dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony748 346
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań360 084

Gregory Philippa - Wideacre 02 - Dziecko szczescia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Gregory Philippa - Wideacre 02 - Dziecko szczescia.pdf

dareks_ EBooki Literatura Obca Gregory Philippa
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 806 stron)

Philippa Gregory Dziecko Szczęścia PHILIPPA GREGORY. Urodziła się w Kenii w 1954 roku, wraz z rodziną przeprowadziła się do Anglii. Ukończyła historię na Uniwersytecie Sussex i uzyskała stopień doktorski z literatury XVIII-wiecznej na Uniwersytecie w Edynburgu. Zadebiutowała powieścią Dziedzictwo (Wideacre), która dała początek sadze rodu Laceyów i przyniosła jej popularność. Kolejne części trylogii Dziecko szczęścia i Meridon utwierdziły tylko jej pozycję na rynku literackim. Szczególnie zafascynowana historią szesnasto- i osiemnastowiecznej Anglii autorka z pasją kreśli realia i obyczaje epoki, odkrywa zapomniane biografie i niechlubne wydarzenia z królewskich dworów, wydobywając to co ciekawe, a jednocześnie uniwersalne. Postacie historyczne przybierają kształty zwykłych śmiertelników z ich słabościami, namiętnościami i dylematami. Philippa Gregory jest autorką książek dla dzieci oraz kilkunastu powieści historycznych, m.in. Kochanice króla (The Other Boleyn Girl), The Virgin's Lover, Earthly Joys, Respectable Trade. Mieszka z rodziną na małej farmie w północnej Anglii. Nakładem Wydawnictwa „Książnica" ukazały się powieści PHILIPPY GREGORY BŁAZEN KRÓLOWEJ, CZAROWNICA, DZIEDZICTWO,

KOCHANICE KRÓLA. W przygotowaniu: MERIDON. Philippa Gregory Dziecko Szczęścia Przełożyły z angielskiego: Teresa Gaweł, Maryla Szurek Skan i korekta Roman Walisiak Tytuł oryginału The Favoured Child Opracowanie graficzne Mariusz Banachowicz Zdjęcie na okładce: peter zeler, Roberta Osborne Copyright © 1989 by Philippa Gregory Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej zgody wydawcy żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych. Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informacji. For the Polish edition © Publicat S.A., MMYII1 ISBN 978-83-245-7670-8 www.NajlepszyPrezent.pl TWOJA KSIĘGARNIA INTERNETOWA Zapoznaj się z naszą ofertą w Internecie i zamów, tak jak lubisz: sklep@NajlepszyPrezent.pl

+48 61 652 92 60 +48 61 652 92 00 Publicat S.A., ul. Chlebowa 24, 61-003 Poznań książki szybko i przez całą dobę łatwa obsługa pełna oferta promocje Wydawnictwo „Książnica" 40-160 Katowice Al. W. Korfantego 51/8 oddział Publicat S.A. w Poznaniu tel. (032) 203-99-05 faks (032) 203-99-06 e-mail: ksiaznica@publicat.pl sklep internetowy: www.ksiaznica.com.pl Katowice 2008 Opis z okładki. "Dziecko Szczęścia". Kontynuacja sagi rodu Laceyów. Majątek Wideacre popadł w ruinę, okoliczni wieśniacy zaś żyją w ubóstwie. Dla występnej Beatrice, której losy opisuje Dziedzictwo, miłość do ziemi okazała się siłą i zgubą. Oto wkracza w życie następne pokolenie. Dzięki niezwykłym talentom Julii Lacey, współdziedziczki majątku, posiadłość zaczyna odzyskiwać dawny blask. Jaką rolę los wyznaczy jej kuzynowi Richardowi? „Opowieść o gorącej miłości i nieokiełznanej namiętności. Nie spoczniesz,

póki nie poznasz jej zakończenia." Maeve Binchy. * * * SEN. Najpierw był sen. Pierwsze wspomnienie z dzieciństwa to nie Richard ani wzgórza dookoła Wideacre, te wspaniałe zielone fale, które okalały mój dom i strzegły go - to sen. Śniłam go zawsze, odkąd tylko pamiętam. Nie jest to sen dziecka. To nie mój sen. Należy do kogoś innego, a ja nie wiem do kogo. Śni mi się, że cierpię - cierpię i przeszywa mnie ból, jakiego nie chciałabym nigdy doznać na jawie. Stopy bolą mnie od długiego marszu po zimnej kamienistej ziemi; są mokre od gliny i krwi, która płynie z setek zadrapań odłamkami kredy i krzemienia. Jest północ. Potykam się w ciemnościach, wędrując przez pobliski las ku rzece - rzece Fenny. Słyszę, jak huczą jej głębokie wody, a dźwięk ten jest głośniejszy niż wycie wiatru, który targa gałęziami drzew. Jest tak ciemno, że nie widzę drogi przed sobą. Błądzę w mroku rozświetlanym czasem przez błyskawice. Byłoby mi łatwiej, gdybym nie dźwigała swego brzemienia. Przytulam do serca ukryte pod peleryną zawiniątko z nowo narodzonym dzieckiem. Wiem, że odpowiadam za tę dziewczynkę. Jest moja. Należy do mnie, a ja muszę ją zabić. Muszę ją zanieść do rzeki i przytrzymać jej drobne ciałko pod wzburzoną wodą. Potem ją wypuszczę, a prąd uniesie ze sobą

maleństwo owinięte w biały szal. Huk wody nasila się, w miarę jak brnę błotnistą ścieżką. Na widok rzeki wstrzymuję z przerażenia oddech. Jest szersza niż zwykle, wystąpiła z brzegów i wali w pnie drzew. Przewrócone drzewa, które były naszym mostem, odpłynęły i skryły się pod spienioną wodą. Płaczę, a burza zagłusza moje łkanie. 5 Dziecko trzeba utopić. Ja muszę je utopić. To mój obowiązek, bo jestem z rodu Laceyów. To za wiele dla mnie: te łzy i niemożność, ból w sercu i obolałe stopy. Zaczynam się szamotać, chcę się obudzić. Nie mam pojęcia, jak włożyć to spokojnie śpiące, ciepłe niemowlę do zimnej rozszalałej wody, a jednak muszę to zrobić. Szlochając, brnę naprzód ku rzece, która wrze jak kocioł piekielny. Jednocześnie jakaś część mnie wie, że to sen - ten, który śni mi się od zawsze. Walczę z nim, chcę się od niego uwolnić, ale on trzyma mnie mocno. Żyje własnym życiem w moim umyśle. Mam wrażenie, że rozpadłam się na dwie osoby. Jedna z nich to mała dziewczynka, która chce się wyrwać z nocnego koszmaru, rzuca się na łóżku i woła mamę. Druga to kobieta chowająca pod peleryną dziecko, które chce utopić w wodach rzeki pędzącej ze zboczy wzgórz gdzieś w dal. ROZDZIAŁ Pierwszy. Jestem stara. W głębi serca jestem już starą kobietą, zmęczoną i czekającą na śmierć. Dawniej, kiedy byłam dzieckiem, mieszkałam w Wideacre. Wiedziałam wszystko, a jednak o niczym nie miałam pojęcia. Niewyraźnie, jakby przez mgłę, widziałam dawne dzieje ziemi, po której

stąpam, przyszłość zaś wydawała mi się podobna do jasnego blasku księżyca, który przedostaje się przez burzowe chmury. Ciągłe wizje tego, co było i co będzie, formowały mnie, tak jak krople wody tworzą wapienny stalaktyt, który nic o tym nie wiedząc, rośnie i przybiera dziwny kształt. Wiem już, że byłam niemądra. Przez wszystkie lata, gdy uczyłam się, jak być kobietą, byłam po prostu głupia. Teraz już taka nie jestem. Jak żmija, która latem zrzuca z siebie martwy naskórek, tak i ja wydostałam się spod pancerza kłamstw i półprawd, spadły mi z oczu fałszywe zasłony i oślepił mnie blask prawdy. Odważyłam się stanąć z nią twarzą w twarz, a potem zostałam sama. Tylko ja i moja ziemia. Ta ziemia nie jest zwyczajna. Jest ona naszym usprawiedliwieniem i świadectwem. Wznoszące się na kredowym podłożu w południowej Anglii Wideacre to piękna posiadłość, niegdyś tak żyzna i wspaniała jak rajski ogród. W jej południowej części wysokie wzgórza porośnięte zieloną, krótko przystrzyżoną trawą i kwiatami, nad którymi latem wirują błękitne motyle, otaczają dolinę rzeki Fenny jak na wpół zwinięta dłoń. W obrębie tych wzniesień skrywał się mój mały świat i one właśnie stanowiły jego horyzont. Centralnym punktem tego świata był dwór - Wideacre Hall, pociemniałe od dymu ruiny, ku którym przez zdziczały i opustoszały ogród różany biegła błotnista aleja. 7 W dawnych czasach powozy wjeżdżały przez frontową bramę, mijały urodzajne pola, przejeżdżały obok kwadratowego, zbudowanego z piaskowca dworku zwanego Dower House. Później zatrzymywały się przed ogromną żelazną kratą, którą dozorca otwierał w zamian za rzuconą

monetę lub łaskawe skinienie głowy. Z lewej strony widać wioskę Acre - rzędy chat rzemieślników, biały budynek probostwa i kościół z ładnie zaokrągloną wieżą, na prawo natomiast drogę, która styka się z traktem londyńskim w miejscu, gdzie zatrzymują się dyliżansy podążające na północ, do Midhurst. Urodziłam się jako Julia Lacey, jedyna córka i spadkobierczyni dziedzica Wideacre - Harry'ego - i jego żony Celii z Havering Hall. Wychowywałam się razem z Richardem, synem Beatrice, która była siostrą mego ojca. Mój tata i Beatrice chcieli, byśmy obydwoje odziedziczyli majątek i w tym celu zmienili obowiązujące przedtem prawo majoratu. Richard i ja zawsze wiedzieliśmy, że pewnego dnia razem poprowadzimy Wideacre. Tak wyglądają fakty, ale oprócz nich jest jeszcze prawda. Beatrice zawzięcie pragnęła przejąć własność swego brata; kłamała, intrygowała, zrujnowała posiadłość i popełniła morderstwo. Tak, tak... Laceyowie zawsze byli zabójcami. Beatrice nie cofnęła się przed niczym, aby tylko zająć miejsce dziedzica. Ogradzała pola, likwidowała ścieżki, podnosiła czynsze, wszędzie siała pszenicę, po to by zdobyć pieniądze na osiągnięcie celu. Swego męża doprowadziła prawie do choroby umysłowej i skradła jego majątek, a brata omotała wszystkimi sposobami, do jakich tylko może się uciec kobieta. Myślała, że uniknie swego przeznaczenia, ale pewnego dnia dopadli ją wieśniacy z pochodniami w dłoniach i przywódcą na czarnym koniu. Ci, którzy kiedyś ją uwielbiali, zabili ją. Zabili Beatrice. Spalili dom. Zrujnowali rodzinę Laceyów, a sami na zawsze znaleźli się poza prawem. Mój tata, dziedzic Wideacre, zmarł na serce. Mąż Beatrice - doktor John

MacAndrew - przyrzekł, że spłaci wszystkie jej długi, i wyjechał do Indii. Zostaliśmy w trójkę: mama, mój kuzyn Richard i ja, w małym kwadratowym domku niedaleko Wideacre Hall. Drzewa, które rosły w parku, pochylały się nad dachem i przyciskały swe gałęzie do okien domu, gdzie oprócz nas mieszkało dwoje służących i wiele duchów. Znałam imiona ich wszystkich. Widywałam je, 8 choć nie na tyle wyraźnie, by objąć ich istnienie mym dziecięcym umysłem. Czasem nocą we śnie słyszałam jakiś głos, słowo, echo. Kiedyś dobiegł mnie czyjś radosny wybuch śmiechu. Pewnego razu miałam sen tak przykry, że z przerażenia obudziłam się. Okna mej sypialni rozświetlały płomienie sięgające dachu. Był to ten pożar, który ogarnął Wideacre Hall i zabił mego tatę, ten sam, po którym my troje - ocaleni rozbitkowie - zamieszkaliśmy w naszym obecnym domu razem z całą rodziną duchów. Na jawie była ze mną mama. Miała bladą, podobną do białej róży twarz w kształcie serca, a jej brązowe oczy przypominały aksamit bratków. Włosy - jasne, gdy była młoda - posiwiały, a matowe smugi siwizny sprawiały wrażenie długich palców położonych na jej gładkiej złotej głowie przez smutek i zmartwienie. Owdowiała, gdy miałam dwa lata, więc nie pamiętam jej w sukniach innych niż czarne, fioletowe czy szare. Nie mogłam też pamiętać dworu z czasów, gdy nie był ruiną. Kiedy byliśmy małymi dziećmi, mama często przeklinała posępne barwy i przysięgała, że poślubi jakiegoś wielkiego kupca tylko dla jego magazynów z błyszczącym różowym jedwabiem. Jednakże w miarę jak my dorastaliśmy, żaden kupiec nie przybywał, gęsi nie znosiły złotych jajek, a drzewa nie

rodziły diamentów. Przestała więc wyśmiewać stare ciemne suknie, wyświecone i poprzecierane w szwach. Był również Richard. Mój kuzyn Richard, najdroższy przyjaciel, mały tyran, najlepszy sprzymierzeniec i najgorszy wróg, współ-spiskowiec i zdrajca, towarzysz zabaw, rywal i narzeczony. Kochałam go zawsze, odkąd tylko pamiętam. Zawsze też kochałam Wideacre. Richard był częścią mnie samej i mojego dzieciństwa w takim samym stopniu jak wzgórza, wspólna ziemia* i wysokie drzewa w lesie. * Wspólna ziemia „commons" - łąki lub pastwiska, zwykle niedaleko wioski lub na jej terenie, z których mogli korzystać wszyscy jej mieszkańcy (przyp. tłum.). Nie wybrałam miłości ani do niego, ani do ziemi. Kochałam to miejsce i kochałam tego chłopca dlatego, że zawsze byli w moim sercu. Wydawało mi się, że nie mogłabym żyć bez Richarda, mieszkać gdzie indziej niż w Wideacre i nosić nazwiska innego niż Lacey. Miałam szczęście w miłości. Mój kuzyn Richard był najmilszym chłopcem, drogim mi jak brat. Był jednym z tych niezwykłych dzieci, 9 które z łatwością pozyskują sobie miłość. Gdy przechodził ulicami Chichester, ludzie spoglądali na niego z przyjemnością, bo podobał im się jego szybki marsz, grzywa czarnych loków, olśniewające jasnobłękitne oczy i promienny uśmiech. Kochał go każdy, kto tylko usłyszał jego śpiew. Richard miał bowiem niewinny chłopięcy głos, wznoszący się wyżej, niż można to sobie wyobrazić, i tak czysty, że słuchając go drżałam, jakby to nie śpiew napełniał powietrze, ale wiatr przychodzący wprost z nieba. Uwielbiałam go słuchać, więc sama poprosiłam o lekcje fortepianu i z

radością znosiłam przykrość, jaką było ciągłe uczenie się nowych kawałków tylko po to, by móc mu akompaniować. Bardzo lubił duety, ale ani groźbą, ani pochlebstwem nie był w stanie sprawić, bym grała czysto. - Słuchaj, Julio! Słuchaj! - krzyczał na mnie i wyśpiewywał dźwięki tak czyste jak woda źródlana, a ja nie umiałam ich powtórzyć. Starałam się jednak bardzo, a czasami wieczorem przyłączała się do nas mama i nuciła drugim głosem, podczas gdy głos Richarda wznosił się, wypełniał maleńki salon i wypływał przez na wpół otwarte okna, by w okrytym zmierzchem lesie dzwonić jak śpiew ptaków. Właśnie w takich momentach, gdy Richard śpiewał, a w domu panowała cisza, czułam obecność duchów. Otaczały nas zawsze, namacalne jak snująca się wokół drzew wieczorna mgła znad Fenny. Choć stale były w pobliżu, wyczuwałam je tylko w bardzo szczególnych chwilach. Wiedziałam jednak, że zawsze jest przy nas tych dwoje - mama Richarda, Beatrice, i mój ojciec, dziedzic - wspólnicy w rozkwicie i schyłku Laceyów, którzy przez kilka lat tworzyli, a potem zrujnowali Wideacre. Wiedziałam, że gdy Richard śpiewał przy moim akompaniamencie, a mama porzucała swoje szycie, by przysłuchiwać się słodkim wysokim tonom, oni czekali. Podobnie jak my czekali na coś, co miało się wydarzyć. Na coś, co znów miało się zdarzyć w Wideacre. Choć o rok młodszy, Richard był zawsze wyższy ode mnie. Mimo że byłam córką dziedzica i nosiłam nazwisko Lacey, on był chłopcem i naturalnie paniczem. Wychowywano nas jak małych wieśniaków, ale nie wolno nam było chodzić do wsi. Wzrastaliśmy w godnym pożałowania świecie zubożałej arystokracji, ukrytym wśród zarośli parku Wideacre,

gdzie żyliśmy jak para zaczarowanych dzieci z bajki czekających, aż wyzwoli je jakaś nadprzyrodzona moc. 10 Przywódcą był Richard. To on ustalał reguły naszych zabaw, które ja często łamałam. Złościł się wówczas na mnie. Samego siebie obwoływał prokuratorem, sędzią i katem jednocześnie, a ja z pobladłą twarzą i oczami pełnymi łez biegłam do mamy i skarżyłam, że Richard jest niedobry. W rezultacie obydwoje ponosiliśmy zasłużoną karę. Starcia z mamą zdarzały się zresztą często, bo stanowiliśmy dobraną parę małych grzeszników. Richard broił i nigdy nie przyznawał się do winy, a ja zawsze szczerze opowiadałam o naszych wybrykach. Pewnego razu oberwałam burę od mamy, która zobaczywszy plamy na moim fartuszku, zarzuciła mi kradzież konfitur ze spiżarni. Richard wyparłby się tego bezczelnie, ja natomiast nie tylko przyznałam się do zabrania konfitur, ale i do tego, że kilka dni wcześniej skradłam słoik dżemu, czego zresztą nikt nie zauważył. Gdy wychodziliśmy z salonu z oczami wbitymi w podłogę i nieprzyjemnym poczuciem winy, Richard milczał. Nie odezwał się słowem przez cały dzień. Dopiero po południu, gdy bawiliśmy się nad rzeką, brodząc w wodzie, nagle znieruchomiał i zaczął mnie szeptem przywoływać. Oznajmił, że widzi gniazdo zimorodka. Podniosłam spódniczkę i dobrnęłam do niego, ale nic nie zobaczyłam. - Tam! - wskazał na brzeg. - Tam! Nadal nic nie widziałam. Wtedy złapał mnie mocno za ręce, a jego uśmiech zastąpił grymas złości. Przyciągnął mnie i objął tak mocno, że nie byłam w stanie uciec, po czym syknął:

- W tej rzece są węże wodne. Wynurzą się ze swoich jam i przyjdą po ciebie. Nie musiał już mówić dalej. Fale rzeki natychmiast zamieniły się w wygięte łby brązowych węży wodnych. Wodorost muskający moją stopę stał się wilgotnym ciałem owiniętym dookoła bosych nóg. Kawałek drewna unoszący się na wodzie był już jadowitym ciemnookim stworem, który płynął w moją stronę. Mały tyran puścił moje poczerwieniałe nadgarstki dopiero wtedy, gdy zapłakana i ochrypnięta od krzyku przestałam mu się wyrywać. Wdrapałam się na brzeg i uciekłam stamtąd jak szalona. Potem mi wybaczył, tak jakby łzy ugasiły płonącą w nim wściekłość. Wytarł mi oczy wyciągniętą z mej kieszeni chusteczką i objąwszy ramieniem, kołysał mnie czule, przemawiając pieszczotliwie. Wreszcie - a temu trudno było się oprzeć - zaśpiewał 11 pogodne piosenki o pastuszkach, uprawie roli i dojrzewającym zbożu. Zapomniałam o płaczu i przestrachu, nawet o tym, że się nade mną znęcał. Oparłam głowę na jego ramieniu i pozwoliłam, by ubłoconą dłonią gładził mnie po włosach. Usiadłam mu na kolanach i słuchałam wszystkich piosenek, które sobie przypomniał. Gdy dotarliśmy do domu w złotej poświacie letniego zmierzchu, mama nie była zachwycona widokiem mojej wilgotnej i brudnej od błota sukienki, fartuszka i włosów. Dzielnie zniosłam wszystkie wymówki, a późno wieczorem zostało mi to wynagrodzone. Korzystając z tego, że mama siedziała na dole i usiłowała szyć przy skąpym blasku dwóch świec, Richard przyszedł do mojej sypialni. Przyniósł pełne garście słodyczy,

które ukradł lub wyżebrał od pani Gough, naszej kucharki. Usiadł obok mnie na łóżku i podawał mi najlepsze kąski ze swego łupu. - Kocham cię, gdy jesteś taka dobra, Julio - powiedział, przytrzymując wiśnię przy mych ustach w taki sposób, że aby ją złapać, musiałam podnosić głowę jak wdzięczący się piesek salonowy. - Nie - odparłam smutno i wyplułam pestkę na jego małą ciepłą dłoń. - Kochasz mnie, gdy jestem zła. Okłamywanie mamy jest złem, ale gdybym jej powiedziała o wodnych wężach, sprawiłaby ci lanie. Roześmiał się swobodnie, a ja odniosłam wrażenie, że nie jest młodszy ode mnie, tylko dużo starszy. - Ciii - powiedziałam nagle. Usłyszałam skrzypienie podłogi i dźwięk odsuwanego krzesła. W naszym salonie nie było dywanu. Richard zgarnął resztki uczty i podobny do ducha w szarej koszuli wymknął się z pokoju. Mama szła bardzo powoli, jakby była niezmiernie zmęczona, więc zdążył skryć się w swej sypialni na poddaszu. Smuga światła świeczki wpadająca do mego pokoju powiększyła się - mama otworzyła drzwi i weszła. Zacisnęłam mocno powieki, ale nie zdołałam jej oszukać. - Julio - rzekła z czułością - jeśli nie zaśniesz odpowiednio wcześnie, będziesz jutro bardzo zmęczona. Usiadłam na łóżku i wyciągnęłam ręce, by ją uściskać na dobranoc. Pachniała delikatnie liliami i czystym płótnem. W jej włosach pełno było srebrnych nitek, a wokół brązowych oczu widać było zmarszczki. Ze znużonej twarzy odgadłam, że znowu 12 zamartwiała się o pieniądze. Uśmiechnęła się jednak do mnie z wyrazem

takiej miłości, że natychmiast stała się piękna. Choć nosiła zniszczoną ciemną sukienkę z pocerowanym kołnierzem, jej sposób poruszania i zapach mówiły, że urodziła się arystokratką. Sapnęłam z zadowolenia i objęłam ją mocno. - Napisałaś do wujka Johna? - zapytałam, gdy otulała mnie szczelnie kołdrą. - Tak. - Powiedziałaś mu, że Richard chciałby mieć lekcje śpiewu? - Tak. - Uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały poważne. - Myślisz, że przyśle pieniądze? - naciskałam, zatroskana o Richarda. - Bardzo wątpię - odparła trzeźwo. - Mamy ważniejsze rzeczy do opłacenia. Wierzycieli Laceyów, szkołę Richarda. Wiesz, że nasze oszczędności są niewielkie. Wiedziałam. Lojalni i kochający pani Gough i Stride pracowali za nędzne wynagrodzenie płacone im często z opóźnieniem. Na naszym stole pojawiały się ryby złowione w Fenny i dziczyzna z majątku Havering. Warzywa uprawiano w przydomowym ogrodzie, a owoce przysyłała babcia. Wino stanowiło rzadki luksus. Sukienki donaszałam po dalekich kuzynkach, a kołnierzyki koszul Richarda odwracano tyle razy, że w końcu nie było już ani kołnierzyka, ani koszuli. Mama przyjmowała ubrania i żywność od swej matki - mojej babci Havering, lecz nigdy nie prosiła jej o pieniądze. Na to była zbyt dumna. Poza tym sąsiadujący z nami majątek Havering też był mocno zaniedbany. - Śpij już, Julio. - Mama podniosła świecę i ruszyła do drzwi. - Dobranoc - powiedziałam i posłusznie zamknęłam oczy. Leżałam na wpół śpiąca, słuchając, jak cały dom układa się do snu. Słyszałam kroki

mamy w jej pokoju, potem skrzypienie łóżka, do którego szybko wskoczyła, bo podłoga ziębiła bose stopy. Na dole hałasował Stride, który zaryglował tylne drzwi i sprawdził frontowe -jakby można było tu coś ukraść - potem zaś ciężko stąpał po schodach wiodących do jego sypialni. Dobiegały mnie również dźwięki z zewnątrz: uderzenia długich pnączy o szyby, pohukiwanie sowy przelatującej nad ciemnym polem, urywane szczekanie lisa gdzieś daleko w lesie. Wyobrażałam sobie, że tak jak sowa fruwam ponad uśpionymi polami, 13 widząc w dole stłoczone chaty wioski Acre - nieoświetlonej jak piracki statek na morzu. Widziałam pola za wsią, ścieżki, które jasno połyskiwały w ciemnościach, i stada wędrujących cicho jeleni. Gdybym była sową, poleciałabym do zachodniej ściany dworu Wideacre, jedynej, która ocalała. Dotarłabym aż do jej szczytu, miejsca, z którego niegdyś dumnie sterczały belki dachu, teraz przypalonego i sczerniałego od ognia. Usiadłabym tam i patrzyła okrągłymi, szeroko otwartymi oczyma na zdewastowane pola, zdziczałe lasy, na zniszczoną i zmarnowaną okolicę. Już wówczas wiedziałam, iż na ziemi istnieje pewna szczególna równowaga. Właściciele biorą tyle, pracownicy biorą tyle, jedni i drudzy utrzymują biednych. Ziemia też ma swoje prawa - nawet pola muszą odpoczywać. Moja ciocia Beatrice była niegdyś najlepszym farmerem w okolicy, lecz z jakiegoś powodu - nikt nie umiał mi wyjaśnić dlaczego - poniosła klęskę. W tę noc pożogi, kiedy zginęła i kiedy umarł mój tata - Laceyowie byli już zrujnowani. Potem sprawy przybrały zły obrót wszędzie: i w naszej rodzinie, i we wsi, gdzie ludzie byli brudni jak Cyganie i tak jak oni ubodzy. Z wielkiej

rodziny Laceyów zostałyśmy jedynie my z mamą; chodziłyśmy w pocerowanych sukniach i nie miałyśmy powozu. Dla mamy znacznie gorsze było to, że utraciłyśmy władzę. Nie tę, którą mają właściciele ziemi; nie sądzę, by kiedykolwiek pragnęła móc rozkazywać ludziom jak służącym. Chodziło o to, że nie mogła teraz, gdy działo się tam bardzo źle, ingerować w sprawy wsi. Wszelka możliwość pomocy Acre znalazła się nagle w rękach tych, którzy ustanawiali przepisy o dobroczynności. Nawet pastor Pearce nie był w stanie nic zrobić. Kiedyś, gdy miałam dziesięć lat, przyjechał do nas na spienionym gniadoszu, powiedział, że musi natychmiast widzieć się z mamą, i tuż za Stride'em wpadł do salonu. Richard brzdąkał na fortepianie, ja siedziałam przy oknie, transponując dla niego partyturę, i wdychałam świeże powietrze, mama zaś cerowała. - Proszę wybaczyć mi to wtargnięcie - mówił urywanym głosem pastor - okropne rzeczy dzieją się w Acre... Zabierają dzieci... - Co? - zawołała mama. Rzuciła przerażone spojrzenie w stronę okna, a ja zadrżałam ze strachu, że zostanę „zabrana" - cokolwiek to miało oznaczać. 14 Pastor ściągnął rękawice jeździeckie i zaraz niepotrzebnie włożył je znowu. - To nadzorca parafii z Chichester. - Nadal jeszcze głos rwał mu się po pospiesznej jeździe. - Dostał rozkaz od fabrykantów z północy. Chcą krzepkich dzieci z ubogich rodzin do nauki rzemiosła. Mama skinęła głową. Pastor zdjął jedną rękawiczkę. - To niewolnictwo! - krzyknął. - Pani Lacey! Oni biorą je, nie pytając

nikogo o zgodę. Mogą wziąć każde dziecko, którego rodziców nie stać na jego utrzymanie. To znaczy, że mogą zabrać wszystkie dzieci z Acre, bo nikt nie ma tu stałej pracy. Jeżdżą po wsi wielkim wozem i wybierają najzdrowsze i największe dzieci. Zanim tu przyjechałem, mieli już troje. Popatrzyłam na mamę. Podniosła się i stanęła przy pustym kominku. Pobladła, a jej twarz w ostrym letnim świetle przybrała ziemisty kolor. - Dlaczego przyjechał pan do mnie? - spytała cicho. Pastor ściągnął drugą rękawiczkę i uderzył nią w dłoń. - Myślałem, że pani będzie wiedziała, co robić. Sądziłem, że pani ich powstrzyma. Powoli i sztywno wskazała na ogołocony salon, wyszczerbiony stół, stare pianino i leżący przed kominkiem nasz jedyny dywanik. - Jestem kobietą. Nie mam ani pieniędzy, ani wpływów. - Jest pani wdową po dziedzicu! - zawołał. Mama skrzywiła się. - A pan jest proboszczem - rzekła gorzko. - I co z tego? Żadne z nas nie jest w stanie zapobiec temu, co się tam dzieje. - A pani ojczym? Lord Havering? Znowu usiadła na krześle. - On mówi, że to wioska bezprawia. Nie kiwnąłby palcem, nawet gdyby mieli stąd wywieźć wszystkich. Poza tym on wierzy w te nowe fabryki. Zainwestował w nie. Pastor Pearce opadł na krzesło, nie czekając na słowa zachęty, i zwinął rękawiczki w ciasną kulę. - To nic nie zrobimy? - spytał bezradnie. Mama zbliżyła swą robótkę do światła i znów zajęła się cerowaniem. - Nie mogę nic zrobić, by to powstrzymać. Czy to jest zgodne z prawem? 15

- Z prawem, tak! - odparł. - Ale czy jest moralne? - W takim razie nic nie mogę zrobić - powtórzyła. - Może chociaż zdobędzie pan adresy miejsc, w które dzieci są wysyłane, by rodzice mogli je odzyskać, gdy nadejdą lepsze czasy. - Gdy nadejdą lepsze czasy? - Pastor zerwał się na nogi. Mama popatrzyła na niego. Miała nieruchomą twarz i oczy pełne łez. - Gdy nadejdą lepsze czasy - rzekła. Ujął jej dłoń i schylił się w głębokim ukłonie, jakby mama była wielką damą, a on dworzaninem. - No, to wracam. Atmosfera we wsi jest już chyba bardzo ciężka, ale zrobię, co się da. - Tylko czy oni pana posłuchają? - zapytała. Włożył rękawiczki i po raz pierwszy tego dnia ujrzeliśmy jego uroczy bezradny uśmiech. - Wątpię w to. Ale będę się starał. Miał rację uważając, że niewiele jest w stanie zrobić. Rodzice byli szybsi - ukryli dzieci, gdy tylko wóz zajechał do wsi. Ostatecznie tylko sześcioro zabrano i wywieziono do fabryk gdzieś na północy. Nadzorca powiedział, że będą się uczyć rzemiosła, a swoje zarobki mogą przysyłać do domów. Otrzymają wykształcenie i wychowanie religijne. Za parę lat prawdopodobnie wrócą do domów i będą chlubą swych rodziców i pracodawców. Wieśniacy wysłuchali tych słów i rozeszli się w milczeniu. Przez cały miesiąc babcia zabierała nas powozem do katedry w Chichester, bo mama nie chciała chodzić do kościoła w Acre. Potem pastor Pearce napisał jej, że nie ma już powodu do obaw i że spokojnie możemy przyjeżdżać - wszystko jest tak jak przedtem.

Tylko ja zauważyłam, że nie wszystko. Nie przychodziły już dzieci, które kiedyś chętnie podglądały nas przez bramę. Dziewczynki, które kiedyś kłaniały się mamie, gdy szłyśmy wzdłuż nawy kościoła, nie uśmiechały się już do mnie zuchwale. We wsi zapadła taka cisza, jakby wszystkie dzieci ukradła jakaś zła baba-jaga. Młodzież w Acre nauczyła się chować na widok każdego obcego wozu pojawiającego się na drodze. Odjechało tylko sześcioro dzieci, ale nie było już tak jak przedtem. Całe lato było upalne. Upalne i spokojne. Mama cierpiała z powodu bólów głowy i przemęczenia, więc pozwoliła, byśmy 16 sami wędrowali po polach, choć nie dalej niż sięgają granice posiadłości. Pewnego razu spytałam ją - nie po raz pierwszy zresztą - gdzie się podziały nasze pieniądze i dlaczego spłonął dwór. Chciałam też wiedzieć, dlaczego ona, taka potężna w moim małym świecie, nie może nic zrobić w Acre i Chichester. Twarz jej przybrała ten nieruchomy wyraz, którego oboje z Richardem zawsze się obawialiśmy, po czym cicho powiedziała: - Nie teraz, kochanie. Wyjaśnię ci wszystko, gdy będziesz dość duża, by to zrozumieć. Ale nie teraz. Te słowa zaspokajały mą dziecięcą ciekawość, wystarczały też Richardowi. Przez całe życie widywaliśmy ruiny dworu i leżącą odłogiem ziemię, trudno więc nam było wyobrazić sobie czasy rozkwitu posiadłości, podobnie jak nie mogliśmy sobie wyobrazić czasów, gdy nas tu nie było. Zostawieni sami sobie przez całe lato spacerowaliśmy, leniuchowaliśmy, marzyliśmy, bawiliśmy się i rozmawialiśmy. - Chciałbym być Laceyem - rzekł do mnie Richard, gdy leżeliśmy wśród

paproci, gapiąc się na błękitne niebo i kłębiące się białe chmurki. - Dlaczego? - zapytałam leniwie. Trzymałam między palcami źdźbło trawy i dmuchałam w nie, wydając okropne dźwięki. - Aby być Laceyem z Wideacre. Chciałbym, by wszyscy wiedzieli, że jestem posiadaczem, i to od tylu lat, że nikt nie może tego zakwestionować. Wyrzuciłam trawkę, zrobiłam fikołka i wylądowałam głową na jego chudej piersi. - Gdy się pobierzemy, będziesz mógł przyjąć moje nazwisko. Staniesz się Laceyem, skoro tak bardzo tego pragniesz. - Tak - rzekł z zadowoleniem. - Odbudujemy dwór, a ja zostanę dziedzicem, tak jak chciała moja mama. Przytaknęłam. - Wstąpimy tam, gdy będziemy wracać do domu. Pomogłam mu wstać i ruszyliśmy gęsiego po wąskiej piaszczystej ścieżce prowadzącej z pastwiska aż na skraj Wideacre. Ogrodzenie parku było tak dziurawe, że swobodnie przechodziły tędy króliki, jelenie, lisy i my dwoje. Wyglądało na to, że ziemia i zwierzyna nie stanowią tu niczyjej własności. Kłusownicy z Acre mogli wchodzić wszędzie, gdzie chcieli, bo gajowy Bellings był równie zepsuty jak oni. Wszyscy jednak omijali z daleka 17 zrujnowany dwór. Tym miejscem ciągle jeszcze władali wyłącznie Laceyowie. Chodziliśmy tam razem, a okaleczone ściany odbijały echem tylko nasze głosy i wołania duchów. - Pobawmy się w Saracenów - zawołał nagle Richard. Wyłamaliśmy więc kije leszczynowe i jak miecze trzymaliśmy je przed sobą. Gdy przed nami

ukazał się dwór, Richard dał znak ręką i dobrze wyćwiczonym ruchem padliśmy na ziemię. Przepełzliśmy jak węże przez zarośnięty ogród w pobliże kuchni, gdzie tawuły i driakwie tworzyły wysoką dżunglę i gdzie rosło mnóstwo jeżyn. Richard rozkazał przygotować się do ataku, po czym pędem minęliśmy stajnię i z triumfalnym wrzaskiem wpadliśmy na podwórze. Między kostkami bruku rosła gęsta trawa, pompa z uniesioną w górę rączką była zardzewiała, a w korytku obok stała woda. - Teraz państwo Laceyowie. - Richard zaproponował nową zabawę i z dwornym ukłonem podał mi ramię. Odwzajemniłam mu się, rozkładając szeroko zabłoconą muślinową sukienkę, i z głupawym uśmiechem przyjęłam podaną dłoń. Z wysoko uniesionymi głowami kroczyliśmy dookoła domu, odgrywając ludzi, którymi powinniśmy być. - Diabelnie udana była pogoń za tym lisem - odezwał się Richard. - Diabelnie - powtórzyłam równie śmiało jak on. Potem przerwaliśmy zabawę i stanęliśmy przed budynkiem, by na niego popatrzeć. Dom gapił się na nas bezmyślnie; jego miodowej barwy ściany były popękane i sczerniałe od ognia, a ze szczytu - jak pióro z kapelusza - wyrastał krzew budlei. Spłonęły drewniane podłogi i runęły belki, zawaliła się zachodnia ściana przy ogrodzie różanym. Fasada jeszcze stała, ale ludzie cichcem wykradali z niej coraz więcej kamieni. Dwór wyglądał jak olbrzym, który stoi bezradnie wśród dzikich pokrzyw i wierzbówek, wytrzeszczając niewidzące oczy. Tak wyglądało nasze dziedzictwo. Ruina, cały rejestr długów i pola, których nie mogliśmy ani wydzierżawić, ani uprawiać. Ciągle należały do nas lasy Wideacre, ale wujek John nie sprzedawał drewna. Mieliśmy też

kilka farm, których dzierżawcy zwlekali z czynszami, a mama nie potrafiła ich zmusić do płacenia. Jedyną rzeczą, którą naprawdę posiadaliśmy i której byliśmy pewni, była ta kupa osmolonych gruzów i ziemia pod stopami w zachwaszczonym ogrodzie. 18 A to wystarczało, bym cieszyła się ogromnie. Wydaje mi się, że kochałam to miejsce od najwcześniejszego dzieciństwa. Nieważne, co mogłoby się jeszcze wydarzyć, skoro wiedziałam, że następnego ranka obudzę się, zobaczę wysokie wzgórza i poczuję zapach rosnących na ugorach paproci i wrzosów. Gdy czułam, jak twarz owiewa mi rozkoszny, nasycony solą wiatr, nie obawiałam się już niczego. Kiedy przykładałam dłoń do szarej kory jednego z olbrzymich buków lub przytulałam policzek do świeżej trawy, czułam, jak wielkie tajemnicze serce ziemi bije w tym samym rytmie co moje. Spojrzałam na słońce, które pochylało się nad polami, i uświadomiłam sobie, że znowu spóźnimy się na obiad. Pomknęliśmy więc przed siebie w równym tempie, którego nauczyliśmy się w dzieciństwie. Choć Richard był wychudzony niby nędzarz, a ja, według pani Gough, podobna do kija od miotły, potrafiliśmy biegać równie dobrze jak psy gończe. Dotarliśmy do domu, ani razu się nie zatrzymując dla zaczerpnięcia oddechu. Ostrożnie zajrzeliśmy przez okna do salonu, potem okrążyliśmy dom i tylnym wejściem wśliznęliśmy się do rozprażonej kuchni. Zastaliśmy tam niezadowoloną i zagniewaną kucharkę. - Znowu się spóźniliście - gderała, podparłszy się pod boki rękami ubielonymi mąką. - Pan Stride za chwilę będzie prosił do stołu, a wy wyglądacie jak para żebraków.

Próbowałam milczkiem, jak kot, przemknąć obok niej do pokoju, żeby ogarnąć się przed obiadem. Richard zawsze mógł liczyć na swój wdzięk. - Och, pani Gough - rzekł ujmująco i objął jej szeroką talię. - Nie mieliśmy pojęcia, która jest godzina, a ja przecież tak się cieszyłem na pani pasztet z bażanta. Chyba się nie popsuje, jeśli Stride zaczeka tych kilka minut. - Zaczeka tak długo, aż doprowadzicie się do ładu i będziecie mogli udawać przed waszą mamą, że cały czas siedzieliście w domu - prychnęła. Richard uśmiechnął się do niej promiennie i szczerze odparł: - Tak. Przecież nie chciałaby pani, żebyśmy oberwali, prawda? - Uciekajcie. - Popchnęła go lekko w stronę drzwi, już rozchmurzona. - Biegnij, paniczu, i spróbuj wbić grzebień w ten twój gąszcz loków. Wyglądasz jak mokre straszydło. Obiad nie popsuje się, 19 jeśli odłożę go o dziesięć minut, ale pospieszcie się obydwoje. Nie trzeba nam było tego powtarzać. Natychmiast znaleźliśmy się w swoich pokojach, umyliśmy się i przebrali, po czym zbiegliśmy do salonu kilka sekund przed Stride'em, który oznajmił, iż podano do stołu. Pani Gough zawsze była uległa wobec Richarda. Potrafił ją oczarować jednym szelmowskim uśmiechem na uniesionej w górę twarzy. Był ulubieńcem domowej służby i wszyscy go rozpieszczali. Był również kimś więcej: jedyną nadzieją Laceyów i jedyną nadzieją Wideacre. Obydwoje byliśmy spadkobiercami tej ruiny, ale to na nim skupiały się wszystkie oczekiwania. Mimo że bardzo zubożeliśmy, Richard miał otrzymać staranne wykształcenie, po to by mógł stawić czoło zadaniom, które czekają go po powrocie ojca. Nieważne, ile miałoby to zająć czasu,

Richard odbuduje dwór i weźmie w swe ręce całą ogromną posiadłość. Wówczas w Acre pojawią się pieniądze, będzie praca dla mężczyzn i kobiet, a ten niewielki zakątek hrabstwa Sussex stanie się rajem odzyskanym. Potem Richard mnie poślubi. Mama była przeciwna naszemu narzeczeństwu. Nigdy tego nie powiedziała, ale wyczuwaliśmy dziecięcą intuicją, że nie podoba jej się ten pomysł i nie lubi, gdy o tym mówimy. Staraliśmy się więc nie prowokować jej do wyrażania opinii, a nasze plany i złożone obietnice zachowaliśmy dla siebie. Tylko raz powiedziała coś na ten temat. Miałam wówczas siedem lat i jeszcze kąpałam się razem z Richardem w wielkiej drewnianej wannie, którą Stride przynosił z piwnicy i ustawiał przed kominkiem. Mama wyszła z pokoju, pozwalając nam się bawić. Kiedy wróciła, byłam ubrana w białą nocną koszulę, na głowie miałam biały ręcznik, a na palcu kółko od zasłon. Golutki Richard w niewielkim turbanie na włosach odgrywał pana młodego, jego brązowe nogi i ręce połyskiwały w świetle ognia. Miałam niezwykle poważną minę. Mama roześmiała się na ten widok, lecz gdy usłyszała, że bawimy się w ślub, zmarszczyła brwi. - Istnieją pewne ważne powody, dla których nie możecie się pobrać. W bardzo starych arystokratycznych rodzinach, takich jak Laceyowie, było za dużo małżeństw pomiędzy kuzynami. Jesteście jeszcze zbyt mali, by to zrozumieć, ale gdy będziecie starsi, wyjaśnię wam wszystko. Niektóre cechy Laceyów powinny 20 zostać rozcieńczone świeżą krwią. Namiętność do ziemi nie zawsze

przynosiła im szczęście. Harry i Beatrice bardzo kochali swoją posiadłość, ale ich pomysły bywały szalone. Dlatego właśnie razem z Johnem uznaliśmy, że wy dwoje nie możecie się pobrać. Lepiej będzie, jeżeli wybierzecie kogoś spoza naszej rodziny; ludzi, którzy nie mają w sobie ani krwi Laceyów, ani ich słabości. Przerwaliśmy zabawę, żeby mamie nie sprawiać przykrości, a Richard, który zdążył prawie całkiem wyschnąć, wspiął się na jej kolana, żądając pocałunków i uścisków. - Wytrzyj mój niezwykły znak - zażądał, więc wzięła ręcznik i delikatnie pogładziła niewielką okrągłą bliznę na jego szyi. - Teraz mi o nim opowiedz - powiedział, tuląc się do jej piersi. Owinąwszy swe drobne, chude ciało w ręcznik, usiadłam i oparłam głowę o jej kolana. Kiedy mówiła, Richard trącał mnie bosymi stopami, jakby wystukiwał rytm opowieści. Mama opowiadała tę historię jak bajkę, używając zwykle tych samych słów. - Zdarzyło się to, gdy byłeś maleńki, niedługo po twoich narodzinach. Razem z twym tatą byłam na probostwie u pastora Pearce'a. Czasy były ciężkie, a my we trójkę próbowaliśmy znaleźć jakiś sposób, by nakarmić mieszkańców Acre. Twoja mama wybrała się na przejażdżkę powozem razem z tobą i nianią. Nagle zauważyła, że połknąłeś dzwonek od małej srebrnej grzechotki. Richard wydawał się całkowicie pochłonięty jej opowiadaniem. - Popędziła do wsi, chcąc znaleźć tatę. Świetnie powoziła i oczywiście jechała bardzo szybko. Richard przytaknął. Obydwoje znaliśmy tę historię równie dobrze jak mama.