dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony706 708
  • Obserwuję403
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań345 719

Goodwin Suzanne - Dopóki świat się kręci

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Goodwin Suzanne - Dopóki świat się kręci.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 9 osób, 8 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 406 stron)

Goodwin Suzanne Dopóki świat się kręci Szalone lata trzydzieste. Na tle międzywojennego Londynu autorka maluje losy czterech sióstr. Odmienne temperamenty, inne cele, różne wybory życiowe - to wszystko składa się na barwną mozaikę, której urody dodaje nostalgia za minionym, jakby prostszym światem.

Czesc 1

Rozdział1 Była w Brighton za Zachodnim Molo plaża z poobijanymi falochronami dość wysokimi, by osłaniały przed wiatrem, gdy stawał się dokuczliwy. Każda plaża w Brighton różniła się trochę od innych. Isobel zauważyła to jeszcze jako dziecko. Niektóre opadały stromo, jakby zapraszały do ześlizgiwania się, zjeżdżania po nadmorskich kamieniach w dół, inne były łagodniejsze. Na niektórych walały się ospowate bryłki kredy, a niekiedy zdarzały się i takie, jak ta ulubiona przez rodzinę Isobel, łączące różne zalety. Owa plaża opadała dość stromo, ale nie zawrotnie, i w czasie odpływu zostawały przy końcach obu falochronów głębokie kałuże, gdzie wśród wodorostów kryły się kraby. Isobel lubiła niezmienność pewnych rzeczy. To była druga strona charakteru dziewczyny, którą zarazem nęciły sprawy nieznane. Można biec naprzód - uważała Isobel - jeżeli się wie, że z tyłu pozostają ludzie i miejsca, które się nie zmieniają. Odkrywcy nowych lądów dążący przed siebie zachowują szereg baz, żeby mieć żywność i schronienie w drodze powrotnej. Ta plaża stanowiła jej bazę. Isobel za każdym razem, gdy wracała do Brighton, odbywała tam pielgrzymkę. W duchocie upału, czy w najostrzejszych podmuchach grudniowego wiatru z przyjemnością stwierdzała, że nadmorskie kamienie nawarstwiają się nadal i falochrony wciąż służą osłoną. „Poczciwe stare plażysko" - mawiała. Jednak Brighton, Sussex i cały świat w roku 1928 znacznie różniły się od czasów, gdy Frank i Grace Bryantowie przyjeż-

dżali na wakacje do pensjonatu nad morzem najpierw z jedną małą córką, potem z dwiema, aż w końcu z czterema i to nie do pensjonatu, tylko - ponieważ Frank zarabiał coraz więcej pieniędzy - do wynajętej willi niedaleko Zachodniego Molo. Z tej to willi rozdokazywane dziewczynki biegły na swoją ulubioną plażę. Co rok spędzały tam lato. Grace przynosiła nad morze leżak, rozsiadała się wygodnie i nie zawracając sobie głowy czytaniem, z lubością wpatrywała się w wodę. Dziewczynki bawiły się i pływały, choć temperatura często nie zachęcała do tego. Ojciec co dzień rano odjeżdżał do Londynu pociągiem „Brighton Belle", a wieczorem wracał na plażę z papierowymi torbami pełnymi smakołyków. Isobel wspominała to teraz, gdy szła przez szerokie nabrzeże Brighton, a potem skręciła na tę szczególną plażę, i gdy zsuwała się w dół wśród kamyków tryskających i prztykających wokół niej, jakby miała lat dziewięć, a nie dziewiętnaście. Był dzień powszedni. Isobel uciekła z lekcji stenografii i maszynopisania. Skłamała nauczycielce, że strasznie boli ją głowa. Nauczycielka, zażywna pani ufarbowana na rudo, stwierdziła kwaśno, że „wystarczy wziąć dwie aspiryny", ale dziewczyna potrafiła sprawić wrażenie umęczonej, ponieważ wiedziała, jak wygląda jej matka, gdy rzeczywiście cierpi na migrenę. Isobel miała bladą cerę, włosy ciemne i była chuda. Jej płaski biust akurat stał się modny w tych późnych latach dwudziestych. Wszystkie trzy siostry zazdrościły jej chłopięcej figury i mówiły, że nie docenia swojego szczęścia. Nosząc najmodniejsze garsonki z jedwabnego dżerseju, Claire spłaszczała sobie piersi specjalnym bandażem, a Julie zaklejała brodawki znaczkami pocztowymi. Isobel z poślizgiem zahamowała wśród kamyków. Teraz w maju na plaży nie było nikogo. Prawie od miesiąca panował przejmujący chłód, często robiło się ciemno od deszczu. Dopiero w ten poranek wyjrzało słońce, bzy w ogrodzie zapachniały i ledwie wstała, pojęła, że nie zniesie kolejnego majowego

dnia zakłóconego skrzeczeniem panny Blackstone i straszliwym widokiem znaków stenograficznych. Westchnęła. Uciekła nie tylko od pracy, ale i od pewnego chłopca, który uczył się stenografii w nadziei, że zostanie reporterem. Ten chłopiec, jak ona to określała, podkochiwał się w niej. Opierając kościste łokcie na kamykach pomyślała o swoich dwóch siostrach traktowanych w rodzinie jak bliźniaczki. Nie były nimi, różnica wieku wynosiła ponad rok, ale wyglądały prawie identycznie. Takie ładne i jasnowłose. Nieraz słyszała, jak rozmawiają o swoich adoratorach i śmieją się. Im nietrudno było unikać nieciekawych natrętów. Kiedy któryś im się nie podobał, wykrętnie, żartobliwie, ale skutecznie odprawiały go z kwitkiem. To sztuczka, mówiły, takich sztuczek można się szybko nauczyć. Jej nie wydawało się to łatwe. Mężczyźni zwracali na nią uwagę dopiero od trzech lat. Jako piętnastolatka, brzydka niby pisklę, same oczy i kości, jeszcze ich nie pociągała. Ale gdy ukończyła szesnaście lat, zaczęli przy niej puszyć się jak pawie. A ona nie pragnęła adoratorów, wprawiali ją w zakłopotanie, przeszkadzali myśleć o malowaniu albo o samej sobie. Pragnęła spokoju, wolności od stenografii, wolności od mężczyzn. A nade wszystko pragnęła, żeby przestała ją dręczyć matka. Kochała Grace serdecznie, tylko gdybyż Grace przestała wre- szcie mówić. Leżąc na słonecznej plaży, Isobel słuchała plusku krótkich fal i od czasu do czasu, gdy wzbierało morze, łoskotu dużej fali. Cieszyła się, że nic nie robi. Potem wrócę do domu i wezmę się za malowanie, myślała. Zdecydowała się przedstawić wersję z bólem głowy również w domu. Mama przecież nie może nie współczuć, nie wierzyć, że przekazała córce w spuściźnie to męczeństwo. Za plecami Isobel, w radośnie witanym blasku słońca, wygrzewało się puste jeszcze, rozległe kąpielisko Brighton ze swymi tarasami i balkonami w stylu księcia regenta (niezmiennymi, odkąd te domy wzniesiono) i ze swymi molami, na których widok książę regent by się wzdrygnął.

Patrzyła na morze. Rano ukradkiem włożyła pod sukienkę kostium kąpielowy, a w szkolnej teczce przemyciła ręcznik. Teraz musiała się zmobilizować, żeby popływać. Zmarznę, myślała. Ale nie szkodzi. Ruszyła na poszukiwanie osoby zawiadującej zamkniętymi kabinami. W dusznej budce, w swojskim zapachu drewna, płótna i zeschniętych wodorostów, rozebrała się, po czym potykając na kamykach stromego zbocza, zeszła do wody. Aż się zachłysnęła, nagle czując się, jak gdyby odzierano ją ze skóry. Prawie zabrakło jej tchu w lodowatej wodzie, ale wyprężyła ręce i nogi, przeciwstawiając się dużej fali. Wkrótce przestała odczuwać zimno jako parzenie i pływała, pływała po zielonych zwałach lekko jak ryba, dopóki nie zaczęła szczękać zębami. Zrozumiała, że musi wyjść z wody natychmiast. Dygotała chwiejnie gramoląc się po kamienistym zboczu. Dlaczego, myślała wychodząc z kabiny, dlaczego ja głupia nie wzięłam drugiego swetra. - Trochę ziąb - zauważyła stara stróżka siedząc na drewnianym pomoście. - Panienka jest moja pierwsza w maju oprócz tych obłąkanych... -Ob... obłą... ka... nych? - A tych, co się kąpią, słońce czy deszcz, od Bożego Narodzenia do Bożego Narodzenia. Mają fioła. Panience trzeba coś na rozgrzewkę, to widać. Kiosk przy molo już otwarty. Isobel otuliła się szczelniej płaszczem i odwróciła się, żeby odejść, gdy zatrzymał ją czyjś okrzyk. - To ty?! Wykonała pełny obrót i zobaczyła modną damę w kapeluszu typu dzwon, wpatrującą się w nią z rozdziawionymi ustami. Swoją najstarszą siostrę. - Co ty robisz w Anglii? - Co ty robisz na plaży? Zapytały jednocześnie, gapiąc się na siebie. Stanowiły dziwny kontrast: jedna wystrojona, aż nazbyt elegancka, ale zgoła nieelegancko objuczona dużą walizką, druga z mokrą głową, w kusym płaszczyku i sina z zimna.

- Viv, nie rozumiem, jesteś przecież w Hiszpanii! Z uśmiechem przypominającym bardziej grymas, Viv powiedziała: - Jestem tam. W Barcelonie. A ty też jesteś nie tutaj, tylko na tych swoich kursach, gdzie uczysz się stukać na maszynie. Chodź, Belle. Ledwie możesz mówić. Co za idiotka, żeby kąpać się dzisiaj w morzu! Pójdziemy do „Albionu", zamówimy ci coś gorącego. Isobel zziębnięta do szpiku kości wątpiła, czy kiedykolwiek się rozgrzeje. Szła z siostrą, pomagając dźwigać ogromną walizę. Zęby nadal jej szczękały, gdy zapytała raz jeszcze, co Viv robi w Anglii. - Wyjaśnię ci w hotelu. Prędzej, Belle. Dostaniesz zapalenia płuc, jeżeli się nie pośpieszymy. Żałuj, że nie widzisz koloru swojej twarzy. Musisz się tak wlec? W hotelu „Albion" wszystko było zapraszające i grzeczne. Ogień na kominkach, krzątający się kelnerzy i słońce wpadające przez wielkie okna prosto znad wulgarnej Przystani Pałacowej. Vivien zamówiła kawę - „gorącą, bardzo gorącą, proszę" - i grzankę z masłem. Posadziła siostrę na kanapie w słonecznym blasku i patrzyła, jak jej sina twarz powoli różowieje. Isobel pokrzepiona obecnością Viv - zawsze wolała matkowanie sióstr niż samej matki - wybuchnęła: -Mów! Gdzie jest Carlos? Dlaczego nas nie zawiadomiłaś, że przyjedziesz? Viv z powagą spojrzała jej w oczy. Najstarsza córka Bryantów wcale nie była podobna do najmłodszej, poza tym, że miała taki sam krótki, prosty nos. Nieduża, zgrabna, odziedziczyła po matce ową szczególną zdolność wyglądania zawsze tak, jakby przed chwilą włożyła na siebie wszystko świeżo odprasowane. Wydawała się rozsądna, trochę nieśmiała i w porównaniu z dającą się ponosić nastrojom Isobel, na spokojny i rzetelny sposób praktyczna. Idealna najstarsza siostra. Dawniej matka często powtarzała, że Viv została stworzona na starą pannę.

- Po prostu nie jest w typie mężczyzn - mówiła Grace, która w typie mężczyzn była. Grace w sposób naturalny zaplanowała przyszłość dla swojego kwartetu. Dziewczynki muszą szybko i szczęśliwie wyjść za mąż. Najstarsza bardzo ją niepokoiła: wciąż niezamężna w dobrze średnim - zdaniem Grace - wieku dwudziestu ośmiu lat. Matka i siostry po prostu straciły nadzieję, że Viv się w kimś zakocha. I niejednokrotnie jej to wypominały. - Nie pozwala się nikomu do siebie zbliżyć - twierdziła Claire. - Boi się seksu - dodawała Julie. - Biedna Viv, strasznie szkoda" - podsumowywała Isobel. Grace rozmawiając ze swymi rówieśnicami wzdychała: - Stara panna w każdym calu. A jednak Viv wyszła za mąż. Zupełnie straciła głowę dla cudzoziemca. Bryantowie nigdy nie znali cudzoziemców. Żadnej córki nie wysłali na kontynent, żeby uczyła się francuskiego czy niemieckiego. Żadna też z koleżanek córek nie ożywiała bezbarwnych przyjęć połączonych z grą w tenisa sproszonymi z Europy gośćmi. Hiszpan Carlos Santander - światowiec, zmysłowy, opanowany i majętny wkroczył w życie Viv i wstrząsnął nim w posadach. Wydawał się tak niepowszedni na tle jej spokojnej egzystencji w Sussex, jak ptak jakiś tropikalny, który uciekł z zoo i usiłuje żyć w angielskim lesie. Tylko że takiego ptaka wykończyłby pewnie głód albo zadziobały miejscowe ptaki. Natomiast Carlos najwyraźniej potrafił zmuszać każde miejsce, w którym się zatrzymywał, żeby się przystosowało do jego wymagań. Julie orzekła, że ma najbardziej sexy oczy, jakie w życiu widziała, i na początku tej znajomości usiłowała go zdobyć. Ale jemu chodziło tylko o Viv. I ożenił się z Viv już po trzech miesiącach. Wzięli ślub rok temu, a nikt z rodziny jeszcze nie odwiedził Hiszpanii. Viv regularnie pisała listy i to nawet długie. Najbardziej interesujące chyba do Julie, która potem mówiła. „Zdaje się, że

dom Viv jest dosyć przerażający. Nagrzany i ogromny". Albo: „Wyobrażacie sobie hiszpańskie jedzenie! Jajka sadzone z ryżem i bananami, a do tego olbrzymie ślimoraczki. Viv pisze, że wyglądają jak smoki". Claire raczej zazdrosna o to, że listy Viv do Julie są ciekawsze niż te, które ona dostaje, nie zadawała zbyt wielu pytań. Isobel entuzjazmowała się, no bo co za szczęście dla Viv mieszkać w kraju tak romantycznym. Hiszpania wydawała się jej rogiem obfitości widoków do szkicowania i malowania. A Grace wyciągała z listów najstarszej córki same fakty. Przez myśl jej nie przyszło, że Viv może nie być szczęśliwa. Siedząc w „Albionie" Isobel ocknęła się z błogostanu ciepła po przemarznięciu. Nagle dostrzegła wyraz twarzy siostry. - Viv, gdzie jest Carlos? -W domu, rzecz jasna. - A ty przyjechałaś na krótko... - Porzuciłam go. Duże oczy Isobel stały się wręcz ogromne. - Ależ nie możesz! Viv otworzyła torebkę ze skóry krokodyla z mnóstwem przegródek i kieszonek, prezent ślubny od matki, wyjęła koronkową chustkę do nosa i rozłożyła ją na kolanach. Zaczęła rozprostowywać załamania palcem wskazującym. -Nigdy już tam nie wrócę - powiedziała, nie podnosząc wzroku. -Ale... ale... - Nie ma żadnego ale - rzuciła ostro. - Wróciłam do domu. -I po chwili milczenia zapytała spokojnie: - Straszne, prawda? - Ale czy już go nie kochasz? - Bo ja wiem. Chyba nie. - Co ty mówisz? - Kochanie - powiedziała Viv. - Jestem zmęczona. Nie mogę wszystkiego tłumaczyć teraz tobie, potem znów od początku mamie... wreszcie bliźniaczkom... pewnie są w Londynie... no wła-

śnie. Jeżeli będę musiała wciąż o tym mówić, naprawdę się rozchoruję. Dowiesz się razem z mamą. A właściwie skąd ty o tej porze wzięłaś się na plaży? - Przyjechałam pomyśleć. A ty? - Ja też. Ale spotkałam ciebie, więc nie mogłam. - Powiedziałam na kursach, że mi głowa pęka. - Wyobrażam sobie. - Ale ciebie nadal nie rozumiem. To znaczy, dlaczego nie pojechałaś prosto do domu? - Niemądre pytanie. Isobel już zjadła grzankę. Grzanka, słońce grzejące w plecy i kawa, luksusy „Albionu" i towarzystwo najukochańszej siostry wzmocniły w niej ducha. Serdeczna i podniecona, zapomniała o współczuciu dla Viv. - Jestem po twojej stronie - oświadczyła. - Muszą być strony? - Znając Grace - Isobel lubiła przekornie tak mówić o matce - tak. Obie umilkły. Matka była rozwódką, czy też, jak to nazywał ich przyjaciel, ksiądz Freeman, „rozwiązała rozwodem" związek ze swoim mężem, ojcem jej córek. Stało się to przed dziesięciu laty. Grace była wówczas piękna, podziwiana i próżna. Pochodziła z dosyć bogatej rodziny kwakrów i gdy wyszła za Franka, krzepkiego spryciarza z Północy z domieszką krwi irlandzkiej, w dodatku wyznania rzymskokatolickiego, powszechnie uważano, że to mezalians. Ale Frank piął się w górę. Zrobił pieniądze. Przez dwa pierwsze lata wojny zwolniony z wojska pracował w przemyśle, przez dwa następne walczył na froncie. Wrócił do kraju cało i zdrowo i z nastaniem czasów pokoju wybił się w swojej branży. Ojciec czterech urodziwych córek, serdeczny, " witalny, wesoły, a przy tym zamożny, cieszył się ogólną sympatią. Akurat taki mąż, jaki Grace odpowiadał. Aż tu nagle w wieku czterdziestu pięciu lat, zanim trzy młodsze córki podrosły, oznajmił jej, że odchodzi. „Cóż zrobić - wyjaśnił - zakochałem się".

Grace uznała to za niesmaczne. Nie ma zakochanych pd trzydziestce. Nawet dwudziestopięcioletni zakochany wydaje się pomysłem trochę naciągniętym. Owa kobieta była, rzecz jasna, sekretarką w londyńskim biurze Franka. Blondynka, tak jak ona sama, ale Grace, która widziała ją parę razy, twierdziła, że z całą pewnością tleniona. Zbyt oburzona, żeby dyskutować, i zbyt. godna, żeby rzucać talerzami i przeklinać, za co Frank by ją pędzi wiał, Grace zastygła w lodowatym milczeniu. Sprawie rozwodowej poddała się jak męczeństwu. W pojęciu tej snobki z warstwy średniej rozwód nie mógłby zdeklasować tylko wulgarnej arystokratki. Rozwód to hańba, a ona była dumna. Rozwód to dowód braku powabu, a ona była piękna. Grace zgodziła się rozwieść, bo Frank powiedział, że jeśli się nie zgodzi, będzie żył z Connie w grzechu. Ta żona katolika nawrócona na katolicyzm stała się pobożna. Z wypiekami na policzkach poradziła się księdza Freemana, przyjaciela rodziny. Ksiądz zadał sobie trud wyjednania dla niej dyspensy ze względu na szczególne okoliczności i w pewien zimowy wieczór nad nie rozcieńczoną whisky w jej salonie wyjaśnił, że gdyby wyszła ponownie za mąż, czekałaby ją ekskomunika. „Drugiego ślubu, Grace, Kościół nie uzna" - przestrzegł. „Naturalnie, proszę księdza. Rozumiem. W żadnym razie już nie wyjdę za mąż" - oświadczyła, a księdza na chwilę opadły wątpliwości. Grace, chociaż zbliżała się do czterdziestki, nadal była bardzo ponętna. Miała cudowne nogi. Ale jej nigdy tak naprawdę nie pasjonowała fizyczna strona małżeństwa. Namiętne uczucie Franka pochlebiało jej i w małżeńskim łożu traktowała go poniekąd protekcjonalnie. Gdy już zniosła niedolę rozwodu, poświęciła się wychowywaniu czterech dziarskich córek. Ojciec rzadko prosił o spotkania z nimi i z biegiem, lat przestał - Grace mawiała, że zapomniał - darzyć swoje dżieci ojcowską miłością i zainteresowaniem. Grace świata nie widziała poza nimi. Wybierała dla nich szkoły, ubierała je, pielęgnowała troskliwie, gdy chorowały, pomagała im odrabiać lekcje. Mężnie radziła sobie z takimi katastrofami jak upadek Julie z konia, czy wiadomość p zaręczynach piętnastoletniej Claire.

Wrzeszczała, gdy wchodziły niebezpiecznie wysoko na drzewa, przygotowywała odświętne sukienki przed uroczystościami szkolnymi. Karciła Claire za domaganie się strojów, a Isobel za pasję do malowania. Jedyną córką nie sprawiającą kłopotów była Viv, zapowiadająca się na starą pannę, która w zeszłym roku wyszła jednak za mąż i wyjechała do dalekiej Hiszpanii. Teraz, myślała Isobel siedząc w miłym cieple „Albionu", Viv tajemniczo znalazła się z powrotem. - Ale powiedz mi wreszcie coś! - jęknęła, gdy Viv już zapłaciła rachunek i poleciła portierowi zamówić taksówkę na stację. - Bo wyobrażam sobie jakąś okropność. -Żadnych okropności w tym nie ma. Ani też nic pociesznego. -Myślałam, że ty i Carlos wariujecie z... - Belle, zamknij się.*Przynajmniej na razie. Obraziła się. Szkoda zainteresowania, jeżeli tak zostaje odepchnięta. Gdy już jechały pociągiem, Isobel zapytała nagle: -Hej! Co ja robię? Wracam do domu, kiedy powinnam być na kursach. -Ja cię zabrałam z kursów. Potrzebowałam twojego towarzystwa. - Viv. Jesteś pierwsza klasa. - Mama tego raczej nie będzie miała mi za złe - powiedziała Viv, a z jej głosu można było wywnioskować, że Grace będzie miała za złe coś o wiele poważniejszego. Milczały. Pociąg z łoskotem sunął przez majową wieś. W końcu Isobel pochyliła się ku siostrze i przerwała milczenie. -Ale powinnam wiedzieć, skąd się wzięłaś na plaży. - Przyjechałam z Calais nocnym promem na dworzec Victoria i zobaczyłam „Brighton Belle". I już wiedziałam, czego najbardziej pragnę, po prostu stanąć na naszej plaży i patrzeć na morze. - Boisz się przyjazdu do domu? -Co ty sobie wyobrażasz? - Ton Viv z życzliwego znowu zmienił się w ostry i tym razem skutecznie uciszył Isobel.

Wysiadły z pociągu. Taksówką przejechały przez spokojne miasteczko, a potem skręciły na szlak smołowanego żużlu wiodący do ich rodzinnego domu. Ten dom w małym miasteczku, w Sussex, wyglądał jak przestronna willa podmiejska. Został zbudowany zaraz po wojnie. Zbudowany jednak nie za dobrze. Jakiś biznesmen kupił połać lasu i łąk z zamiarem stworzenia osiedla i nawet sklepów. Skończyło się na dwóch domach, których nikt nie chciał, dopóki nie przyjechał Frank Bryant, żeby kupić jeden z nich. Do drugiego wkrótce potem wprowadziła się spokojna starsza pani. Osiedle nigdy nie powstało. Dom Bryantów, trafnie czy nietrafnie nazwany „Knieją", stał wśród nietkniętych akrów zielonej trawy, głogowych żywopłotów, rowów pełnych podbiału i jaskółczego ziela, i wśród rozległego lasu na wiosnę rozgwieżdżonego pierwiosnkami. Kamieniste ścieżki biegły kręto pomiędzy kępami paproci, a naparstnica rosła wysoko. I były w tym lesie piaszczyste bruzdy, gdzie mieszkały króliki, a Julie raz nawet wypatrzyła borsuka. W domu panowała wilgoć, woda z kranów leciała mętna i potrzebowała trochę czasu, żeby się ustać, nabrać klarowności. W pewien letni wieczór Isobel zobaczyła, jak w jej szklance pływa robak idealnie przezroczysty. Była zachwycona. Frank Bryant wybrał ten dom dla powiększającej się rodziny, gdy uznał, że czas wyprowadzić się ze Streatham. Mawiał, że tutaj jest prawdziwe wiejskie życie. Co dzień rano jeździł ekspresem do Londynu i co wieczór wracał punktualnie, oczekiwany na stacji przez Grace. Grace prowadziła samochód fatalnie. Dziewczynki, porzucone przez ojca, wyrosły na Bryantówny i już nie kochały wsi, ale nadal miały „Knieję" i w „Kniei" matkę. Wlewana do szklanki woda wciĄż była mętna, a naparstnica nadal rosła w lesie, wyższa niż one. Taksówka podjechała przed furtkę, Viv wysiadła pierwsza, zapłaciła kierowcy, pomogła Isobel wy taszczyć walizkę. Prz pomniała sobie, jak ostatnim razem spoglądała na „Knieje” przez tylną szybę daimlera, machając ręką do weselnych gosci, którzy zasypali kolana jej i Carlosowi płatkami róż.

- O Boże - wyszeptała, wpatrzona w ten biały dom, znany od wczesnego dzieciństwa. - Viv, nie bój się. - Mogę się nie bać? Nagle się załamała. Isobel ze zdumieniem zobaczyła, że siostra dygocze. Inaczej niż ona, gdy zęby jej dzwoniły - dygocze spazmatycznie, aż strach patrzeć. Z potrzeby serca chciała pokrzepiająco uścisnąć Viv, ale uścisk stał się uszczypnięciem. Viv nawet tego nie poczuła. Pełne lęku oczy kierowała w stronę domu. Drzwi, jak zawsze przy ładnej pogodzie, stały otworem. Ruszyły obie alejką, niosąc między sobą walizkę, od której bolały ręce. - Isobel? - doleciał głos matki. - Czemu tak wcześnie? I zaraz Grace stanęła w drzwiach. Jej twarz o regularnych rysach, klasyczną, nawet surową, rozpromienił uśmiech. - Viv! Jakim cudem? Dlaczego nie depeszowałaś? Cóż za radość! Podbiegła do najstarszej córki uśmiechnięta, uszczęśliwiona, przez chwilę piękna jak dawniej. Viv wypuściła walizę z ręki i objęła matkę. Crace zakłopotana uwolniła się z jej objęć, wyprostowała przekrzywiony kołnierzyk bluzki. Isobel, niezwykle jak na nią taktowna, spróbowała dźwignąć walizkę sama i zanieść na górę, ale Viv powiedziała szybko: -Proszę cię, zostań. Przecież ci jeszcze nie wyjaśniłam. Była wyraźnie znękana, więc Isobel z sercem nadal pełnym litości palnęła: - Ona rzuciła Carlosa. Wyraz twarzy matki się zmienił. Stara gniewna Grace roześmiała się dziwnie. -Naprawdę? Myślę, że powinnyśmy o tym porozmawiać. Chodźmy do salonu. Jak wszystkie inne pokoje w jej domu, salon jaśniał wyfroterowaną podłogą, zamieciony, sprzątnięty przed godziną pół do dziewiątej rano. Był duży, z wieloma oknami, prawie lodow-

nia w zimie, ale teraz przez francuskie okna otwarte na oścież wlewał się tu blask słońca i pachniały stojące na każdym stoliku kwiaty. Grace usiadła. - Co za bzdury Isobel plecie? - To nie bzdury, mamo. Rzuciłam Carlosa. Już do niego nie wrócę. - Rozumiem - powiedziała Grace nic nie rozumiejąc. Isobel usiadła na podłodze, oplotła kolana rękami i czekała bojąc się odetchnąć. - Viv, czy Carlos cię zdradza? - zapytała Grace. - Nie. Chyba nie. Chociaż ostatecznie by zdradził. - Nie mów głupstw. Viv spojrzała matce prosto w oczy, już bez popłochu. -W Hiszpanii każdy mąż zdradza żonę. Takie tam jest życie. Zony o tym wiedzą i nie wiedzą. To znaczy, udają, że nie wiedzą. Mężczyźni robią, co chcą. Kobiety tylko to, czego się od nich wymaga. Nie mogą nawet zerknąć na mężczyznę, którego mijają na ulicy. Szanująca się kobieta musi wlepić wzrok w chodnik. -Autre pays, autres moeurs - powiedziała Grace. - Och, mamo. Zdawałam sobie sprawę, kiedy się zaręczyłam z Carlosem, że będzie trudno, przecież nie jestem głupia. Co my w ogóle wiemy o Hiszpanii? On próbował mi wszystko wytłumaczyć, ja starałam się to zrozumieć, naprawdę się starałam. Ale mnie nie uprzedził, że jego matka będzie mieszkała z nami. Nie... - Viv podniosła rękę uciszająco, gdy Grace znowu chciała jej przerwać - ... nie jako jeszcze ktoś z rodziny w dużym domu, gdzie po prostu byśmy się co dzień spotykały, tylko jako absolutna władczyni tego domu. Nie sprawiło jej żadnej różnicy to, że Carlos już jest żonaty. Dalej rządziła wszystkim zupełnie tak samo jak przedtem. Ja byłam tylko cudzoziemką mającą znać swoje miejsce. - Do licha - powiedziała Isobel. Viv się rozgadała. Grace słuchała z twarzą bez wyrazu. Ta opowieść była dziwnie bezbarwna. Nie było w niej ognia namiętności, nie było złamanych serc. Nic z obcości kraju, w któ-

rym Viv znalazła przybraną ojczyznę, nic z mroków charakteru narodu, od którego uciekła. - Wiem, że nie wyjaśniłam tego należycie - zakończyła Viv. -Później powiem więcej, teraz mam zamęt w głowie, nawet nie mogę zebrać myśli. Ale, mamo, wierz mi, ja tam nie wrócę. Wychyliła się z fotela, ujęła dłoń matki. Równie dobrze mogłaby trzymać rękę woskowego manekina na wystawie sklepu, taka była reakcja. - To, co powiedziałaś, nie ma sensu. Skoro się już wyszło za mąż, trzeba się poddać. Obie córki uderzyło takie orzeczenie, dosyć nieoczekiwane, zważywszy, że Grace rozwiodła się z mężem pełna zawziętości i nigdy nie mówiła dobrze ani o nim, ani o swojej następczyni. Isobel spojrzała na Viv i uniosła brwi. Viv nie chcąc należeć do konspiracji, odwróciła oczy. Grace wstała. - Musimy się modlić - powiedziała. - Nie zapomnę o tobie dzisiaj przy wieczornym pacierzu, Vivien, żadna z nas nie zapomni. Tymczasem wykorzystajmy jak najlepiej twój chwilowy powrót. Isobel, idź na górę, przygotuj siostrze łóżko. Isobel zatelefonowała z dramatyczną wiadomością do bliźniaczek. Julie i Claire były jeszcze w Londynie u jednej z przyjaciółek matki. Nocowały tam po zabawie tanecznej, która skończyła się poprzedniego wieczora za późno, by mogły wrócić pociągiem do domu. Gladys Buffet bardzo im się przydawała. Życzliwa, gościnna, pochodziła z Północy, jak ich ojciec. Przed odpowiednio późnym śniadaniem skomentowała najświeższe wydarzenia: - Małżeństwo z cudzoziemcem nie wróży nic dobrego. Miała czerwoną twarz, niebieskie oczy i zupełnie białe kar^ bowane włosy. Julie często mówiła, że ona jest flagą brytyjską w ludzkiej postaci. -Wy trzymajcie się swoich - dodała pani Buffet zajadając jajka na boczku.

Dziewczyny przy jej wspaniałym śniadaniu były raczej małomówne. Wiedziały, że gdyby się rozgadały, trzymałaby je u siebie przez długie godziny, a musiały zdążyć na pociąg o dwunastej piętnaście. Życiem pani i panien Bryant rządziły rozkłady jazdy. W okolicach „Kniei" nie było linii autobusowej, więc odrapany austin matki wciąż kursował między stacją kolejową i domem, odwożąc kogoś i przywożąc. Po otrzymaniu wiadomości o czyjejś śmierci mówiło się: „Musimy złapać ten o drugiej trzydzieści pięć", w czasie sprawy rozwodowej: „Wchodzi w rachubę tylko ósma piętnaście". Po śniadaniu Claire i Julie odwołały telefonicznie swoje randki. Młodzi ludzie oblegali je, podziwiali, a nieraz nawet im się oświadczali. Miały w terminarzykach zapełnione wszystkie wieczory tygodnia i puste miejsca tylko wtedy, gdy matka stanowczo nakazywała im posiedzieć w domu, „bo wyglądacie jak wyżęte przez wyżymaczkę". Jeśli chodzi o ich powierzchowność, przydomek z czasów szkolnych „bliźniaczki" pozostawał trafny. Obie odziedziczyły jasne blond włosy Grace i jej krótki prosty nos. Ale już zaczęły się zaznaczać różnice charakterów. Claire stała się szykowną snobką, Julie była coraz bardziej szalona. Roztropnie ukrywały przed panią Buffet uczucia wywołane nagłym powrotem Viv. Claire była równie pełna grozy, jak ich matka, Julie zaś zafascynowana. Gdy przybyły na dworzec Victoria, Claire uparła się, żeby jechać pierwszą klasą. - Będziemy mogły spokojnie porozmawiać. - A kogóż by to miało ciekawić? - zapytała Julie. - Dobrze, jeżeli chcesz. Ale ty płacisz. Z kwaśną miną Claire kupiła bilety, a Julie błogo uśmiechnięta podeszła do kiosku i tyle samo wydała na czasopisma. W przedziale oprócz nich nie było nikogo. Claire jednak czekała, dopóki pociąg nie wysunął się cicho z dworca, i dopiero wtedy odwróciła spokojną twarz do siostry. - Przemyślałam to. Nie ulega wątpliwości, co trzeba zrobić. - Dla mnie ulega.

- Julie, nie bądź tępa. Któraś z nas musi ją przekonać, żeby do niego wróciła. -Któraś... pewnie mówisz o sobie, Claire. Straszny pomysł! - Oni są małżeństwem. - Mnie się zdaje, że on skacze na boki. Wiesz, to zmysłowe Hiszpanisko. Biedna Viv. Od początku myślałam, że bierze sobie odbezpieczoną bombę. Claire skrzywiła się. Julie rozparła się wygodnie na pluszowych poduszkach. - Jasne, że on sypia z seńoritami. Śpiewa im serenady pod oknem, i kusi, żeby się wykradały przez wielkie żelazne bramy. Don Juan we własnej osobie, niech go licho weźmie. Uważam, że Viv powinna się z nim rozwieść i zacząć życie od nowa. Może z Haroldem. Harold by jej raczej odpowiadał. Claire milczała. Julie lubiła szokować, była jak dziecko. Mało to razy wdrapywała się na wysoki murek i balansując czekała, aż ktoś wrzaśnie: „Zejdź, bo spadniesz!" Zawsze chciała być przedmiotem uwagi, a nawet zgorszenia. Dziwne, że ludzie się na to nabierali. Dla Claire Julie była jak otwarta książka. A jej propozycja odstąpienia Harolda - tak hojnie częstowała własnymi adoratorami - była po prostu wulgarna. Julie przeglądała czasopisma, od czasu do czasu komentując jakieś pantofle czy futro. Interesowała się modą. Claire spoglądała na krajobraz za oknem, na domki wśród kwitnących jabłoni, na prześcieradła wywieszone w ogrodach. I na bzy. W ten ładny majowy dzień wiosna wydawała się osiągać swe apogeum. Żałowała, że wydała pieniądze, żeby jechać pierwszą klasą, bo rozmowa utknęła. Nagle jednak Julie odłożyła magazyny. - Powinnyśmy - oświadczyła - powiedzieć tacie. - Tego nie zrobimy - padła ostra odpowiedź. Julie jęknęła. -Ale tak się składa, że on jest naszym ojcem. Zawsze miał słabość do Viv. Mówił, że taka inteligentna i rozsądna. - Rozsądna! - Chyba to bardzo rozsądne rzucić mężczyznę, który nie da-

je się przytrzymać albo chodzi do łóżka ze wszystkimi razem i każdą z osobna, albo nawet ją bije. - Przestań się popisywać. -Ja się popisuję? Przecież tak właśnie może być. Trzeba powiedzieć tacie. Claire przygryzła wargę. Boże, pomyślała Julie, chwilami wygląda zupełnie jak mama. - Dobrze - zgodziła się Claire. - Ale ty mu powiesz. Ja na pewno nie. Wolę się z nim nie spotykać. A ty stale widujesz się z nim i z tą straszną babą także. - Owszem, wpadam do nich raz na jakiś czas. Skąd się domyśliłaś? - Znam ciebie - odpowiedziała Claire. Julie parsknęła śmiechem. -Nie mówiłam ci, bo od razu prawisz kazania, ale ja lubię naszego tatę. Jest przytulny! Jedyny paproch w tym kremie to nasza macocha. Ona mnie nie cierpi. -Doprawdy?! -Tak, Claire. Connie nas nie cierpi, bo my jej nie cierpimy. No, mama na pewno i wy też. Ja nie, ale ona nigdy by w to nie uwierzyła. Biedna Connie. Jest bardzo zazdrosna. A ja się staram. Szczerzę do niej zęby. Nigdy nie odpowie mi uśmiechem. Pytam ją, jak się czuje... no, ale pewnie widać, że guzik mnie to obchodzi. Później ona idzie do apteczki w łazience po tabletki przeczyszczające, wraca i chrupie je przednimi zębami... pamiętasz tego królika Isobel? Tata zaniepokojony... możliwe, że tylko udaje, pyta ją, jak się czuje. Ona jęczy o butelkę z gorącą wodą, tata w ramach pokuty zaparza jej herbatę, a potem kiedy ona jest już bezpiecznie w łóżku na górze z tą butelką i tabletkami, pełen prawdziwej ulgi wraca do mnie. Siedzimy i miło, spokojnie plotkujemy. Sęk oczywiście w tym, że Connie nie może mieć dziecka. Prawda, że wygląda na to? Raczej wychudzona. Claire z kwaśną miną wysłuchała tej długiej relacji. - Nieistotne, jak wygląda - powiedziała wreszcie. - Nigdy jej nie wybaczę tego, co zrobiła mamie.

- Tata to zrobił, nie ona, biedna kretynko. Tata. I seks podnoszący swoje to-a-to. - Jeżeli zaczniesz znów na temat... - W porządku. W porządku. Ja tylko lubię cię drażnić. Przepraszam. W odróżnieniu od matki, Claire na dźwięk słowa „przepraszam" topniała. To Grace, a nie któraś z sióstr, przyjechała po dziewczyny na stację. Pozwoliła się pocałować. Nikt nigdy nie wydawał się bardziej niż Grace niezręczny i nieswój w czyichkolwiek objęciach. Ale pachniała ślicznie francuskimi perfumami. Kazała Julie usiąść na tylnym siedzeniu ciasnego samochodu, a Claire na przednim obok siebie. Surowo pilnowała, by córki przestrzegały prawa pierwszeństwa. Gdy wszystkie wsiadały z nią do taksówki, musiały stanąć dosłownie w ogonku i zajmować miejsca kolejno, według wieku. Teraz więc Julie, jako młodsza, została wygnana na tył, a Claire, starsza, siedziała z przodu. - Omówimy to wszystko przy obiedzie - powiedziała Grace, gdy podskakiwały na wyboistym żużlowym szlaku wiodącym do „Kniei". Biedna Viv, pomyślała Julie. Przeżujemy i wyplujemy jej małżeństwo. A co postanowi mama? To przecież sprawa nie nasza, tylko Viv. Ale chociaż serce miała współczujące, była przerażona, że czeka ją czysto damskie zebranie matki i sióstr. Przywykła do męskiego towarzystwa. Obecnie brała pod rozwagę nowy romans, trzeci w jej życiu. On ją zaprosił na premierę w teatrze i kolację w „Savoyu". Już się przygotowała psychicznie na flirt, zmysłowe pocałunki, może łóżko. Podniecająca perspektywa. Teraz się zastanawiała, czy nie znalazłby się przyzwoity pretekst, by wyskoczyć jeszcze dziś do Londynu. Pracowała nieregularnie, mogłaby skłamać, że w „Michou" czekają na nią. Rewia mody miała być w poniedziałek. Tak więc w drodze do domu, podrzucana w tył i w przód w samochodzie, strasznie prowadzonym przez matkę, śmiejąc się,

raz po raz opadając na tylne siedzenie, Julie tęsknie myślała o George'u. Ale cieszył ją powrót do domu. Córki Grace, kochające matkę, choć nie bez irytacji, rzeczywiście czuły się doskonale w domu rodzinnym, jaki im stworzyła. Był rok 1928. Czas wyłamywania się i niepohamowania. Odbywały się pijaństwa, huczne zabawy, tańczono shimmy, noszono czarną bieliznę, otwarcie rozmawiano o seksie i nawet wąchano kokainę. W gazetach wybuchały skandale. Nic nie jest takie jak dawniej, mawiali ci, którzy pamiętali dawniejszy świat. Ale królewski, szacowny i dosyć głupi autorytet Grace, jej wygorsetowana, majestatyczna aparycja działały na jej córki uspokajająco. Grace była zawsze taka sama. Wchodząc do wyfroterowanego holu z wieszakiem na płaszcze, ze stojakiem na parasole i z roślinami, które rozkwitały pod opieką Grace, i z zapachami jedzenia, dziewczyny Bryant wiedziały, że są u siebie. W salonie, ozdobionym czarno-zieloną złocistą chińską tapetą i dobranymi pod kolor pokrowcami foteli, Viv grała „Pieśń wiosenną" Mendelssohna. Gdy siostry weszły, urwała w pół taktu i wstała od fortepianu. Claire pomyślała, że Viv wygląda okropnie, blada, z podkrążonymi oczami. Julie uściskała siostrę, wcale tego nie zauważając. - Gdzie Isobel? - zapytała Claire. Viv zamknęła fortepian. - Mama wysłała ją na rowerze do sklepu. -Zapomni, co miała kupić, i wróci z pudełkiem kredek -powiedziała Julie. - To już nie piętnastoletni podlotek - upomniała ją Claire. Przez chwilę brzmiała w ich rozmowie jakaś fałszywa nuta. Nie wypowiadane wielkie pytanie „dlaczego?" jak miazmaty owiewało Viv, która uświadamiała to sobie, ale również udawała, że jej przyjazd nie jest niczym nadzwyczajnym i że obiad nie jawi się przed nimi niby proces o morderstwo; Claire, biegła w prowadzeniu rozmowy o niczym jak murarz w cementowaniu, ciągnęła pogawędkę. Julie przyłączyła się do

tej towarzyskiej zabawy, a Viv pozornie z uwagą przysłuchiwała się dumając, jak w imię wszystkiego, co w jej naturze rozsądne, odpowiedzieć im na owo „dlaczego?" Czy któraś z nich zrozumie? Matka ze swoim mężem się rozwiodła. Tylko że matka nigdy nie chciała go rzucić. Jak grom z jasnego nieba spadł na Grace fakt, że Frank już jej nie kocha. Nawet teraz, po dziesięciu latach, powtarzała, że to zrujnowało jej życie. Co nie było prawdą. Ale z lubością to powtarzała zasłuchanym przyjaciółkom, zadowolona ze swojej postawy nie-patrz-w-oczy-prawdzie-niemożliwej-do-wyjawienia. Cieszyła się szacunkiem w miasteczku. Lubiła chodzić do kościoła. Była żarliwą katoliczką. Viv nie miała nadziei, że matka ją zrozumie. Zgodnie z bryantowską kolejnością Viv pomyślała następnie o Claire. Od razu na widok tej siostry, wchodzącej do salonu, wiedziała, czego od niej oczekiwać. Z kolei szalona Julie raczej się nie liczyła jako popleczniczka, bo z reguły opowiadała się za sprawami gorszącymi. Przymierze z nią w bitwie nie dawało żadnej pewności. Wobec tego pozostawała tylko Isobel, która zrozumiała, a przynajmniej tak się wydawało Viv. Ale jak potrafi walczyć osoba zaledwie dziewiętnastoletnia? Fałszywa nuta w rozmowie jeszcze nie przebrzmiała, gdy wkroczyła Grace. - Jesteście wszystkie - popatrzyła z miłym uśmiechem -oprócz Isobel. Jeszcze nie przyjechała? - Pewnie znów spadła z roweru - powiedziała Julie i parsknęła po swojemu. Grace zmarszczyła brwi. - Jeżeli jej powiedziałam raz... - Mamo. To był żart. Już całe lata minęły od czasu jak wkroczyła cała we krwi i żwirze, przeraziła cię wtedy na śmierć. Zresztą już wróciła. Mignął błękit i biel i cztery panie Bryant ujrzały przez okno Isobel pedałującą do garażu.

Weszła do domu tylnymi drzwiami, zostawiła zakupy na stole w kuchni i pogalopowała do salonu. Powitała bliźniaczki i wachlując twarz ręką, rzuciła się na kanapę. - Ten koszyk był chol... to znaczy, ciężki. - Nieczęsto proszę, żebyś zrobiła coś dla mnie - powiedziała Grace, przy czym zacisnęła wargi. - Więc kiedy już coś robisz, mogłabyś nie narzekać. Zjemy obiad? Grace nie miała w domu stałej gosposi. Mówiła, że jej na to nie stać. Ale co dzień przychodziła trochę zbyt przyjacielska posługaczka, która przyjmując zgoła bez wrażenia mrożącą grzeczność pani Bryant, była tak ochocza, że Grace w końcu ją zaakceptowała i nawet się jej radziła. Dzisiaj pani Denton podała rybę z kartoflami i białym sosem i na deser szarlotkę. Tak .Grace odżywiała swoje dzieci, odkąd tylko je odstawiła od piersi. Nigdy nie oszczędzała na jedzeniu, to, co pojawiało się na jej stole zawsze było najlepszej jakości. Dla pięciu osób zamówiła całego merlana, który leżał teraz srebrzysty, piegowaty, na długim półmisku z podgiętymi końcami. Ale ta ryba z wody była mdła, a w białym sosie osiadły grudki. Pani Denton za bardzo się śpieszyła. Pietruszki nie posiekała należycie, trafiały się sękate łodyżki. Julie pomyślała, że dla matki ten dzień jest jak katolicki piątek, dzień ryby i samozaparcia - jadłospis wręcz symboliczny. Dopiero gdy zjadły szarlotkę i Grace powiodła wzrokiem po pustych talerzykach, padło pytanie. - No, Viv? -Mamo, miej serce - powiedziała Julie. - Ona nie jest na ławie oskarżonych. Ale równie dobrze mogłaby być.

Rozdział2 Vivien Bryant nigdy w życiu nie postąpiła pochopnie, dopóki nie poznała Carlosa Santandera. Zdrowy rozsądek stanowił jej część składową, podobnie jak ciemnoblond włosy, niezwykle dobry gust i czułe, ale nie czułostkowe serce. Zmysł praktyczny miała po pochodzącym z Północy ojcu, a po matce dziwną wstydliwość wobec wszystkiego, co w jakikolwiek sposób łączyło się z miłością. Była trochę nieśmiała. Z czterech córek właśnie Viv najgorzej przyjęła rozwód matki. Miała wtedy dziewiętnaście lat, a Claire, następna wiekiem - piętnaście. To Viv musiała pocieszać, podtrzymywać na duchu Grace, jak również uporać się sama z niejednym aspektem tej nieszczęsnej sprawy, podczas gdy Grace do woli folgowała sobie w cierpieniu. Viv szybko wówczas dorosła. Na tę najstarszą córkę, z natury macierzyńską, spadł nagle dziwny obowiązek matkowania Grace, która ujrzała w niej osobę zastępującą męża. Potem, na szczęście, wkroczył i przejął to zadanie ksiądz Francis Freeman. Był jedynym duchownym, którego dobrze znały. Przystojny jak amant filmowy, miał jakieś prywatne pieniądze, bogatych przyjaciół, a pod swą pieczą nieokrzesaną parafię w najuboższej części Brighton. Grace przed laty poznała go całkiem przypadkiem. Bawiła u znajomych mających luksusowe mieszkanie z widokiem na morze w Kemp Town, po wschodniej stronie Brighton, a najbliższym kościołem katolickim, do którego mogła stamtąd dojść pieszo, był właśnie kościół Świętego Grzegorza. Zbliżając się z córkami do tej ponurej budowli po-

czuła wątpliwości. Szeptała, że ten kościół jakiś strasznie biedny i na pewno niektórzy parafianie brzydko pachną. Rzeczywistość potwierdziła te obawy. Grace, elegancka, w jedwabiach, wyglądała wprost niestosownie, gdy klęczała w pierwszej ławce wśród córek też odświętnie ubranych. Ksiądz wygłosił dosadne kazanie. Za temat obrał sobie imiona, jakie parafianie chcą nadawać swoim dzieciom. -Nelly! - piętnował. - Czy to jest imię świętej? Mówiłem tej młodej matce, że skoro już musi być Nelly, to trzeba dziecko ochrzcić imieniem Elizabeth po świętej Elżbiecie węgierskiej, a ona się sprzeciwiła. Albo Peggy! Dla małej katoliczki? Margaret, bardzo proszę, Margaret po świętej Małgorzacie Marii. A co do synów, ostatnio mamy zatrzęsienie Wilfredów. Wyjaśniono mi, że to na cześć popularnego królika z codziennej gazety. Wilfred! Dlaczego nie Pip albo Piesio? Wasze dzieci, kiedy dorosną, na pewno nie będą wam dziękować! Po mszy ten ksiądz zamiast zniknąć za drzwiami zakrystii przeszedł przez kościół z trzepotem atłasowego ornatu, stanął w kruchcie i żegnał wychodzących uściskiem ręki i żartami. Ujmując rękę Grace w zamszowej rękawiczce, przypatrzył jej się, zainteresowany: - Panią pierwszy raz widzę w moim kościele. Pani...? - Bryant. - A to są pani córki? W jednakowych słomkowych kapeluszach dziewczynki stały zbitą gromadką przy matce, uśmiechając się inteligentnie. - Czy mogę pani zaproponować filiżankę herbaty? - zapytał ksiądz. - Z przyjemnością też powitałbym towarzystwo tych obiecujących ślicznotek. Taki był początek jedynej przyjaźni Grace z księdzem, a nawet jedynej przyjaźni z mężczyzną. Grace wyszła za mąż mając osiemnaście lat, znała i przyjmowała w domu wyłącznie przyjaciół i kontrahentów męża. Własnego towarzystwa nie stworzyła. A tu nagle zjawił się przystojny mężczyzna zainteresowany nią i jej córkami, zabawny i sam dający się zabawiać, jednak niepodważalnie ksiądz. Człowiek pełen sardonicznej dobroci.