dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony705 144
  • Obserwuję401
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań345 425

George Melanie - Towarzyska gra

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

George Melanie - Towarzyska gra.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 96 osób, 26 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 295 stron)

Melanie George Towarzyska gra

Tym spośród moich wspaniałych czytelników, którzy zawsze chętnie służyli mi pomocą. Kochani, to coś specjalnie dla was!

1 „Eve płonęła ogniem pożądania, cała zlana potem. Krew w jej żyłach pulsowała, a słodka, wonna noc otaczała ją swo­ im uściskiem. Dziewczyna zatracała się w tym ogniu, nie li­ cząc na zmiłowanie ani nie prosząc o nie. Wchłaniała go w sie­ bie, trzepocząc rzęsami. W końcu jednak otworzyła oczy, bo chciała zobaczyć twarz tego diabelnie przystojnego pirata, który ją porwał, zwracając jej równocześnie wolność. Jego oczy, ciemnobłękitne jak otchłań oceanu, zasnuwała teraz mgła szaleńczej żądzy, takiej, jaką sama odczuwała. Długo czekała na to spotkanie, bo pragnęła tego mężczyzny całym sercem i duszą. Obejmował dłonią jej pierś, drażniąc nabrzmiały aż do bólu sutek. Przedłużał tę słodką udrękę, dopóki nie zaczął go pieścić ustami. Eve wydała jęk rozkoszy, tak głęboki i gardłowy, jak­ by pochodził z zakamarków jej ciała, o których istnieniu nie miała dotąd pojęcia. Każdy cal jej ciała okrywał pocałunkami, pieszczotami warg i języka lub chociażby ocierał się o nią swoją wilgotną skórą, aż Eve wparła w niego biodra, natarczywie domagając się ostatecznego spełnienia. Wtedy włożył palec między jej wilgotne wnętrze, to muskając, to łaskocząc i naciskając na­ brzmiały koralik, dopóki nie zaczęły latać jej przed oczami świetliste kręgi... Myślała już, że nie wytrzyma ani chwili dłu­ żej, gdy wsunął się pomiędzy jej uda. Podniecenie walczyło w niej o lepsze ze strachem, ale oplotła go nogami w pasie, a on na całą długość swej stwardniałej męskości... " — O rany, co to za wyrażenie „stwardniała męskość"? Nie możesz po prostu napisać „penis"? 7

Na dźwięk głosu swojej siostry Mallory podskoczyła na krześle. Od razu diabli wzięli całe skupienie, bo palce zaczęły jej nerwowo drżeć na klawiszach laptopa. Spróbowała się uspokoić, przymykając na chwilę oczy i biorąc głęboki od­ dech. Wiedziała, że będzie teraz potrzebować całej swojej siły. Kiedy się odwróciła, Genie już zaglądała jej przez ramię, wodząc zielonymi oczyma po napisanym właśnie tekście. Poruszające się wargi świadczyły, że po cichu przepowiadała go sobie. — Chyba mam dzwonek przy drzwiach, prawda? — zauwa­ żyła Mallory z naciskiem. — A ja chyba mam klucze! — odparowała Genie, pobrzęku­ jąc przed nosem Mallory kluczami do jej mieszkania. — Prze­ cież sama mi je dałaś, nie pamiętasz? Rzeczywiście, jak mogłaby o tym zapomnieć, tym bardziej że Genie z upodobaniem z nich korzystała, bez względu na to, czy siostra była akurat w domu, czy nie. Nieważne, że Genie mieszkała z matką tuż za rogiem. Mallory miała wrażenie, że siostra celowo sprawdza, ile czasu ona spędza w domu. Genie ciężko opadła na fotel przy biurku, bez skrępowania demonstrując cztery kółeczka w lewym uchu, a w prawym oprócz tego jeszcze złoty wkręt. Usta malowała niebieską szminką pod kolor lakieru na paznokciach, bo w wieku sie­ demnastu lat wciąż pozowała na nonkonformistkę. — No więc jak? — ponaglała, żując gumę. — Co jak? — No, nie możesz zwyczajnie napisać „penis"? — Nie mogę. — Mallory usiłowała zachować spokój. — Dlaczego nie? — Ponieważ to jest powieść historyczna, a wtedy nie uży­ wało się takich słów. — No więc może napisz... — Nie. — A może... — Też nie. 8

— A gdybyś użyła... — Nie! Genie wzniosła ręce do niebai — O rany, coś taka wkurzona? Może zażyj na to jakiegoś procha? Mallory westchnęła. — Przepraszam, Genie, ale jestem akurat cholernie zajęta. — "Wymyśl wreszcie coś nowego! — burknęła opryskliwie siostra. Mallory poczuła lekkie wyrzuty sumienia, gdyż zdawała sobie sprawę, że w okresie intensywnej pracy nad kolejną powieścią izolowała się od otoczenia. W ostatnich latach zaś intensywna praca nad powieścią stała się u niej stanem perma­ nentnym. Nie uszło jednak jej uwagi, że od pewnego czasu siostra przysparzała coraz więcej kłopotów. Kilkakrotnie przyłapano ją na kradzieży w sklepach, a przed miesiącem udział w zakazanych grach hazardowych o mało co nie zapro­ wadził jej za kratki. Skłoniło to Mallory do dokładniejszego przyjrzenia się sio­ strze. I rzeczywiście, Genie obgryzała pomalowany na niebie­ sko paznokieć, co wskazywało, że szykują się jakieś kłopoty. Mallory spytała więc: — Czy coś się stało, Genie? — A niby dlaczego miało się coś stać? — odwarknęła wyzy­ wająco nastolatka. — Bo ja wiem? Po prostu mam takie przeczucie — wywinę­ ła się Mallory, życząc sobie, aby tym razem to przeczucie oka­ zało się błędne. Początkowo Genie próbowała dalej odgrywać urażoną niewinność, ale w końcu wzruszyła ramionami. — No, dobra. Rzeczywiście mam taki mały problem... Sęk w tym, że przez słowo „mały" Genie rozumiała coś zupełnie innego niż reszta świata! — Jazda, gadaj! — ponagliła ją starsza siostra. — No więc myślałam, że... — cedziła słowa Genie, ale w tym momencie zadzwonił telefon. 9

Mallory od razu rozpoznała na wyświetlaczu numer Karen Warner — redaktorki naczelnej wydawnictwa, dla którego pracowała. Zawahała się więc, gdyż nie miała w tej chwili nastroju na referowanie postępów w pracy nad książką, które nie były zbyt imponujące. Tymczasem włączyła się automatyczna sekretarka i pokój wypełnił dystyngowany głos Karen, z wyraźnym bostońskim akcentem: — Cześć, Mal, może chciałabyś wiedzieć, kto do nas dziś za­ dzwonił? To jakiś twój wielbiciel i wygląda na interesującego faceta! Interesujący facet? To chyba jakaś pomyłka! Mallory przy­ zwyczaiła się już do myśli, że interesujących mężczyzn moż­ na znaleźć jedynie na kartach jej książek. — Może najwyżej trochę dziwak.... — ciągnęła dalej Karen. Ach, więc tu leży pies pogrzebany! — ... ale za to jest Anglikiem i ma kupę szmalu. No, to już brzmiało ciekawiej. — Oddzwoń, jeżeli... Dopiero teraz Mallory podniosła słuchawkę. — To ty, Karen? Nie rozłączaj się... — Rzuciła siostrze uspra­ wiedliwiające spojrzenie, jakby zapewniając, że ta rozmowa nie potrwa dłużej niż minutę. — A co, jak zwykle sprawdzałaś, kto dzwoni? — Karen aż nazbyt dobrze znała swoją autorkę. — Skądże znowu, tylko akurat wróciłam ze spaceru z psa­ mi. — Mallory spojrzała pod biurko, gdzie dwa młode pekiń­ czyki, Duke i Daisy, spały smacznie wśród porozrzucanych papierów. — No więc co to za nadziany Angol? — Nazywa się Dexter Harrington. — A kto to taki? — Mallory zmarszczyła czoło. — No wiesz, żeby nie wiedzieć, kim jest Dexter Harrington?! Stanowczo, Mallory, za mało bywasz w eleganckim świecie. To była rzeczywiście rewelacja! Mallory z wrażenia aż przewróciła oczami. 10

— Dexter Harrington jest utytułowanym arystokratą, które­ go przodkowie pod koniec ubiegłego stulecia dorobili się majątku na kopalniach węgla — wyjaśniła szefowa. — On sam ukończył z wyróżnieniem studia w Oksfordzie, a jego współ­ czynnik inteligencji podobno przekracza dwieście. Już to samo dowodzi, że musi być nieźle szurnięty, ale o jego kości policz­ kowe można się skaleczyć, a uśmiech ma tak zabójczy, że we­ dług klasyfikacji FBI zalicza się do niebezpiecznych narzędzi. — Niezła rekomendacja, nie ma co mówić! — zażartowała Mallory. — Skąd masz takie wyczerpujące wiadomości? — Czyżbyś nigdy nie czytywała „Newsweeka"? Mallory miała na końcu języka odpowiedź: „Ciekawe, kiedy miałabym to robić". W jej życiu jeden termin gonił dru­ gi, a ten nieprzerwany kołowrót urozmaicały jedynie telefony od matki ze skargami na Genie lub odwrotnie — od Genie ze skargami na matkę. W tych warunkach trudno było wygospo­ darować choćby pięć minut! — W każdym razie — kontynuowała Karen — zazwyczaj przebywa w swoim rodzinnym majątku gdzieś w Walii, ale jest trudniej uchwytny niż potwór z Loch Ness. Może spró­ bujesz zgadnąć, w jaki sposób zarabia na swoje utrzymanie? — rzuciła z głupia frant. — A po kiego licha bogaty arystokrata ma zarabiać na utrzymanie? — próbowała się wykręcić Mallory, ale zniecier­ pliwienie w głosie szefowej zmusiło ją do podjęcia wątku. — No dobrze, niech zgadnę. Może jest małym, zasuszonym sta­ ruszkiem, którego żona zostawiła z kupą dzieciaków? Albo zajmuje się wysadzaniem domów w powietrze, choć równie dobrze mógłby być szewcem, krawcem lub piekarzem? — Czy ty nigdy nie spoważniejesz? — Dobra, już nie będę, ale naprawdę nie wiem, w jaki spo­ sób może dorabiać arystokrata, którego rodzina zbiła szmal na węglu. — Wyobraź sobie, że zajmuje się pracą naukową. — Jak to ładnie z jego strony! 11

— Tak, ale on prowadzi badania nad seksualnością rodzaju ludzkiego! — dokończyła szybko Karen. — Specjalista od spraw seksu? — Sprawa zaczęła się robić interesująca. — Otóż to. Mallory wyczuła radosne podniecenie w głosie szefowej. Najprawdopodobniej wzięło się ono stąd, że Karen w swojej pracy redakcyjnej miała do czynienia z fabułami romansowy­ mi, więc wszędzie wietrzyła pikantną historię — po prostu skrzywienie zawodowe! Sama też spróbowała sobie wyobrazić, jak może wyglądać człowiek o tak ukierunkowanych zaintere­ sowaniach. — No więc czego on chciał? — Zrobiła minę do słuchawki. — Właściwie to nie on dzwonił, tylko jego sekretarz, nieja­ ki Cummings. Pytał, w jaki sposób mógłby nawiązać kontakt z tą Zoe Wilde, co tak kipi namiętnością! — Powiedział, że kipię namiętnością, tak? — zachichotała Mallory, bo używała pseudonimu literackiego Zoe Wilde. — Trzeba było odesłać go do „Księgi Rekordów Guinnessa"! — No, takiej odpowiedzi nie mogłam mu udzielić, więc poprosił mnie, żebym była tak miła i przekazała ci życzenie hrabiego. Coś podobnego, bogaty i ekscentryczny naukowiec miał wo­ bec niej jakieś życzenie! To lepsze niż ten siedemdziesięcioletni dziadek, który puszczał do niej oko, kiedy szła coś przekąsić do barku na rogu albo ci podobni do neandertalczyków murarze z budowy naprzeciwko, którzy na jej widok gwizdali, wydawa­ li nieartykułowane dźwięki lub pokrzykiwali: „Cześć, mała!". Mallory zaczynała już wierzyć, że prawdziwi mężczyźni istnie­ li tylko w zamierzchłej przeszłości. — A czego pan hrabia sobie życzy? — Żebyś natychmiast przyjechała do Anglii! — wypaliła Karen bez zająknięcia. Mallory na chwilę zamieniła się w słup soli. Mniej więcej po dziesięciu sekundach była w stanie wyjąkać: 12

— Żartujesz, prawda? — Wiem, że to brzmi głupio... — Czy to głupio brzmi?! To jest kompletna głupota! Czy ten osioł naprawdę myśli, że dam się wpuścić w taki kanał? — Zaraz, przecież nie powiedziałam ci wszystkiego! — zre­ flektowała się Karen. — A co jeszcze miałaś mi powiedzieć? — No, o jego projekcie, o twoim wynagrodzeniu za straco­ ny czas, o tym, że zafundowałby ci przelot pierwszą klasą i pozwolił korzystać ze swojej nadzwyczajnie zaopatrzonej biblioteki, coś około dziesięciu tysięcy tomów... Wygląda to całkiem zachęcająco. — Cóż to znowu za projekt? — Nie wiem, bo jego sekretarz twierdzi, że to ściśle tajne. No nie, ten gość musi mieć nierówno pod sufitem! Spodzie­ wał się, że na pierwsze jego skinienie Mallory wsiądzie do sa­ molotu i poleci za ocean, nie wiedząc nawet, o co mu chodzi? — Powiedział, że wyjaśni ci wszystko na miejscu — dodała Karen, jakby czytając w jej myślach, co wzbudzało u Mallory głęboką awersję. — No, to będzie musiał długo czekać. — Jak to, przecież zawsze chciałaś pojechać do Anglii. Teraz masz szansę. — I na pewno kiedyś się tam wybiorę, ale nie na wariackich papierach. Dziwię się, że w ogóle mi to proponujesz. Za­ pomniałaś, że jeszcze nie skończyłam książki? — Bynajmniej, nie zapomniałam o tym... — ... jest jakieś „ale", prawda? — Masz pojęcie, jaka to świetna okazja? — wycedziła Ka­ ren. — Gdyby udało ci się wyciągnąć z niego historię jego życia, moglibyśmy zrobić z tego sensację na rynku wydawni­ czym. Nieautoryzowane biografie sprzedają się teraz jak cie­ płe bułeczki! To angielski arystokrata, więc może znać także jakieś pikantne skandaliki z życia rodziny królewskiej. Była­ byś drugą Kitty Kelly! 13

Mallory odsunęła nieco słuchawkę od ucha i wpatrywała się w nią z niedowierzaniem, jakby można było przekazać swoje odczucia na drugą stronę drutu bezgłośnie. — Przecież piszę romanse. Do czego potrzebny mi jego życiorys? Karen zignorowała jej słowa i mówiła dalej: — Podobno on pracuje nad udoskonaleniem leku o podob­ nym działaniu jak viagra, tylko przeznaczonym dla kobiet. Masz pojęcie, jaką zrobilibyśmy sobie reklamę, gdybyśmy pierwsi rozpowszechnili tę informację? Mallory nie od dziś wiedziała, że między wzniosłością a śmiesznością granica bywa płynna. — Nie interesuje mnie to — stwierdziła sucho, ale Karen jak zwykle słyszała tylko to, co chciała usłyszeć. — Dam ci trochę czasu, żebyś to sobie przemyślała — ciąg­ nęła jakby nigdy nic — zanim przekażę sekretarzowi hrabiego twoją ostateczną odpowiedź. — To jest moja... — Czekaj, muszę już lecieć, bo mam ważne spotkanie! — przerwała jej. — Zadzwoń do mnie później! Mallory usłyszała już tylko ciągły sygnał w słuchawce. — Do Anglii, też mi coś! — mruczała pod nosem, odwieszając słuchawkę na widełki. — Przecież to śmieszne! — Kto to jest ten Dexter Harrington? — odezwała się Genie, przypominając tym samym o swojej obecności. Mallory tylko wzruszyła ramionami. Najchętniej nie podej­ mowałaby tego tematu. — To taki nadziany brytyjski naukowiec, a do tego jeszcze marzyciel — próbowała zbyć siostrę, nie zważając na jej pytają­ ce spojrzenie. — Nieważne. Na czym to stanęłyśmy? Powrót do przerwanej rozmowy spowodował, że Genie ponownie zaczęła obgryzać paznokieć. — Mam taki mały problem... — To już wiemy. — No, może nie taki mały, raczej trochę większy. 14

Dla Mallory nie stanowiło to żadnej rewelacji. — Większy, to znaczy jaki duży? Siostra sprawiała wrażenie zakłopotanej, więc Mallory na­ ciskała: — Na przykład większy niż to? — wskazała na pojemnik z pieczywem. Genie kiwnęła głową, więc Mallory, czując, że robi się jej słabo z niepokoju, próbowała wydobyć z niej wię­ cej szczegółów. — No, to powiedz w końcu, jaki duży jest ten problem? Nie doczekała się odpowiedzi, bo ktoś zaczął dobijać się do drzwi frontowych, nawołując tubalnym głosem: — Ej, Genie, jesteś tam?! Genie rzuciła trwożne spojrzenie na drzwi i odwracając się do Mallory, udzieliła jej żądanego wyjaśnienia: — O, taki duży! Mallory tylko westchnęła, bo poznała głos niespodziewa­ nego przybysza. Nie przypominał on bynajmniej melodyj­ nych odgłosów budzącej się wiosny, raczej chrapliwy sznaps- baryton przepitego mafiosa. Posiadaczem takiego głosu mógł być jedynie Bruno — bukmacher i postrach sąsiedztwa, który jako mały chłopiec najchętniej bawił się kastetem, a w wieku dojrzałym lubił zamęczać otoczenie pytaniem: „Dlaczego owce się nie kurczą, gdy deszcz pada? " Świadczyło to o tym, że jego współczynnik inteligencji zatrzymał się na poziomie sześcioletniego dziecka. Dopiero teraz Mallory zdała sobie sprawę, w co siostra się wpakowała. — Co tym razem obstawiałaś? — chciała wiedzieć dokład­ niej. — Kurczę, głowę dałabym, że Sassy's Spitfire, ten fuks z Belmont, ogra Monica's Misfortune! Stawki były jak dzie­ sięć do jednego! Jakoś ostatnio nie mam fartu — wzruszyła ramionami. — No, Genie, przestań się czaić, wiem, że tu jesteś! — dudnił głos za drzwiami. 15

— Schowam się w bieliźniarce, a ty go jakoś spław! — posta­ nowiła błyskawicznie Genie, zrywając się na równe nogi. — Zaczekaj... — Mallory miała nadzieję, że wyciągnie z niej dodatkowe informacje, ale ponownie rozległo się łomotanie. — Otwórzcie, do ciężkiej cholery, bo wam rozwalę te drzwi! „Jak miło zaczyna się ten dzień!" — pomyślała Mallory i szybko dała znak siostrze, żeby się schowała. Genie dała nu­ ra do bieliźniarki, jakby miała buty na sprężynach. Mallory nie mogła się opędzić od natrętnej myśli, że chętnie zrobiłaby siostrze krzywdę. Jej dwa małe pekińczyki rozszczekały się na całego, podskakując i kręcąc się w kółko na swoich krótkich, krzywych nóżkach. Oczywiście ich piskliwy jazgot nie robił na nikim wrażenia. Mallory żałowała, że nie ma w domu ta­ śmy z nagranym warczeniem pit-bullterierów. — Zostańcie, wasza pani zaraz przyjdzie — poleciła pie­ skom i zamknęła je w sypialni, nie zważając na ich błagalne spojrzenia. — Ej, wy tam, liczę do trzech i wywalam drzwi! — odgrażał się Bruno, więc niechętnie ruszyła w stronę wejścia. Liczyła, że Bruno staranuje drzwi akurat w tej chwili, gdy ona je otworzy, wskutek czego z rozpędu przeleci przez cały pokój i wypadnie przez okno. Uśmiechnęła się do swoich myśli, bo już wyobrażała sobie, jak krępe cielsko bukmachera rozbija swoim ciężarem szybę. Szkoda tylko, że pod samym jej oknem znajdowała się marki­ za nad tarasem indyjskiej restauracji, która złagodziłaby upa­ dek. Mallory nie zmartwiłaby się jednak, widząc go w gipso­ wym gorsecie. Wreszcie otworzyła drzwi na oścież w momencie, gdy Bru­ no już przymierzał się barkiem do ich wyważenia. Stracił więc równowagę i upadł na podłogę jak kupka nieszczęścia obleczo­ na w tani, jedwabny garnitur i obwieszona złotymi łańcuszka­ mi. Wprawdzie nie o to jej chodziło, ale i tak efekt okazał się wystarczająco komiczny. 16

— Zrobiłyście to specjalnie! — warknął Bruno, łypiąc na nią wściekle okiem. — Jakie „... łyście"? Ja tu jestem jedna — sprostowała Mallo- ry beznamiętnym tonem. Bruno otrzepał się z kurzu i podźwignął swoją baryłkowatą figurę na wysokość swoich stu sześćdziesięciu pięciu centyme­ trów wzrostu. Z byczym karkiem i ramionami jak dwie szynki, nie przylegającymi do boków, wyglądał jak jeden z tych gang­ sterów, którzy zastrzelili Sonny'ego Corleone na granicy stanu New Jersey. — Lepiej nie udawaj idiotki, bo nie jestem dziś w humorze! — burknął. Mallory założyła ręce na piersiach. — No więc czego chcesz, Bruno? Zapuścił żurawia w jej dekolt, co spowodowało, że jego ptasi móżdżek przemieścił się w kierunku rozporka. — Coś ty taka niedotykalska, mała? Jeszcze pytał dlaczego? Nie wystarczało, że jego oddech śmierdział czosnkiem, a gębę miał taką, jakby przejechał po niej pociąg, i to niejednokrotnie? — Pytam jeszcze raz, czego chcesz, Bruno? — powtórzyła. Przysunął się do niej i wymruczał obleśnie: — Jeśli będziesz grzeczna dla mnie, to pomyślę, czy nie umorzyć twojej siostrze części długu... — Nie jestem na sprzedaż! — Mallory wyjęła z kieszeni spranych dżinsów banknot dziesięciodolarowy i dwie dwu­ dziestodolarowe. Wsunęła je w dłoń Bruna. — Masz, może przez jakiś czas dasz nam spokój. — Za durne pięćdziesiąt dolców? Chyba żartujesz! Ta gównia­ ra, twoja siostra jest mi krewna dwadzieścia tysięcy trzysta osiemdziesiąt jeden dolarów i dwadzieścia sześć centów, licząc z odsetkami. A oboje dobrze wiemy, że Genie znikąd nie wy- trzaśnie takiego szmalu, więc ty będziesz musiała mi go zwrócić. Mallory zachwiała się na nogach. Dwadzieścia tysięcy trzy­ sta osiemdziesiąt jeden? Siłą woli zmusiła się do zaczerpnięcia głębokiego oddechu. 17

— Jeśli wiedziałeś, że ona nie ma skąd wziąć tyle forsy, to dlaczego przyjmowałeś od niej zakłady? — Jak to się mówi? „Czyż jestem stróżem brata mego"? No, w tym przypadku raczej mojej siostry, choć żadni z nas krewni! — Kiedy marszczył czoło, wyglądał jak samica morsa, którą właśnie chwyciły bóle porodowe. — Wszystko jedno, wisi u mnie na dwa­ dzieścia tysięcy trzysta osiemdziesiąt jeden dolarów... — ... i dwadzieścia sześć centów, wiem! — dokończyła Mal- lory. — Nie trzymam takich sum w domu. Przysunął się jeszcze bliżej. — A wiesz, co się stało z ostatnią osobą, która nie spłaciła swojego długu? Mallory nie wiedziała tego i nawet nie próbowała sobie wyobrazić. Widziała jednak już nieraz ślady działalności Bru­ na i zdawała sobie sprawę, że był wprawdzie tępym osiłkiem, ale bez pudła potrafił przyłożyć kijem baseballowym. — Zdobędę te pieniądze — zapewniła. — Musisz tylko dać mi jeszcze trochę czasu. — Masz trzy dni — podniósł w górę dwa palce. — Potem zgłoszę się po swoje. Wycofał się z godnością, a Mallory wolała mu nie zwracać uwagi, że do podeszwy buta przylepił mu się kawałek papieru toaletowego. Po jego wyjściu z trudem łapała oddech i dla odpoczynku oparła się o framugę drzwi. — Możesz już wyjść, Genie — zaanonsowała ale nie usłysza­ ła odpowiedzi. Zajrzała do bieliźniarki i znalazła tam lekko uchylone drzwi. Otwarte było również okno w jej zapasowej sypialni, co świadczyło, że Genie zdecydowała się ewakuować przez awaryjne wyjście. Nie wątpiła, że siostra niedługo wróci. Miała przecież klucze do jej mieszkania. Na razie przede wszystkim zamknęła okno, gdyż w Nowym Jorku otwarte okno oznaczało jednoznaczne zaproszenie dla złodziei, morderców i gwałcicieli, choć niekoniecznie wszyst­ kich równocześnie. 18

Po drodze zerknęła na swoje zdjęcie z Genie i matką, stoją­ ce w ramce na biurku. Wszystkie uchwycone na nim kobiety miały uśmiechnięte twarze i obejmowały się. Musiało to być bardzo stare zdjęcie, bo dawno już nikt nie widział ich trzech razem, a tym bardziej uśmiechniętych. Matka dziewcząt miała w sobie mnóstwo ciepła i potrafiła pięknie się uśmiechać. Jednak od dnia, kiedy jej mąż wyszedł z do­ mu i więcej nie wrócił, coraz rzadziej uzewnętrzniała te cechy. Pewnie i Mallory, gdyby tylko chciało jej się zajrzeć w głąb siebie, znalazłaby zadawnione urazy spowodowane przez postępek ojca, bo przecież jego skutki odczuwała razem z resztą rodziny. Pewnie dlatego wolała przebywać w świecie stworzonych przez siebie postaci niż żywych ludzi. Bohaterów swoich ksią­ żek mogła kształtować stosownie do potrzeb, więc nigdy nie postępowali okrutnie, trywialnie lub niehonorowo. Panowie zachowywali się zawsze jak przystało na prawdziwych męż­ czyzn, a każda powieść miała szczęśliwe zakończenie. Odstawiła zdjęcie na miejsce i wzięła do ręki magiczną kulę stojącą na rogu biurka. Jeszcze jako młoda dziewczyna lubiła zadawać jej pytania, kiedy nie mogła liczyć, że ktokolwiek inny udzieli jej odpowiedzi. Potrząsnęła kulą, w której wnętrzu obracała się mała kostka zanurzona w nieprzejrzystym płynie. — Czy moja rodzina będzie kiedyś znów szczęśliwa? — za­ pytała na próbę. Sześcianek obrócił się jeszcze kilka razy, aż się zatrzymał. Oznaczało to raczej marne widoki. Czy zresztą mogła spodzie­ wać się czegoś innego? Cuda przydarzały się innym, nie jej. Nie miała odwagi zadać następnego pytania. W równym stopniu obawiała się odpowiedzi jak pozostawania w nieświa­ domości. Przygryzła wargę i ponownie potrząsnęła kulą, sta­ wiając pytanie: „Czy dam radę zdobyć pieniądze na spłatę długu Genie u Bruna?". Wstrzymała oddech, śledząc ruchy kostki w potrząsanej kuli. Czekała, czy i gdzie sześcianek się zatrzyma, a kiedy to 19

ostatecznie nastąpiło — straciła wszelką nadzieję. Z ustawienia kostki jasno wynikało, że nie. — Rzeczywiście, jaki masz wybór? Albo pojedziesz do Anglii, aby tam być zabawką hrabiego zbzikowanego na punkcie seksu, albo zostaniesz w Nowym Jorku, ryzykując uduszenie, we­ pchnięcie pod pędzący pociąg, zamach bombowy albo za pomo­ cą broni biologicznej... Masz ciężki orzech do zgryzienia, mała. Mallory przestała nerwowo przechadzać się po pokoju, aby wysłuchać, co ma do powiedzenia jej przyjaciółka z łat dziecin­ nych. Frieda Feldman była Żydówką, ale trudno było wyobra­ zić sobie dziewczynę o mniej semickim wyglądzie niż ta złoto­ włosa blondynka. Dlatego Mallory nazywała ją Freddie, choć gorszyła tym jej matkę. Przyjaciółki stanowiły zupełne względem siebie przeciwień­ stwo. Mallory mierzyła zaledwie metr pięćdziesiąt osiem, pod­ czas gdy Freddie — metr siedemdziesiąt trzy. Mallory miała cerę oliwkową, a włosy czarne i proste — Freddie przez cały rok pyszniła się złocistobrązową karnacją i blond lokami, które mogłyby służyć do reklamowania kosmetyków firmy L'Oreal. Jakby tego było mało, natura wyposażyła jeszcze Freddie w długie i zgrabne nogi, duży biust, uśmiech jak z reklamy pa­ sty do zębów Colgate i lekko schrypnięty głos, którym rów­ nie łatwo uwodziła mężczyzn, jak mieszała ich z błotem za jedno nieopatrznie wypowiedziane słowo. — No wiesz, nie powiem, żebym nie zastanawiała się nad tym... — zaczęła ostrożnie Mallory. Wolałaby, aby to była nie­ prawda, ale w gruncie rzeczy nie miała wielkiego wyboru. Przez całe popołudnie łamała sobie nad tym głowę, ale nie wymyśliła nic konkretnego. Teoretycznie mogłaby coś sprzedać, ale nie posiadała niczego o tak wielkiej wartości. Stan jej konta rów­ nież nie przedstawiał się rewelacyjnie. Czy ktoś mógłby uwierzyć, że Zoe Wilde, autorka tak po­ czytnych romansów, ma na koncie wszystkiego cztery tysiące dolarów? Na domiar złego lwia część tej sumy przeznaczona 20

była na opłacenie komornego i zaległych rachunków. Przedtem miała więcej oszczędności, ale kiedy jej siostrę trzeci raz z rzę­ du przyłapano na kradzieżach sklepowych — musiała zapłacić za nią piętnaście tysięcy dolarów kaucji, żeby smarkata nie poszła siedzieć. — Oczywiście nie traktuj propozycji hrabiego jako angażu — wycedziła Freddie, oglądając sobie paznokcie. — To po prostu usługa seksualna, nic więcej. — Kiedy ja wcale nie żartuję! Jeśli nie oddam Brunowi tych pieniędzy, on zafunduje Genie betonowe skarpetki. — Albo zaleje ją betonem, tak jak załatwili Jimmy'ego Hoffę. — Musisz mnie jeszcze bardziej dołować? — My, Żydzi, mamy cynizm w genach. Tyle wieków prze­ śladowań zrobiło swoje. — Nie odbiegajmy od tematu, dobrze? Ciekawe, skąd mam w tak krótkim czasie wytrzasnąć ten szmal. — Możesz, na przykład, obrobić sklep spożywczy... Nie, to na nic! — Freddie potrząsnęła głową. — W takich sklepach nigdy nie trzymają tyle gotówki. Musisz obrabować bank. Twoja ma­ ma lepiej potrafi wmieszać się w tłum, więc radziłabym, żeby to ona weszła do środka i sterroryzowała kasjera, podczas gdy ty czekałabyś na zewnątrz w samochodzie. — To ładnie brzmi, ale w książkach! Skończyłoby się na tym, że wylądowałybyśmy z mamą w jednej celi. — Dla ciebie to jeszcze nie byłoby najgorsze — wzdrygnęła się Freddie. — Ja bym z moją matką nie wytrzymała do końca wyroku, bo bez przerwy brzęczałaby mi nad uchem, że nie chciałam wyjść za Marty'ego Kleina, tego „króla delikatesów". Masz pojęcie, że ten facet ma dwadzieścia dwa sklepy aż w trzech stanach? Dla takiego szmalu można się dać nawet obrzezać! — Może jednak wróćmy do naszego Bruna z kastetem i dłu­ giem Genie, co? — A nie mogłabyś poprosić tego Bruna o odroczenie spłaty? 21

— Podejrzewam, że byłby taki miły, najwyżej dla pewności zgruchotałby mi tylko jedną rzepkę kolanową. — Żebym cię potem musiała wozić na wózku inwalidzkim? — wzdrygnęła się Freddie. — Lepiej nie. A właściwie dlaczego nie miałybyśmy tego szybko załatwić? Mogę pożyczyć ci tę sumę. Mallory rozważała już możliwość zwrócenia się do przyja­ ciółki z prośbą o pożyczkę. Freddie dysponowała przecież po­ kaźnym majątkiem pod zarządem powierniczym i nigdy w ży­ ciu nie musiała pracować nawet przez jeden dzień, podczas gdy Mallory oszczędzała każdy cent. Widziała, że w przyszło­ ści byłaby w stanie spłacić Freddie, ale zanadto przypominało jej to korzystanie z jałmużny. — To ładnie z twojej strony, ale nie, dziękuję — westchnęła Mallory. — Nie chciałabym, żebyś rozwiązywała z;, mnie moje problemy. — No więc dlaczego nie skorzystasz z oferty tego profesora od seksu? Przy okazji zrobiłabyś sobie dobrze. „Już jak ta Freddie coś palnie..." — pomyślała Mallory, a głośno odpowiedziała: — Coś ty, to byłby wyjazd ściśle służbowy. Freddie ze zdziwieniem uniosła nieskazitelnie wyskubaną brew. — Jeśli tak, to tym bardziej nie rozumiem, dlaczego się jeszcze wahasz? Rzeczywiście, dlaczego? Mówiąc szczerze, zaciekawił ją mężczyzna, który miał czelność wystąpić z tak szokującą pro­ pozycją. Czuła się trochę jak uczestniczka teleturnieju „Idź na całość", próbująca odgadnąć, co kryje się za „bramką numer 3". Musiała ze smutkiem przyznać, że nietuzinkowa oferta hra­ biego była najciekawszym epizodem w jej dotychczasowym życiu. Już dawno nie zdarzyło się jej nic bardziej zajmującego niż wysłuchanie prelekcji o stosowaniu nawozów sztucznych. Cóż z tego, że w swoich powieściach mogła pisać nawet o zdobywaniu Mount Everestu, skoro nigdy tam nie była? A czy choć raz w życiu zobaczyła piramidy w Egipcie albo 22

skaliste wybrzeża Dover? A czy miała szansę wrzucić monetę do fontanny di Trevi, spróbować fondue w Szwajcarii? Wiadomo, że na każde z tych pytań odpowiedź brzmiała „nie"! — Wiesz przynajmniej, jak wygląda ten superman? — wypy­ tywała Freddie. — Wyobrażam już sobie osobnika w rodzaju Johnny'ego Wada, tylko w tweedowej marynarce. Mallory obawiała się raczej, żeby Dexter Harrington nie wykorzystał jej do doświadczeń w stylu filmów Hitchcocka, co z jej pieskim szczęściem było całkiem możliwe. — Nie wiem, przecież w życiu go nie widziałam. Próbowa­ łam wyszukać jego zdjęcie w Internecie, ale znalazłam tylko na kilku stronach jego publikacje. Masz pojęcie, co za tytuły? Rzeczywiście, tematyka prac angielskiego oryginała wydawa­ ła się frapująca. Na przykład: „Fizjologia i patologia wzwodu prącia" albo „Analiza porównawcza seksualizmu ludzi i szczu­ rów" czy „Mechanizm ludzkiej pobudliwości płciowej"... Najbardziej zafascynował Mallory, choć jednocześnie przejmował ją największym strachem, tytuł: „Schizofrenia a seks". Wolałaby jednak nie wypróbowywać na sobie wza­ jemnych powiązań tych dwóch pojęć. Teraz, kiedy już to wszystko wiedziała, powinna była właś­ ciwie zadzwonić do Karen i oświadczyć jej, aby przekazała sekretarzowi pana hrabiego instrukcję, gdzie jego chlebodawca może sobie wsadzić swój bilet pierwszej klasy do Londynu, swój szmal i wszystkie dziesięć tysięcy tomów z jego bibliote­ ki, a szczególnie rozprawę pod tytułem: „Wpływ poznania i uczuć na czynności seksualne". Ba, kiedy za oknami rzeczywistość dała znów o sobie znać w postaci tępego osiłka Bruna, który właśnie zaczepiał prze­ chodzącą dziewczynę. Mallory odnotowała z satysfakcją, że nastolatka dała mu zdecydowaną odprawę. Na razie więc no­ wojorskie dziewczyny prowadziły z głupkowatym bukma­ cherem dwa do zera, ale gdyby Mallory mogła go tak łatwo spławić! Niestety, wyglądało na to, że ma tylko jedno wyj- 23

ście z tej sytuacji, a tym rozwiązaniem była oferta hrabiego. Gdyby zdecydowała się przyjąć propozycję Dextera Har- ringtona, przede wszystkim zażądałaby od niego zaliczki, dzię­ ki której spłaciłaby dług Genie u Bruna. Zachowałaby w ten sposób za jednym zamachem swoją godność i ocaliła skórę siostry. Podjęła więc jedyną możliwą decyzję w tej sytuacji, gdyż inaczej nigdy nie uwolniłaby się od Bruna, chyba że dobra wróżka bukmacherów dotknęłaby go czarnoksięską pałeczką i zamieniła w obłok pary! Musiała więc przyjąć ofertę, aby po­ zbyć się „ojca chrzestnego". — Pojadę tam — stwierdziła głośno. Ponieważ jednak Freddie tylko wytrzeszczyła na nią oczy, powtórzyła: — Nie słyszałaś? Powiedziałam, że tam pojadę. — Słyszałam cię dobrze. — I nic mi nie powiesz? — Na razie nie, bo czekam, aż odezwie się Bóg Ojciec z gorejącego krzaka. Przecież mamy dziś dzień cudów! Mallory puściła mimo uszu złośliwe docinki przyjaciółki i zaserwowała jej jeszcze jedną rewelację: — Ale i ty jedź ze mną! Wiedziała, że Freddie potrafiła postępować z mężczyznami. W razie gdyby hrabia nie zachował się jak należy, energiczna panna Feldman dałaby mu odprawę! — Mam jechać z tobą do kraju herbaty, grzanek i sir Eltona Johna? — zapytała Freddie. Mallory potwierdziła. — Pewnie, przecież od dawna wybierałyśmy się razem do Anglii. Teraz mamy okazję. Nie dodała tylko, że postawi hrabiemu taki warunek, czy mu się to spodoba, czy nie. Freddie oparła się wygodniej o po­ duszki kanapy i zmierzyła Mallory przeciągłym spojrzeniem. — Słuchaj, mała, wiecznie nie możesz się mną podpierać. Kie­ dyś będziesz musiała stanąć na własnych stopkach numer pięć. — Wcale się tobą nie podpieram! — zaprzeczyła skwapliwie, chociaż głos wewnętrzny jej mówił, że nie było to wcale takie pewne. — A buty noszę numer pięć i pół! 24

— Chcę ci tylko zwrócić uwagę, żebyś nie owijała się wokół mnie jak bluszcz. — Mallory przeszyła ją zabójczym spojrze­ niem, na co Freddie tylko wzruszyła ramionami i dokończyła: — Zresztą dobrze, przyda mi się zmiana otoczenia. Ale na pewno nie pojadę z tobą, jeśli będziesz się tak ubierać. — Niby jak? — Mallory spojrzała po sobie, na swoje wytarte dżinsy i powyciąganą, różową koszulkę upstrzoną odciskami psich łap. Plamy powstały, kiedy Duke na spacerze w parku koniecznie chciał wytarzać się w kałuży i za żadne skarby nie dał się stamtąd wyciągnąć. — No, w takie ciuchy, które są na ciebie o dwa numery za duże. Ten twój jurny hrabia gotów pomyśleć, że coś jest z tobą nie w porządku. — On nie jest moim jurnym hrabią! — Na razie jeszcze nie jest, ale może być — stwierdziła Freddie z łobuzerskim uśmieszkiem.

2 Mallory drętwym uśmiechem pożegnała nienagannie ucze­ saną stewardesę z samolotu British Airways. Nareszcie zakoń­ czyła lot numer 178, chociaż w myśli nadawała mu raczej sata­ nistyczny numer 666, jako że dla niej był to lot w otchłań piekła. Ciągnęła za sobą wózek bagażowy z takim uczuciem, jakby przejechał ją miejski autobus i to nie raz, ale tam i z powrotem. Zdążyła już spędzić trzy koszmarne godziny na lotnisku imienia Kennedy'ego, gdyż o tyle opóźnił się ich lot. Przez cały ten czas Mallory tępo wpatrywała się w płytę lotniska, na której czarnym tle żółte przerywane linie układały się w kształt kpiąco wykrzywionych ust. Dzięki spóźnieniu samolotu Mallory mogła jeszcze raz przemyśleć swoje postępowanie. Przez ten czas nabrała więk­ szych wątpliwości co do własnego zdrowego rozsądku. Skru­ puły nasiliły się do tego stopnia, że kiedy samolot już kołował po pasie startowym, Freddie siłą musiała powstrzymywać ją od wyskoczenia przez wyjście ewakuacyjne. Jej wpółsennym oczom Londyn jawił się jak rozległa, czarna przestrzeń nakrapiana małymi, świecącymi punktami. Te ostat­ nie mogły być efektem narastającej migreny. Kiedy samolot dotknął ziemi, Mallory czuła się zmiętoszona, rozbita i wściekła na cały świat. Wysiadły z samolotu przy terminalu numer 4. Na Heathrow, mimo zbliżającej się północy, panował wciąż ożywiony ruch. Mimo to niesamowita, upiorna atmosfera przywodziła Mallory na pamięć film nakręcony według powieści Stephena Kinga „Langoliery". Rozejrzała się nawet, czy na pewno w ciemnoś- 26

ciach nie czai się zmora pożerająca kolejne piędzie ziemi, po których pozostawała ziejąca przepaść. Na szczęście otoczenie zdawało się nie zmieniać, natomiast gdy ukradkiem spojrzała na Freddie, zaskoczył ją «wieży wygląd koleżanki. Mimo trwającej cały dzień podróży Freddie była jak zawsze zadbana, podczas gdy Mallory czuła się jak wyżęta ścierka. Nawet gdyby zapaliły jej się włosy, nie dałaby rady odwrócić głowy. Z trudem tylko oparła się dziecinnej pokusie wystawie­ nia języka w kierunku przyjaciółki, gdy ta na nią nie patrzyła. — No i gdzie ten ogier? — dociekała Freddie, rozglądając się wokoło. — Nie widzę żadnego dyszącego faceta w pomiętym płaszczu. — Dałabyś sobie spokój z tymi żartami! — Nic na to nie poradzę, że mam takie wypaczone poczucie humoru. Może w końcu się dowiem, jak wygląda ten maniak seksualny? Pytanie było celne, bo Mallory zapomniała zapytać o wygląd Dextera Harringtona. Wyjąkała więc tylko: — Nie wiem dokładnie... — No, to super! Lecimy do jakiegoś kraju trzeciego świata, a ty nawet nie wiesz, jak wygląda nasz zaprzyjaźniony ludo­ żerca? Może to jakiś zboczeniec, który wywiezie nas do pod­ rzędnego motelu w Stalkenrille, przywiąże do skrzypiących łóżek i zacznie rozdzierać nasze młode, jędrne ciała? Co nie znaczy, że miałabym coś przeciwko temu... — Po pierwsze, Anglia nie jest krajem trzeciego świata. A po drugie, to zaraz cię uduszę! — Przed gwałtem czy po? — wycedziła Freddie ze swoim olśniewającym, hollywoodzkim uśmiechem. — Panna Ginelli? — wszedł jej w słowo czyjś niski, głęboki glos. Mallory rozważała właśnie, co by się stało, gdyby przyłoży­ ła Freddie butem, więc początkowo nie zwróciła uwagi na mó­ wiącego. Dopiero Freddie wskazała ręką w tamtą stronę. — Chyba ktoś cię poszukuje, mała. 27

Mallory miała mięśnie tak napięte, że odwróciła się tak gwał­ townie, iż potrąciła stojącego za nią mężczyznę swoją torebką. — Och, przepraszam! — zreflektowała się w popłochu. — Nic nie szkodzi — uśmiechnął się nieznajomy, rozciera­ jąc ramię. — To ja przepraszam, że panią przestraszyłem. Mówił z wyraźnym angielskim akcentem, więc pomyślała z ulgą, że musi to być Dexter Harrington. Okazało się, że miała o nim z gruntu mylne wyobrażenie. Ten człowiek nie wyglądał na opętanego erotomana, nie ślinił się ani nie miał wyłupiastych oczu jak Igor — asystent doktora Frankensteina. Wbrew przewi­ dywaniom Freddie nie był też garbaty ani nie zachowywał się jak pastor baptystów w zapusty. Przeciwnie, sprawiał raczej miłe wrażenie. Brązowe włosy miał schludnie przystrzyżone, oczy w kolorze kawy z mlekiem, o przyjaznym spojrzeniu, a zęby tak równe i białe, o jakich mógłby marzyć każdy ortodonta. Był szczupły i niewiele wyż­ szy od Freddie, która całkiem otwarcie gapiła się na jego rozpo­ rek. Mallory dyskretnie nadepnęła jej na nogę i nie zważając na jej utyskiwania wyciągnęła rękę do nieznajomego: — Miło mi pana poznać, panie... przepraszam, lordzie Har­ rington. — Nazywam się Cummings — poprawił właściciel ciepłej ręki, którą ściskała. Cummings? Tak przecież brzmiało nazwisko sekretarza hra­ biego, który zgłosił zapotrzebowanie na jej usługi. Mallory omal nie wyszła z siebie, bo przecież nie po to tłukła się taki ka­ wał drogi i przecierpiała piekielny „lot 666", żeby u celu witał ją nie sam Dexter Harrington, ale jego pracownik! Cummings zdawał się czytać w jej myślach, bo szybko dodał: — Pan hrabia przeprasza, że nie przybył osobiście, ale miał ważne spotkanie. — Oczywiście, rozumiem. — Co mogła innego powiedzieć? — Pani pozwoli, wezmę pani bagaż. Tymczasem Freddie bynajmniej nie pozwoliła się zignoro­ wać. Śmiało wyciągnęła rękę do sekretarza: 28

— Cześć, jestem Freddie, asystentka, panny Ginelli, a tutaj pewnie persona non grata... Cummings krótko uścisnął jej rękę, nie przeciągając tego gestu, jak czyni większość mężczyzn. — Miło mi cię poznać, Freddie... Co za oryginalne imię! — Zanim Freddie zdobyła się na odpowiedź, rzucił jeszcze: — Panie pozwolą za mną. — I pierwszy ruszył przed siebie. — Co on miał na myśli mówiąc „oryginalne"? — zastanawia­ ła się po drodze Freddie. — Pewnie to, co większość łudzi rozumie przez to słowo — wzruszyła ramionami Mallory. — Akurat, pewnie ci Angole węszą we wszystkim świńskie podteksty! Mallory powstrzymała się od parsknięcia śmiechem, bo wiedziała, co się kryje pod udaną obojętnością przyjaciółki. Freddie z pewnością poczuła się urażona, lecz przyczyną nie była niewinna uwaga Cummingsa. Biedak sam nie wiedział, że naraził się na wieczne potępienie, bo na widok Freddie nie za­ czął się ślinić jak psy Pawłowa! Zdaniem Mallory Cummings należał do mężczyzn obda­ rzonych głębszym spojrzeniem, którzy wyżej cenili piękno duchowe niż cielesne. Pod tym względem był raczej orygi­ nalny... Teraz jednak ze strachem zdała sobie sprawę, że Cummings oddalił się od nich na znaczną odległość, pod­ czas gdy one nadal tkwiły na pokrytej niebieską wykładzi­ ną podłodze hali przylotów. Ruszyły więc za nim szybkim krokiem. — Ma niezły tyłek jak na takiego nadętego Angola — zauwa­ żyła Freddie. — Coś ty, wstydu nie masz?! — zgorszyła się Mallory. — Żebyś wiedziała, że nie mam — zgodziła się Freddie i do­ dała z westchnieniem. — Jednak szkoda, że jest tylko sekreta­ rzem. Pewnie to pedał. — To, że pracuje jako sekretarz, nie oznacza automatycz­ nie, że jest pedałem. 29