dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony748 346
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań360 084

Griffiths Janette - Paryskie lato

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Griffiths Janette - Paryskie lato.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 193 stron)

Paryskie lato

Prolog PoDWÓRKo Są w Paryżu piękniejsze podwórka. Są podwórka, gdzie jest wię­ cej zieleni. Są też podwórka bardziej urokliwe i tajemnicze. Rozległe, zielone ogrody Neuilly ze wspaniałymi drzewami i posłusznymi rzędami geranium i nie­ cierpków są piękniejsze niż ten kwadrat kocich łbów w siódmej dzielnicy, ułożo­ ny w cieniu wieży Eiffla. Przechadzka ulicą Francs Bourgeois odsłania zaciszne ustronia - podwórka z kojącymi podcieniami i tryskającymi fontannami. To podwórko stworzył przypadek. Budynek przy północnej stronie stał już, kiedy Ludwik XVI jechał karetą za rzekę, na szafot na Place de la Concorde. W ciągu stuleci fundamenty osiadły i w końcu dom zapadał się w sobie, a jego szary mansardowy dach przypominał pogniecioną czapkę. Człowiek w mundurze pilota wyszedł z drugiego, bardziej eleganckiego bu­ dynku, wzniesionego w dziewiętnastym wieku przy południowej stronie podwó­ rza. obie budowle w mało harmonijną całość spinały stróżówka konsjerżki i długa, niska piekarnia, której wyroby sprzedawano w boulangerie - sklepie z pieczy­ wem zajmującym parter od ulicy. mężczyzna, przystojny i emanujący godnością, ciągnął walizkę na kółkach, zmierzając przez dziedziniec do małych drzwi, wyciętych w wielkich dębowych wrotach, które kiedyś otwierały swe podwoje, wpuszczając na podwórze powo­ zy, a teraz stały zamknięte na głucho. Pilot, ustawiwszy walizki i uchyliwszy drzwi, aby wypatrywać taksówki, wyjął egzemplarz dzieł Nostradamusa i zaczął czytać. Książka przyciągnęła uwagę konsjerżki, która poznała przepowiednie jasnowi­ dza dzięki „lei Paris", i teraz podzieliła się z lokatorem swoimi obawami co do groźby rozszerzenia wojny na Bałkanach oraz inwazji hord z południa (choć sama pochodziła z oporto). Nie usłyszała słów otuchy, bo nadjechała taksówka. męż­ czyzna pospiesznie opuścił podwórko, a konsjerżka wróciła do porannego roz­ noszenia poczty. Nikt nie zapraszał natury na to podwórze. Nikt nie ustawił pergoli i nie nakła­ niał bluszczu, aby się wokół niej oplatał. Nie było ogrodnika, który by posadził geranium, nie było nawet porządnego trawnika do strzyżenia. Natura przyszła 9

sama. Platan wysiał się sto lat temu, a wokół niego wyrosła mała łatka trawy. Dawno zapomniana dozorczyni ustawiła w kącie fontannę w kształcie cherubi­ na, ale nie miała pieniędzy na podłączenie jej do bieżącej wody. Czas zrobił swo­ je. Cherubin stracił nos, pulchne pośladki aniołka porosły mchem, a opadające liście platanu wypełniły po brzegi basen w kształcie muszli. obecna konsjerżka przyniosła drzewko pomarańczowe, które już nie owocowało, kilka terakotowych doniczek z geranium i pnącze armerii od lat leniwie płożące się po ścianach stró­ żówki i nigdy nie rodzące więcej niż tuzin bladoniebieskich kwiatów. Kolejne atrakcje gwarantowało położenie tego miejsca. Lokatorzy starszego, krzywego budynku mogą zobaczyć z okien wieżę Eiffla, jeśli mocno się wychy­ lą. mieszkańcy lepszej kamienicy dostrzegą lewą część Łuku Triumfalnego, jeżeli użyją lornetek. Kilku z nich je posiadało i zazwyczaj służyły im do obserwowa­ nia mieszkań naprzeciwko. W rynnach gnieżdżą się okaleczone miejskie gołębie, często z kikutami za­ miast nóg; przylatują jaskółki, dokarmiane przez konsjerżkę. Czasami nad po­ dwórzem pojawi się klucz kaczek lecących do stawów w Tuileries lub ogrodach Luksemburskich, a wysoko na lipcowym niebie wirują jerzyki. Drozd rdzawo- boczny założył gniazdo na starszym budynku. jednakże ktoś, kto mógłby rozpo­ znać ptaka i czerpać przyjemność z jego obecności, przybędzie dopiero za kilka dni. Każdy stały lokator mający nadzieję na podnajęcie swojego mieszkania na czas lata, reklamuje nie tyle budynek, co jego lokalizację. Większość ogłoszeń umieszczonych w „Herald Tribune" albo w folderach szkół językowych obiecu­ je: „mieszkanie w podwórzu (od strony ogrodu); wspaniały widok na wieżę Eif­ fla. Słoneczne. metro". mort Engelberg przeczytał takie ogłoszenie owego lipcowego poranka w cza­ sie lotu czarterowego z Chicago do Paryża. Wyjął pióro, uśmiechnął się do siebie i podkreślił trzy pierwsze słowa: „mieszkanie w podwórzu".

I. Kiedy 747 z Tokio leciał nad morzem Północnym, Neli wyjęła torebkę z szafki w kuchence i wymacała swój klucz do drzwi frontowych. Za­ wsze sprawdzała klucze na długo przedtem, zanim samolot zaczynał schodzić do lądowania. W czasie niektórych podróży, kiedy czuła się bardziej niż zazwyczaj samotna, sięgała po nie jeszcze wcześniej. Potrzebowała uspokajającego dotyku chłodnej stali i świadomości, że wkrótce będzie otoczona własnymi meblami, widokami z własnego okna, znajomymi zapachami. Ale dzisiaj tę szczególną chwilę zakłócił Francois, steward z pierwszej klasy, który wsadził głowę za za­ słonę i powiedział, że jeden z jego pasażerów zmarł. - jesteś pewien? - Neli wypuściła z rąk torebkę. - już go tu niosą. Tylny rząd kabiny pierwszej klasy dzieliło tylko kilka metrów od kuchenki i dwaj młodzi stewardzi właśnie wepchali się do ciasnej przestrzeni między za­ słonami, taszcząc wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę w granatowym garniturze.. - Spróbuję sztucznego oddychania usta-usta - oznajmił Francois i ukląkł. - Ale on jest trochę żółty- zauważyła Neli, przyglądając się bacznie twarzy mężczyzny. - To znaczy, chciałam powiedzieć, iż nawet stąd widać, że jest martwy. - Wszystko jedno, muszę spróbować. - Francois przycisnął usta do bladych warg mężczyzny. Neli i obaj stewardzi wzdrygnęli się na ten widok. - Facet mógł umrzeć wiele godzin temu - stwierdził jeden z nich. - Gdy tylko wylecieliśmy z Tokio. Powiedział, że nie chce nic do jedzenia, chce tylko spać. Więc nie podchodziliśmy do niego aż do teraz, kiedy przyniosłem mu formularze do wypełnienia. Neli przypomniała sobie, że jej obowiązkiem jest wezwać pomoc medyczną, więc sięgnęła po mikrofon i zapytała, czy na pokładzie jest lekarz. Po chwili zjawił się japoński pediatra, uwolnił Francois od jego beznadziejnego zadania i stwierdził, że mężczyzna zmarł na atak serca. II

Kiedy kapitan został powiadomiony, różnorakie formularze wypełnione, a drugi pilot i inni członkowie załogi popatrzyli sobie na martwego mężczyznę, pozosta­ ło go tylko zakryć kocem i czekać, aż zostanie wyniesiony z pokładu razem z wa­ lizkami i ładunkiem na lotnisku w Paryżu. Podróżował samotnie. Neli i Francois przejrzeli jego papiery, dowiedzieli się, że był rozwiedzionym Amerykaninem, miał dorosłego syna i robił filmy przyrodnicze dla telewizji. - Wiedziałam, że gdzieś go widziałam - ucieszyła się Neli. - Na pewno w te­ lewizji. - Prawdopodobnie każdego widziałaś w telewizji - odrzekł Francois. - Aż tak dużo nie oglądam - obruszyła się Neli. Francois spojrzał na nią, unosząc brwi, a potem popatrzył na mężczyznę i spytał: - Czy zdajesz sobie sprawę, że nie możemy go tutaj zostawić w czasie scho­ dzenia do lądowania? - Dlaczego? Nie posadzimy go przecież na jego miejscu, pasażer obok się nie zgodzi. - Ale jeśli zostanie tutaj, stoczy się, na przykład, w przejście. Nie sądzę, żeby to bardziej spodobało się pasażerom. Neli popatrzyła badawczo na solidne ciało mężczyzny rysujące się pod ko­ cem. - może moglibyśmy go jakoś upchnąć w wózku na żywność? Francois otworzył drzwiczki wózka i jeszcze raz spojrzał na mężczyznę. -Gdybyśmy wsadzili jego nogi do... - Ale jeśli on w tym zesztywnieje? To znaczy, zastanawiam się, kiedy nastę­ puje stężenie pośmiertne - wyjaśniła Neli. - myślę, że nieprędko - odparł Francois. Zmarszczył brwi i postukał się pię­ ścią w głowę. - Powinniśmy wiedzieć takie rzeczy, moja droga Neli. Nie masz poradnika medycznego? A może zapytamy lekarza? - Nie sądzę, by zachwycił się pomysłem. Posłuchaj, posadźmy go na jednym z miejsc za zasłoną. Zawinę go w koc. W czasie schodzenia do lądowania usiądę obok. - A jeśli zajrzy jakiś pasażer? - Powiem, że źle się poczuł. Dwaj stewardzi przenieśli mężczyznę za zasłonę na miejsce dla załogi. Neli podniosła swoją torebkę i usiadła obok Amerykanina. - Dobrze się czujesz, Nelli? - zapytał Francois. - Staram się na niego nie patrzeć - odparła Neli, ściskając swój klucz do drzwi frontowych mocniej niż zazwyczaj. - Słuchaj, w świetle tego, co się stało - wyszeptał Francois, jakby nie chciał przeszkadzać zmarłemu - zastanawialiśmy się, reszta załogi i ja, czy moglibyśmy darować sobie zbieranie kocy. jesteśmy trochę do tyłu ze sprzątaniem kuchni, a ma być wkrótce wydana dyrektywa odwołująca obowiązek zbierania koców, więc... - musiałabym zobaczyć tę dyrektywę, zanim zmienię zasady - odszepnęła Neli. I2

- och, Nelli - westchnął Francois. - mnóstwo załóg już tego nie robi. Zbyt często zdarzają się nieprzyjemne podrażnienia skóry od tych koców. Ludzie na nie rzygają, Nelli, wylewają na nie lepkie napoje, owijają nimi swoje wilgotne, brudne części ciała. - myślę, że lepiej będzie trzymać się naszych zwykłych zasad postępowania - odrzekła Neli, odsuwając się jednocześnie jak mogła najdalej od swojego mil­ czącego towarzysza, jakby w obawie, że i on mógłby nagle dać wyraz temu, iż zbieranie koców jest niehigieniczne i zbędne. Francois zasunął kotarę. Neli usłyszała, jak z trzaskiem otwiera czarne plasti­ kowe torby, w których były przechowywane koce. omijając wzrokiem swojego sąsiada, popatrzyła przez okno na zachodnie wybrzeże Irlandii, wyschnięte i brą­ zowe jak północna Afryka. Anglia, jej Anglia tak spalona słońcem, że Neli prze­ raziło to bezlitosne lato. Z lotu ptaka zielona niegdyś wyspa wyglądała, jakby zaraz miała rozpaść się na milion łaknących wody kawałków. Próbując złagodzić uczucie niepokoju z powodu koców, upalnej pogody, śmierci, Neli mówiła sobie, że tak się właśnie robi w obliczu kryzysu - trzyma się rutynowych czynności, przestrzega zasad i nie zbacza z wytyczonego kursu. Ani na jotę. Francois ignorował ją przez resztę lotu. Neli było przykro, bo podczas tej po­ dróży spędzili we dwoje wesoły dzień w Nara, karmiąc sarny w parku i zwiedza­ jąc kilka świątyń. Spojrzała na swojego martwego sąsiada, bezskutecznie usiłując wyobrazić sobie jego życie, a potem jej myśli powędrowały wraz z samolotem przemieszczającym się nad morzem Irlandzkim i Anglią ku Francji. Kiedy wylądowali w Paryżu Neli, Francois i kapitan asystowali zmarłemu, póki nie zabrał go zespół medyczny. Neli patrzyła pochmurnie na suche pola dookoła pasa startowego i zauważyła setki królików, które zwykle pasły się o świcie i zmroku, a teraz wyszły na światło późnego poranka. - Tak szybko to poszło - powiedziała, kiedy mężczyzna został włożony do specjalnego pokrowca i wyniesiony z pokładu. - Nie wiem, dlaczego pomyśla­ łam, że to zabierze więcej czasu. Francois i kapitan pogrążeni w rozmowie o pogłoskach na temat zwolnień gru­ powych, nie zwracali uwagi na jej słowa. - Ktoś umiera, a potem... a potem nic. - Również i ta refleksja Neli uleciała w przestrzeń. Na lotnisku Neli chciała pożegnać się z Francois, ale on utknął przy odprawie celnej, więc ruszyła na betonowy parking.

2. mąż Neli, pilot Luc, pożyczył jej swojego citroena. Według Neli, raczej kłopotliwy samochód. Deska rozdzielcza wyposażona była w mnóstwo zbytecznych przycisków. Neli włączyła silnik i na próbę kilka przycisnęła. Kiedy parę minut później wyjeżdżała z lotniska, kierując się w stronę swojego dornu w Chantilly, dmuchawy pompowały gorące powietrze, pracowała dodatkowa wycieraczka, elektrycznie sterowane szyby zamykały się i otwierały, a magneto­ fon odtwarzał piosenki Yves montanda na zmianę z piosenkami Franka Sinatry. Udało jej się zapanować nad szybami, kiedy samochód zbliżał się do lasu Ermenoville. Tutaj powietrze było chłodniejsze. Neli zadrżała. Znużenie długim lotem często powodowało u niej dreszcze i nudności. mimo wewnętrznego zim­ na otworzyła okna i zwolniła, aby poczuć zielony chłód lasu. Wkrótce w prześwicie między drzewami ukazał się zamek w Chantilly. Skręciła w cichą uliczkę obsadzoną przyciętymi platanami i zatrzymała się przed ostatnim domem. Pociągnęła ścieżką swoją walizkę i po raz trzeci poszukała klucza w torebce. Włożyła klucz do zamka - nie pasował. Próbowała pchać i kręcić, a kiedy wszystkie manipulacje zawiodły, w przypływie paniki doszła do wniosku, że wzięła torebkę koleżanki. jednak brytyjski paszport bez wątpienia należał do Neli, jak i paczuszka równo ułożonych chusteczek higienicznych oraz notes, w którym za- pisywała sprawy do załatwienia. - Co pani tu robi, madame marchand? - Na końcu ścieżki stał listonosz. - Usiłuję dostać się do swojego domu. - Spanikowana mówiła po angielsku. Widząc puste spojrzenie listonosza, przeszła na francuski, oznajmiając, że jej klucz spuchł. Na pewno z powodu upału - podsumowała. - Ale pani już tu nie mieszka, madame - przypomniał listonosz, wskazując frontowe okno. - Co? - Neli podeszła do okna i spojrzała w głąb swojego domu. Pokój świe­ cił pustkami. Pozostał tylko okropny brązowy dywan z wielkimi pomarańczowy­ mi plamami, spadek po pierwszej żonie Luca. - oczywiście! -- zawołała. - och, to przez ten upał, monsieur. mózg mi się ugotował. I4

Listonosz trącił ją łokciem. - madame może podróżować dookoła świata, ale nie umie się dostać do swe­ go nowego domu. - mój nowy dom nie jest jeszcze gotowy - westchnęła Neli. - Całe lato ci­ śniemy sie w kawalerskim mieszkaniu pana marchanda w Paryżu. - Paryż latem! - Listonosz wykrzywił twarz z niesmakiem. - od dziesięciu lat nie byłem w sierpniu w Paryżu. - ja też nie. Powinnam wrócić na Streatham. - Straitum? - To w południowej części Londynu, nie podobało by się panu - odrzekła Neli. - Nagle poczuła się zbyt zmęczona, żeby stać, więc siadła na niegdyś wła­ snych schodach i zamknęła oczy. - Chora? - zapytał listonosz, siadając obok. -Nie, jestem po prostu zmęczona. jeden z moich pasażerów zmarł w samolo­ cie dziś rano. - o, la la. Kiedyś mi się przydarzyło coś podobnego. - Pan nie ma pasażerów - zauważyła Neli. - mam klientów i jeden z nich umarł. Przynosiłem listy przez trzy dni, a one nie upadały na podłogę, kiedy je wkładałem przez otwór w drzwiach. Kiedy się przez lata wrzuca pocztę do jakiegoś domu, zaczyna się poznawać odgłos upada­ nia kopert na dywan czy kafelki. Wezwałem policję i znaleźli przed drzwiami martwego mężczyznę. moje listy upadały mu na twarz, jeden nawet wpadł w je­ go otwarte usta. okazało się, że zawsze czekał na mnie, bo miał nadzieję na list od syna mieszkającego w Gwadelupie. Nigdy go nie dostał. - och, to mi o czymś przypomniało! - zawołała Neli, uświadamiając sobie, że ona również czeka na list. - Czy moja poczta jest odsyłana, czy też mogłyby tu przyjść jakieś listy, na przykład z zagranicy? - Wszystko zostało przesłane w zeszłym tygodniu. - Do Paryża? Czy na pewno przesłano je do Paryża, a nie do nowego domu w Langwedocji? - Do Paryża - zapewnił listonosz i przeciągnął się tak błogo, jakby zamierzał uciąć sobie drzemkę na schodach. -monsieur marchand pokazał mi zdjęcie domu w Langwedocji - powiedział. - o, la la. - Hm, tak, la la - zgodziła się Neli, mając nadzieję, że list, którego oczekiwa­ ła, nie wpadnie w ręce Luca. - jest piękny. Ciągle nie całkiem wierzę, że kiedy­ kolwiek tam zamieszkamy. - Basen, taras z winoroślą i widokiem na drzewa i krzewy. jednak przypusz­ czam, że większość kapitanów ma takie domy. - już dawno moglibyśmy go mieć, gdyby Luc nie miał dwójki dzieci na utrzy­ maniu przez wszystkie te lata. - jean-Louis jest moim przyjacielem! - zawołał listonosz, klepiąc się rękami po udach i uśmiechając na wspomnienie wielkiego, bladolicego, sympatycznego syna Luca. - Czy będzie urządzał wam ogród? I5

- Prawdopodobnie - odrzekła Neli. - Na pewno nie Luc. Sądzę, że on bar­ dziej myśli o spacerku do kawiarni i partyjcepetanąue. - Quelle belle vie - westchnął listonosz. - jakie piękne życie. - Quelle belle vie - powtórzyła Neli, wstając i ciągnąc swoją walizkę do sa­ mochodu. - Chociaż Bóg jeden wie, kiedy wreszcie przeniesiemy się do Lan- gwedocji. Powinnam wyruszyć, zanim zacznie się ruch na drodze. Au revoir, monsieur. - Bonne c/tance, madame. Powodzenia. Znużenie owładnęło Neli, gdy przejeżdżała w drodze powrotnej przez las Er- menville. Zatrzymała się na poboczu, zablokowała drzwi i przymknęła oczy. od dwudziestu czterech godzin była na nogach i tak bardzo potrzebowała odpoczyn­ ku, że dosłownie odpływała w nieświadomość. Poplątane, chaotyczne obrazy wi­ rowały w jej umyśle- martwy pasażer pod kocem w kuchence na pokładzie samolotu, sarny w japońskim parku, jej emerytowany ojciec w firmowej kurtce supermarketu Sainsbury z plakietką „jestem tutaj, by ci pomóc" ładujący koce pasażerów do wózka sklepowego. Wtedy zasnęła. obudziła się w południe, my­ śląc, że słyszała dzwonek telefonu, ale zorientowała się, że ze snu wyrwało ją słońce żarzące przez przednią szybę citroena. Dojeżdżając do Paryża, pomyślała, że powinna zadzwonić do Luca i zapytać, jak się posuwa sprawa zakupu domu. Nie mogła sobie jednak przypomnieć, gdzie jej mąż się teraz obraca. Powinna zwrócić na to uwagę. Ale przecież zwróciła. Zapisała, gdzie Luc leci, ale jednocześnie zaprzątała sobie głowę pogodą, z kim będzie leciał i... wyrzuciła kartkę do kosza. Teraz jechała samochodem Luca w kierunku Place de la Concorde. Przycisnę­ ła kilka guzików na desce rozdzielczej, próbując zlokalizować klakson. Będzie go potrzebowała na Concorde. Zanim znalazła właściwy przycisk, wnętrze sa­ mochodu jaśniało jak wieża Eiffla o północy. Luc zainstalował dodatkowe re­ flektory, system alarmowy, dodatkowe głośniki do aparatury stereo i system alarmowy do stereo. magnetofon ciągle grał, woda psikała rytmicznie na przed­ nią szybę, trzy wycieraczki ją wycierały, elektrycznie otwierane okna podnosiły się i opuszczały. Neli wszystko to ignorowała. musiała się skoncentrować na przejechaniu przez Place de la Concorde. Sztuka polegała na tym (nauczyła się tego przez dwanaście lat w Paryżu), aby po prostu jechać, zakładając, że inni kierowcy się dostosują. Wsparła stopę o podłogę i wbiła wzrok w kolumny gmachu Zgromadzenia Naro­ dowego widoczne po drugiej stronie rzeki. jak zawsze zwróciła uwagę na kaszta­ ny na wielkim skwerze blisko Sekwany, od strony Pól Elizejskich. Pobrązowiały, a to dopiero lipiec! Były jak przypomnienie, że czas płynie, że życie ledwie się zaczęło i już przeszło. Dlaczego to zrobiły? - zastanawiała się, kiedy mignęły w szybach citroena. Lato ledwie przyszło, wy głupie, chciała krzyczeć na rdza- wobrązowe liście, a wy już odchodzicie. Zadzwonił telefon. Zdziwiło jato, bo zapomniała, że Luc ma telefon w samo­ chodzie. Z oczami ciągle utkwionymi w gmach Zgromadzenia zaczęła gmerać w poszukiwaniu słuchawki. I6

- Czy to ty, Eleanor? —głos matki brzmiał staro i niepewnie. - oczywiście, że to ja, mamo. - jesteś w domu? mam na myśli dom w Paryżu. Czy to jest numer na Riwie­ rze? - Nie mamy domu na Riwierze, mamo. Nie mieszkamy na Riwierze. Przenosi­ my się do Langwedocji. - Nigdy o tym nie słyszałam - wymamrotała matka. - Gdzie więc jesteś? - W samochodzie. W samochodzie Luca. -Ale nie prowadzisz?... Czy...? - Tak! Tak! To się właśnie robi w samochodzie. jestem w połowie mostu przez Sekwanę. -Sekwanę? Ach... Słuchaj, jeśli jesteś w samochodzie, lepiej zadzwonię póź­ niej. To rzeczywiście nie jest czas... - To na pewno nie jest czas na pogaduszki, znasz ruch uliczny w Paryżu. - To nie są pogaduszki. - Więc co? - Neli przejechała obok lotniska Air France, minęła nazbyt złotą kopułę kościoła Inwalidów i zmierzała w kierunku swojej ulicy po drugiej stro­ nie esplanady. - Co, mamo? o co chodzi? - och, nie wiem. Nie tak zamierzałam ci o tym powiedzieć. Twój ojciec... - Co z nim? - Neli poczuła, że panika gwałtownie rozprasza jej koncentrację. - Zadzwonię, kiedy będziesz w domu i będziesz siedziała. - Głos matki zno­ wu wydawał się stary i drżący. - Teraz siedzę. - Więc zatrzymaj samochód. - Nie mogę się po prostu zatrzymać. och, poczekaj chwilę... jest miejsce przed kawiarnią. - vVyłączyła silnik. - Teraz mamo, mów! - on umiera, kochanie. Upadł na parkingu przed supermarketem dziś po po­ południu. Lekarze twierdzą, że nie przeżyje tygodnia. Po kilku minutach głuchej ciszy Neli uświadomiła sobie, że patrzy na ludzi w kawiarni. Było popołudnie, pora, kiedy do kiosków przychodziło nowe wyda­ nie „Le monde" i większość gości zasłaniały pokryte gęstym drukiem strony, ale znalazł się taki, który Neli obserwował. Nagle zdała sobie sprawę, że płacze. Powiedziała matce, że przyleci pierwszym samolotem i rozpłakała się. Teraz ten człowiek gapił się na nią, a ona, zakłopotana, chciała wyjaśnić: „Nie robię tego często, ale mój ojciec umiera, a ja nie jestem pewna, co czuję do staruszka, a śmierć to śmierć...". mężczyzna odwrócił się, zapalił papierosa i podszedł do drzwi. miała na­ dzieję, że idzie do niej, aby jej zaofiarować pocieszenie. Potrzebowała pocie­ szenia od obcego i podczas tych chwil dźwięczącej ciszy po oświadczeniu matki, skupiła całą swoją nadzieję na nieznanym mężczyźnie w kawiarni. Zatrzymał się przy drzwiach, odwrócił plecami i ruszył w kierunku zielonego łuku wej­ ścia do metra. Godzinę później wciągnęła swoją walizkę do budynku na południowej stro­ nie podwórza i wjechała Windą ną piąte piętro. Znalazła wiadomość od Luca

pod magnesem na lodówce. Przeczytała: „Czekałem do ostatniej minuty. Czy twój lot się opóźnił? jestem na trasie Nowy jork-Paryż-Nowy jork. Do sobo­ ty. Luc". Przed wyjściem zamknął okiennice. Neli zawahała się, zanim je otworzyła, niepewna, co spowoduje większy, jeszcze bardziej nieznośny żar - lampa elek­ tryczna czy jasność upalnego dnia. Zdecydowała, że po wielu godzinach spędzo­ nych w samolocie potrzebuje świeżego powietrza. otworzyła okiennice, spojrzała na nędzny budynek naprzeciwko i zapłakała. i

3. Mort Engelberg zapłacił za taksówkę, spojrzał badawczo na wiel­ kie wrota prowadzące na podwórze i stamtąd do jego nowego mieszkania. Zde­ cydował, że nie jest jeszcze gotowy, żeby się wprowadzić. Chciał najpierw filiżanki kawy i rogalika, i czasu, aby rozkoszować się myślą o przekroczeniu progu swe­ go lata w Paryżu. Postawił torby na chodniku i spojrzał z ukosa na ulicę przed sobą. jedyną otwartą kawiarnią była ta, która wydała mu się najmniej pociągająca, kiedy robił rekonesans w sąsiedztwie po obejrzeniu mieszkania pana Dupuy, stałego lokatora. Spartański wystrój, mocne jarzeniowe oświetlenie, odrapane, żółte ściany i pokryty laminatem bar. Kilka stolików stało na zewnątrz, ale jak to na wąskich uliczkach, były tak stło­ czone na nierównym chodniku, że w każdym innym miesiącu muskałyby je prze­ jeżdżające samochody. mort kręcił się wokół czterech chromowanych krzeseł, stukając nimi lekko, aby sprawdzić stabilność, i badając widok, jaki każde z nich oferowało. mort nie powinien leniuchować w Paryżu. Powinien pracować - na okresie próbnym podając prognozę pogody w ogólnokrajowej telewizji amerykańskiej. Spojrzał do góry, dziękując niebiosom za huragan, który dwa tygodnie temu do­ słownie zmiótł jego dotychczasowe życie. Z pewnym poczuciem winy przypo­ mniał sobie swoje słowa, gdy Horacy uderzył na wybrzeże Florydy. „Kto u diabła nadał mu takie imię?" - powiedział wówczas. Teraz uznał, że Horacy to najszla­ chetniejsze imię, jakie słyszał od lat. Czuł się prawie zadomowiony w ogólnokra­ jowej stacji telewizyjnej, choć wciąż nie mógł się nadziwić, że w ogóle dostał pracę. Zbyt często powtarzano mu, iż nie ma w jego osobowości nic, wokół cze­ go można by budować jego telewizyjny wizerunek. jest po prostu mortem - miło wyglądającym, średniego wzrostu facetem ze Skokie w Illinois, pasjonującym się pogodą. A tym raczej trudno przyciągnąć uwagę widzów. Kiedyś mu powie­ dziano, żeby „trochę poblaznował" dla lokalnej stacji w New Hampshire i o ma­ ło nie zemdlał ze wstydu. Tak naprawdę mort, urzeczony zmiennością pogody, marzył o tym, by ją ma­ lować. jak Turner przywiązany do masztu w czasie sztormu, mort chciał utrwalać I9

wirujące trąby powietrzne, zmieniające się światło słoneczne, szalejące przypły­ wy. Niestety, los poskąpił mu nawet odrobiny talentu. mort ciągle jednak powra­ cał do sztalug, ponieważ tak właśnie, jak sądził, wyrażał najpełniej swoje umiłowanie aury. Wyjawił to żonie. Powiedziała, że jest zażenowana tymi okropnymi obrazami i odmówiła nawet kontaktów telefonicznych, dopóki mort nie pojawi się w NBC, po czym opuściła go dla sprawozdawcy sportowego. Wtedy uderzył Horacy. mort właśnie zadebiutował w wiadomościach ogólno­ krajowych, kiedy nadeszły doniesienia z Florydy. Sieć telewizyjna zamówiła mu bilet na samolot i pokój w najlepszym hotelu w Fort Lauderdale. mort, podniecony perspektywą obserwowania Horacego osobiście, postano­ wił zabrać swój ekwipunek malarski. Nie mówiąc nic nikomu w telewizji, spie­ niężył bilet na samolot i zaczął przygotowywać swoje płótna, bloki rysunkowe i farby do długiej drogi wzdłuż wschodniego wybrzeża. W głębi ducha wiedział, że ta przedłużona podróż może spowodować, iż spóźni się na huragan, ale mimo to pakował się powoli i metodycznie, tymczasem wiatr zaczął już grzechotać okiennicami i schylać czubki palm ku deptakom Florydy. mort Engelberg, raczej nieokreślona postać na mapie pogody, przeczuwał, że może zostać zmieciony z wizji, jeśli nie zdąży na czas. I chociaż zdrowy rozsądek, który sterował jego życiem przez czterdzieści dwa lata, nalegał, by trzymał się tej pracy, stopy zapro­ wadziły morta do starego buicka. Silnik samochodu wysiadł koło Hilton Head. mort został wyrzucony z pracy telefonicznie, kiedy zadzwonił do stacji telewizyjnej, aby powiedzieć, że po­ trzebne jest zastępstwo. Przyjął wiadomość ze spokojem, zameldował się w miej­ scowym hotelu i poszedł na kolację, podczas której jedyną godną zapamiętania myślą morta było to, że miał swoje pięć minut w TV, a to więcej niż dostała większość ludzi. Tak uspokojony, postanowił spędzić następny dzień, malując na półwyspie. Przy barze zatrzymały morta wiadomości telewizyjne. oczekiwał przyjemno­ ści oglądania palm przygiętych ku ziemi i sześciometrowych fal uderzających z hukiem w falochron, zamiast tego dostrzegł żałobny wyraz twarzy u swoich byłych kolegów po fachu i usłyszał, że jego następca, miejscowy dziennikarz, został zabity w czasie filmowania przez słup ogłoszeniowy, który zdmuchnęła wichura. „opalenizna nie parzy, używaj kremu Coppertone" - brzmiał slogan na za­ bójczym słupie. mort zawsze kojarzył to hasło reklamowe ze swoim dzieciń­ stwem, zdziwił się więc, widząc, że jest ciągle używane. Tak się do niego przyczepiło, iż nawet teraz, kiedy znalazł jedyne stabilne krzesło i stolik na bocznej paryskiej uliczce, bezwiednie mamrotał: „opalenizna nie parzy, uży­ waj kremu Coppertone". W czasie rozmowy z byłym szefem, mort usłyszał krzepiące dla siebie słowa. Tamten dziennikarz, niegdysiejszy aktor, wybrateniejsce, gdzie światło miało być łaskawsze dla jego starzejącego się profilu, i wtedy został trzepnięty przez słu­ pek. Próżność zawiniła, nie mort. 20

mort walcząc z poczuciem winy, zaczął wierzyć, że słupek ponosił odpowie­ dzialność również za jego obecność w Paryżu. Kiedy wyszedł z baru, podjął naj­ szybszą decyzję w swoim życiu - jechać do Europy. Wybrał Paryż, bo na nieokreślony i romantyczny sposób kojarzył mu się z malarzami i cyganerią, a tak­ że dlatego, że następnego ranka znalazł w biurze podróży broszurę reklamującą szkoły języka i kultury francuskiej w Paryżu. Zaistnienie morta w ogólnokrajo­ wej telewizji okazało się cenne, kiedy spotkał pana Dupuy i poinformował go (z pomocą słownika) o swoim gwiazdorstwie na firmamencie prognozowania po­ gody. Zapowiadał się upał. mort nie miał kremu Coppertone, za to miał słomkowy kapelusz. Naciągnął go na czoło, ale tym samym ograniczył sobie widoczność, zawężając pejzaż do kocich łbów, rynsztoka i chodnika zasłanego biletami na wyścigi i losami na loterię. Czuł pieczenie oczu, znak, że alergie podążyły za nim do Paryża. Po raz pierwszy zastanowił się, czy mądrze postąpił, przyjeżdżając do tego miasta latem. Romantyczna wizja Paryża była pozbawiona pyłków kwiatowych, zanieczysz­ czeń i kurzu. W lśniących broszurach, które studiował, Paryż prezentował się równie pięknie i nieskazitelnie, jak gwiazda filmowa na wystudiowanym zdję­ ciu. Ale spacer wokół Champ de mars rozwiał to złudzenie. Kurz ze żwirowa­ nych alejek wirował w słońcu i nawet wczesnym rankiem zapach benzyny wisiał w powietrzu. mort postanowił bacznie obserwować swoje oczy. Logiczny umysł zmusił go do uśmiechu na tę myśl, kiedy zamawiał cafe au lait u kelnera, który nie odwza­ jemnił uśmiechu. mort poczuł się przybity, bo zdał sobie sprawę, że nie było nikogo w jego nowym świecie, kto choć trochę interesowałby się jego wyglą­ dem. Połączenie samotności, upału i kurzu doprowadziło morta do postanowie­ nia, że jeśli oczy zaczną mu bardziej dokuczać, podnajmie swoje mieszkanie na jakiś czas i uda się na południe. Zdjął okulary i sprawdził lewe oko w bocznym lusterku zaparkowanej tuż przy stoliku taksówki. Czerwone żyłki już się rozsze­ rzały wokół brązowych tęczówek. W lusterku dostrzegł również innąparę oczu. Także brązowych; oglądających świat równie długo jak jego oczy, sądząc po otaczających je zmarszczkach. Nale­ żały do kobiety przy następnym stoliku. Patrzyła w to samo lusterko, ścierając szminkę. Gest niedbały i skazany na niepowodzenie, pomyślał mort. Była zbyt daleko, żeby widzieć, co robi i tak roztargniona (przerywała, aby zamówić kawę i wdzięczyć się do kelnera), że tylko rozmazała różową szminkę wokół ust. Poza tym, myślał mort, kobiety zazwyczaj nie ścierają makijażu w miejscu publicz­ nym; szczególnie szykowne paryżanki, wyjątkowo dbałe o swój wygląd. odwrócił się, żeby popatrzeć na nieznajomą, która odwzajemniła jego spojrze­ nie, unosząc filiżankę. Zauważył, że kobieta ma bardzo duże, opalone dłonie. Kie­ dy się na nie gapił, zignorowała jego spojrzenie i zaczęła zdejmować pierścionki ozdabiające każdyjej palec. Byli jedynymi klientami przy zewnętrznych stolikach. - Que chaleur - powiedziała kobieta po francusku i mort wyczuł, że jej zna­ jomość tego języka jest równie mizerna, jak jego własna. - Gorąco! Gorąco! 2I

Gorąco! - ciągnęła po angielsku, szarpiąc raz po raz bluzkę, aby gwałtowne po­ ruszenia materiału chłodziły jej piersi. mort nie chciał patrzeć, ale pragnienie rozmowy okazało się silniejsze. - mówi pani po angielsku, co? Skąd pani jest? - Bresil, pan znać? - Nie, nie znam - odparł mort. - jestem z, no cóż, pochodzę z Chicago, ale pracuję w Nowym jorku. - Też tam pracowałam! - zawołała kobieta. - Pięć lat temu, wtedy nauczyłam się angielskiego. - o, doprawdy? - zainteresował się mort, odwracając swoje krzesło ku jej stolikowi, świadom, że jest bardziej samotny, niż chciałby przyznać. - Gdzie w Nowym jorku? - och, gdzieś blisko 42. Ulicy. - Co pani tam robiła? - To i tamto - odrzekła kobieta i odwróciła się, żeby zamówić u kelnera drugą kawę. - ja stawiam - powiedział mort, zamawiając i sobie filiżankę. - mort Engel- berg. - Wyciągnął rękę. Kobieta nie uniosła jednej ze swoich olbrzymich dłoni. Złożyła je na kolanach pod stolikiem. Ten gest był tak skromny, tak w stylu powieści jane Austen, tak daleki od 42. Ulicy, że mort złapał się na tym, iż zagapił się i nie usłyszał, kiedy powiedziała swoje nazwisko: „marina Flor de Paraiso". - Słucham? - Flor de Paraiso; marina Kwiat Raju. - Wielka kobieta spłonęła rumieńcem. - Naprawdę? marina pokiwała głową. - ja to wymyślić. - Cóż, to piękne nazwisko - przyznał mort. Przywodziło mu na myśl oceany, ogrody i niebo, to wszystko, czego mu bra­ kowało na tej zakurzonej ulicy. Znowu rozważył możliwość opuszczenia Paryża i udania się nad morze Śródziemne. Siedział teraz obok kobiety i mógł patrzeć na nią z bliska, pod warunkiem, że podtrzymywał rozmowę, aby mieć pretekst do badania wzrokiem jej śniadej twarzy i zmysłowego ciała. - Pracuje pani w Paryżu? - zapytał. - Tak. -I nie jedzie pani na wakacje? - Nie, nie dla mnie wakacje. - Pracuje pani w sąsiedztwie? -- Nie, pracuję w Bois de Boulogne. - marina odchyliła się na krześle i patrzy­ ła na niego surowo. oczekiwała jakiejś reakcji na to zdanie. mort poczuł, że w pewien sposób ją rozczarował, ponieważ nie mógł sobie przypomnieć, którym z paryskich parków jest Lasek Buloński. Był przed laty w jednym z nich z Peg, swoją eks-żoną. Podziwiał tam wyjątkowy ogród różany, ale odwiedził również inny wielki park z ogrodem zoologicznym. może jest do- zorczynią w zoo? To by tłumaczyło te ręce, pomyślał. 22

marina odpięła kolczyki, włożyła je do torebki i powiedziała: - Pracuję tylko cztery noce w tygodniu. I nigdy nie daję dupy, wyłącznie ręcz­ ne roboty i ewentualnie obciąganie druta. - mieszka pani w sąsiedztwie? - mort był zaskoczony, słysząc swój głos po­ dejmujący rozmowę, gdy tymczasem myśli mu się rwały i wpadały jedna na dru­ gą jak samochody w karambolu. Słyszał siebie dyskutującego o trudnościach w znalezieniu mieszkania, o grubiaństwie pośredników, ale cały czas wyobrażał sobie te wielkie ręce... te wyblakłe różowe usta... - Teraz muszę iść i wyskoczyć z roboczych ciuchów - oznajmiła marina. - Dzięki za kawę. - Przechodząc, ścisnęła jego ramię. - Czy mieszka pani w tym domu? - zapytał mort, ruchem głowy wskazując budynek po drugiej stronie ulicy. - Czasami... coś w tym rodzaju... - marina zawahała się. - mam przyjaciół­ kę, mademoiselle Sofia. mieszkam z nią, ale ona jest... - nachmurzyła się, szu­ kając słowa - niepewna, mówicie tak? ona jest niepewna. - Które piętro? - spytał mort, przekonany, że Sofia mieszka po tej samej co on, taniej stronie podwórka. - Piąte - odpowiedziała marina. - ja może zapraszać pana nacaipirinha! Pan znać ten brazylijski napój? mort nie znal. - może jeśli to jest moje mieszkanie, ja mówię przyjdź na caipirinha, ale Sofia jest... jakie to słowo? Nigdy nie wiadomo, jak ona przyjmie te rzeczy. - W porządku - odpowiedział mort. - może wybiorę się nad ocean na tydzień lub dwa, jeśli ten upał się utrzyma. - ocean - westchnęła marina. - Ale to jest zła strona oceanu. Widziałam go raz stąd i on nie wygląda tak, jak stamtąd. ocean tutaj nie jest nic wart. - Wes­ tchnęła znowu i przeszła przez ulicę i wielkie drewniane drzwi, które prowadziły na podwórko. mort gapił się za nią, zauważając jej wielkie stopy i szerokie ra­ miona. Przypomniał sobie, że marina wymieniła praktyki seksualne, które, jak teraz wiedział, stanowiły jej fach, ale ominęła tę najbardziej oczywistą. ona jest mężczyzną, doszedł do wniosku i odetchnął z ulgą, że Sofia jest nieprzewidy­ walna i niegościnna i że nie będzie pił żadnych caipirinhas na piątym piętrze. jeżeli Paryż choć trochę przypomina Nowy jork, pocieszał się, nie usłyszy już o panienkach marinie i Sofii. Niemniej, kiedy przekroczył próg swojego budyn­ ku godzinę później, sprawdził skrzynki na listy i odkrył, że Sofia mieszka do­ kładnie nad nim.

4. Nell odetchnęła, kiedy zobaczyła, że listonosz miał rację, mó­ wiąc, iż jej poczta została przesłana pod paryski adres. Przejrzała szybko stos rachunków i czasopism, ale nie było w nim oczekiwanego listu z Prywatnej Agen­ cji Detektywistycznej jamesona w Londynie. Wstydziła się tych kontaktów z pa­ nem jamesonem i już dawno postanowiła opowiedzieć Claudine, najdroższej przyjaciółce, o swoim absurdalnym, tajnym przedsięwzięciu. Teraz choroba ojca z konieczności opóźni to wyznanie. Włączyła automatyczną sekretarkę i z wiadomości, które wypełniały taśmę, dowiedziała się, że chociaż ona sama zapomniała o przeprowadzce do Paryża, Claudine wiedziała, gdzie ją znaleźć. ma cherie, ma cocotte, ma vieille - trzy czułe słówka przyjaciółki odbiły się echem w małym mieszkaniu. „moje kocha­ nie, moja farfurko, moja staruszko, odciski ustępują, ale grożą żylaki. jelita jak zawsze zawodne, ale nie wolno się poddawać". Gdyby nie to, że słowa te były wypowiedziane głębokim kontraltem Claudine i gdyby nie to, że głos ten należał do olśniewającej, acz farbowanej blond piękności, Neli mogłaby pomyśleć, że zwraca się do niej starotestamentowy prorok. Przesłuchiwała taśmę, rozpakowując walizki. „Znowu skłaniam się ku opera­ cji plastycznej sutków". jedna z piersi Claudine była nieco wyżej niż druga. Na początku ich dwunastoletniej przyjaźni Claudine zaskoczyła Neli, rozpinając swoją bluzkę w toalecie hotelu „Ritz" i pytając, czy Neli nie uważa, iż potrzebna jest operacja. Neli zaprzeczyła, odwracając oczy. Czasami jednak, kiedy życie nie dostarczało innych problemów i wyzwań, Claudine wracała do problemu swoich sutków. W ciągu tych lat wiele rozmów przyjaciółek zamierało, kiedy Neli przy­ łapywała Claudine na wpatrywaniu się we własną klatkę piersiową i, oczywiście, rozważaniu kwestii chirurgii plastycznej. Neli miała zamiar zadzwonić do Luca. miała zamiar posprzątać kuchnię i wypa­ kować walizki, lecz zamiast tego stała na środku salonu i słuchała przyjaciółki. jej monolog przeszedł od sutków do dnia spędzonego w San Francisco na przejażdż­ kach kolejką naziemną. Luc często narzekał, że telefony Claudine zajmująwiększość 24

taśmy i powiedział Neli, by poprosiła przyjaciółkę, aby ta trochę mniej mówiła. Neli nigdy nie wspomniała o tym Claudine. Lubiła te wiadomości i często żałowa­ ła, że nie zachowała taśm jako dźwiękowej kroniki wieloletniej zażyłości. Czekała, aż Luc przybędzie do Nowego jorku, ale kiedy czas nadszedł, za­ miast do niego, zadzwoniła do Claudine. Kiedy ta podniosła słuchawkę w ma­ łym, pełnym przeciągów chdteau, który odziedziczyła po jednym ze swoich kochanków, Neli oznajmiła: - Papa va mourir. Tata umiera. Claudine powiedziała, że samochód jej się zepsuł, ale przyjedzie taksówką. Neli zaprotestowała. Nikt nie może jechać taksówką z Loir-et-Cher do Paryża, ale Claudine zjawiła się dwie godziny później. - Zapłacę za twoją taksówkę - zapewniła Neli. -Nie pozwolę ci. - Claudine miała na sobie czarne jedwabne spodnie i odbla- skowo niebieski jedwabny szal. mimo upływu dwunastu lat, Neli wciąż na nowo zachłystywała się urodą przy­ jaciółki. Ta uroda mogłaby kompletnie zrazić Neli, gdyby nie fakt, że i Claudine nękały ludzie słabości. Neli zwykła opowiadać znajomym, szczególnie tym, którzy raczej nie mogli natknąć się na Claudine, że dwoje najważniejszych ludzi w swoim francuskim życiu spotkała na pierwszych badaniach okresowych. Luca w poczekalni EKG, a Claudine, kiedy oddawały próbki moczu do analizy. Symbolika spotkania z Lu­ cern była oczywista i czarująca, ale, pytała Neli rozmówców, co sądzić o symbo­ lice spotkania z Claudine? Neli nie zdawała sobie sprawy, że przekłamała nieco rzeczywistość. To Claudine czekała niespokojnie na badanie serca, a Luc przy­ niósł swoje siki. - Wychodzisz dziś wieczorem? - zapytała Neli, przeglądając swoje popla­ mione mundury. - To nie ma znaczenia, mogę się z nim zobaczyć kiedykolwiek. - Czemu twój samochód jest w naprawie, skoro niedawno go kupiłaś? - Neli zastanawiała się, kim był ten „on", ale wybrała bezpieczniejsze pytanie. - Ponieważ to nie jest nowy samochód! Ponieważ kupiłam używany samo­ chód od kogoś, kto prawdopodobnie okaże się louchel Neli, co z tobą? Czy to robią Angielki, kiedy ich ojcowie umierają? Szykują pranie i rozmawiają o na­ prawie samochodów? - Przypuszczam, że to zależy od ojca. - Neli odmierzała płyn do zmiękczania tkanin. - Ale kochasz staruszka, zawsze mówiłaś o nim z uczuciem. - och, kocham go. Nie znam go. Rzadko bywał w domu, ale przypuszczam, że tak postępowali mężczyźni z jego pokolenia. Zawsze jest miło w jego obecno­ ści, pachnie whisky i tweedem, jest duży i w szorstki sposób przytulny... wszystkie te banały o angielskich ojcach. Claudine otworzyła szafkę przy drzwiach i wyjęła jedną z butelek bordeaux Luca. -Nie chcę jutro jechać, Claudine. Boję się scen przy łożu śmierci. 25

- Któż się nie boi? - och, ty byłabyś w tym dobra - westchnęła Neli. - Trzymałabyś staruszka za rękę, mówiła, że go kochasz i szlochała. Boję się, że będę się tylko na niego gapiła, a w końcu powiem coś niewłaściwego. Na przykład: „Kim, u licha, je­ steś, staruszku? Co porabiałeś przez ostatnie trzydzieści lat?" Najchętniej poje­ chałabym dopiero na weekend. - Nie mogłabyś tak postąpić. - jestem do tego zdolna - obstawała Neli. - Ale pojadę, bo to mój obowiązek. To wszystko. - To właśnie powiedział Luc w Nowym jorku miesiąc temu. - Claudine ukro­ iła trochę chleba i sera i postawiła na blacie. - Co powiedział? Co Luc powiedział? - Powiedział, że sprowadzasz wszystko w swoim życiu do pracy i obowiązku. A może ja mu to powiedziałam? jedno albo drugie. W każdym razie oboje tak myślimy. - Gdzie wtedy byliście? - Czy to ma znaczenie, gdzie byliśmy? - Claudine wlała sobie drugi kieliszek wina, zapominając obsłużyć Neli. - Gdzie byliście? Chcę to wiedzieć. - W kawiarni naprzeciwko hotelu, na skrzyżowaniu Broadway i 57. Ulicy. - jedliście śniadanie czy kolację? - oczywiście, że śniadanie! Nikt nie jadłby kolacji w takim miejscu! Bo co? Czy to ma znaczenie? - Czy była szósta rano? - Szósta trzydzieści. I siedziała tam większość załogi, a ja zjadłam dwa jajka sadzone i smażone ziemniaki. Bo co? - Nie wiem. - Neli wybuchnęła płaczem. - To okropne, tak o kimś myśleć. - Na pozór może i tak, ale Luc powiedział, że to w tobie kocha. - Luc tak ci powiedział? o szóstej trzydzieści rano? - No wiesz, musisz wziąć pod uwagę zmianę czasu. Naprawdę minęło już po­ łudnie, według czasu paryskiego. Widzisz, byliśmy najstarsi przy stole, co gorsza czuliśmy się też starzy. Wiesz, jak to jest, kiedy ci studenci przychodzą do pracy w sezonie. Sąniezmordowani, zawsze chcąjechuć na szczyt Empire State lub wziąć na spółkę taksówkę do Soho. Nigdy żadnych cieni pod oczami i cały ten irytujący entuzjazm. Luc popatrzył na nich i bez żadnego powodu, bo nie rozmawialiśmy ani o tobie, ani o nim, więc bez powodu powiedział, że jesteś jego kotwicą... - Starą i zardzewiałą? - Tak, ale niezawodną i niezmienną. Pozazdrościłam ci, kiedy to usłyszałam. Nikt nigdy tak o mnie nie powie... - Co jest złego w pracy i w poczuciu obowiązku? - zapytała Neli, ale wie­ działa, że nie otrzyma odpowiedzi, bo uwaga Claudine skupiła się jak zawsze o tej porze na wieży Eiffla, widocznej, jeśli się wychyliło z okna salonu i popa­ trzyło w lewo. -jest! Właśnie ją włączyli! 26

Claudine mówiła to za każdym razem, kiedy odwiedzała Neli wieczorem. Za chwilę padnie stwierdzenie, iż nowy system oświetlenia jest o wiele lepszy. Ta przewidywalność, wynik lat przyjaźni, pozwalała Neli zignorować wywód Clau­ dine o sodowym oświetleniu, wspaniałym szaleństwie wieży, o tym, że muszą się tam któregoś dnia wybrać z turystami. myślała o opinii wyrażonej w nowojor­ skiej restauracji przez tak bliskie sobie osoby. Co jest złego w pracy i obowiązkowości? jak mogła wyjaśnić Claudine i Lu- cowi, że dla niej, wyobrażającej sobie podróże jako pełne romantyzmu doznania, największym szokiem stało się odkrycie, iż świat składa się bardziej z ludzi niż z miejsc? jaki jest lepszy sposób, aby uniknąć zaskakujących, niezgłębionych ludzi niż praca i obowiązek? och, Taj mahal był właśnie tam, gdzie powiedziano jej, że jest, biały i przepiękny, tak samo jak czerwony i zuchwały most Golden Gate, śniegi Kilimandżaro i wieże manhattanu, ale gdziekolwiek Neli się poja­ wiała, w drogę wchodzili ludzie i wszystko psuli. Nikt jej nie uprzedził, że świat będzie się wdrapywał schodami do jej samolo­ t u - opuszczeni uchodźcy, zbuntowani deportowani, pijane gwiazdy filmowe, monarchowie na wygnaniu, obaleni tyrani, rozdzieleni kochankowie i wszyscy przyziemni, rozczarowani wczasowicze. Wpadali rojem do samolotu i wypełnia­ li czyste, puste przestrzenie swoimi łzami i odorem. jakże inaczej radzić sobie z całym tym zgiełkiem i zamieszaniem, bólem, sa­ motnością i pragnieniami niż przez pracę i spełnianie powinności? Ciepłe posiłki podane, koce zebrane, narysowana ładna, szczegółowa mapa. aby im powiedzieć, gdzie są i gdzie byli. Trzeba trzymać cały ten niesforny, nieprzewidywalny świat w garści przez zredukowanie go do małych rutynowych zadań. Potrzebowała teraz takiego małego zadania, aby wypełnić tę letnią wieczorną godzinę w Paryżu. Nadeszła odpowiednia pora, aby zadzwonić do Luca, bo kilka minut temu zaczęła obowiązywać niższa taryfa. W Nowym jorku było wczesne popołudnie i Luc zapewne leży w ubraniu na podwójnym łóżku w zielono-bia- łym hotelowym pokoju. jego walizka jest otwarta, złotem szamerowana mary­ narka wisi wraz z czapką na haku za drzwiami. Sprawunki z różnych wyprzedaży na manhattanie leżą na drugim łóżku - gry komputerowe, powieść Patrycji Highsmith po angielsku, której nigdy nie zacznie czytać, pół tuzina specjalnych amerykańskich ciasteczek. Powędrują one do spiżarni z resztą „etnicznego" je­ dzenia, które przywoził do domu i o nim zapominał. Telefon do Luca to nie rutynowa czynność, zadecydowała. Zadzwoni do nie­ go, kiedy będzie pewna, że wyszedł na kolację i zostawi mu wiadomość, żeby nie oddzwaniał; potrzebowała snu, aby poradzić sobie z kryzysem w Londynie. - Wspominał o możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę? - Claudine ode­ rwała się od okna i usiadła naprzeciw Neli, kiedy ta była myślami na manhattanie. - To tylko pogłoski - odparła Neli. Luc, co prawda, nic nie mówił na ten te­ mat, ale podsłuchała na pasie startowym lotniska w Roissy rozmowę Francois i kapitana. - Powiedziałby mi o tym, gdyby myślał, że go to dotyczy - dodała. - oczywiście. - Claudine napełniła kolejny raz kieliszki i zapatrzyła się na swój biust. 27

5. Szef wiadomości wyrzucając telefonicznie morta z pracy, powie­ dział: „Problem w tym, Engelberg, że nie dość się przejmujesz". mort pomyślał wtedy, że powinien przejąć się tym, że się nie przejmuje. Nie zmartwił się naprawdę, kiedy jego zastępca został zabity. Dręczyło go poczucie winy, ale się nie zmartwił - było na to za późno. „Nie dość się przejmujesz" - stwierdziła Peg, kiedy okazało się, że nie zosta­ nie osobowością telewizyjną w lokalnej stacji. jego owdowiała matka po raz pierwszy oskarżyła go o to, że się nie przejmuje, kiedy miał jedenaście lat i nie udało mu się dostać do żadnego zespołu sportowe­ go w Skokie. Beztroskę syna traktowała jak sprzeniewierzenie zasadom rodziny. „Nie możesz być Żydem i się nie trapić, mówiła, tak jak nie możesz być polar­ nym niedźwiedziem i nie jeść ryb". mort nie martwił się kłopotami matki i kiedy stał się młodzieńcem, nawet ona zaczęła dostrzegać dobre strony usposobienia morta. W porównaniu ze swoim przesadnie przejętym bratem lekarzem, spokój morta był kojący. Kiedy nauczyciel francuskiego stwierdził, że mort ma „nie­ zwykłą zdolność cieszenia się", matka omal nie pękła z dumy i miłości do swego przystojnego młodszego syna. mort nie wyglądał szczególnie awantażownie, kiedy nalewał sobie kieliszek szampana z ćwierćlitrowej butelki wyniesionej z samolotu. Nie ogolił się i nie zlokalizował jeszcze pralni automatycznej. Ubranie miał pogniecione, a skar­ petki zaczynały cuchnąć. Ale, dowodził sam przed sobą, to tak jak ze starym pytaniem, czy padające w lesie drzewo robi hałas, jeśli nikt tego nie słyszy? Czy jego skarpetki rzeczywiście śmierdzą, jeśli nie ma nikogo, komu by to przeszkadzało? mort doświadczał pierwszych cierpień samotności. Podniósł słuchawkę, wy­ ciągnął kartę kredytową i zadzwonił do Franka, swego brata lekarza. - Patrzę na prawdziwe europejskie podwórko - powiedział, kiedy uzyskał po­ łączenie - Kocie łby, doniczki z geranium, obtłuczone kamienne rzeźby obro­ śnięte mchem... 28

-- Zadzwoniłeś tylko po to, żeby mi o tym powiedzieć? - zapytał Frank. - Dla­ czego nie zatrzymałeś się w hotelu „Crillon"? Ruth i ja mieszkaliśmy tam, kiedy ostatnio byliśmy w Paryżu. Pavarotti zatrzymuje się w hotelu „Crillon"... - Ale ja nie chcę być turystą - zaprotestował mort. - masz teraz francuski paszport, a na imię marcel? Nie opowiadaj mi głupot, że nie jesteś turystą. jeśli nie mieszkasz w tym kraju, a go odwiedzasz, jesteś turystą, kropka. Kiedy wracasz? - Dopiero przyjechałem - odparł mort. - Potwierdziłeś lot powrotny? - Nawet nie zarezerwowałem. - Więc zrób to dzisiaj - nakazał Frank. - Te transatlantyckie rejsy są we wrze­ śniu oblegane. Noś krawat, kiedy podróżujesz, tym sposobem możesz dostać lep­ sze miejsce. - Nie chcę jeszcze myśleć o powrocie - odparł mort, patrząc na podwórko. Wy­ dawało mu się, że widzi błysk błękitu i migotanie światła. Położył słuchawkę na stole i wychylił się z okna, ale zobaczył tylko kwadrat spieczonych słońcem kamieni. - Lepiej nie zostawaj długo - dobiegł głos Franka. Frank nigdy nie opuszczał swojego szpitala na dłużej niż dwa tygodnie. -I staraj się nie wychodzić z wpra­ wy, kiedy tam jesteś. muszę iść, ktoś dzwoni na drugiej linii. - To nie jest jak granie w golfa. jak mam nie wychodzić z wprawy w przepo­ wiadaniu pogody? - Pytanie morta pozostało bez odpowiedzi. Południe było bardzo gorące. mort przez kilka minut starał się myśleć jak prezenter pogody i doszedł do wniosku, że ten upał musi się wkrótce skończyć. Właściwy dla madrytu i Rzymu, ale nie dla leżącego bardziej na północ Paryża. Nawet do połowy obnażony, mort pocił się siedząc w otwartym oknie. Patrzył jednak z przyjemnością na pierwsze w swoim życiu podwórko. już kochał kąty i cienie paryskich murów i szum miasta wsysany w kwadratową pustkę między budynkami, toczący się leniwie wokoło i odpływający w letnie niebo. mort roz­ pływał się z gorąca, a jednocześnie czuł błękit, chłód, wodę... otrząsnął się z zadumy. Telefon ciągle leżał na jego kolanach. Ledwie świa­ dom tego, co czyni, mort wykręcił numer swojej byłej żony. - jestem w Paryżu, Peg. Pamiętasz Paryż? - Nigdy nie byłam - usłyszał głos, który, jak odgadł mort, należał do sprzą­ taczki. - Zejdź z linii, Primrose - włączyła się Peg - odebrałam w łazience. - jestem w Paryżu - powtórzył mort. - Nikt już nie jeździ do Paryża, mort - prychnęła Peg. - Ludzie teraz jeżdżą do Pragi. Albo do Budapesztu, ale nie do Paryża. Ajuż nigdy do Paryża latem. - No cóż, jestem tutaj i podoba mi się, więc chyba to znaczy, że, według two­ ich kryteriów, nie istnieję. - Nie możesz już dla mnie istnieć, mort - westchnęła Peg. -I nie mam czasu na pogaduszki. muszę iść do biura. - Zamierzam zapisać się do szkoły - ciągnął nie zrażony mort. - malowanie pejzaży i nauka francuskiego. 29

- Nigdy nie nauczysz się francuskiego - zawyrokowała Peg. - Dlaczego nie? - jesteś zbyt stary i zbyt... zbyt... nieudolny. Nieudolny? Nie było to jedno ze słów Peg. miał jej to właśnie powiedzieć, kiedy usłyszał muzykę. - Teraz na moim podwórku rozbrzmiewa muzyka - obwieścił więc, ale w od­ powiedzi na rewelację znowu usłyszał głos Primrose. - Cóż, gdyby ktoś mnie dał bilet, pojechałabym do Paryża - zapewniła sprzą­ taczka. - Praga to takie brzydkie słowo. Praaaga. mort odłożył słuchawkę, muzyka przyciągnęła go znowu do okna. Nie wiedział jeszcze, że wielu mieszkańców budynku wyjechało i wyobrażał sobie życie, które powróci do tych ślepych okiennic wraz z nadejściem zmroku. Wcześniej jedna z pa­ nienek, marina albo Sofia, wyrzuciła przez okno doniczkę. A teraz z tego samego okna dochodziła muzyka. Chyba piosenka country. „moje życie jest na przejściu kolejowym, a Bóg nie chce podnieść szlabanu". mort, nie wiadomo skąd, wiedział, że ten rodzaj muzyki odzwierciedla gust tajemniczej panny Sofii. Potem nagle nastała cisza letniego południa. mort czuł się nadzwyczaj szczę­ śliwy. Doznawał uniesienia podróżnego, który właśnie przybył do miejsca prze­ znaczenia i wypełniony jest radosnymi wyobrażeniami tego, co zawierają nie widziane jeszcze ulice. A jeśliby te ulice go rozczarowały, może w każdej chwili pojechać na Riwierę i tam przeczekać upał. „Pojechać na Riwierę". Uśmiechnął się, kiedy zdał sobie sprawę, że on, mort Engelberg, rozważa taką europejską fanaberię. Nie bardzo wiedział, jak się jeździ na Riwierę, i co się robi, kiedy się tam dojedzie. F. Scott Fizgerald czy Somerset maugham pisali o niebieskich pociągach i ukwieconych klifach wpadających do morza w kolorze ciemnego wina. Ale takim dobrym lek­ turom mort oddawał się tak dawno temu, że obrazy straciły nieco na ostrości. Poza tym jego pierwszym zadaniem było udanie się do letniej szkoły języka po informacje na temat zapisów. Broszura wymieniała też całoroczne kursy, które łączyły malowanie i historię sztuki, rysunek figuratywny i język francuski, wycieczki do związanego z van Goghiem Auvers lub spacery polami do Barbizon, gdzie niegdyś mieszkał millet. Kiedy dzwonił do szkoły, jeszcze z Chicago, długo trwało, zanim ktoś podniósł słuchawkę i połączył go z mężczyzną o grosie zdradzającym zamiłowanie wła­ ściciela do nikotyny. okazało się, że każdy kurs jest możliwy pod warunkiem wniesienia opłaty z góry. mort poczuł ukłucie niepokoju i doprowadził do kom­ promisu, proponując, że wyśle opłatę depozytową. W odpowiedzi otrzymał tę samą broszurę z kolorowym zdjęciem osobliwego, wypełnionego geranium po­ dwórka na St-Germain des Pres. Strzałka wskazywała wejście do szkoły. Tego ciepłego wieczoru mort postanowił pójść tam pieszo, być może złapać mówiącego basem faceta, zanim ten wyjdzie i zapisać się na malowanie pejzaży i język francuski. Sprawdził mapę Paryża. Znał się na mapie i miał świetny zmysł orientacji, więc po kilku minutach wykalkulował, że oszczędzi czas, jadąc auto­ busem linii 63 sprzed amerykańskiego kościoła nad Sekwaną. 30

Autobus wiózł go obok wspaniałych kolumn Zgromadzenia Narodowego, gdzie szczęśliwie utknął w korku na moście, dając mortowi czas na przyjrzenie się rzece o zmierzchu. Poczuł rozczarowanie i niedowierzanie, tak typowe dla po­ dróżnika, który konfrontuje rzeczywistość z wyobrażeniami. oczywiście teraz podróżowanie jest banalne. Każdy to robi. Każdy wszędzie był... jednak, myślał mort, to jest dopiero jego drugi pobyt w Paryżu. I mimo że przekroczył czterdziestkę, a jego śniada, pokryta liniami zmarszczek twarz pozo­ stała niewzruszona, poczuł ściskające żołądek podniecenie, kiedy patrzył przez okna autobusu na sznur świateł okalających rzekę wśród bujnej zieleni kaszta­ nowców, sylwetki Grand i Petit Palais i szachownicę Place de la Concorde. Po drugiej stronie rzeki urzekała elegancka symetria hotelu „Crillon'" i mini­ sterstwa marynarki. Wytwomość nieosiągalna dla takiego Amerykanina jak on. Frank musiał wyglądać bardzo głupio w takim miejscu, pomyślał, zadowolony ze swojego podwórza. Kiedy autobus wydostał się z korka, w zaledwie kilka minut przemierzył Bul­ war St-Germain. mort wyskoczył przed groźną figurą Dantona naprzeciw ode- onu i szedł w kierunku Sekwany, aż dotarł do małego pasażu, zaznaczonego na broszurze. Bujne liście geranium lśniły pomarańczowo w letnim zmierzchu. Na­ zwa szkoły widniała obok drzwi, ale wnętrze wyglądało na opuszczone i zaku­ rzone. W oknie jaśniała złowieszcza wywieszka: Bailfceder. mort, chociaż nie potrafił przetłumaczyć słów, wiedział, że mówiący basem mężczyzna ze swymi lśniącymi broszurami dawno znikł, zabierając też jego stu- dolarową zaliczkę. „opalenizna nie parzy, używaj kremu Coppertone". Natrętny slogan pojawił się wraz z myślą, że on, mort, został uwolniony od obowiązku uczenia się francuskiego. Nie ma tego złego... Wtedy po raz pierwszy ośmielił się zastanowić nad wspaniałą, dosłowną prawdą starego przysłowia w odniesieniu do własnego życia. o mój Boże, naprawdę nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - powiedział głośno i elegancka matro- na z yorkshire terierem na wszelki wypadek przeszła na drugą stronę ulicy. Podjął kolejną natychmiastową decyzję: nie potrzebuje nauczyciela ani szkoły, aby zacząć malować. Pójdzie do domu, weźmie szkicownik i narysuje podwór­ ko, które już zaczął nazywać swoim. miał nadzieję, że kiedy będzie siedział przy oknie, może zobaczy pannę marinę Kwiat Raju. Nieważne, ona czy on i tak jedyna osoba, którą znał w Paryżu... jedyna osoba, którą znał po tej stro­ nie Atlantyku. Ale na podwórku królowały mrok i cisza. Panny Sofia i marina wyszły, a mort pomyślał ponuro, że wie, co robią i gdzie są. Ręczne roboty, ustne roboty, ale bez dawania dupy, pod wielkimi liśćmi platanów w Lasku Bulońskim. Wszedł do mieszkania, wziął szkicownik, przytłoczony refleksją, że uroda Pa­ ryża nigdy więcej nie zachwyci go tak, jak podczas jazdy autobusem w kierunku bulwaru. Zaczął rysować. mrok zgęstniał, zakrywając podwórko, więc mort za­ palił światło i szkicował z pamięci. Walczył z ołówkiem przez dwie godziny. Zniechęcenie własną nieporadno­ ścią sugerowało, aby przestać i pozwolić się skusić miastu. Ale zaskakująca cisza 3I

podwórka trzymała go na stanowisku. Czekał, aż wieczorne życie powróci do mieszkań i będzie mógł, jak james Steward w jakimś filmie Hitchcocka, którego tytuł zapomniał, obserwować życie paryżan. minęła godzina, a podwórko pozostało ciche i ciemne, światło nie zabłysło w żadnym z okien. mott tak zaniepokoił się tą nieruchomością, że postanowił pracować, aż ktoś się pojawi. od chwili, kiedy postawił sobie ten cel, jego zaha­ mowania odpłynęły i spostrzegł, że coś rysuje. Nie był pewien, czy to przypomi­ na ciemniejący czworokąt podwórza, ale zapełniało papier i przez ten krótki czas mort mógł się łudzić, że jest malarzem w Paryżu. Zasnął, ciągle ściskając ołó­ wek. obudziła go o świcie znana już piosenka, rozbrzmiewająca z mieszkania na górze: „moje życie jest na przejeździe kolejowym, a Bóg nie chce podnieść szla­ banu".