyt niedbale ubrany jak na delegację. Miała też wrażenie, że w zamieszaniu, kiedy każdy szukał swojego miejsca, dojrzała tył jego głowy; wpychał jakąś torbę na półkę, hen, hen w przodzie samolotu. Ale zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że mogłoby to być tylko przywidzenie. Peter Rowland. Wypowiedziała bezgłośnie jego nazwisko w samolocie wznoszącym się wysoko ponad Morzem Śródziemnym. Słońce wlewało się przez małe owalne okienko. Dlaczego sama myśl o nim wprawiała ją w taki stan podenerwowania? Widząc go w taksówce przeżyła szok... tak, ale to było całkiem naturalne. Dlaczego zatem po dziesięciu latach rozłąki, niezależności, sukcesów w pracy to szybkie spojrzenie tak ją zaniepokoiło? Śmieszne. Dawno temu, kiedy miała dziewiętnaście lat, wyrzuciła go ze swojego życia. To właśnie ona zerwała ich cudowny związek. To była jej decyzja, by nie wiązać się mężem, dziećmi, życiem domowym w tak młodym wieku. Była to trudna decyzja. Przyjaciele i prawie cała rodzina uważali ją za szaloną. Tylko matka, chociaż lubiła Petera, zrozumiała powód, dla którego porzuciła perspektywę godnego pozazdroszczenia bezpiecznego życia na rzecz własnej kariery i szansy udowodnienia swojej wartości. Najgorszą stroną tej całej niefortun-

nej sprawy było poczucie winy wobec Petera, którego pozostawiła w tak wielkim smutku. W końcu miała dopiero dziewiętnaście lat, a tak wiele było jeszcze przed nią, podczas gdy on wydawał się bardzo stary — dwadzieścia osiem lat. Przez ten cały czas musiał żyć z niemiłym uczuciem, że źle to rozegrała, że po zerwaniu związku obrabowała go z nadziei i marzeń, jakie miał, i nieopatrznie uczyniła z niego głupca w obliczu jego przyjaciół. Z tego nie była dumna. Spróbowała rozprostować nogi, ale nie udało się. Uśmiechnęła się z politowaniem do siebie. Dwadzieścia osiem lat — wtedy wydawał się to wiek nader dojrzały — teraz była o rok starsza, a w następne urodziny groziła jej trzydziestka. Jednak nie czuła się ani o dzień starsza niż wtedy, kiedy zrywała związek. Może teraz jest mądrzejsza, może bardziej pewna siebie, z pewnością bardziej zrównoważona — ale starsza? — absolutnie nie. Gdybym wyszła za Petera, wtedy na pewno czułabym się staro. Wyobrażała sobie siebie z nadwagą, załataną, z włosami w nieładzie, z dwójką lub trójką dzieci podnoszącą ciągły rwetes dookoła niej, zarzucającą ją na śmierć nie kończącymi się bzdurnymi pytaniami. A Peter szybko o niej zapomniał. Nawet kiedy robiła karierę, stopniowo zdobywając coraz większą władzę, przejęta pracą w świecie biznesu, kapryśnym i nieobliczalnym, nadal — choć tylko przypadkowo — śledziła, jak mu się powodzi. W kilka lat po ich rozstaniu ożenił się z miłą Francuzką, Yvette, naprawdę śliczną. Widziała ich razem w eleganckiej restauracji niedaleko Covent Garden, gdy sama

zabawiała klienta podczas lunchu. Z biegiem lat sądziła, że pojawi się nowe pokolenie młodych Rowlandów. Jednak z tego, co udało się jej dowiedzieć od wspólnych znajomych, nie mogło być dzieci, a wkrótce nie było też Yvette. Najwidoczniej miała złośliwego raka, który zamienił ją w skórę i kości, i wielkie oczy, w przeciągu kilku okropnych miesięcy. W tym czasie sama Judith związała się poważnie z żonatym mężczyzną i chciała zostać z nim na zawsze. Jej kariera osiągnęła szczytowy punkt i z trudem ze wszystkim sobie radziła. Wtedy, gdy usłyszała o śmierci Yvette, a sama miała ustaloną pozycję w świecie biznesu i była niezależna finansowo, pewna myśl, ale nic więcej, przyszła jej do głowy. Otóż, byłoby ciekawie spotkać ponownie Petera, po to tylko, by sprawdzić, czy nadal tliła się iskierka ich miłości. Ich drogi jednak się nie spotkały, to wszystko, a było to trzy lata temu. W międzyczasie Steve wrócił do żony, a Peter... była przekonana, że powtórnie ożenił się. Tam w taksówce obok niego musiała dojrzeć właśnie jego żonę. A jednak... to spojrzenie, jakie do niej skierował przez szybę, to żywe, zachwycone, zdziwione spojrzenie na pewno nie należało do żonatego mężczyzny, który napotkał jakiś fragment dawno zapomnianej i nieważnej przeszłości. Oczywiście, wyglądał starzej... cóż, będzie teraz miał jakieś trzydzieści osiem lat, ale nadal miał te same kasztanowe, faliste, cudowne włosy, wielkie, rozmarzone, brązowe oczy i szczery, szeroki uśmiech. I nie można było zaprzeczyć, że bez względu na to, czy podziwia swoją żonę, czy nie, widok Judith niezmiernie go zachwycił.

„Wkrótce będziemy lądować na lotnisku Iraklion. Miejscowy czas: piętnasta trzydzieści, ciepło i słonecznie, temperatura powietrza na Krecie wynosi dwadzieścia dwa stopnie. Proszę sprawdzić..." —jednak instrukcja dotycząca zapięcia pasów i niewstawania, dopóki samolot nie stanie, oraz niepozostawiania bagażu utknęła w ogólnym pomruku aprobaty witającym informację o dobrej pogodzie. Szare chmury, śliskie chodniki, pisk opon na mokrych rynsztokach w Anglii z łatwością będzie można zapomnieć kontemplując przez dwa tygodnie bezchmurne niebo, jaskrawe słońce Krety, zapach olejku do opalania i brzęczenie pszczół wśród tymianku i majeranku. Fala aromatycznego ciepła powitała wysiadających pasażerów o bladych twarzach, pełnych nadziei, dźwigających reklamówki z wódką i bezcłowymi papierosami, z przerzuconymi przez ramię kurtkami i płaszczami. Pozbawiona takiego bagażu Judith wolno szła w kierunku budynku portu lotniczego, przyglądając się ciekawie tej „Szczęśliwej Wyspie" — jak głosiły tu i ówdzie napisy. Dopiero jednak, kiedy zorganizowane grupy wycieczkowiczów przeszły przez kontrolę paszportową i celną, nieuporządkowana masa ludzka zaczęła się dzielić. Pojedynczy podróżni i wracający do domu Kreteńczycy od razu rzucali się po taksówki, inni rozglądali się nerwowo wokół, by zidentyfikować swojego przewodnika. Tylko kilka minut minęło, zanim Judith odnalazła Nikosa z Bliss Tours, szczupłego, przystojnego Kreteńczyka po dwudziestce, trzymającego wysoko kartkę ze swoim nazwiskiem, z notesem w dłoni, kieszeniami pełnymi długopisów, biletów i innych niezbędnych w tym zawodzie przedmiotów. Przeszukiwał tłum ciemnymi oczyma, po sześciu latach tej pracy umiał bezbłędnie dostrzec znaczek z napisem „Bliss" z odległości ponad stu metrów.

Judith chłodno uśmiechnęła się do dwóch mężczyzn, którzy również zidentyfikowali Nikosa i obdarzyła ich lekceważącym spojrzeniem. Ich zadbane I warze, dobrze ścięte, podfarbowane włosy, kolczyki oraz fakt, iż zbyt blisko siebie się trzymali, a pachniało od nich dość rozkosznymi perfumami, upewniły ją, że żaden z nich nie będzie jej podrywał. Przyjechała odpocząć, a nie angażować się w kłopoty. Pragnęła nabrać nowych sił, pozbierać się, przemyśleć i zaplanować następny krok w swoim życiu. ()statnie kilka tygodni było zbyt gorączkowe, sprzedaż udziałów, spotkania z agentami zajmującymi się inwestycjami, omówienie z księgowym spraw podatkowych, nie licząc już odwożenia kotów do schroniska na czas wakacji oraz przekazania zawartości lodówki przyjaciołom na górze. Bez zobowiązań... po niz pierwszy od dziesięciu lat roztaczała się przed nią wolność niczym zaczarowana droga i te „Dwa tygodnie raju na Wyspie Szczęścia" miały być cudownym początkiem nowego, jeszcze nie określonego życia. Jej otyły sąsiad z samolotu zjawił się zadyszany, czerwony na twarzy, gotów do sporów, i niechętnie oznajmił, że nazywa się George Grean. Potem pojawiła się trzyosobowa rodzinka. Kobieta niespokojna, ludna i nieco przy kości: mąż — radośnie cichy, n córka... choć zadbana, nieopisana katastrofa. Judith od razu poczuła do nich sympatię. Przedstawili Nlę jako Dennis i Rosemary Wallis z córką Brendą. Ta

ostatnia to chuda piętnastolatka, piegowata, ponura, w dziecinnym, bawełnianym fartuszku, z włosami ściągniętymi do tyłu, o kościstej, ptasiej twarzy. Ale jej oczy — zauważyła Judith — i ładne równe zęby były piękne... a raczej mogły być, gdyby się o nie zatroszczono. Jest nas siedem osób — pomyślała rozglądając się wokół. Zastanawiała się, czy będzie jedyną samotną kobietą w tej grupie. Kiedy myślała o tym, zauważyła jak Nikos szeroko otwiera oczy. Z twarzy zniknął zawodowy uśmiech, który musiał prezentować we wszelkich okolicznościach, na widok dwóch dam po siedemdziesiątce — jedna wielka i toporna, a druga szczupła ze składanym krzesełkiem — które rzuciły się w ich kierunku, roztrącając przypadkowych turystów na lewo i prawo. Ta większa z wyrazem triumfu i kroplami potu na twarzy, odetchnęła z ulgą, gdy przyjrzała się reszcie towarzystwa. — Betty, Margs — przedstawiła siebie i współto-warzyszkę łapiąc oddech i podziwiając lotnisko niczym perłę starej architektury. — Oszczędzałyśmy na te wakacje... jak długo, Margs? Pięć lat. Pięć lat wyczekiwania, by zobaczyć, gdzie żył, pracował i czcił bogów Minos. No i wreszcie jesteśmy tutaj. Niewiarygodne! Ostrzegam wszystkich. Będzie ze mnie prawdziwa nudziara! Wszyscy zaśmiali się z wyjątkiem George'a i Niko-sa, a Judith od razu domyśliła się, co wywoływało panikę w oczach młodego przewodnika, kiedy robił haczyk przy nazwiskach staruszek. To nie były zwyczajne wakacje nad morzem, z słońcem i plażą, tylko specjalistyczne, aktywne wakacje z mnóstwem wyczerpujących wycieczek, zwiedzaniem wykopalisk, muzeów i „typowych" wiosek. Cały pobyt kończył się jedenastomilowym żmudnym marszem przez słynne, a nawet niebezpieczne Samaria Gorge. Agenci w biurach

podróży mieli zwracać uwagę klientów właśnie na ten fakt, by bardziej niesprawni i nieodpowiedni nie zapisywali się na ten wyjazd. Cóż więcej mieli zrobić? „Te wakacje nie są dla starych i grubych" — taka adnotacja nie wyglądałaby dobrze w ich folderach i skazałaby na złośliwe docinki. Nie były też tanie, bowiem cena wczasów zależała od liczebności grupy. I właśnie dlatego Judith zdecydowała się wykupić ten turnus nie chcąc wędrować [)o wyspie i korzystać z jej uciech z czterdziesto- czy pięćdziesięcioosobową bandą. Przyglądała się obu starszym damom z mieszaniną podziwu, przerażenia i czegoś jeszcze, co po zastanowieniu określiła jako zbliżone do wstydu. Przez pięć lat obie mile panie oszczędzały na te wczasy, podczas gdy ona zdecydowała się ledwie osiem tygodni temu. Był to zwykły kaprys, nagroda dla siebie, a pieniądze wydała bez chwili wahania. Właściwie to o tej wyspie nie przeczytała ani słowa: dopiero wczoraj wieczorem coś niecoś przejrzała. Już teraz mimo nieobecności jeszcze trzech innych członków grupy przedstawiali najbardziej fascynującą kombinację wieku, zainteresowań i możliwości. Judith westchnęła radośnie, a na jej ustach pojawił się uśmiech. Uchwyciła spojrzenie zadyszanej Itetty, jej radość, nieodpartą chęć przekazania tego młodszej kobiecie. Drżenie podniecenia owładnęło całym ciałem Judith. Nic i nikt — ani posapujący

George, ponura Brenda czy dwoje zniewieściałych młodzieńców — nie zepsują jej tych dwóch tygodni. DWA TYGODNIE W RAJU! Tak obiecywała broszura i zamierzała je tak spędzić!

ROZDZIAŁ DRUGI Nie mów „hop", zanim nie przeskoczysz. Pierwsza chmura na niebie pojawiła się w postaci Jeremiego Chestera — zdrowy, wysportowany typ, obrazu dopełniała rakieta tenisowa, silna opalenizna, a usta aż nadto pełne bielutkich zębów. Kiedy szerokim uśmiechem obdarzył towarzystwo, skupione niczym gromada kurcząt wokół Nikosa, Judith spodziewała się, że jego uzębienie zacznie migotać lub rzucać odblaski. Akcent miał z lekka arystokratyczny, a oczy prawie agresywnie niebieskie. Jego uniesione brwi, kiedy mierzył Judith z góry na dół i zmrużone oko, gdy napotkał jej wzrok, natychmiast uruchomiły jej mechanizm obronny. Wycofała się za zbawienną sylwetkę Betty, gdy nowo przybyły zrobił ruch w jej kierunku. Serce jej zamarło. Brakowało jeszcze dwóch osób, prawdopodobnie para. Kiepsko wyglądałoby, gdyby miała być jedyną samotną kobietą na tym turnusie, a Jeremy jedynym wolnym facetem, nie licząc George'a. Instynktownie nie ufała jego błyskotliwej postawie, iskierce w oku i serdeczności.

Przybycie Jeremiego podniosło liczbę uczestników wycieczki do dziesięciu i grupa Nikosa była już prawie kompletna. Przeszukiwał wzrokiem różne części hallu starając się nie okazywać zdenerwowania. Wiedział z doświadczenia, że jeżeli przeciągnie się oczekiwanie na spóźnialskich, to prawdopodobnie straci kontrolę nad resztą towarzystwa. Rozejdą się, przyciągnięci stoiskami z pocztówkami, pamiątkami lub zechcą wymienić pieniądze bez jego pomocy, przez co straci niemałą prowizję. Cholera! Jeszcze tylko dwóch... muszą gdzieś być! Da im jeszcze dwie minuty, a potem pójdzie spr&wdzić, czy nie było jakiegoś zamieszania z ich paszportami albo czy przez pomyłkę nie przyłączyli się do innej grupy. Takie rzeczy powinny być niemożliwe, a jednak cały czas się przytrafiały. — Na co czekamy? — dopytywała się Margs, szczupła towarzyszka Betty, przestępując z nogi na nogę i podnosząc laskę, jakby chciała dźgnąć nią Nikosa. Gruby George przyłączył się do nich, pomrukując, że to paskudnie i nieładnie i że ludzie nie powinni się spóźniać i kazać czekać innym. Judith, bardziej tolerancyjnie nastawiona — nie należało się martwić pięcioma czy dziesięcioma minutami — sama jednak poczuła pierwsze oznaki zniecierpliwienia. Mimo ostrzegawczych błysków ciemnych jak węgle oczu Nikosa, miała ochotę odejść na bok, po to by ulżyć nudzie i staniu bez ruchu na jednym miejscu. Przyglądała się funkcjonowaniu lotniska. Z miejsca, w którym stała, mogła patrzeć wprost na sklep i stopniowo docierały do niej odgłosy zażartego sporu, który właśnie tam się toczył. Elegancko ubrana, ciemnowłosa kobieta na wysokich obcasach wyłoniła się właśnie z wnętrza wymachując rękami i zarzucała potokiem słów wysokiego, szczupłego mężczyznę, którego Judith nie mogła widzieć ze swego miejsca. Mężczyzna

prawdopodobnie starał się łagodzić spór, ale to zachowanie zirytowało tylko jego towarzyszkę i judith usłyszała jej ciętą odpowiedź. — Boże, Peter... to było odrażające... Chyba tak nie będzie przez cały czas? — Judith nadstawiła uszu słysząc znajome imię. Tymczasem poddenerwowana dama spostrzegła grupkę skupioną wokół Nikosa. Wszyscy domyślili się, że jest to brakująca para. Zdawało się, że nieco spuściła z tonu, choć nie ściszając nawet głosu stwierdziła (a słowa bez przeszkód dotarły do Judith): — A kimże, do diaska, są ci paskudnicy? Towarzyszący jej dżentelmen nie odpowiadał; wyłonił się spoza budki z napojami, by poprowadzić swą towarzyszkę do grapy turystów, i wreszcie Judith zobaczyła go w całości. Poczuła mocne jak młot uderzenie serca. Stała bez ruchu, oniemiała i wpatrzona. Umysł podpowiadał jej, że dość już miała wcześniej informacji, by nie być zaskoczona tym widowiskiem. Konfrontacja w drodze na lotnisko, mignięcie jego głowy w samolocie, a przed chwilą słyszała jego imię. A jednak żadna z tych informacji o obecności osoby Petera nie przygotowała jej do ponownego jego ujrzenia. Wysoki, tryskający zdrowiem, przystojny, o kręconych włosach. Woatrywała się w niego oniemiała, coś ją dziwnie do niego przyciągało. Wiedziała, że jeszcze jej nie spostrzegł. Ogarniały ją sprzeczne uczucia.

Całe dwa tygodnie w jego towarzystwie... po tym, czym byli niegdyś dla siebie. Czy wytrzyma to? Powinna uciec, zanim ją dojrzy: przesłałaby wiadomość do Nikosa przez kogoś z obsługi lotniska, przeprosiny wystarczyłyby, jakiekolwiek wytłumaczenie. Jednak prawie natychmiast powrócił spokój i równowaga. Nie będziesz uciekać, powiedziała sobie twardo... ani nie będziesz rezygnować z wakacji, za które zapłaciłaś tyle pieniędzy. Trzeba zaakceptować to, że Peter i jego nowa żona będą razem z nią spędzać „Dwa tygodnie w raju", czy jej się to podoba, czy też nie. Wziąwszy więc głęboki oddech, zdeterminowana, podeszła z powrotem do Nikosa z przesadnym spokojem, starając się kontrolować dziwne drżenie rąk. Jak się z nim przywitać? Udawać, że się nie znają? Powitać jak starego przyjaciela? A może jak zbyt namiętnego, zbyt dominującego, zbyt opiekuńczego kochanka, który należał do przeszłości? Jak byłego kolegę z pracy? Tak najlepiej. Byłoby zbyt śmieszne i zbyt trudne udawać, że się nie znają. Wślizgnęła się niepostrzeżenie do grupy, zrównała krok z Margs, tuż za Peterem i pomogła jej nieść walizkę, zadowolona, że może z kimś porozmawiać. Wyszli na jasne słońce przed lotniskiem. Gdy czekali w cieniu, aż Nikos złapie mikrobus, z uporem kierowała wzrok na żywą twarz Betty, pokrytą kropelkami potu. — Tak się niecierpliwimy, żeby zobaczyć te wszystkie miejsca, gdzie żył Minos... uwielbiamy Artura Evansa — opowiadała starsza dama. — Nie możemy doczekać się wycieczki do Knossos, chcemy zobaczyć

wszystko, wszystko... och, Margs, droga, nie zapomniałaś zapakować tych książek z biblioteki? Nagle poczuła na twarzy ciepły oddech i najdelikatniejszy z delikatnych dotyków na ramieniu. Mimo żnru późnego popołudnia Judith przeszedł dreszcz. Zmusiła się, by odwrócić głowę i śmiało spojrzała mu w oczy. Te same brązowe oczy, które patrzyły na nią ze szczerym zachwytem z okna taksówki dopiero kilka krótkich godzin temu. Wyciągnął rękę i mocno ujął jej dłoń. Na ustach zarysował się ostrożny, delikatny uśmiech. Wokół ust i oczu więcej zmarszczek niż wtedy, gdy się rozstali. — Więc to ty jechałaś tym zielonym BMW? — powiedział spokojnie, z zadowoleniem i uznaniem omiatając ją wzrokiem i trzymając nadal w ręce jej tlloń. — Chyba powinienem przeprosić cię za kierowcę. Niezbyt wychowany człowiek — uwolnił jej rękę i |udith zauważyła, jak jego wzrok wędruje w poszukiwaniu jej kompana podróży. Uprzedziła pytanie, powiedziała to może nieco zbyt szybko i dziwnie brakowało jej tchu: — Jestem... jestem tutaj sama. Właśnie pozbyłam się dotychczasowych udziałów w Londynie i... i jeszcze nie zdecydowałam się, czym by tu się zająć, więc postanowiłam poszaleć przez dwa tygodnie. To moje pierwsze prawdziwe wakacje od lat — zaśmiała się lekko, zerkając podstępnie w jego poważne, brązowe uczy. — Przyjechałam, żeby wyrwać się z tego wszystkiego. — I trach — wpadłaś prosto w swoją przeszłość — wyszeptał. Nagle, jakby przypominając sobie o czymś, odwrócił się, by przedstawić towarzyszącą

mu smukłą i wysoką, ciemną dziewczynę. — Chyba nie znasz Caroł? — kobieta podała rękę Judith. Najwidoczniej myśli miała zajęte czym innym, szczególnie, że właśnie zjawił się mikrobus. Zatrzymał się z piskiem i spowił ich tumanem kurzu. Wszyscy rzucili się ku niemu, wpadając na siebie, depcząc po palcach i obijając się torbami. — Chyba do tego nie wsiądziemy, kochanie, nieprawdaż? — Judith usłyszała głos Caroł, podczas gdy Nikos zaczął szybko i efektywnie wpychać do wnętrza bagaże oraz ich właścicieli. Nie narzucał się zbytnio, ale udało mu się — może z jednym lub dwoma wyjątkami — ulokować każdego tak, iż czuli, że mają miejsce, którego najbardziej pragnęli. Na szczęście znalazło się miejsce dla Betty, która rozłożyła się na dwóch siedzeniach. Zgryźliwy George został połączony w parę z wiecznie uśmiechniętym Jere-mym, a Judith znalazła się obok nieładnej, ale znośnej nastoletniej Brendy. Peter przez przypadek, a może zgodnie z planem, siedział razem z Caroł oddzielony od Judith jedynie przejściem. Nikos wskoczył za kierownicę, wrzucił ze zgrzytem bieg i ruszył z ostatnim w tym sezonie ładunkiem zakurzonymi ulicami Krety. Iraklion wydawał składać się jedynie ze wzgórz, narożników i skrzyżowań. Autobus był stary i Betty roześmiana kołysała się z boku na bok, łapiąc się siedzeń oraz kolan i ramion współtowarzyszy. Nikos powoził swym rydwanem bez pardonu, przemykał się wśród ciężarówek, skuterów, trójkołowych wozów z owocami i taksówek, a wykazywał przy tym spore umiejętności, zacięcie i werwę. Pełna temperamentu jazda Nikosa nie pozwalała na intymną rozmowę, ale na postojach udało jej się wymienić kilka uwag z Peterem.

Przestrzeń między nią a byłym ukochanym była tak mała, że milczenie wydałoby się niegrzeczne. — Słyszałam, że byłeś w Stanach — udało się jej powiedzieć, gdy Nikos został zmuszony, najwidoczniej wbrew własnej woli, do zwolnienia na czerwonym świetle, a Peter uśmiechnął się z żalem i potrząsnął głową. — Nie moja działka — odparł z uśmiechem zdradzającym żal, a w oczach pojawiło się rozmarzone spojrzenie, coś, czego Judith nie pamiętała z ich czasów wtedy, tyle lat temu. — Londyn też nie jest moim obszarem, już nie. Nie wiem, co się stało z ludźmi przez ostatnie kilka lat. Kiedyś przychodzili do sklepu super klienci, byli nawet przyjaciółmi, faktycznie interesowali się antykami, prawdziwi kolekcjonerzy... — przerwał, bo Nikos raptownie wyminął wóz ze śmieciami, ciągnięty przez konia, a powożony przez dziecko w wieku jedenastu lat —... a teraz chcą tylko wiedzieć, ile muszą czekać,zanim ich zakup podwoi wartość. Bardzo mało ludzi kupuje dzisiaj rzeczy dla czystej przyjemności. Jest zaledwie kilku, których będzie mi brakować. — Więc znowu wypadłeś? — spytała Judith, łapiąc się poręczy fotela przed zbliżającym się skrzyżowaniem. Skręcili, mijając zaledwie o kilka cali autobus jadący z przeciwnej strony. Peter wzruszył ramionami i przysunął się nieco bliżej przejścia, rzucając spojrzenie w tył, na Carol. Ona jednak patrzyła w okno, ręce mocno zaciskając na poręczy przed nią.

— Nie... nie ostatecznie. Na razie można powiedzieć, że we wstępnych planach — ściszył głos, co przy warkocie silnika sprawiło, że prawie był niesłyszalny, ale Judith udało się zrozumieć sens. — Kłopot w tym — mówił — że Carol nie jest chętna porzucić Londyn. Urodziła się i wychowała w Londynie. Dobrze jej idzie w modzie. Tak naprawdę to zamierzam porzucić detaliczny handel antykami i skoncentrować się na pośrednictwie i renowacji — zaśmiał się i rzucił Judith kuszące spojrzenie. — Nie ten wiek. Przychodzą mi do głowy rzeczy, z których zaśmiewaliśmy się kiedyś: no, wiesz, komuny na wsi, żywienie się roślinkami, włosy do ramion...! — ... gadki o miłości i pokoju, naszyjniki ze stokrotek, sandały — podchwyciła Judith i zamknęła na chwilę oczy. Cała trzęsła się ze śmiechu. — I proszę, jesteśmy w wielkich miastach, robimy interesy, zarabiamy nasze tysiące, jeździmy drogimi wozami i myślimy, że oni wszyscy są świrnięci — spojrzała na Petera z udanym zdziwieniem. — Poważnie... nie mów mi, że chcesz to zrobić. — A pewnie, że nie chce — wtrąciła Carol, która przysłuchiwała się skrycie ich rozmowie: przechyliła się przez Petera, by rozmawiać bezpośrednio z Judith. — To są myśli, które jak naprzykrzającą się muchę, trzeba pacnąć gazetą i to porządnie. Nie myśli o tym poważnie, prawda, kochanie? Widziałam w Hamps-tead ten prześliczny, wspaniały dom, oczywiście z epoki króla Jerzego, jeszcze ma wszystkie okna i w ogóle... dużo przestrzeni, także na szopę w ogrodzie, gdzie—jak mu się tylko będzie chciało — może sobie ustawić te stoliczki z kornikami. Naturalnie jako

hobby — dodała ponuro, rzucając mu ostrzegawcze spojrzenie. — Chodzi o to, że taki interes, jaki on prowadzi, nie wystarczyłby na opłatę jednej raty. A nawet bardzo się starając, nie będę przez całe życie modelką. — Pochyliła się jeszcze bardziej w stronę Judith, kierując te słowa do niej, ale tak naprawdę mówiła do Petera. — Planuję otwarcie agencji dla modelek za jakiś rok lub dwa — wyjaśniła. — Z moimi kontaktami jest to bardzo łatwe... więc zawsze mam oczy otwarte... — na podstawie niewzruszonego wyrazu twarzy Carol, Judith odgadła, że nie została uznana za materiał dobry na modelkę i z suchym uśmiechem oparła się w fotelu, przymknąwszy oczy. Rozmowa urwała się i Judith miała czas zastanowić się nad tym dziwnym — jak się jej wydawało — zbiegiem okoliczności, a może nawet zrządzeniem losu. Ona i Peter nie rozmawiali z sobą dziesięć lat, a tutaj ona sprzedała swój interes — bardzo korzystnie — a on zastanawiał się nad sprzedaniem swojego. A może wcale nie był to aż taki zbieg okoliczności? Przy takim przepływie pieniędzy jak w Londynie cały czas ątwierano nowe firmy, a inne zamykano, zmieniały właścicieli i dziwne, ale nikt, kogo znała, nie tracił na tym. Wielu z jej przyjaciół było przy pieniądzach oraz robiło fortunę w Dockland, sprzedając lub dając w dzierżawę ładne budynki młodym nowobogackim lub rozwijającym się przedsiębiorstwom, podczas gdy sami mieszkali w rozkosznych domkach przy zaułkach w Chelsea lub kosztownych apartamentach w pobliżu Royal Park. Mogła z powodzeniem też tak zrobić. Jej szkolna przyjaciółka, Stella, prosiła ją z

tuzin razy, by przyłączyła się do jej agencji handlu nieruchomościami i już raz czy dwa o mało co by się nie zgodziła. Jednak ona naprawdę znajdowała przyjemność w swojej pracy, dekorując biura i obserwując, jak za dotknięciem jej dłoni ponure, nieciekawe miejsce pracy zakwita. A w dodatku żyła wygodnie, z całą pewnością przerastało to jej najśmielsze marzenia sprzed lat. Ściemniało się, gdy autobus skręcił w wąską, boczną uliczkę i zatrzymał się przy jaskrawo oświetlonym hotelu. Stał bezpośrednio przy ulicy i był odrobinę elegantszy od rozsypujących się obok niego ruder. Kiedy wynoszono bagaże, Judith nie mogła oprzeć się pokusie, by zerknąć na Carol i usłyszeć jej opinię o miejscu ich pierwszego noclegu. Chciało jej się śmiać na widok jej nieszczęśliwej miny. Musiała wyczuć jej wzrok, bo odwróciła głowę, unosząc ją wysoko. W jasnej, gładkiej twarzy błyszczały czarne oczy, które napotkały drwiące spojrzenie Judith. Odpowiedziała pogardliwym, pozbawionym wesołości wzrokiem. Kilka metrów dalej Peter pomagał Betty pozbierać najrozmaitsze ulotki i foldery, które wypadły jej na ulicę. Judith zdziwiła się, gdy w pewnej chwili Carol zbliżyła się do niej i omal nie przygniotła jej do autobusu. Rozejrzała się pospiesznie, by sprawdzić, czy nikt jej nie słyszy i jeszcze bardziej zbliżyła twarz do Judith. Mówiła przez zaciśnięte zęby, cedząc słowa, niemalże sycząc. — Tylko pamiętaj... trzymaj się z dala od niego, rozumiesz! Nie wchodź nam w drogę... bo pożałujesz, obiecuję. Zbyt zaszokowana, zdziwiona i zła, by myśleć lo-

gicznie, Judith otworzyła usta, już chciała coś powiedzieć, kiedy pojawił się Peter wycierając ręce z kurzu. Wziął pod rękę teraz już słodko uśmiechniętą Carol i razem zniknęli w drzwiach hotelu, a Judith odprowadziła ich wzrokiem, cała zdziwiona i zamyślona. Co, do diaska, się stało? Wybrała właśnie te wczasy, aby odpocząć, spędzić urlop w spokoju, by przemyśleć i zaplanować przyszłość, by zrelaksować się wśród obcych, których więcej nie będzie musiała oglądać. Niemalże zamroczona weszła do hotelu, wzięła klucz od Nikosa i wdrapała się po schodach. Znalazła pokój. Przez małe okienko wyjrzała na ruchliwą ulicę. Sądząc po przeżyciach i niespodziankach pierwszych kilku godzin i narastającym podnieceniu, chyba wakacje nie będą tak przebiegać, jak planowała.