Hazelwood Robin
Studentka na wybiegu
Która z dziewcząt nie marzyła kiedyś o karierze modelki?
Siedemnastoletnia Emily Woods staje przed wielką życiową
szansą - może zostać gwiazdą wybiegów i okładek
ekskluzywnych czasopism. Jej debiut w świecie mody zbiega
się z rozpoczęciem studiów na prestiżowym Uniwersytecie
Columbia. Pomiędzy sesją zdjęciową a pokazem, pomiędzy
kolejnymi wyjazdami, Emily rozpaczliwie stara się znaleźć
czas na naukę. Jej droga do sławy jest okupiona wieloma
wyrzeczeniami - utratą kontaktu z przyjaciółmi,
katorżniczymi ćwiczeniami i dietą. Czy poradzi sobie z
licznymi pokusami, oprze się narkotykom, alkoholowi i
nieustającej presji? Czy potrafi pogodzić studia i nabierającą
tempa karierę?
Prolog
Opowieści o początkach kariery modelki są zawsze takie same — było sobie
brzydkie kaczątko, którego nikt nawet nie prosił do tańca. Aż któregoś dnia,
zazwyczaj podczas jakiejś akcji przyciągającej tłumy, jak sprzedaż lodów, jazda
konna na oklep czy roznoszenie staruszkom słodkich babeczek, zjawiał się piękny
książę pod postacią łowcy talentów albo dobra wróżka ze swą czarodziejską
różdżką, która sprawia, że — hokus-pokus! — Kopciuszek dostaje się na okładkę
„Vogue'a".
Nie wierzcie w takie dyrdymały.
Po pierwsze — modelki są od urodzenia ładne. Oczywiście każdy przechodzi
niewdzięczny okres pierzenia się, ale bądźmy szczerzy. Problemy, które na
początku nas nękają— choćby to, że jesteśmy chude jak patyk albo wyższe niż
chłopcy z klasy — to są problemy wybrańców bogów. A co? Żadna z nas przecież
nie wejdzie w łan zboża jako pokraka i nie wynurzy się stamtąd jako piękność. W
życiu tak się nie zdarza; pojęcia nie mam, dlaczego udajemy, że tak jest. W końcu
czy Einstein kiedykolwiek wyznał szczerze, że w czasach szkolnych był najtępszym
uczniem w całej klasie?
Druga sprawa— ileż się trzeba napracować! Jeśli istnieją gdzieś takie stworzenia jak
książę z bajki czy dobre wróżki, to z pewnością nie marnują czasu na szukanie
talentów, czy zabawianie się w agentów. Wierzcie mi, każda, ale to każda bez
wyjątku modelka spędza mnóstwo czasu na fotelu, gdzie jej się robi makijaż i
stylizuje każdy fragment ciała, a nawet życiorysu, by w końcu
z natrzaskanych setek próbnych zdjęć została tylko sieczka ścinków na podłodze w
montażowni.
Cóż, może tak myślę, ponieważ początek mojej kariery trudno byłoby nazwać
cudownym zrządzeniem losu. Zaczynałam w Milwaukee, nie na wybiegu w
Mediolanie. Wszystko, czego się nauczyłam —jak się okazało, zupełnie
niepotrzebnie — wyniosłam z niewiele wartej szkoły modelek, a nie od Irvinga
Penna*. Moje pierwsze zdjęcie ukazało się w dodatku reklamowym dołączonym do
gazety codziennej, a nie we wrześniowym numerze „Vogue'a", prezentującym
modele Versacego.
Skromny początek? Na pewno. Ale spokojnie, nie poświęcę temu zbyt wiele czasu,
od razu przechodzę do lepszej części opowieści, do momentu, w którym udało mi się
zaistnieć. Zanim jednak zacznę, chciałabym odpowiedzieć na ewentualne zarzuty.
To nie jest poradnik dla przyszłych modelek. Jeśli szukacie wskazówek, jak
podkreślić kości policzkowe albo jak urządzić bezbłędną imprezę, lepiej zwróćcie
się gdzie indziej, bo my tu takimi rzeczami nie będziemy się zajmować. Jeżeli
jednak chcecie dowiedzieć się, jak to jest być modelką — niekoniecznie od razu taką
z najwyższej półki jak Naomi, Linda czy Christy, ale też nie jedną z ich podróbek,
których pełno w McDonaldzie — ale prostą, zwyczajną Jane, której roczne zarobki
nie przekraczają sześciu cyfr, to zapnijcie pasy i przygotujcie się, bo ja, Emily
Woods, lat siedemnaście, opowiem wam, jak to jest z rym naprawdę.
* Irving Petin (ur. 1017) amerykański artysta fotografik, specjalizujący się w
fotografii portretowej i mody, przez długi czas zatrudniony w „Vogue".
Chicago, 1988
Rozdział 1
Światła północne
Frauke, menedżerka studia, spogląda znad zsuniętych na czubek nosa okularów i
bez słowa wyciąga rękę w moim kierunku.
Przechodzę przez foyer. Gumowe podeszwy moich tenisówek skrzypią
niemiłosiernie na marmurowej posadzce. Wręczam Frauke swoje portfolio. Serce
mi wali.
— Chicago Inc. — czyta półgłosem napis na okładce.
— To nowa agencja, Louis jest moim opiekunem — mówię szybko.
Cisza. Słyszę tylko szelest przewracanych kartek, jedna, druga. Kiedy Frauke
dochodzi do trzeciej strony, gdzie ja w ujęciu trois-quatre spoglądam przez kratkę
oplotu rakiety tenisowej — to jedno z dwóch moich sportowych zdjęć — przenosi
na mnie wzrok.
— Ile masz lat? — pyta i dalej przerzuca kartki mojego portfolio.
Czuję, jak przepadam, nawet porządnie nieobejrzana.
— Siedemnaście. Niedługo skończę osiemnaście. Za miesiąc. Dokładnie piątego
lipca.
Ojej. Louis uprzedzał mnie, bym tak się nie zachowywała. „Modelki nigdy nie
powinny zwracać uwagi na proces starzenia się" — mówił. Ponadto napominał
mnie, bym nie była taką trajkotką. „Czy uważasz Marilyn Monroe za osobę
gadatliwą?" — zapytał mnie kiedyś. „Uważam ją za osobę martwą" — odpowie-
działam. „Właśnie — podchwycił. — Symbole nie mówią". Zrozumiałam, że mam
się zamknąć. Ale nie zawsze potrafię,
jestem nerwowa. Zaczęłam się denerwować, gdy tylko przekroczyłam progi tego
miejsca, piątego z kolei i ostatniego z mojej listy umówionych spotkań:
Conrad Fuhrmann (fotograf) 25 W. Burton PI (d. Dearborn) Pytać o Frankę
(mened^erke studia)
Pomyślałam sobie, że na papierze wygląda to nieszkodliwie, ale co ja mogłam na ten
temat wiedzieć? Kiedy przybyłam na West Burton Place pod numer dwadzieścia
pięć, przekonałam się, że nie jest to zapyziały czteropiętrowy budynek bez windy, z
przeznaczeniem na pomieszczenia przemysłowe, gdzie człowiek się natyka na
skłębione zwoje przewodów, futonowe fotele i zakurzone króliczki, jak w
większości tego typu miejsc, ale że to przestronny, elegancki gmach. Coś w rodzaju
miejskiego pałacu, prawdziwa perła w samym środku chicagowskiego Gold Coast.
Z beżowym tynkiem, żwirowym podjazdem i drzewami o formowanych koronach,
wyglądał, jakby był przeniesiony z Paryża. Nie byłam wprawdzie w Paryżu, ale tak
to sobie wyobrażam. W każdym razie budynek robił imponujące wrażenie.
Wewnątrz też wyglądał imponująco. A może to zasługa Frauke? Długonoga, o
lśniących czarnych włosach i bystrym spojrzeniu mahoniowych oczu, usadowiona
w środku foyer wyłożonego białym marmurem, trochę przypominała — a może
nawet więcej niż trochę — pająka zaczajonego w swojej sieci.
Prask! To zatrzasnęły się okładki mojego portfolio. Frauke zaskakująco rześko
wstaje i wczepiwszy się w krawędź biurka polakierowanymi na czerwono pazurami,
pochyla się do przodu, omiata spojrzeniem mój starannie dobrany strój od Adrienne
Vittadini (spódnica w bialo-niebieskie paski i sweter do kompletu), przenosi wzrok
na moją szyję, nos, kości policzkowe, badając tak każdy centymetr ciała, aż
napotyka moje spojrzenie.
— Chodź ze mną — rozkazuje.
Doganiam jej ciemną sylwetkę w momencie, gdy wchodzi do pokoju. Po chwili
widzę małą pracownię z dwiema kozetkami pokrytymi zamszem. Mnóstwo książek
w lśniących obwolutach. W srebrnych ramkach piękne twarze.
— Conradzie, poznaj Emily.
Jest i mężczyzna. Conrad Fuhrmann ujmuje palcami okulary zawieszone w
okolicach dekoltu w serek swego kaszmirowego pulowera i zatyka je na wysokości
skroni.
— Jak się masz.
— Dzień dobry. — Z trudem przełykam ślinę.
Wstaje i klaśnięciem w dłonie, jakby był instruktorem tańca, komenderuje:
— Obróć się. . Ruchem wirującym obracam się na pięcie. Conrad śmieje się.
— Nie tak szybko. Muszę cię obejrzeć.
Teraz obracam się powoli, jak ciasto na obrotowej paterze, aż staję naprzeciwko
kozetki, vis-à-vis Conrada i Frauke, która zdążyła już usiąść obok niego. Pod
względem fizycznym jest jej przeciwieństwem: drobny, właściwie mały, ma oczy
jak bławatki i delikatne rysy. O dziwo, w jego obecności zaczynam się czuć
odprężona.
— Ile masz lat?
— Prawie osiemnaście — odpowiada Frauke szybko, jak gdybym mogła udzielić
innej odpowiedzi.
Kiedy Conrad znów siada, jego pochylona do przodu sylwetka układa się w znak
zapytania, co ma być dowodem żywego zainteresowania.
I teraz się zaczyna.
— Czy się gimnastykujesz?
— Umiesz tańczyć?
— Czy jesz?
— ...dużo?
— Jak często pijesz:
— mleko?
— wodę sodową?
— alkohol?
— Jak długo śpisz?
— Jaki masz wzrost?
— Czy twoi rodzice są wysocy?
— Ile urosłaś w ciągu ostatniego roku?
— Ile ważysz?
— Czy nosisz szkła kontaktowe?
_ Czy używasz daszków przeciwsłonecznych?
— Jak byś określiła swoje włosy?
— Opowiedz, jakie zabiegi związane z pielęgnacją skóry wykonujesz rano i
wieczorem? Zacznij od mleczka.
I tak dalej, i tak dalej. Zupełnie jak w koszmarze sennym, kiedy śni ci się, że magluje
cię gremium ekspertów z dziedziny, z której w ogóle się nie przygotowywałaś. Ale
oto już koniec przepytywań. Kategoria: zdrowie i uroda zostaje wyczerpana. Conrad
ma teraz nieobecną minę człowieka, który dokonuje w pamięci skomplikowanych
obliczeń.
— Tak więc powiadasz... osiemnaście lat. Skończyłaś szkołę, zgadza się?
— Tak.
— Wybierasz się do college'u?
— Aha.
— Gdzie?
Boże, tutaj też? Wszystkie moje koleżanki, bez wyjątku, dręczone były tym
pytaniem przez całe lato. Zadawali je rodzice, krewni, znajomi, tylko nie ludzie z
branży modniarskiej.
— Uniwersytet Columbia.
Conrad znów jest na nogach, podchodzi do mnie.
— A co powiesz na Northwestern? Co powiem?
— Aha, to dobra szkoła — mówię. Czyżby do niej chodził? — Ale ja chcę być w
Nowym Jorku.
Przygląda mi się uważnie.
— Zobaczymy — mówi z namysłem.
Co zobaczymy? O ile się orientuję, rozmowa kwalifikacyjna dobiegła końca.
Chwała Bogu. Teraz Conrad bierze mnie za rękę i prowadzi do pracowni
fotograficznej, przestronnej i jasnej, oczywiście bardzo przyjemnej. Pod jedną
ścianą piętrzą się grube książki o sztuce i dziesiątki magazynów ilustrowanych
przemieszanych z rzeźbami. Wielki bukiet kamelii pyszni się w kryształowym
wazonie ustawionym obok jednej z dwóch eleganckich kanap obitych skórą.
Lakierowany stoliczek do kawy lśni. W jasnym świetle połyskuje też chromowane
wyposażenie pokoju.
Rozglądam się i kiedy faktycznie ogarniam całość, czuję ściskanie w dołku.
Przejmuje mnie zwłaszcza myśl, że ten facet to naprawdę ktoś, absolutnie różny od
gości, z którymi dotychczas pracowałam.
Pomyślałam tak, jeszcze zanim zobaczyłam to zdjęcie. Wisiało tuż przed moim
nosem, niecały metr od miejsca, w którym się zatrzymaliśmy, nieduże, czarno-białe;
stałam i gapiłam się na nie z rozdziawioną buzią. A to dlatego, że na zdjęciu była —
odziana tylko w skąpy skrawek lycry, uwodzicielsko uśmiechnięta, jedyna,
niepowtarzalna — Cindy Crawford, modelka wszech czasów. Nigdy jej takiej nie
widziałam, miała półdługie włosy i pełne policzki, wyglądała na nie więcej niż
siedemnaście lat. Dokładnie w moim wieku.
No, no. Wiedziałam, że Cindy jest z Illinois, ale... Odwracam się do Conrada. Nadal
się uśmiecha, patrzy na mnie łagodnie, oczy mu błyszczą... Powoli wyciąga dłoń w
stronę mojej twarzy.
— A gdyby tak... gdybyśmy przenieśli to... — Jego palec delikatnie dotyka mojego
pieprzyka, usadowionego blisko linii włosów, przesuwa się wzdłuż policzka. —
Toby była ona.
No nie. W Wisconsin, skąd pochodzę, to zawsze była Brooke. W gruncie rzeczy nie
jesteśmy do siebie podobne, z wyjątkiem może brwi, ale jednak ludzie zaczepiają
mnie na ulicy, myśląc, że jestem jej sobowtórem, choć co taka gwiazda mogłaby
robić na Środkowym Zachodzie, ubrana w zwykłą bawełnianą bluzę z emblematami
szkoły średniej w Balsam, chyba że chciałaby uciec w anonimowość. Tak czy
inaczej takie pomyłki mi pochlebiają, a któż tego nie lubi? Ale to nic wobec
porównywania mnie do Cindy, w dodatku zrobionego przez kogoś, kto rzeczywiście
ją fotografował! To już jest coś! Uśmiecham się od ucha do ucha, choć nie przystoi
to damie. Nic na to nie poradzę.
I to wszystko. Po kilku minutach mówię „do widzenia" i wychodzę na żwirową
ścieżkę. Żelazna furtka zamyka się za mną z chrzęstem. Pada, na dworze zrobiło się
rześko, chowam więc ręce do kieszeni i zanim potruchtam mokrą, szarą aleją,
zatrzymuję się przed czerwonym światłem i odwracam, by raz jeszcze popatrzeć na
ten budynek. Na tle bezbarwnych, monotonnych bloków ten kusząco migocze, jak
błyszczący kamyk znaleziony na plaży, jakby obsypany złotem. Wewnątrz też to się
czuło. Przypominam sobie jasną poświatę, w jakiej skąpane było foyer, przytulne
światło biblioteki, czysty blask studia fotograficznego — światło emanujące z
każdego zakątka, i na tym tle świat wokół wydaje się mdły, nieciekawy.
Muszę tam pracować, pomyślałam sobie, ruszając w drogę. Po prostu muszę.
★ ★ ★
Wydaje mi się, że dlatego tak myślałam, iż trudno byłoby nazwać moją
dotychczasową karierę gwiazdorską. Nic dziwnego, skoro zaczęła się od sera.
Zwykłego sera. Cheddara.
Wiecie, mój ojciec jest współwłaścicielem niewielkiej firmy reklamowej Woods i
Wacowski (on jest w niej Woodsem) z siedzibą w Milwaukee. Firma ta tworzy
mnóstwo banalnych sloganów reklamowych, ale też stała się znana z wymyślania
kretyńskich haseł, jakie umieszcza się na tablicach rejestracyjnych samochodów
wieszczących w ten sposób, z jakiego pochodzą stanu.
Ostatniej jesieni tato, chcąc zaznaczyć swój wkład w rozwój turystyki, wystąpił z
kapeluszem, i to nie byle jakim. Nazywa się głowa sera, może słyszeliście o czymś
takim? Jeśli nie, to wyobraźcie sobie żółtą pianę — niby ten ser — przylepioną do
ronda kapelusza baseballowego; na głowie kogoś, kto może nawet na lekkim cyku
uznał, że pokazanie się ludziom w tym nakryciu głowy to całkiem niezły pomysł.
Moim zdaniem nieszczególny. Gdybyście jeszcze, tak jak ja, zobaczyli pierwsze
przymiarki... Tak czy siak ser szwajcarski namaścił mnie i zaczęła się moja kariera,
kiedy to pewnego mroźnego dnia tato dał mi siedemdziesiąt dwa dolce — tyle, ile
miał w portfelu — za to, bym nałożyła ten kapelusz na głowę i pozowała w nim do
zdjęć dla jego klienta.
Dale, fotograf zatrudniony w agencji, wystrzelał dwa filmy, a potem zapytał mnie,
czy mógłby jeszcze zrobić następną rolkę, tym razem bez sera. „Jesteś dobrze
zbudowana — powiedział, kiedy już poinstruował mnie, jak swobodnie trzymać
ręce, zwrócić się do niego lekko profilem i popatrzeć w obiektyw. — I masz
nieziemski uśmiech".
Rozpromieniłam się.
Kiedy skończyliśmy, Dale powiedział coś jeszcze. Na klęczkach pakował do torby
lampę błyskową, ale w pewnym momencie odwrócił się, przysiadł na piętach i
powiedział: „Uważam, że mogłabyś być modelką. Naprawdę, Emily, tak myślę" —
upewnił mnie i obiecał podrzucić miejscowej agencji moje zdjęcia.
„Uważam, że mogłabyś być modelką". Dokładnie tak powiedział. Udałam, że
jestem zdziwiona, że nie zrobiło to na mnie większego wrażenia, ale prawdę
mówiąc, byłam zachwycona i przejęta.
I gotowa do tego. Uwielbiam modę. Przyzna to każdy, kto w ciągu ostatnich kilku
lat zajrzał do mego pokoju. Prenumeruję prawie wszystkie magazyny ilustrowane
zajmujące się modą i urodą, a jeszcze w kioskach dokupuję następne, jeżeli tylko
zobaczę na okładce uśmiechniętą piękność, a obok zapewnienie: Dziesięć
Doskonałych Rad! Sama będziesz tak wyglądać!, albo kiedy numer ma pokaźną
objętość. Za każdym razem, kiedy wracam z nimi do domu, odbywa się ten sam
rytuał. Niosę do swojego pokoju pismo, nie składam go, żeby nie pozaginać, nie
kładę nic na wierzch, by nie porysować zdjęcia, następnie moszczę się na dywanie i
powoli kartkuję całość. Kiedy trafiam na odpowiedni fotos przedstawiający na
przykład Famke albo Rachel czy Elle (znam imiona ich wszystkich), biorę ostry nóż
(nożyczki mogą strzępić, a wydzieranie w ogóle nie wchodzi w grę), bardzo
starannie wycinam zdjęcia i umieszczam na ścianie. Zazwyczaj robię kilka
przymiarek, zanim znajdę właściwe miejsce, a kiedy już się zdecyduję, przyklejam
fotos taśmą, znów rozsiadam się na dywanie i stamtąd wpatruję się w
swojąnowązdobycz. W nią. Przeważnie biegnie lub skacze — do środka, na
zewnątrz, wszystko jedno, najważniejsze, by dokądś zdążała. Tam, gdzie ja też chcę
dojść. Kiedy tak leżę i patrzę, wiem, po prostu wiem, że gdybym tak mogła
podskoczyć i znaleźć się obok niej — albo lepiej: stać się nią— wtedy moje życie
byłoby idealne.
Zważywszy na to wszystko, dla nikogo chyba nie będzie niespodzianką, że kiedy
tydzień później zadzwoniono do mnie ze Szkoły Modelek Tami Scott z pytaniem,
czy nie chciałabym zapisać się na kurs modelek, moją odpowiedzią było
entuzjastyczne: „tak!". Zanotowałam wszystkie szczegóły, odłożyłam słuchawkę i
natychmiast zadzwoniłam do Christiny, z którą przyjaźnię się od trzeciej klasy
szkoły podstawowej i która ma zawsze rację we wszystkich sprawach. Poradziła mi
iść na ten kurs.
Istniała jednak pewna przeszkoda.
— Dokąd ty się wybierasz? — zapytała moja matka, gdy zeszłam do niej na dół.
Właśnie sprawdzała, czy dopiekł się bochenek chleba, przyjemne ciepło napełniło
całą kuchnię.
— Chcę iść na kurs modelek — powtórzyłam tym razem od strony lodówki.
Szukałam dzbanka z mrożoną herbatą. Mama nie odpowiadała.
Znalazłam dzbanek, wzięłam mikser, wrzuciłam trochę lodu, wlałam herbatę. Mama
nadal milczała.
— Co? — zapytałam, choć znałam odpowiedź. Wystarczył jeden rzut oka na jej
ściągane w pasie sznurkiem konopnym spodnie, szydełkową bluzkę bez pleców,
naszyjnik z paciorków, klapki japonki, włosy do pasa, nieumalowaną twarz — by
każdy się domyślił, że moja mama jest hipiską. Tata zresztą też. Wkrótce wyjawię,
dlaczego obrali tę drogę. A teraz wystarczy, że powiem, iż jej odpowiedź nie była
dla mnie żadnym zaskoczeniem.
— Po moim trupie.
— Dziękuję za wsparcie — odpysknęłam z przekąsem. — Wiedziałam, że na ciebie
można liczyć.
Mama zrobiła cierpiętniczą minę, ale nie dlatego, by zraniły ją moje słowa.
— Kiedy nie pozwalałam ci się bawić lalkami Barbie, nie przyszło mi nawet na
myśl, że staniesz się jedną z nich.
Na to mogłam tylko wznieść oczy do nieba.
— Mamo, proszę cię. Każdy wie, że Barbie nie są prawdziwe, a modelki są.
— Nie te, które widziałam — odcięła się. Nożem zdrapywała ze stolnicy resztki
zaschniętego ciasta. Długie wiórki spadały na podłogę.
Na to nie miałam odpowiedzi. Jeśli o mnie chodzi, to nie mogłam sobie wyobrazić,
by kiedykolwiek widziała jakąkolwiek modelkę. Nie wstępowała do mojego pokoju,
a te społecznice z magazynu „Mother Jones" nie pokazywały się w dezabilu. Ale
niech będzie, i tak miała jeszcze wiele do powiedzenia.
— A co ze szkołą?
— Zajęcia odbywają się w soboty i trwają tylko dwie godziny.
— Domyślam się, że nie są bezpłatne.
— Tysiąc dolarów.
— He?!
— Mamo, zwrócę ci ze swoich zarobków.
— Jakich znowu zarobków?
Zrobiłyśmy parę okrążeń. Trasa wiodła przez jadalnię do nasłonecznionej werandy,
gdzie mama podlała zmęczone rośliny umieszczone w zwisających sznurkowych
osłonkach, których miała bogatą kolekcję, czule potrąciła zestaw dzwonków
wietrznych, po czym skierowała swe kroki z powrotem do kuchni, by wylać do
burego zlewu niezużytą wodę i sprawdzić stan upieczenia chleba. Kiedy skórka
zaczęła się rumienić, mama zmiękła.
— OK — powiedziała, nakładając rękawice kuchenne, które wyglądały normalnie
tylko dlatego, że dostała je ode mnie. — Jeśli akurat to chcesz w życiu robić, rób to,
tylko dobrze.
Hurra! Gestem zwycięzcy wyrzuciłam w górę pięści i zaraz ją uściskałam.
Czułam, jak w owej chwili ogarnęło mnie uczucie szczęścia. Właśnie odniosłam
zwycięstwo. Moje szczęście jednak nie trwało długo. Przede wszystkim — co to
znaczy: „zostać modelką" albo „wyglądać jak modelka", co często sugerują
reklamy. Pierwszego dnia na zajęciach naszła mnie refleksja, że może wcale nie
chcę dowiedzieć się, do której kategorii mam się zaliczać, że może lepiej byłoby
przejść przez życie, wyobrażając sobie, iż mogłabym zostać modelką, niż usłyszeć,
że się do tego nie nadaję.
Może. W każdym razie poszłam. A kiedy przekroczyłam progi Szkoły Modelek
Tami Scott i dobrze się rozejrzałam, nabrałam przekonania, że niepotrzebnie się
martwiłam. Na korytarzach żadnego zakazu, żadnego ostrzeżenia — była to
najbezpieczniejsza ze wszystkich znanych mi szkół. Kobiety, których uzębienie
wołało o interwencję ortodonty, pulchne albo wręcz grube, po czterdziestce, o
wzroście skromniejszym niż metr pięćdziesiąt pięć, niezatrzymane przez sito
selekcji, najwyraźniej uważały, że skoro zapłacą tysiąc dolarów za „profesjonalny"
kurs, drzwi do życia w blasku kamer otworzą się przed nimi na oścież.
Szkoła Modelek Tami Scott to był pic na wodę.
Doszłam do takiego wniosku, gdy tylko nasza instruktorka klasnęła w dłonie. Była
Miss Wisconsin, jak wkrótce miałyśmy się dowiedzieć, czyli Tami Scott we własnej
osobie, wystartowała, demonstrując nam swoje szczytowe osiągnięcie — plakat z
delikatesów, na którym ona kuszącym gestem wysuwa w stronę obiektywu grecki
gyros. Następnym punktem programu była nagrana na wideo instrukcja „Makijaż
dla zaawansowanych — co skrywają cienie do powiek?". A potem usiadłyśmy w
kółeczku i po kolei mówiłyśmy, co nas tu sprowadziło.
— Mój chłopak uważa, że wyglądam jak Cheryl Tiegs — zaczęła Winnie,
trzydziestoczteroletnia dyplomowana pielęgniarka.
Następna była Roxy.
— Mój mąż chce mieć modelkę za żonę.
— Mój tak samo — dorzuciła Marla. Przybiły sobie piątki, po czym Marla wyjęła
grzebień i zaczęła tapirować swoją wystrzępioną grzywkę. — Jego zdaniem jestem
bardzo podobna do Stephanie Po wers.
Przypadkiem nie były w tym odosobnione. Christie Brinkley, Kelly Le Brock,
Jaclyn Smith — kto by pomyślał, że panie te, niezwiązane ze sobą od początku
świata, pewnego dnia spotkają się w jednym pokoju w Milwaukee.
Potem przyszła moja kolej, i spojrzenia wszystkich, nie wyłączając Tami,
skierowały się na mnie. Tami była tak promienna, że mogłabym przysiąc, iż nawet
jej kły sypią iskry.
— A ty, Emily? Dlaczego tu się znalazłaś?
Dobre pytanie. Popatrzyłam po kobitkach siedzących wokół. Żadna z nich nawet w
przybliżeniu nie przypominała pierwowzorów, na które się powoływały. Winnie
była Chinką, a Roxy mogłaby reprezentować wagę ciężką. Kogo chciały nabrać?
Może ja też siebie oszukuję?
— Ty wyglądasz jak Brookie Shields — zauważyła Roxy.
— Faktycznie — ożywiła się Winnie.
Marla też przybiła mi piątkę. Plask! Zderzyły się nasze dłonie. Odgarnęłam włosy
do tyłu i uśmiechnęłam się na swój tylko sposób.
Na kursie nauczyłyśmy się robić makijaż, układać włosy i chodzić po wybiegu.
Całkiem nie tak, jak się później przekonałam. Wtedy jeszcze o rym nie wiedziałam.
Czułam jednak, że czegoś tu brakuje — gdzie jest ten szyk, Tami? Gdzie stroje od
projektantów? Piękne krajobrazy w tle? Tylko nie mówcie mi, że Kenosha spełnia te
warunki. Zakończenie kursu uczciłyśmy szampanopodobnym napojem, słupkami
selera maczanymi w beztłuszczowym francuskim dipie. Kilka facetek się popłakało,
musiały sobie potem poprawiać makijaż. Ja do nich nie należałam. Odczuwałam
ulgę. Kurs okazał się porażką, ale przynajmniej miałam go już za sobą. Po tygodniu
jednak zadzwoniono do mnie z agencji. Czy chcę pozować do zdjęć reklamujących
dom towarowy Kohla? Płacą po dziewięćdziesiąt dolarów za godzinę, zajęcie co
najmniej na trzy godziny.
Zgodziłam się.
Potem przyszły następne propozycje. Ale wszystko to było nie to. Laserowe nalepki
na opakowania. Metki do gumowych rękawic. Przebranie Kermita na Halloween.
Która dziewczyna powiesi sobie
takie zdjęcie na ścianie? Żadna. Znalazłam się w martwym punkcie. Aż wreszcie
któregoś dnia pewien artysta od kosmetyków, którego macierzysta firma ulokowana
była w Chicago, poradził mi, bym skontaktowała się z Louisem, współzałożycielem
nowo powstałej agencji Chicago Inc. Nie musiał mi tego dwa razy powtarzać.
To było przed miesiącem. Jako modelka występowałam już od dziewięciu miesięcy.
I oto nagle dziś po południu, właśnie teraz, wszystko się zmieniło. Wchodzę do
Chicago Inc. I tam natychmiast spowijają mnie w czarny kaszmir. „Emily Woods!
— woła Louis, przyciskając mnie do piersi. — Zamówił ciebie! Conrad Fuhrmann
cię zamówił!".
Pisnęłam radośnie i też go uściskałam. Louis puścił mnie i zaraz zaczął tłumaczyć,
co to znaczy, że zostałam zamówiona, i na czym ta praca polega. Bo w pracy
modelki wyróżnić można trzy rodzaje edycji — ogłoszenia reklamowe, katalogi i
osobne wydawnictwa. A każde z nich jest inne.
Zacznijmy od ogłoszeń, bo te są najbardziej opłacalne. To dlatego, że tu obowiązuje
zasada wyłączności, czyli jeśli modelka reklamuje jakąś branżę, to dla
konkurencyjnych producentów już się nie liczy. (Innymi słowy: nawet jeśli masz
stalowe ciało i biust, który fantastycznie wygląda w sportowych biustonoszach, nie
możesz jednocześnie prezentować biustonoszy dla Nike i Reeboka, trudno i darmo).
Oczywiście za taką wyłączność rekłamodawcy powinni dawać pewne przywileje i
odpowiednio płacić, co też robią, tyle że niezbyt często.
Częściej pracujesz na katalog. To główny nurt, choć może należałoby powiedzieć:
„mała czarna" biznesu, finansowa stabilizacja dla najlepszych modelek. Nie jest
takie opłacalne (na mniejszym rynku, na przykład w Chicago, można zarobić około
stu pięćdziesięciu dolarów za godzinę, podczas gdy w ogłoszeniach reklamowych
da się wyciągnąć od kilku tysięcy aż po okrągły milion), ale to się sumuje. Jeśli
pracujesz przez osiem godzin, dostajesz premie i zarabiasz tysiąc dwieście
pięćdziesiąt dolarów. Za nadgodziny (do dziewiątej, po siódmej albo w weekendy)
lub demonstrowanie bielizny dostajesz półtora raza więcej albo dwieście
dwadzieścia pięć dolarów za godzinę. Nieźle jak na Searsa.
No i wreszcie wydawnictwa, które w niczym nie przypominają gazetowych fotek, za
to bardzo te z pism ilustrowanych, przy czym mają jedną cechę wspólną: niskie
wynagrodzenia. Poważnie:
pracując jeden dzień dla „Vogue'a", zarabiasz sto trzydzieści pięć do dwustu
trzydziestu pięciu dolarów, tak! Ale trzeba pamiętać, że nikt nie odrzuca propozycji
„Vogue'a", ponieważ przyda ci się to do twojego portfolio (albo książki, jak je
nazywamy), a to właśnie z tych książek reklamodawcy i wydawcy katalogów
wybierają modelki, które chcą wynająć („zamówić", w naszym żargonie),
telefonując do naszych agentów. Im więcej masz w książce „Vogue'ow" czy
„Mademoiselle", tym mocniejszą masz pozycję i tym więcej zarabiasz. To niewielki
zamknięty krąg.
Okazuje się, że mam pozować dla katalogu przygotowywanego na wakacje (w
modzie zdjęcia robi się z wyprzedzeniem kwartalnym lub półrocznym, Boże
Narodzenie więc u nas przypada zawsze w lipcu) i że Conrad ma robić te zdjęcia dla
wielkiego domu towarowego z Południa — Whitmana. Nigdy o nim nie słyszałam,
ale co z tego? Liczy się, że pracuję z Conradem Fuhrmännern. Conrad Fuhrmann,
„legendarny fotograf piękności", jak nazywał go Louis. Conrad Fuhrmann,
migawkowy król Chicago. Conrad Fuhrmann, CZŁOWIEK, KTÓRY Z CINDY
CRAWFORD ZROBIŁ GWIAZDĘ!
Rozdział 2
Witaj, laleczko!
Domofon w miejskim domu Conrada Fuhrmanna ukryty jest w gąszczu figowych
zarośli. Naciskam dzwonek.
— Dzień dobry, Emily. Wchodź prosto do przebieralni. — Głos zanika i odzywa się
brzęczek.
Mijam foyer i przechodzę przez hol. Kiedy ostatnio tam byłam, usiłowałam dogonić
Frauke. Teraz jestem tu sama i oglądam fotografie, mnóstwo fotografii. Ze
wszystkich ram spoglądają na mnie sławne twarze, jakby zachęcając nowo
przybyłe, by zajęły ich miejsce. „Dogoń mnie", droczy się Paulina Porizkova; ma
lekko przekrzywioną główkę, a błękit jej oczu podkreśla lazur morskiej toni w tle,
jakby przywołanej do łagodności mocą jej spokoju. „Popatrz na mnie", mruczy
Stephanie Seymour, ma na sobie jednoczęściowy kostium w cętki pantery, siedzi w
kucki, jakby przyczajona do skoku, z zadkiem wystawionym wprost do obiektywu,
osłaniając w ten sposób upatrzoną ofiarę. „Nie, na innie", nalega Estelle Lefebure,
wyginając grzbiet przy filarze, jej krągłości spowite są w jedwabie. Kogóż tu nie ma;
jest Joan Severance, Kim Alexis, Kelly Emberg, Lauren Hutton i jeszcze inne
twarze, same doskonałości. To gabinet sław w kategorii modelek.
Ach. Czuję, jak coraz mocniej ściska mnie w żołądku. Skręcam do garderoby,
wdzięczna za spodziewane poczucie bezpieczeństwa, ule tam też natykam się na
następną sławę, tyle że tym razem sławne oczy mrugają.
Gapię się na Ayanę.
Mija dobra chwila, zanim udaje mi się przetworzyć wizerunek gwiazdy znanej dotąd
tylko z fotografii.
— Cześć — wyduszam wreszcie z siebie.
Ayana uważnie studiuje swoją twarz w lustrze. Ja też jej się przyglądam. Jakżeby
inaczej? Przecież to moja idolka, supermodelka, istota tak rzadko spotykana, jak
zagrożone wyginięciem gatunki. Wszyscy znają jej historię. Księżniczka masajska,
córka wojownika, została odkryta, gdy w odległym zakątku Tanzanii pasła gęsi w
zagłębieniu krateru. Kiedy fotograf z „National Géographie" robił jej zdjęcie,
Ayana, co w miejscowym narzeczu znaczy: Piękny Kwiat, uciekła w popłochu,
ponieważ nigdy przedtem nie widziała aparatu fotograficznego. Ale to się miało
wkrótce zmienić. Jej droga życiowa prowadziła z Tanzanii wprost do Studia 54,
następnie przyszły promocje, okładki, gwiazdorstwo... I oto Ayana jest tutaj. Z
bliska wydaje się bardziej delikatna, krucha — domyślam się, że to z powodu jej
skóry, jakby dropiatej, w dwu tonach, pięknych, ale dość różnych, jak liście
zmieniające barwy wczesną jesienią.
Ayana wyjmuje ze swojej torby marki Louis Vuitton ciężką złotą zapalniczkę i
należącą do kompletu papierośnicę. Gorączkowo szukam w głowie czegoś, co by
pomogło przełamać pierwsze lody:
Jak minął ci lot?
Czy często przyjeżdżasz do Wietrznego Miasta? To ty palisz?
— Jezus Maria! Cholera!
Do garderoby wtacza się brzuchaty, zasapany mężczyzna, obwieszony
niezliczonymi torbami i pokrowcami. Dostrzega Ayanę.
— Ciao, bellal — drze się na całe gardło.
— Vincent, kochanie! — odkrzykuje mu Ayana. Całują się z dubeltówki i zaczynają
nawijać po włosku. Hello i zaraz ciao. No cóż, jeśli mają mnie ignorować, to
schodzę im z drogi. I dobrze, bo nie mija dziesięć minut, a nadchodzą następne trzy
osoby: Maurice, stylista ubiorów zatrudniony na stałe u Conrada, Theresa, szczupła
jak niteczka blondynka o wyglądzie patrycjuszki, którą także rozpoznaję ze zdjęć
wiszących na ścianie w moim pokoju (chociaż jej teksaski akcent wydaje się lekkim
szokiem), oraz Laura, stylistka fryzur, mała osóbka, ale duża indywidualność, co od
razu rzuca się w oczy;
wbiega lekkim krokiem, z ogromnymi słuchawkami na uszach i śpiewną deklaracją:
Fm walking on sunshine, o-o-ol
Okazuje się, że Vincent to artysta od makijażu, który przyleciał z Nowego Jorku.
Specjalnie dla mnie.
— Jestem tu po to, dzieciaku, by cię nauczyć tej sztuki, co wcale nie będzie łatwe,
możesz mi wierzyć — oświadcza na wstępie, rozpakowując niezliczone tubki i
buteleczki. — Powiadam ci, tu uwielbiają malunki.
Chwileczkę...
— Uczyć mnie? To znaczy, że sama mam sobie robić makijaż? — pytam. To dla
mnie wielkie zaskoczenie. Słyszałam, że kiedyś to się zdarzało, ale teraz mamy lata
osiemdziesiąte, i artyści od makijażu do zdjęć są wszędzie, nawet w Milwaukee.
Vincent kiwa potakująco głową.
— Tu panują stare zasady.
Słowa Vincenta wywołują natychmiast chór potakiwań. Nim zbiorę się w sobie, by
zadać następne pytania, Ayana łapie za reflektor.
— Conrad strasznie mi przypomina jednego fotografa, z którym pracowałam w
Mediolanie...
I już ich nie ma. Nie tylko zdają się weterankami Conradlandu, ale pracowały też
razem dla domów mody na wszystkich kontynentach i teraz mają o czym mówić.
Docierają do mnie strzępki ich światowych rozmów.
— Naprawdę. Więcej tam nie polecę. Bardzo mi przykro, to nie dla mnie.
— Nie zanadto mu się to udało; jak to zobaczyłam, to myślałam, ze Anna
zwymiotuje.
— Tamtejszy sos tatarski jest jak masło.
— Kiedyś poprosiłam A.D. o wodę, a on mi pokazuje kran, naprawdę, mówię
poważnie!
— Powiedziałam im: dwadzieścia i ani dolca mniej. Gdzie? Do 1'olski? Dajcie
spokój.
O rany. Zwymiotować... masło... Polska... Wszystko to takie... szykowne, z innego
świata. Sadowię się w fotelu do makijażu i chłonę całą scenerię: Ayana za pomocą
grubej warstwy podkładu zmienia swój rewelacyjny wygląd w superrewelacyjny,
Laura śpiewa teraz Father Figure, nawijając włosy Theresy na grube walki, Vincent
zbliża się do mnie z pęsetą w dłoni.
Uchylam się i obejmując kolana, przybieram pozycję obronną. Louis nieraz mnie
poszturchiwał, ale nigdy nie tykał moich brwi. „To jedyna rzecz, jaką ewolucja
wypracowała bez zarzutu — powiedział mi kiedyś. — Po co majstrować przy
ideale? Są zabójcze".
— ...Próbowałam przekonać Paulinę, że muzycy służą do pieprzenia, a nie do
umawiania się, ale najwyraźniej mnie nie posłuchała...
Słyszę, jak Vincent wzdycha. Tępym końcem pęsety dźga mnie między łopatkami.
— Słuchaj, dzieciaku, ja tylko trochę je poprawię — perswaduje. — Teraz
wyglądasz jak nie z tej epoki. — Następne szturchnięcie. — Jak z wczesnych lat
osiemdziesiątych.
Wczesne lata osiemdziesiąte? Nie wydaje mi się. Wtedy to były czasy E.T. i Ms.
Pacman, a gdybym miała zrośnięte brwi, łuki w ogóle by nie wchodziły w grę.
Mocniej zacisnęłam pięści.
Następne westchnienie.
— Ayana!
— Więc powiedziałam facetowi od Hermesa, żeby sobie dał spokój z Birkin, no bo
w końcu kim ona jest? Róbcie z Ayaną!
— Dokładnie! A Kelly... co ona właściwie robi?
— Ayana!
— To księżniczka.
— Powiedzmy...
— Ayana!
— Co? — Ayana pyta zwięźle.
— Powiedz jej... — Vincent znów mnie dźga. — Powiedz... przepraszam, powtórz,
jak masz na imię.
O Jezu. A jeśli to mnie będzie bolało?... Teraz przyciskam policzek do uda.
— Emily. Emily Woo...
— Powiedz Emily, co ja robię z brwiami. — Szturchnięcie. — Bo popatrz tylko na
nią. Jest przerażona.
Teraz czuję się głupio. Lekko unoszę głowę, by popatrzeć na supermodelkę, która
gapi się na moje poskręcane ciało, z brwiami uniesionymi wysoko w niemym
zdumieniu.
— On jest dobry — upewnia mnie, i zaraz odwraca się do lustra, Theresy i Hermesa.
No dobra. Siadam i zaczynam studiować w lustrze rysunek swoich brwi. Z
pewnością Vincent zna się na modzie i wie lepiej
ode mnie czy nawet od Louisa, jak powinnam wyglądać. W końcu on jest z Nowego
Jorku.
— Zaczynaj — mówię. Zaciskam powieki, palce wpijam w kolana. Kiedy czuję
pierwsze szarpnięcie, odzywa się Ayana.
— Oczywiście, kochana, ja nie pozwalam, żeby on mnie dotykał. Tylko Rafael
może coś robić z moimi brwiami.
Gwałtownie odrzucam głowę do tyłu. Theresa śmieje się histerycznie.
— Małpa! — woła, ale w jej głosie nie słychać złości.
— Co? — Ayana otwiera szeroko oczy ze zdziwienia. — Przyciska ręce do piersi,
jakby zeznawała w sądzie mody. — Przecież to prawda! Nie to, żeby on nie umiał
tego robić — dodaje jeszcze. Wpatruje się w lustro, gdzie nasze odbite spojrzenia
spotykają się. — Na pewno efekt będzie... jak by to powiedzieć... znaczący.
Och.
Vincent klepie mnie po ramieniu.
— Nie zwracaj na nią uwagi. To wredna stara wiedźma — mówi i dla wzmocnienia
efektu pokazuje jej język.
— Małpa! — krzyczy Theresa.
— Czarownica! — wrzeszczy Vincent.
— Odpieprzcie się! Po prostu zazdrość was zżera, stare pierdoły! — odcina się
Ayana.
— It seems to me you live your life like a candle in the wind — śpiewa na całe gardło
Laura.
Zapragnęłam nagle znaleźć się całkiem gdzie indziej, gdzieś, gdzie reguły byłyby
dla mnie jasne.
— Podoba ci się? — pyta Vincent po kilkunastu minutach zadawania mi
szczypiącego bólu. — Teraz wyglądasz znacznie doroślej. Nie tak dziecinnie.
Otwieram oczy. To, że nie przypominam już Brooke, to dobrze. Moje brwi,
otoczone czerwoną obwódką, są teraz o połowę cieńsze niż przedtem. Trudno
powiedzieć, czy takie mi się podobają. Wyglądam, jakbym wsadziła głowę do ula.
Nadal im się przyglądam z uwagą, kiedy Theresa chwiejnym k rokiem wychodzi z
łazienki, ma ze sobą zasuwaną na ekler saszetkę, którą chowa zaraz do torby.
Posyłam jej przyjazny uśmiech. Domyślam się, że i ona ma „ciotkę". Tak jak ja.
Tylko Ayana jęczy:
— Daj spokój. Teraz?
— Nie ma to jak teraz! — odpowiada Theresa i wykonuje kilka piruetów, po czym
się zatrzymuje przy mnie, palcem wskazuje na moje brwi w stylu dziewczyny Bonda
i mówi: — Tak jest znacznie lepiej.
Trochę zdziwiona uśmiecham się raz jeszcze, wdzięczna za akceptację. Theresa jest
ubrana w pierwszy zestaw do zdjęć: kremowy skórzany żakiet, którego bufiaste
rękawy wykończone są złotymi ozdóbkami, do tego minispódniczka też w
kremowej i złotej tonacji. Platynowa grzywa modelki została zebrana wysoko,
czyniąc jej głowę wyższą o kilka centymetrów i tworząc jasną poświatę wokół jej
twarzyczki w kształcie serca. Ale to oczy w niej dominują, dwie akwamaryny — jak
krople lukru kapnięte na wierzch przekładańca. Theresa nie całkiem jest gotowa do
zdjęć. Ma jeszcze niezrobione usta, nos lekko zaczerwieniony, zwłaszcza w
okolicach nozdrzy, ale mimo to nie widziałam równie pięknej dziewczyny.
Naprawdę.
— Wyglądasz bardzo ładnie — wyrwało mi się.
— Ładnie? — prycha Theresa. — Chyba sobie żartujesz, no nie? Przecież to jest
obrzydliwe! Obrzydliwe!
Ayana rechocze. Czuję, jak oblewa mnie żar. Theresa przygląda mi się ciekawie.
— A tak à propos, to skąd jesteś?
— Z Milwaukee.
— A, z Minnesoty. Tak się domyślałam.
★ ★ ★
Pora na mój makijaż. Na zdjęcia stawiłam się zgodnie z instrukcją: czysta/czysta. Co
oznaczało, że nic nie powinno się znajdować ani na mojej twarzy, ani we włosach.
Vincent najpierw związuje moje włosy w koński ogon, po czym zwilża mi twarz
tonikiem. Kiedy, jak malarz, nabiera pewności, że płótno zostało równo
zagruntowane, wtedy zabiera się za... moje oczy.
— Lekcja pierwsza, dzieciaku — przypomina, widząc moje zdziwienie. — Zaraz
przekonasz się, dlaczego najpierw się robi oczy, przed podkładem.
Zajmuje mu to dwadzieścia minut. Przyglądam się najpierw zafascynowana,
wkrótce coraz bardziej przerażona, kiedy Vincent co chwila macza pędzel w
pojemniczku ze stalowoszarym cieniem
do oczu, a ja zaczynam wyglądać, jakbym z rodzinnej sprzeczki wyniosła ciężkie
obrażenia. To wrażenie mają podkreślać jeszcze ciemne cienie naniesione punktowo
wzdłuż górnych i dolnych rzęs i wychodzące poza kąciki oczu. Kiedy dzieło już
zostało dopełnione, Vincent przeciera mi skórę pod oczami patyczkiem z watką
nasączoną tonikiem. Podtyka mi pod nos.
— Widzisz?
— Ciemne — mówię.
— Ciemne? Brudne! Co by było, gdyby to wsiąkło w korektor pod oczami! Totalne
okrążenie! — Vincent ryczy i wzdryga się, zapewne na myśl o niezliczonych
kobietach, które noszą na sobie len dodatkowy bagaż.
Znajduję kawałek papieru, ze swego plecaczka wyciągam długopis — jeśli nie
zapamiętam wszystkiego po kolei, za nic nie odtworzę tego wyglądu. Zaczynam
więc pisać:
Krok pierwszy: oczy (20 minut). Na początek stalowoszary.
Ayana, już umalowana i gotowa do pierwszej serii zdjęć, przerzuca kolorowe
magazyny.
— Nie mogę uwierzyć, że to jej się dostała ta kampania reklamowa.
— Nie pierdol. — Theresa pochyla się gwałtownie do przodu, niezgrabnie
wyrzucając ręce spętane niewygodnym ubiorem. — To ją Wayne zamówił? Nie
mnie? Dlaczego?!
Nakładać tępo zakończonym, zaokrąglonym pędzelkiem, ciemniejszy cień
nakładać przy rzęsach krótszym i twardszym pędzelkiem.
— Kogo? Rachel? Daj spokój, to jest przecież objawienie miesiąca —
supermodelka prycha lekceważąco, pstrykając palcem w iwarz jasnowłosej
piękności znad Amazonki, której fotografiami w y tapetowałam swój pokój. — A
zresztą... — Ayana układa usta w ryjek. — Słyszałam, że ona szykuje się do innej
drużyny.
Kupić pędzelki i stojaki do nich w sklepie z artykułami dla malarzy — tam jest
znacznie taniej! (Sierść sobola albo innego zwierzęcia, w żadnym wypadku nie
syntetyczne).
- Nie! — Theresa wydaje głęboki jęk na wydechu.
- Tak! I to włączając pewną znaną nam osobę! Zastosować czarny cień wzdłuż
linii rzęs, ale tylko troszkę
pod oczami — jak się da za dużo, na zdjęciu oczy wyjdą za małe.
- Kto to?
I kolorowy cień w kremie — rozświetla łuki brwiowe.
— Cleo.
— Ona jest lesbą?
— Nie! To jej mąż był gejem. Carlo. Żyli w trójkę.
— Nie mów!
— Do tego Carlo i Rachel tworzyli ménage z kimś, ale nie z Cleo.
— A, to dlatego się rozwiedli!
Krok drugi: podkład. Przynajmniej 30—40 minut. (Vincent: połową czasu
poświęconego na makijaż powinno zabrać zrobienie podkładu).
— Steph ma się całkiem dobrze. — Ayana wstaje, by przebrać się w pierwszy
zestaw do zdjęć: komplet składający się ze skórzanej kurtki łączonej z imitacją
skóry lamparta, z frędzlami i odpowiednimi spodniami.
Zacząć od mocnego korektora — ma być nie za jasny! Wklepywać w okolice
zaczerwienione i pod oczy.
— Daj spokój. Śpi z szefem Elite, to i są rezultaty. — Theresa chrząka pogardliwie.
Nałożyć podkład w płynie — Shu Uemura, Shishedo, Dior, dobrze wychodzą
na zdjęciach. Potem mokra gąbka. Dobrze wymieszać. Ważne: stosować z
pudrem w proszku.
— O Boże, Casablancas? To już należało do przeszłości, kiedy miała najwyżej
szesnaście lat!
Ostatnie pociągnięcie: nadmiar wilgoci usuwać chusteczką higieniczną nie
dokładać pudru, bo twarz będzie wyglądać ciastowato.
— John to straszny skurwiel. Gdyby mi się tam nie wiodło tak dobrze, słowo daję, że
odeszłabym na znak protestu.
Krok trzeci: usta.
— Ayana? — Maurice wtyka głowę do garderoby, machając trzymaną w ręku
okrągłą szczotką. — Panie święty, kiedy będziecie gotowi? Musimy raz-dwa
porobić zdjęcia, potem po dwie, a dalej... — Spogląda na mnie pełen wątpliwości,
przenosi wzrok na Vincenta. — Emily zdąży do tej pory na pojedyncze ujęcia, co?
— Tak, tak, oczywiście!
Gdy tylko za Maurice'em zamykają się drzwi, Vincent klaszcze w dłonie.
— Reszta lekcji, dzieciaku, odbędzie się po lunchu, a teraz
Hazelwood Robin Studentka na wybiegu Która z dziewcząt nie marzyła kiedyś o karierze modelki? Siedemnastoletnia Emily Woods staje przed wielką życiową szansą - może zostać gwiazdą wybiegów i okładek ekskluzywnych czasopism. Jej debiut w świecie mody zbiega się z rozpoczęciem studiów na prestiżowym Uniwersytecie Columbia. Pomiędzy sesją zdjęciową a pokazem, pomiędzy kolejnymi wyjazdami, Emily rozpaczliwie stara się znaleźć czas na naukę. Jej droga do sławy jest okupiona wieloma wyrzeczeniami - utratą kontaktu z przyjaciółmi, katorżniczymi ćwiczeniami i dietą. Czy poradzi sobie z licznymi pokusami, oprze się narkotykom, alkoholowi i nieustającej presji? Czy potrafi pogodzić studia i nabierającą tempa karierę?
Prolog Opowieści o początkach kariery modelki są zawsze takie same — było sobie brzydkie kaczątko, którego nikt nawet nie prosił do tańca. Aż któregoś dnia, zazwyczaj podczas jakiejś akcji przyciągającej tłumy, jak sprzedaż lodów, jazda konna na oklep czy roznoszenie staruszkom słodkich babeczek, zjawiał się piękny książę pod postacią łowcy talentów albo dobra wróżka ze swą czarodziejską różdżką, która sprawia, że — hokus-pokus! — Kopciuszek dostaje się na okładkę „Vogue'a". Nie wierzcie w takie dyrdymały. Po pierwsze — modelki są od urodzenia ładne. Oczywiście każdy przechodzi niewdzięczny okres pierzenia się, ale bądźmy szczerzy. Problemy, które na początku nas nękają— choćby to, że jesteśmy chude jak patyk albo wyższe niż chłopcy z klasy — to są problemy wybrańców bogów. A co? Żadna z nas przecież nie wejdzie w łan zboża jako pokraka i nie wynurzy się stamtąd jako piękność. W życiu tak się nie zdarza; pojęcia nie mam, dlaczego udajemy, że tak jest. W końcu czy Einstein kiedykolwiek wyznał szczerze, że w czasach szkolnych był najtępszym uczniem w całej klasie? Druga sprawa— ileż się trzeba napracować! Jeśli istnieją gdzieś takie stworzenia jak książę z bajki czy dobre wróżki, to z pewnością nie marnują czasu na szukanie talentów, czy zabawianie się w agentów. Wierzcie mi, każda, ale to każda bez wyjątku modelka spędza mnóstwo czasu na fotelu, gdzie jej się robi makijaż i stylizuje każdy fragment ciała, a nawet życiorysu, by w końcu
z natrzaskanych setek próbnych zdjęć została tylko sieczka ścinków na podłodze w montażowni. Cóż, może tak myślę, ponieważ początek mojej kariery trudno byłoby nazwać cudownym zrządzeniem losu. Zaczynałam w Milwaukee, nie na wybiegu w Mediolanie. Wszystko, czego się nauczyłam —jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie — wyniosłam z niewiele wartej szkoły modelek, a nie od Irvinga Penna*. Moje pierwsze zdjęcie ukazało się w dodatku reklamowym dołączonym do gazety codziennej, a nie we wrześniowym numerze „Vogue'a", prezentującym modele Versacego. Skromny początek? Na pewno. Ale spokojnie, nie poświęcę temu zbyt wiele czasu, od razu przechodzę do lepszej części opowieści, do momentu, w którym udało mi się zaistnieć. Zanim jednak zacznę, chciałabym odpowiedzieć na ewentualne zarzuty. To nie jest poradnik dla przyszłych modelek. Jeśli szukacie wskazówek, jak podkreślić kości policzkowe albo jak urządzić bezbłędną imprezę, lepiej zwróćcie się gdzie indziej, bo my tu takimi rzeczami nie będziemy się zajmować. Jeżeli jednak chcecie dowiedzieć się, jak to jest być modelką — niekoniecznie od razu taką z najwyższej półki jak Naomi, Linda czy Christy, ale też nie jedną z ich podróbek, których pełno w McDonaldzie — ale prostą, zwyczajną Jane, której roczne zarobki nie przekraczają sześciu cyfr, to zapnijcie pasy i przygotujcie się, bo ja, Emily Woods, lat siedemnaście, opowiem wam, jak to jest z rym naprawdę. * Irving Petin (ur. 1017) amerykański artysta fotografik, specjalizujący się w fotografii portretowej i mody, przez długi czas zatrudniony w „Vogue".
Chicago, 1988
Rozdział 1 Światła północne Frauke, menedżerka studia, spogląda znad zsuniętych na czubek nosa okularów i bez słowa wyciąga rękę w moim kierunku. Przechodzę przez foyer. Gumowe podeszwy moich tenisówek skrzypią niemiłosiernie na marmurowej posadzce. Wręczam Frauke swoje portfolio. Serce mi wali. — Chicago Inc. — czyta półgłosem napis na okładce. — To nowa agencja, Louis jest moim opiekunem — mówię szybko. Cisza. Słyszę tylko szelest przewracanych kartek, jedna, druga. Kiedy Frauke dochodzi do trzeciej strony, gdzie ja w ujęciu trois-quatre spoglądam przez kratkę oplotu rakiety tenisowej — to jedno z dwóch moich sportowych zdjęć — przenosi na mnie wzrok. — Ile masz lat? — pyta i dalej przerzuca kartki mojego portfolio. Czuję, jak przepadam, nawet porządnie nieobejrzana. — Siedemnaście. Niedługo skończę osiemnaście. Za miesiąc. Dokładnie piątego lipca. Ojej. Louis uprzedzał mnie, bym tak się nie zachowywała. „Modelki nigdy nie powinny zwracać uwagi na proces starzenia się" — mówił. Ponadto napominał mnie, bym nie była taką trajkotką. „Czy uważasz Marilyn Monroe za osobę gadatliwą?" — zapytał mnie kiedyś. „Uważam ją za osobę martwą" — odpowie- działam. „Właśnie — podchwycił. — Symbole nie mówią". Zrozumiałam, że mam się zamknąć. Ale nie zawsze potrafię,
jestem nerwowa. Zaczęłam się denerwować, gdy tylko przekroczyłam progi tego miejsca, piątego z kolei i ostatniego z mojej listy umówionych spotkań: Conrad Fuhrmann (fotograf) 25 W. Burton PI (d. Dearborn) Pytać o Frankę (mened^erke studia) Pomyślałam sobie, że na papierze wygląda to nieszkodliwie, ale co ja mogłam na ten temat wiedzieć? Kiedy przybyłam na West Burton Place pod numer dwadzieścia pięć, przekonałam się, że nie jest to zapyziały czteropiętrowy budynek bez windy, z przeznaczeniem na pomieszczenia przemysłowe, gdzie człowiek się natyka na skłębione zwoje przewodów, futonowe fotele i zakurzone króliczki, jak w większości tego typu miejsc, ale że to przestronny, elegancki gmach. Coś w rodzaju miejskiego pałacu, prawdziwa perła w samym środku chicagowskiego Gold Coast. Z beżowym tynkiem, żwirowym podjazdem i drzewami o formowanych koronach, wyglądał, jakby był przeniesiony z Paryża. Nie byłam wprawdzie w Paryżu, ale tak to sobie wyobrażam. W każdym razie budynek robił imponujące wrażenie. Wewnątrz też wyglądał imponująco. A może to zasługa Frauke? Długonoga, o lśniących czarnych włosach i bystrym spojrzeniu mahoniowych oczu, usadowiona w środku foyer wyłożonego białym marmurem, trochę przypominała — a może nawet więcej niż trochę — pająka zaczajonego w swojej sieci. Prask! To zatrzasnęły się okładki mojego portfolio. Frauke zaskakująco rześko wstaje i wczepiwszy się w krawędź biurka polakierowanymi na czerwono pazurami, pochyla się do przodu, omiata spojrzeniem mój starannie dobrany strój od Adrienne Vittadini (spódnica w bialo-niebieskie paski i sweter do kompletu), przenosi wzrok na moją szyję, nos, kości policzkowe, badając tak każdy centymetr ciała, aż napotyka moje spojrzenie. — Chodź ze mną — rozkazuje. Doganiam jej ciemną sylwetkę w momencie, gdy wchodzi do pokoju. Po chwili widzę małą pracownię z dwiema kozetkami pokrytymi zamszem. Mnóstwo książek w lśniących obwolutach. W srebrnych ramkach piękne twarze. — Conradzie, poznaj Emily.
Jest i mężczyzna. Conrad Fuhrmann ujmuje palcami okulary zawieszone w okolicach dekoltu w serek swego kaszmirowego pulowera i zatyka je na wysokości skroni. — Jak się masz. — Dzień dobry. — Z trudem przełykam ślinę. Wstaje i klaśnięciem w dłonie, jakby był instruktorem tańca, komenderuje: — Obróć się. . Ruchem wirującym obracam się na pięcie. Conrad śmieje się. — Nie tak szybko. Muszę cię obejrzeć. Teraz obracam się powoli, jak ciasto na obrotowej paterze, aż staję naprzeciwko kozetki, vis-à-vis Conrada i Frauke, która zdążyła już usiąść obok niego. Pod względem fizycznym jest jej przeciwieństwem: drobny, właściwie mały, ma oczy jak bławatki i delikatne rysy. O dziwo, w jego obecności zaczynam się czuć odprężona. — Ile masz lat? — Prawie osiemnaście — odpowiada Frauke szybko, jak gdybym mogła udzielić innej odpowiedzi. Kiedy Conrad znów siada, jego pochylona do przodu sylwetka układa się w znak zapytania, co ma być dowodem żywego zainteresowania. I teraz się zaczyna. — Czy się gimnastykujesz? — Umiesz tańczyć? — Czy jesz? — ...dużo? — Jak często pijesz: — mleko? — wodę sodową? — alkohol? — Jak długo śpisz? — Jaki masz wzrost? — Czy twoi rodzice są wysocy? — Ile urosłaś w ciągu ostatniego roku? — Ile ważysz? — Czy nosisz szkła kontaktowe? _ Czy używasz daszków przeciwsłonecznych? — Jak byś określiła swoje włosy?
— Opowiedz, jakie zabiegi związane z pielęgnacją skóry wykonujesz rano i wieczorem? Zacznij od mleczka. I tak dalej, i tak dalej. Zupełnie jak w koszmarze sennym, kiedy śni ci się, że magluje cię gremium ekspertów z dziedziny, z której w ogóle się nie przygotowywałaś. Ale oto już koniec przepytywań. Kategoria: zdrowie i uroda zostaje wyczerpana. Conrad ma teraz nieobecną minę człowieka, który dokonuje w pamięci skomplikowanych obliczeń. — Tak więc powiadasz... osiemnaście lat. Skończyłaś szkołę, zgadza się? — Tak. — Wybierasz się do college'u? — Aha. — Gdzie? Boże, tutaj też? Wszystkie moje koleżanki, bez wyjątku, dręczone były tym pytaniem przez całe lato. Zadawali je rodzice, krewni, znajomi, tylko nie ludzie z branży modniarskiej. — Uniwersytet Columbia. Conrad znów jest na nogach, podchodzi do mnie. — A co powiesz na Northwestern? Co powiem? — Aha, to dobra szkoła — mówię. Czyżby do niej chodził? — Ale ja chcę być w Nowym Jorku. Przygląda mi się uważnie. — Zobaczymy — mówi z namysłem. Co zobaczymy? O ile się orientuję, rozmowa kwalifikacyjna dobiegła końca. Chwała Bogu. Teraz Conrad bierze mnie za rękę i prowadzi do pracowni fotograficznej, przestronnej i jasnej, oczywiście bardzo przyjemnej. Pod jedną ścianą piętrzą się grube książki o sztuce i dziesiątki magazynów ilustrowanych przemieszanych z rzeźbami. Wielki bukiet kamelii pyszni się w kryształowym wazonie ustawionym obok jednej z dwóch eleganckich kanap obitych skórą. Lakierowany stoliczek do kawy lśni. W jasnym świetle połyskuje też chromowane wyposażenie pokoju. Rozglądam się i kiedy faktycznie ogarniam całość, czuję ściskanie w dołku. Przejmuje mnie zwłaszcza myśl, że ten facet to naprawdę ktoś, absolutnie różny od gości, z którymi dotychczas pracowałam.
Pomyślałam tak, jeszcze zanim zobaczyłam to zdjęcie. Wisiało tuż przed moim nosem, niecały metr od miejsca, w którym się zatrzymaliśmy, nieduże, czarno-białe; stałam i gapiłam się na nie z rozdziawioną buzią. A to dlatego, że na zdjęciu była — odziana tylko w skąpy skrawek lycry, uwodzicielsko uśmiechnięta, jedyna, niepowtarzalna — Cindy Crawford, modelka wszech czasów. Nigdy jej takiej nie widziałam, miała półdługie włosy i pełne policzki, wyglądała na nie więcej niż siedemnaście lat. Dokładnie w moim wieku. No, no. Wiedziałam, że Cindy jest z Illinois, ale... Odwracam się do Conrada. Nadal się uśmiecha, patrzy na mnie łagodnie, oczy mu błyszczą... Powoli wyciąga dłoń w stronę mojej twarzy. — A gdyby tak... gdybyśmy przenieśli to... — Jego palec delikatnie dotyka mojego pieprzyka, usadowionego blisko linii włosów, przesuwa się wzdłuż policzka. — Toby była ona. No nie. W Wisconsin, skąd pochodzę, to zawsze była Brooke. W gruncie rzeczy nie jesteśmy do siebie podobne, z wyjątkiem może brwi, ale jednak ludzie zaczepiają mnie na ulicy, myśląc, że jestem jej sobowtórem, choć co taka gwiazda mogłaby robić na Środkowym Zachodzie, ubrana w zwykłą bawełnianą bluzę z emblematami szkoły średniej w Balsam, chyba że chciałaby uciec w anonimowość. Tak czy inaczej takie pomyłki mi pochlebiają, a któż tego nie lubi? Ale to nic wobec porównywania mnie do Cindy, w dodatku zrobionego przez kogoś, kto rzeczywiście ją fotografował! To już jest coś! Uśmiecham się od ucha do ucha, choć nie przystoi to damie. Nic na to nie poradzę. I to wszystko. Po kilku minutach mówię „do widzenia" i wychodzę na żwirową ścieżkę. Żelazna furtka zamyka się za mną z chrzęstem. Pada, na dworze zrobiło się rześko, chowam więc ręce do kieszeni i zanim potruchtam mokrą, szarą aleją, zatrzymuję się przed czerwonym światłem i odwracam, by raz jeszcze popatrzeć na ten budynek. Na tle bezbarwnych, monotonnych bloków ten kusząco migocze, jak błyszczący kamyk znaleziony na plaży, jakby obsypany złotem. Wewnątrz też to się czuło. Przypominam sobie jasną poświatę, w jakiej skąpane było foyer, przytulne światło biblioteki, czysty blask studia fotograficznego — światło emanujące z każdego zakątka, i na tym tle świat wokół wydaje się mdły, nieciekawy.
Muszę tam pracować, pomyślałam sobie, ruszając w drogę. Po prostu muszę. ★ ★ ★ Wydaje mi się, że dlatego tak myślałam, iż trudno byłoby nazwać moją dotychczasową karierę gwiazdorską. Nic dziwnego, skoro zaczęła się od sera. Zwykłego sera. Cheddara. Wiecie, mój ojciec jest współwłaścicielem niewielkiej firmy reklamowej Woods i Wacowski (on jest w niej Woodsem) z siedzibą w Milwaukee. Firma ta tworzy mnóstwo banalnych sloganów reklamowych, ale też stała się znana z wymyślania kretyńskich haseł, jakie umieszcza się na tablicach rejestracyjnych samochodów wieszczących w ten sposób, z jakiego pochodzą stanu. Ostatniej jesieni tato, chcąc zaznaczyć swój wkład w rozwój turystyki, wystąpił z kapeluszem, i to nie byle jakim. Nazywa się głowa sera, może słyszeliście o czymś takim? Jeśli nie, to wyobraźcie sobie żółtą pianę — niby ten ser — przylepioną do ronda kapelusza baseballowego; na głowie kogoś, kto może nawet na lekkim cyku uznał, że pokazanie się ludziom w tym nakryciu głowy to całkiem niezły pomysł. Moim zdaniem nieszczególny. Gdybyście jeszcze, tak jak ja, zobaczyli pierwsze przymiarki... Tak czy siak ser szwajcarski namaścił mnie i zaczęła się moja kariera, kiedy to pewnego mroźnego dnia tato dał mi siedemdziesiąt dwa dolce — tyle, ile miał w portfelu — za to, bym nałożyła ten kapelusz na głowę i pozowała w nim do zdjęć dla jego klienta. Dale, fotograf zatrudniony w agencji, wystrzelał dwa filmy, a potem zapytał mnie, czy mógłby jeszcze zrobić następną rolkę, tym razem bez sera. „Jesteś dobrze zbudowana — powiedział, kiedy już poinstruował mnie, jak swobodnie trzymać ręce, zwrócić się do niego lekko profilem i popatrzeć w obiektyw. — I masz nieziemski uśmiech". Rozpromieniłam się. Kiedy skończyliśmy, Dale powiedział coś jeszcze. Na klęczkach pakował do torby lampę błyskową, ale w pewnym momencie odwrócił się, przysiadł na piętach i powiedział: „Uważam, że mogłabyś być modelką. Naprawdę, Emily, tak myślę" — upewnił mnie i obiecał podrzucić miejscowej agencji moje zdjęcia. „Uważam, że mogłabyś być modelką". Dokładnie tak powiedział. Udałam, że jestem zdziwiona, że nie zrobiło to na mnie większego wrażenia, ale prawdę mówiąc, byłam zachwycona i przejęta. I gotowa do tego. Uwielbiam modę. Przyzna to każdy, kto w ciągu ostatnich kilku lat zajrzał do mego pokoju. Prenumeruję prawie wszystkie magazyny ilustrowane zajmujące się modą i urodą, a jeszcze w kioskach dokupuję następne, jeżeli tylko
zobaczę na okładce uśmiechniętą piękność, a obok zapewnienie: Dziesięć Doskonałych Rad! Sama będziesz tak wyglądać!, albo kiedy numer ma pokaźną objętość. Za każdym razem, kiedy wracam z nimi do domu, odbywa się ten sam rytuał. Niosę do swojego pokoju pismo, nie składam go, żeby nie pozaginać, nie kładę nic na wierzch, by nie porysować zdjęcia, następnie moszczę się na dywanie i powoli kartkuję całość. Kiedy trafiam na odpowiedni fotos przedstawiający na przykład Famke albo Rachel czy Elle (znam imiona ich wszystkich), biorę ostry nóż (nożyczki mogą strzępić, a wydzieranie w ogóle nie wchodzi w grę), bardzo starannie wycinam zdjęcia i umieszczam na ścianie. Zazwyczaj robię kilka przymiarek, zanim znajdę właściwe miejsce, a kiedy już się zdecyduję, przyklejam fotos taśmą, znów rozsiadam się na dywanie i stamtąd wpatruję się w swojąnowązdobycz. W nią. Przeważnie biegnie lub skacze — do środka, na zewnątrz, wszystko jedno, najważniejsze, by dokądś zdążała. Tam, gdzie ja też chcę dojść. Kiedy tak leżę i patrzę, wiem, po prostu wiem, że gdybym tak mogła podskoczyć i znaleźć się obok niej — albo lepiej: stać się nią— wtedy moje życie byłoby idealne. Zważywszy na to wszystko, dla nikogo chyba nie będzie niespodzianką, że kiedy tydzień później zadzwoniono do mnie ze Szkoły Modelek Tami Scott z pytaniem, czy nie chciałabym zapisać się na kurs modelek, moją odpowiedzią było entuzjastyczne: „tak!". Zanotowałam wszystkie szczegóły, odłożyłam słuchawkę i natychmiast zadzwoniłam do Christiny, z którą przyjaźnię się od trzeciej klasy szkoły podstawowej i która ma zawsze rację we wszystkich sprawach. Poradziła mi iść na ten kurs. Istniała jednak pewna przeszkoda. — Dokąd ty się wybierasz? — zapytała moja matka, gdy zeszłam do niej na dół. Właśnie sprawdzała, czy dopiekł się bochenek chleba, przyjemne ciepło napełniło całą kuchnię. — Chcę iść na kurs modelek — powtórzyłam tym razem od strony lodówki. Szukałam dzbanka z mrożoną herbatą. Mama nie odpowiadała.
Znalazłam dzbanek, wzięłam mikser, wrzuciłam trochę lodu, wlałam herbatę. Mama nadal milczała. — Co? — zapytałam, choć znałam odpowiedź. Wystarczył jeden rzut oka na jej ściągane w pasie sznurkiem konopnym spodnie, szydełkową bluzkę bez pleców, naszyjnik z paciorków, klapki japonki, włosy do pasa, nieumalowaną twarz — by każdy się domyślił, że moja mama jest hipiską. Tata zresztą też. Wkrótce wyjawię, dlaczego obrali tę drogę. A teraz wystarczy, że powiem, iż jej odpowiedź nie była dla mnie żadnym zaskoczeniem. — Po moim trupie. — Dziękuję za wsparcie — odpysknęłam z przekąsem. — Wiedziałam, że na ciebie można liczyć. Mama zrobiła cierpiętniczą minę, ale nie dlatego, by zraniły ją moje słowa. — Kiedy nie pozwalałam ci się bawić lalkami Barbie, nie przyszło mi nawet na myśl, że staniesz się jedną z nich. Na to mogłam tylko wznieść oczy do nieba. — Mamo, proszę cię. Każdy wie, że Barbie nie są prawdziwe, a modelki są. — Nie te, które widziałam — odcięła się. Nożem zdrapywała ze stolnicy resztki zaschniętego ciasta. Długie wiórki spadały na podłogę. Na to nie miałam odpowiedzi. Jeśli o mnie chodzi, to nie mogłam sobie wyobrazić, by kiedykolwiek widziała jakąkolwiek modelkę. Nie wstępowała do mojego pokoju, a te społecznice z magazynu „Mother Jones" nie pokazywały się w dezabilu. Ale niech będzie, i tak miała jeszcze wiele do powiedzenia. — A co ze szkołą? — Zajęcia odbywają się w soboty i trwają tylko dwie godziny. — Domyślam się, że nie są bezpłatne. — Tysiąc dolarów. — He?! — Mamo, zwrócę ci ze swoich zarobków. — Jakich znowu zarobków? Zrobiłyśmy parę okrążeń. Trasa wiodła przez jadalnię do nasłonecznionej werandy, gdzie mama podlała zmęczone rośliny umieszczone w zwisających sznurkowych osłonkach, których miała bogatą kolekcję, czule potrąciła zestaw dzwonków wietrznych, po czym skierowała swe kroki z powrotem do kuchni, by wylać do
burego zlewu niezużytą wodę i sprawdzić stan upieczenia chleba. Kiedy skórka zaczęła się rumienić, mama zmiękła. — OK — powiedziała, nakładając rękawice kuchenne, które wyglądały normalnie tylko dlatego, że dostała je ode mnie. — Jeśli akurat to chcesz w życiu robić, rób to, tylko dobrze. Hurra! Gestem zwycięzcy wyrzuciłam w górę pięści i zaraz ją uściskałam. Czułam, jak w owej chwili ogarnęło mnie uczucie szczęścia. Właśnie odniosłam zwycięstwo. Moje szczęście jednak nie trwało długo. Przede wszystkim — co to znaczy: „zostać modelką" albo „wyglądać jak modelka", co często sugerują reklamy. Pierwszego dnia na zajęciach naszła mnie refleksja, że może wcale nie chcę dowiedzieć się, do której kategorii mam się zaliczać, że może lepiej byłoby przejść przez życie, wyobrażając sobie, iż mogłabym zostać modelką, niż usłyszeć, że się do tego nie nadaję. Może. W każdym razie poszłam. A kiedy przekroczyłam progi Szkoły Modelek Tami Scott i dobrze się rozejrzałam, nabrałam przekonania, że niepotrzebnie się martwiłam. Na korytarzach żadnego zakazu, żadnego ostrzeżenia — była to najbezpieczniejsza ze wszystkich znanych mi szkół. Kobiety, których uzębienie wołało o interwencję ortodonty, pulchne albo wręcz grube, po czterdziestce, o wzroście skromniejszym niż metr pięćdziesiąt pięć, niezatrzymane przez sito selekcji, najwyraźniej uważały, że skoro zapłacą tysiąc dolarów za „profesjonalny" kurs, drzwi do życia w blasku kamer otworzą się przed nimi na oścież. Szkoła Modelek Tami Scott to był pic na wodę. Doszłam do takiego wniosku, gdy tylko nasza instruktorka klasnęła w dłonie. Była Miss Wisconsin, jak wkrótce miałyśmy się dowiedzieć, czyli Tami Scott we własnej osobie, wystartowała, demonstrując nam swoje szczytowe osiągnięcie — plakat z delikatesów, na którym ona kuszącym gestem wysuwa w stronę obiektywu grecki gyros. Następnym punktem programu była nagrana na wideo instrukcja „Makijaż dla zaawansowanych — co skrywają cienie do powiek?". A potem usiadłyśmy w kółeczku i po kolei mówiłyśmy, co nas tu sprowadziło. — Mój chłopak uważa, że wyglądam jak Cheryl Tiegs — zaczęła Winnie, trzydziestoczteroletnia dyplomowana pielęgniarka. Następna była Roxy. — Mój mąż chce mieć modelkę za żonę.
— Mój tak samo — dorzuciła Marla. Przybiły sobie piątki, po czym Marla wyjęła grzebień i zaczęła tapirować swoją wystrzępioną grzywkę. — Jego zdaniem jestem bardzo podobna do Stephanie Po wers. Przypadkiem nie były w tym odosobnione. Christie Brinkley, Kelly Le Brock, Jaclyn Smith — kto by pomyślał, że panie te, niezwiązane ze sobą od początku świata, pewnego dnia spotkają się w jednym pokoju w Milwaukee. Potem przyszła moja kolej, i spojrzenia wszystkich, nie wyłączając Tami, skierowały się na mnie. Tami była tak promienna, że mogłabym przysiąc, iż nawet jej kły sypią iskry. — A ty, Emily? Dlaczego tu się znalazłaś? Dobre pytanie. Popatrzyłam po kobitkach siedzących wokół. Żadna z nich nawet w przybliżeniu nie przypominała pierwowzorów, na które się powoływały. Winnie była Chinką, a Roxy mogłaby reprezentować wagę ciężką. Kogo chciały nabrać? Może ja też siebie oszukuję? — Ty wyglądasz jak Brookie Shields — zauważyła Roxy. — Faktycznie — ożywiła się Winnie. Marla też przybiła mi piątkę. Plask! Zderzyły się nasze dłonie. Odgarnęłam włosy do tyłu i uśmiechnęłam się na swój tylko sposób. Na kursie nauczyłyśmy się robić makijaż, układać włosy i chodzić po wybiegu. Całkiem nie tak, jak się później przekonałam. Wtedy jeszcze o rym nie wiedziałam. Czułam jednak, że czegoś tu brakuje — gdzie jest ten szyk, Tami? Gdzie stroje od projektantów? Piękne krajobrazy w tle? Tylko nie mówcie mi, że Kenosha spełnia te warunki. Zakończenie kursu uczciłyśmy szampanopodobnym napojem, słupkami selera maczanymi w beztłuszczowym francuskim dipie. Kilka facetek się popłakało, musiały sobie potem poprawiać makijaż. Ja do nich nie należałam. Odczuwałam ulgę. Kurs okazał się porażką, ale przynajmniej miałam go już za sobą. Po tygodniu jednak zadzwoniono do mnie z agencji. Czy chcę pozować do zdjęć reklamujących dom towarowy Kohla? Płacą po dziewięćdziesiąt dolarów za godzinę, zajęcie co najmniej na trzy godziny. Zgodziłam się. Potem przyszły następne propozycje. Ale wszystko to było nie to. Laserowe nalepki na opakowania. Metki do gumowych rękawic. Przebranie Kermita na Halloween. Która dziewczyna powiesi sobie
takie zdjęcie na ścianie? Żadna. Znalazłam się w martwym punkcie. Aż wreszcie któregoś dnia pewien artysta od kosmetyków, którego macierzysta firma ulokowana była w Chicago, poradził mi, bym skontaktowała się z Louisem, współzałożycielem nowo powstałej agencji Chicago Inc. Nie musiał mi tego dwa razy powtarzać. To było przed miesiącem. Jako modelka występowałam już od dziewięciu miesięcy. I oto nagle dziś po południu, właśnie teraz, wszystko się zmieniło. Wchodzę do Chicago Inc. I tam natychmiast spowijają mnie w czarny kaszmir. „Emily Woods! — woła Louis, przyciskając mnie do piersi. — Zamówił ciebie! Conrad Fuhrmann cię zamówił!". Pisnęłam radośnie i też go uściskałam. Louis puścił mnie i zaraz zaczął tłumaczyć, co to znaczy, że zostałam zamówiona, i na czym ta praca polega. Bo w pracy modelki wyróżnić można trzy rodzaje edycji — ogłoszenia reklamowe, katalogi i osobne wydawnictwa. A każde z nich jest inne. Zacznijmy od ogłoszeń, bo te są najbardziej opłacalne. To dlatego, że tu obowiązuje zasada wyłączności, czyli jeśli modelka reklamuje jakąś branżę, to dla konkurencyjnych producentów już się nie liczy. (Innymi słowy: nawet jeśli masz stalowe ciało i biust, który fantastycznie wygląda w sportowych biustonoszach, nie możesz jednocześnie prezentować biustonoszy dla Nike i Reeboka, trudno i darmo). Oczywiście za taką wyłączność rekłamodawcy powinni dawać pewne przywileje i odpowiednio płacić, co też robią, tyle że niezbyt często. Częściej pracujesz na katalog. To główny nurt, choć może należałoby powiedzieć: „mała czarna" biznesu, finansowa stabilizacja dla najlepszych modelek. Nie jest takie opłacalne (na mniejszym rynku, na przykład w Chicago, można zarobić około stu pięćdziesięciu dolarów za godzinę, podczas gdy w ogłoszeniach reklamowych da się wyciągnąć od kilku tysięcy aż po okrągły milion), ale to się sumuje. Jeśli pracujesz przez osiem godzin, dostajesz premie i zarabiasz tysiąc dwieście pięćdziesiąt dolarów. Za nadgodziny (do dziewiątej, po siódmej albo w weekendy) lub demonstrowanie bielizny dostajesz półtora raza więcej albo dwieście dwadzieścia pięć dolarów za godzinę. Nieźle jak na Searsa. No i wreszcie wydawnictwa, które w niczym nie przypominają gazetowych fotek, za to bardzo te z pism ilustrowanych, przy czym mają jedną cechę wspólną: niskie wynagrodzenia. Poważnie:
pracując jeden dzień dla „Vogue'a", zarabiasz sto trzydzieści pięć do dwustu trzydziestu pięciu dolarów, tak! Ale trzeba pamiętać, że nikt nie odrzuca propozycji „Vogue'a", ponieważ przyda ci się to do twojego portfolio (albo książki, jak je nazywamy), a to właśnie z tych książek reklamodawcy i wydawcy katalogów wybierają modelki, które chcą wynająć („zamówić", w naszym żargonie), telefonując do naszych agentów. Im więcej masz w książce „Vogue'ow" czy „Mademoiselle", tym mocniejszą masz pozycję i tym więcej zarabiasz. To niewielki zamknięty krąg. Okazuje się, że mam pozować dla katalogu przygotowywanego na wakacje (w modzie zdjęcia robi się z wyprzedzeniem kwartalnym lub półrocznym, Boże Narodzenie więc u nas przypada zawsze w lipcu) i że Conrad ma robić te zdjęcia dla wielkiego domu towarowego z Południa — Whitmana. Nigdy o nim nie słyszałam, ale co z tego? Liczy się, że pracuję z Conradem Fuhrmännern. Conrad Fuhrmann, „legendarny fotograf piękności", jak nazywał go Louis. Conrad Fuhrmann, migawkowy król Chicago. Conrad Fuhrmann, CZŁOWIEK, KTÓRY Z CINDY CRAWFORD ZROBIŁ GWIAZDĘ!
Rozdział 2 Witaj, laleczko! Domofon w miejskim domu Conrada Fuhrmanna ukryty jest w gąszczu figowych zarośli. Naciskam dzwonek. — Dzień dobry, Emily. Wchodź prosto do przebieralni. — Głos zanika i odzywa się brzęczek. Mijam foyer i przechodzę przez hol. Kiedy ostatnio tam byłam, usiłowałam dogonić Frauke. Teraz jestem tu sama i oglądam fotografie, mnóstwo fotografii. Ze wszystkich ram spoglądają na mnie sławne twarze, jakby zachęcając nowo przybyłe, by zajęły ich miejsce. „Dogoń mnie", droczy się Paulina Porizkova; ma lekko przekrzywioną główkę, a błękit jej oczu podkreśla lazur morskiej toni w tle, jakby przywołanej do łagodności mocą jej spokoju. „Popatrz na mnie", mruczy Stephanie Seymour, ma na sobie jednoczęściowy kostium w cętki pantery, siedzi w kucki, jakby przyczajona do skoku, z zadkiem wystawionym wprost do obiektywu, osłaniając w ten sposób upatrzoną ofiarę. „Nie, na innie", nalega Estelle Lefebure, wyginając grzbiet przy filarze, jej krągłości spowite są w jedwabie. Kogóż tu nie ma; jest Joan Severance, Kim Alexis, Kelly Emberg, Lauren Hutton i jeszcze inne twarze, same doskonałości. To gabinet sław w kategorii modelek. Ach. Czuję, jak coraz mocniej ściska mnie w żołądku. Skręcam do garderoby, wdzięczna za spodziewane poczucie bezpieczeństwa, ule tam też natykam się na następną sławę, tyle że tym razem sławne oczy mrugają. Gapię się na Ayanę.
Mija dobra chwila, zanim udaje mi się przetworzyć wizerunek gwiazdy znanej dotąd tylko z fotografii. — Cześć — wyduszam wreszcie z siebie. Ayana uważnie studiuje swoją twarz w lustrze. Ja też jej się przyglądam. Jakżeby inaczej? Przecież to moja idolka, supermodelka, istota tak rzadko spotykana, jak zagrożone wyginięciem gatunki. Wszyscy znają jej historię. Księżniczka masajska, córka wojownika, została odkryta, gdy w odległym zakątku Tanzanii pasła gęsi w zagłębieniu krateru. Kiedy fotograf z „National Géographie" robił jej zdjęcie, Ayana, co w miejscowym narzeczu znaczy: Piękny Kwiat, uciekła w popłochu, ponieważ nigdy przedtem nie widziała aparatu fotograficznego. Ale to się miało wkrótce zmienić. Jej droga życiowa prowadziła z Tanzanii wprost do Studia 54, następnie przyszły promocje, okładki, gwiazdorstwo... I oto Ayana jest tutaj. Z bliska wydaje się bardziej delikatna, krucha — domyślam się, że to z powodu jej skóry, jakby dropiatej, w dwu tonach, pięknych, ale dość różnych, jak liście zmieniające barwy wczesną jesienią. Ayana wyjmuje ze swojej torby marki Louis Vuitton ciężką złotą zapalniczkę i należącą do kompletu papierośnicę. Gorączkowo szukam w głowie czegoś, co by pomogło przełamać pierwsze lody: Jak minął ci lot? Czy często przyjeżdżasz do Wietrznego Miasta? To ty palisz? — Jezus Maria! Cholera! Do garderoby wtacza się brzuchaty, zasapany mężczyzna, obwieszony niezliczonymi torbami i pokrowcami. Dostrzega Ayanę. — Ciao, bellal — drze się na całe gardło. — Vincent, kochanie! — odkrzykuje mu Ayana. Całują się z dubeltówki i zaczynają nawijać po włosku. Hello i zaraz ciao. No cóż, jeśli mają mnie ignorować, to schodzę im z drogi. I dobrze, bo nie mija dziesięć minut, a nadchodzą następne trzy osoby: Maurice, stylista ubiorów zatrudniony na stałe u Conrada, Theresa, szczupła jak niteczka blondynka o wyglądzie patrycjuszki, którą także rozpoznaję ze zdjęć wiszących na ścianie w moim pokoju (chociaż jej teksaski akcent wydaje się lekkim szokiem), oraz Laura, stylistka fryzur, mała osóbka, ale duża indywidualność, co od razu rzuca się w oczy; wbiega lekkim krokiem, z ogromnymi słuchawkami na uszach i śpiewną deklaracją: Fm walking on sunshine, o-o-ol Okazuje się, że Vincent to artysta od makijażu, który przyleciał z Nowego Jorku. Specjalnie dla mnie. — Jestem tu po to, dzieciaku, by cię nauczyć tej sztuki, co wcale nie będzie łatwe,
możesz mi wierzyć — oświadcza na wstępie, rozpakowując niezliczone tubki i buteleczki. — Powiadam ci, tu uwielbiają malunki. Chwileczkę... — Uczyć mnie? To znaczy, że sama mam sobie robić makijaż? — pytam. To dla mnie wielkie zaskoczenie. Słyszałam, że kiedyś to się zdarzało, ale teraz mamy lata osiemdziesiąte, i artyści od makijażu do zdjęć są wszędzie, nawet w Milwaukee. Vincent kiwa potakująco głową. — Tu panują stare zasady. Słowa Vincenta wywołują natychmiast chór potakiwań. Nim zbiorę się w sobie, by zadać następne pytania, Ayana łapie za reflektor. — Conrad strasznie mi przypomina jednego fotografa, z którym pracowałam w Mediolanie... I już ich nie ma. Nie tylko zdają się weterankami Conradlandu, ale pracowały też razem dla domów mody na wszystkich kontynentach i teraz mają o czym mówić. Docierają do mnie strzępki ich światowych rozmów. — Naprawdę. Więcej tam nie polecę. Bardzo mi przykro, to nie dla mnie. — Nie zanadto mu się to udało; jak to zobaczyłam, to myślałam, ze Anna zwymiotuje. — Tamtejszy sos tatarski jest jak masło. — Kiedyś poprosiłam A.D. o wodę, a on mi pokazuje kran, naprawdę, mówię poważnie! — Powiedziałam im: dwadzieścia i ani dolca mniej. Gdzie? Do 1'olski? Dajcie spokój. O rany. Zwymiotować... masło... Polska... Wszystko to takie... szykowne, z innego świata. Sadowię się w fotelu do makijażu i chłonę całą scenerię: Ayana za pomocą grubej warstwy podkładu zmienia swój rewelacyjny wygląd w superrewelacyjny, Laura śpiewa teraz Father Figure, nawijając włosy Theresy na grube walki, Vincent zbliża się do mnie z pęsetą w dłoni.
Uchylam się i obejmując kolana, przybieram pozycję obronną. Louis nieraz mnie poszturchiwał, ale nigdy nie tykał moich brwi. „To jedyna rzecz, jaką ewolucja wypracowała bez zarzutu — powiedział mi kiedyś. — Po co majstrować przy ideale? Są zabójcze". — ...Próbowałam przekonać Paulinę, że muzycy służą do pieprzenia, a nie do umawiania się, ale najwyraźniej mnie nie posłuchała... Słyszę, jak Vincent wzdycha. Tępym końcem pęsety dźga mnie między łopatkami. — Słuchaj, dzieciaku, ja tylko trochę je poprawię — perswaduje. — Teraz wyglądasz jak nie z tej epoki. — Następne szturchnięcie. — Jak z wczesnych lat osiemdziesiątych. Wczesne lata osiemdziesiąte? Nie wydaje mi się. Wtedy to były czasy E.T. i Ms. Pacman, a gdybym miała zrośnięte brwi, łuki w ogóle by nie wchodziły w grę. Mocniej zacisnęłam pięści. Następne westchnienie. — Ayana! — Więc powiedziałam facetowi od Hermesa, żeby sobie dał spokój z Birkin, no bo w końcu kim ona jest? Róbcie z Ayaną! — Dokładnie! A Kelly... co ona właściwie robi? — Ayana! — To księżniczka. — Powiedzmy... — Ayana! — Co? — Ayana pyta zwięźle. — Powiedz jej... — Vincent znów mnie dźga. — Powiedz... przepraszam, powtórz, jak masz na imię. O Jezu. A jeśli to mnie będzie bolało?... Teraz przyciskam policzek do uda. — Emily. Emily Woo... — Powiedz Emily, co ja robię z brwiami. — Szturchnięcie. — Bo popatrz tylko na nią. Jest przerażona. Teraz czuję się głupio. Lekko unoszę głowę, by popatrzeć na supermodelkę, która gapi się na moje poskręcane ciało, z brwiami uniesionymi wysoko w niemym zdumieniu. — On jest dobry — upewnia mnie, i zaraz odwraca się do lustra, Theresy i Hermesa. No dobra. Siadam i zaczynam studiować w lustrze rysunek swoich brwi. Z pewnością Vincent zna się na modzie i wie lepiej
ode mnie czy nawet od Louisa, jak powinnam wyglądać. W końcu on jest z Nowego Jorku. — Zaczynaj — mówię. Zaciskam powieki, palce wpijam w kolana. Kiedy czuję pierwsze szarpnięcie, odzywa się Ayana. — Oczywiście, kochana, ja nie pozwalam, żeby on mnie dotykał. Tylko Rafael może coś robić z moimi brwiami. Gwałtownie odrzucam głowę do tyłu. Theresa śmieje się histerycznie. — Małpa! — woła, ale w jej głosie nie słychać złości. — Co? — Ayana otwiera szeroko oczy ze zdziwienia. — Przyciska ręce do piersi, jakby zeznawała w sądzie mody. — Przecież to prawda! Nie to, żeby on nie umiał tego robić — dodaje jeszcze. Wpatruje się w lustro, gdzie nasze odbite spojrzenia spotykają się. — Na pewno efekt będzie... jak by to powiedzieć... znaczący. Och. Vincent klepie mnie po ramieniu. — Nie zwracaj na nią uwagi. To wredna stara wiedźma — mówi i dla wzmocnienia efektu pokazuje jej język. — Małpa! — krzyczy Theresa. — Czarownica! — wrzeszczy Vincent. — Odpieprzcie się! Po prostu zazdrość was zżera, stare pierdoły! — odcina się Ayana. — It seems to me you live your life like a candle in the wind — śpiewa na całe gardło Laura. Zapragnęłam nagle znaleźć się całkiem gdzie indziej, gdzieś, gdzie reguły byłyby dla mnie jasne. — Podoba ci się? — pyta Vincent po kilkunastu minutach zadawania mi szczypiącego bólu. — Teraz wyglądasz znacznie doroślej. Nie tak dziecinnie. Otwieram oczy. To, że nie przypominam już Brooke, to dobrze. Moje brwi, otoczone czerwoną obwódką, są teraz o połowę cieńsze niż przedtem. Trudno powiedzieć, czy takie mi się podobają. Wyglądam, jakbym wsadziła głowę do ula. Nadal im się przyglądam z uwagą, kiedy Theresa chwiejnym k rokiem wychodzi z łazienki, ma ze sobą zasuwaną na ekler saszetkę, którą chowa zaraz do torby. Posyłam jej przyjazny uśmiech. Domyślam się, że i ona ma „ciotkę". Tak jak ja. Tylko Ayana jęczy:
— Daj spokój. Teraz? — Nie ma to jak teraz! — odpowiada Theresa i wykonuje kilka piruetów, po czym się zatrzymuje przy mnie, palcem wskazuje na moje brwi w stylu dziewczyny Bonda i mówi: — Tak jest znacznie lepiej. Trochę zdziwiona uśmiecham się raz jeszcze, wdzięczna za akceptację. Theresa jest ubrana w pierwszy zestaw do zdjęć: kremowy skórzany żakiet, którego bufiaste rękawy wykończone są złotymi ozdóbkami, do tego minispódniczka też w kremowej i złotej tonacji. Platynowa grzywa modelki została zebrana wysoko, czyniąc jej głowę wyższą o kilka centymetrów i tworząc jasną poświatę wokół jej twarzyczki w kształcie serca. Ale to oczy w niej dominują, dwie akwamaryny — jak krople lukru kapnięte na wierzch przekładańca. Theresa nie całkiem jest gotowa do zdjęć. Ma jeszcze niezrobione usta, nos lekko zaczerwieniony, zwłaszcza w okolicach nozdrzy, ale mimo to nie widziałam równie pięknej dziewczyny. Naprawdę. — Wyglądasz bardzo ładnie — wyrwało mi się. — Ładnie? — prycha Theresa. — Chyba sobie żartujesz, no nie? Przecież to jest obrzydliwe! Obrzydliwe! Ayana rechocze. Czuję, jak oblewa mnie żar. Theresa przygląda mi się ciekawie. — A tak à propos, to skąd jesteś? — Z Milwaukee. — A, z Minnesoty. Tak się domyślałam. ★ ★ ★ Pora na mój makijaż. Na zdjęcia stawiłam się zgodnie z instrukcją: czysta/czysta. Co oznaczało, że nic nie powinno się znajdować ani na mojej twarzy, ani we włosach. Vincent najpierw związuje moje włosy w koński ogon, po czym zwilża mi twarz tonikiem. Kiedy, jak malarz, nabiera pewności, że płótno zostało równo zagruntowane, wtedy zabiera się za... moje oczy. — Lekcja pierwsza, dzieciaku — przypomina, widząc moje zdziwienie. — Zaraz przekonasz się, dlaczego najpierw się robi oczy, przed podkładem. Zajmuje mu to dwadzieścia minut. Przyglądam się najpierw zafascynowana, wkrótce coraz bardziej przerażona, kiedy Vincent co chwila macza pędzel w pojemniczku ze stalowoszarym cieniem
do oczu, a ja zaczynam wyglądać, jakbym z rodzinnej sprzeczki wyniosła ciężkie obrażenia. To wrażenie mają podkreślać jeszcze ciemne cienie naniesione punktowo wzdłuż górnych i dolnych rzęs i wychodzące poza kąciki oczu. Kiedy dzieło już zostało dopełnione, Vincent przeciera mi skórę pod oczami patyczkiem z watką nasączoną tonikiem. Podtyka mi pod nos. — Widzisz? — Ciemne — mówię. — Ciemne? Brudne! Co by było, gdyby to wsiąkło w korektor pod oczami! Totalne okrążenie! — Vincent ryczy i wzdryga się, zapewne na myśl o niezliczonych kobietach, które noszą na sobie len dodatkowy bagaż. Znajduję kawałek papieru, ze swego plecaczka wyciągam długopis — jeśli nie zapamiętam wszystkiego po kolei, za nic nie odtworzę tego wyglądu. Zaczynam więc pisać: Krok pierwszy: oczy (20 minut). Na początek stalowoszary. Ayana, już umalowana i gotowa do pierwszej serii zdjęć, przerzuca kolorowe magazyny. — Nie mogę uwierzyć, że to jej się dostała ta kampania reklamowa. — Nie pierdol. — Theresa pochyla się gwałtownie do przodu, niezgrabnie wyrzucając ręce spętane niewygodnym ubiorem. — To ją Wayne zamówił? Nie mnie? Dlaczego?! Nakładać tępo zakończonym, zaokrąglonym pędzelkiem, ciemniejszy cień nakładać przy rzęsach krótszym i twardszym pędzelkiem. — Kogo? Rachel? Daj spokój, to jest przecież objawienie miesiąca — supermodelka prycha lekceważąco, pstrykając palcem w iwarz jasnowłosej piękności znad Amazonki, której fotografiami w y tapetowałam swój pokój. — A zresztą... — Ayana układa usta w ryjek. — Słyszałam, że ona szykuje się do innej drużyny. Kupić pędzelki i stojaki do nich w sklepie z artykułami dla malarzy — tam jest znacznie taniej! (Sierść sobola albo innego zwierzęcia, w żadnym wypadku nie syntetyczne). - Nie! — Theresa wydaje głęboki jęk na wydechu. - Tak! I to włączając pewną znaną nam osobę! Zastosować czarny cień wzdłuż linii rzęs, ale tylko troszkę pod oczami — jak się da za dużo, na zdjęciu oczy wyjdą za małe. - Kto to?
I kolorowy cień w kremie — rozświetla łuki brwiowe. — Cleo. — Ona jest lesbą? — Nie! To jej mąż był gejem. Carlo. Żyli w trójkę. — Nie mów! — Do tego Carlo i Rachel tworzyli ménage z kimś, ale nie z Cleo. — A, to dlatego się rozwiedli! Krok drugi: podkład. Przynajmniej 30—40 minut. (Vincent: połową czasu poświęconego na makijaż powinno zabrać zrobienie podkładu). — Steph ma się całkiem dobrze. — Ayana wstaje, by przebrać się w pierwszy zestaw do zdjęć: komplet składający się ze skórzanej kurtki łączonej z imitacją skóry lamparta, z frędzlami i odpowiednimi spodniami. Zacząć od mocnego korektora — ma być nie za jasny! Wklepywać w okolice zaczerwienione i pod oczy. — Daj spokój. Śpi z szefem Elite, to i są rezultaty. — Theresa chrząka pogardliwie. Nałożyć podkład w płynie — Shu Uemura, Shishedo, Dior, dobrze wychodzą na zdjęciach. Potem mokra gąbka. Dobrze wymieszać. Ważne: stosować z pudrem w proszku. — O Boże, Casablancas? To już należało do przeszłości, kiedy miała najwyżej szesnaście lat! Ostatnie pociągnięcie: nadmiar wilgoci usuwać chusteczką higieniczną nie dokładać pudru, bo twarz będzie wyglądać ciastowato. — John to straszny skurwiel. Gdyby mi się tam nie wiodło tak dobrze, słowo daję, że odeszłabym na znak protestu. Krok trzeci: usta. — Ayana? — Maurice wtyka głowę do garderoby, machając trzymaną w ręku okrągłą szczotką. — Panie święty, kiedy będziecie gotowi? Musimy raz-dwa porobić zdjęcia, potem po dwie, a dalej... — Spogląda na mnie pełen wątpliwości, przenosi wzrok na Vincenta. — Emily zdąży do tej pory na pojedyncze ujęcia, co? — Tak, tak, oczywiście! Gdy tylko za Maurice'em zamykają się drzwi, Vincent klaszcze w dłonie. — Reszta lekcji, dzieciaku, odbędzie się po lunchu, a teraz