dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony705 144
  • Obserwuję401
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań345 425

Ingulstad Frid - Proroczy sen

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :597.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Ingulstad Frid - Proroczy sen.pdf

dareks_
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 27 osób, 20 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 182 stron)

Frid Ingulstad Proroczy sen

1 Grudzień 1431 Wiatr osiągał siłę orkanu, świstał i wył w wan­ tach i cumach z ogłuszającą dzikością, a belki i drewniany kadłub nowej galery Maria Medici trzeszczał niebezpiecznie. Chmury zbierały się na niebie w ciężkie, czarne gromady, zaś fale przera­ żały, wzbudzając trwogę swym obłąkańczym sza­ łem. Rozgniewane morze było bezlitosne, niosło śmierć i zniszczenie. Carlo mocno uczepił się obudowy pomostu na dziobie. Na wpół sparaliżowany szokiem, wpa­ trywał się w ogromną falę, która rosła przed nim niczym gigantyczna góra. Zaczął szeptem odma­ wiać modlitwę do Najświętszej Panienki, zacisnął powieki i czekał na to, co nieuniknione. Jednak okręt jakimś cudem nie został roztrzas­ kany na drzazgi. Uniósł się na potężnej fali, by za chwilę znów opaść i dalej zmagać się z żywiołem. Carlo mimo to czuł, że wszystko stracone. Statek bez żagla i steru był skazany na zagładę. Przy ta­ kim sztormie jak ten tym bardziej nie było żad­ nej nadziei.

Młodzieniec jeszcze raz uświadomił sobie, jak nieskończenie mały i bezradny jest człowiek w obliczu sił natury. Czym prędzej puścił obudowę pomostu, którego kurczowo się trzy­ mał, i z ogromnym wysiłkiem brnął dalej po pokładzie, atakowany przez fale, które groziły porwaniem w czarną otchłań. Całkiem przemo­ czony dotarł wreszcie do kajuty swego wuja. Piętro Querinius ni to leżał, ni siedział, z ca­ łych sił zaciskając dłonie na krawędzi stołu. Gło­ wę miał pochyloną, a ciało napięte, aby móc za­ chować równowagę. Modlił się. Gdy ów siwowłosy szlachcic w średnim wieku, dowódca galery Maria. Medici, zrozumiał, że nie jest sam w kajucie, powoli uniósł głowę, spoglądając na Carla przygasłym, wyrażającym udrękę wzrokiem. W migoczącym świetle lampy tranowej Queriniu- sowi wydało się przez moment, że to Antonio, jego syn, który zmarł nagle pięć dni przed wyjazdem oj­ ca z ukochanej Wenecji - w kwietniu, siedem dłu­ gich miesięcy temu. Piętro nie mógł się pogodzić z bezsensowną śmiercią syna. Teraz jednak zrozu­ miał, jaka łaska spłynęła na Antonia, który nie mu­ siał przeżywać tych ostatnich, wypełnionych lękiem tygodni na pokładzie skazanego na zagładę statku. Zasnął na wieki szybko i spokojnie, Bóg oszczędził mu okrutnej śmierci, która niebawem spotka Que- riniusa i całą załogę. Teraz wszystkie myśli Queriniusa skupiały się wokół siostrzeńca, młodego Carla. Nienawykły do życia na statku, szczególnie w obliczu sztor-

mu i zimna, bez najmniejszej skargi wypełniał swe obowiązki, które wymagały od niego nad­ ludzkiego wysiłku. Był też dla wuja nieocenionym wsparciem. Nie szukał jak wielu spośród załogi pocieszenia w winie i nie grzał się całymi dniami przy ogniu z wonnego drzewa cyprysowego, sta­ nowiącego część ładunku. Gdy Carlo podszedł do wuja, ten chwycił go mocno za ramię i przyciągnął do siebie na ławę. - Właśnie powziąłem poważną decyzję, Carlo - powiedział zmęczonym głosem. - Jeśli zostaniemy na pokładzie, nie mamy szans dotrzeć do lądu. Bez steru, masztu i żagla wypływamy coraz dalej w morze. Prowiantu ubywa i pomrzemy z głodu. W dodatku nie mamy już sił, aby wciąż usuwać wodę ze statku. Wielu jest tak wycieńczonych, że już nie są w stanie utrzymać się na nogach. Carlo skinął głową. Równie jak wuj był świa­ domy powagi sytuacji. Querinius zaczerpnął powietrza i z wysiłkiem mówił dalej: - Dlatego właśnie podjąłem decyzję opuszcze­ nia Marii Medici... Carlo spojrzał na wuja z przerażeniem. - Opuścić statek? - powtórzył z niedowierza­ niem. - Czy to możliwe podczas takiej burzy jak ta? Querinius poczuł ogromne znużenie. Miał wra­ żenie, że w ciągu dziesięciu ostatnich tygodni po­ starzał się o dziesięć lat. Opuścić Marię Medici, to tym samym skazać na zagładę zarówno ten pięk­ ny żaglowiec, jak i cały cenny ładunek. Jednak na-

wet tak miażdżąca porażka była niczym w porów­ naniu z odpowiedzialnością za życie sześćdziesię­ ciu ośmiu osób. Z gorzkim uczuciem pogardy dla samego siebie przypomniał sobie Piętro marzenia o bogactwie, honorze i sławie, które snuł podczas przygotowań do tej wyprawy. Teraz bogactwo zniknie w otchłani morskiej, a jego, jeśli cudem uj­ dzie z opresji z życiem, w rodzinnej Wenecji przywita coś zupełnie innego niż zaszczyty. - Nie wiem - odpowiedział cicho, tak że jego sło­ wa zagłuszyło wycie sztormu. - Jeśli ty dzięki swej młodzieńczej sile, swej odwadze i hartowi ducha przeżyjesz tę nieszczęsną podróż, musisz opowie­ dzieć tam w domu dokładnie, co się wydarzyło! Po­ wiedz, że Maria Medici zderzyła się z podwodny­ mi wysepkami już w Kanale Świętego Piotra, na południowy wschód od Kadyksu, i że pióra steru zostały uszkodzone. To zapoczątkowało całe nasze nieszczęście. Później straciliśmy cały ster. Carlo czynił wysiłki, aby usłyszeć, co mówi wuj. Na zewnątrz nadal szalał sztorm. Wiatr wył, świszczał, huczał i dudnił z siłą piorunów. Lam­ pa tranowa mocno się kołysała, a on sam z tru­ dem utrzymywał się na lawie. Querinius przymknął na chwilę powieki, za­ nim znów się odezwał. - Opowiedz o wysiłku, jaki włożyliśmy w spo­ rządzenie steru ze środkowego masztu, i o tym, jak sztorm przybierał na sile, aż w końcu fale za­ częły przelewać się przez pokład i zmiotły nowy ster. Powiedz o moim zwątpieniu, o naszych

łzach i modlitwach do Najświętszej Panienki, gdy wiatr zerwał żagle i cisnął je do wody. Opowiedz, że chwytając się ostatniej deski ratunku, próbo­ waliśmy zarzucić kotwicę, mimo że sternicy oce­ nili głębokość na osiemdziesiąt sążni, i że powią­ zaliśmy cztery liny, aby dosięgły do dna. Carlo skinął głową z lekkim zniecierpliwie­ niem. Przecież wiedział o wszystkim. - Jednak byliśmy zmuszeni przeciąć je po dwóch dobach, ponieważ baliśmy się, że statek przełamie się z powodu silnego obciążenia - podjął młodzie­ niec. Pragnął uspokoić wuja i udowodnić mu, że poradzi sobie z wyjaśnieniem, jeśli tylko będzie mu dana taka szansa. Widząc ulgę w zmęczonym wzro­ ku Queriniusa, mówił dalej: - Czwartego grudnia, w dniu świętej Barbary, cztery potężne fale uderzy­ ły w Marię Medici i zanurzyliśmy się jeszcze bar­ dziej. Cała załoga, na wpół martwa ze strachu i z wysiłku, stała po pas w wodzie i wylewała ją za burtę. Siódmego grudnia sztorm znów przybrał na sile, a woda od podwietrznej burty wlewała się już bez przeszkód na pokład. Wszyscy zrezygnowani oczekiwali tylko na śmierć, ale ty dodałeś nam wszystkim odwagi i nowych sił, gdy postanowiłeś odciąć maszt, aby uwolnić statek od zbędnego cię­ żaru. Wtedy pomógł nam nasz Pan: wysłał ku nam spiętrzone fale, które porwały odcięty maszt i reje, nie naruszając burty. Querinius spoglądał z wdzięcznością na swego sio­ strzeńca i znów poczuł przeszywający smutek. Taki urodziwy, roztropny, szlachetny i stały w swych po-

stanowieniach młodzieniec był rzadkością wśród swych rówieśników. Zasłużył na lepszy los niż śmierć w otchłani morskiej. Wuj skinął głową. - Tak, powiedz i to. W samym środku całego nie­ szczęścia nasz Pan dokonał takiego cudu! Ale mu­ sisz im też wyjaśnić, dlaczego zdecydowałem się opuścić statek. Według obliczeń sterników znajdu­ jemy się siedemset mil od najbliższego lądu, któ­ rym przypuszczalnie jest wyspa Irlandia. Gdyby wtedy, kiedy byliśmy dwieście mil morskich od przylądka Finisterre, utrzymywał się południowo- -zachodni wiatr, z łatwością wpłynęlibyśmy do ka­ nału u wybrzeży Flandrii, tak jak planowaliśmy. - Jednak wiatr przybrał na sile, zmienił się na południowo-wschodni i zepchnął nas z kursu - dokończył Carlo za wuja. Cień uśmiechu zagościł przez chwilę na poważ­ nej twarzy Queriniusa. - Byłbyś... - Wuj zacisnął usta i poprawił się: - Będziesz sumiennym dowódcą okrętu, mój przyja­ cielu - powiedział łagodnie, lecz jego oczy mówiły młodemu mężczyźnie, że wuj nie był aż takim optymistą. Siedemnastego grudnia morze uspokoiło się i opuszczono dwie szalupy. Uczyniono to, korzy­ stając z trzonu dawnego steru, na który nawinię­ to liny, ponieważ nie było już masztu. Marynarze przymocowali trzon do lewej burty przy pomo­ ście na rufie, oderwali część osłony pomostu i przez tak powstały otwór wysunięto łodzie.

Drogą losowania podzielono załogę na dwie gru­ py - dwudziestu jeden mężczyzn wsiadło do mniej­ szej szalupy, czterdziestu siedmiu do większej. Carlo i Piętro Querinius znaleźli się w większej. Załogi obu łodzi pożegnały się, mężczyźni nie ukrywali wzruszenia. Nikt nie wierzył w to, że jeszcze kiedyś się zobaczą. Niestety, nie mylili się... Tej samej nocy wiatr znów zaczął wiać z połu­ dniowego wschodu. Carlo czynił wysiłki, aby nie stracić z oczu mniejszej szalupy, lecz ciemności i bezmiar wód sprawiły, że nie było to możliwe. Gdy wreszcie po nieskończenie długiej i zimnej nocy nastał świt, zostali na morzu sami. Carlo rozglądał się na wszystkie strony. Przepełniało go poczucie pustki. Zrozumiał, że już nigdy nie ujrzy swoich przyjaciół. Do ich łodzi wdarła się woda, obciążając ją nad­ miernie, i Querinius wydał polecenie wyrzucenia wszystkiego, bez czego można się obyć. Odzież, narzędzia, a nawet jedzenie i wino zostały ofiaro­ wane chciwej otchłani morza. Rozzłoszczone, natarczywe fale wciąż uderzały w kadłub. Szalupa nabierała coraz więcej wody. Siedmioosobowe grupy w przejmującym zimnie na zmianę wybierały wodę i czuwały przy sterze. Wszystko, co mieli do picia, to pół kubka wina na osobę przez całą dobę. Do jedzenia było głównie solone mięso, które tylko wzmagało pragnienie. Tak rozpoczął się nieopisany, niekończący się, przerażający koszmar, którego żaden z członków

załogi nie wyobrażał sobie nawet w najczarniej­ szych przewidywaniach. Pierwsi zostali pokonani ci, którzy pocieszali się winem i na pokładzie Marii Medici grzali przy ogniu. Umierali nagle, a ich ciała wrzucano do morza. Po osiemnastu dobach w szalupie przy życiu zostało jedynie dwudziestu jeden z czterdziestu siedmiu mężczyzn. Carlo próbował oderwać się od koszmarnej rzeczywistości, przywołując w myślach Wenecję. W tej bezlitosnej pustce, wśród zimna i wiatru, w obliczu śmierci współtowarzyszy, nie było mu łatwo powrócić pamięcią do pełnego słońca do­ mu. Zmusił się do odwrócenia wzroku od cierpią­ cych przyjaciół. Wpatrzony w niespokojny mrok sztormowej pogody, wśród lodowatej mgły i śnie­ życy ujrzał wreszcie swój Eden. Jak fatamorgana wynurzyła się z błękitnych wód Morza Śródziemnego Wenecja ze swymi bia­ łymi marmurowymi budowlami i ciemnoczerwo­ nymi domami z cegły, ze świecącą złotą mozaiką bazyliką Świętego Marka i pałacem ozdobionym miłymi dla oka malowidłami. Potem w wyobraźni Carla pojawił się dom ro­ dzinny - tak jasno i wyraźnie, że całkiem zapomniał o miotającym nimi sztormie, nie zauważając nawet śniegu, który padał mu prosto w twarz. Biegł teraz ścieżką w dół bujnego ogrodu między fontannami i pachnącymi kwiatami. Już nad samą wodą odwró­ cił się i spojrzał szczęśliwy w górę na wspaniałą bia-

łą willę, na wzgórza. Ich oświetlone promieniami słonecznymi wierzchołki wznosiły się ku niebie­ skiemu, ciepłemu i miłosiernemu niebu. Podeszła do niego młoda dziewczyna z czarny­ mi włosami, opadającymi swobodnie na ramiona. Wyciągnęła do niego ręce i zaśmiała się jasnym, czystym śmiechem. Carlo w jednej chwili poczuł zapach jej perfum i gorącego ciała tuż przy swoim. - Adelajdo... - szepnął. Czyjaś ręka chwyciła go mocno za ramię. - Carlo? W głosie zabrzmiały jednocześnie prośba i py­ tanie. Młodzieniec spojrzał w górę i napotkał wystra­ szony wzrok wuja. - Jak się czujesz? Młody człowiek zrozumiał, jak ważne było dla wuja jego samopoczucie, więc wziął się w garść. - Dałem się ponieść marzeniom - powiedział uspokajająco. - O Adelajdzie - dodał z wymuszo­ nym uśmiechem. Querinius skinął głową. - Bałem się... - zaczął, lecz zaraz zamilkł. Dwudziestego dziewiątego grudnia skończyły się zapasy wody i wina. Querinius marzył już tylko o tym, by należeć do grona tych dwudziestu sze­ ściu towarzyszy, którzy odeszli na zawsze. Część marynarzy na skutek pragnienia zatraciła zdrowy rozsądek i zaczęła pić wodę morską, czego nie­ uchronnym następstwem musiała być śmierć. Tak

minęło jeszcze pięć niewiarygodnie długich dni - w dokuczliwym wietrze, dręczącym zimnie, wśród fal i zimowych ciemności trwających dwadzieścia trzy godziny na dobę. Rano, czwartego stycznia, gdy dzień wydłużył się już do półtorej godziny, jeden z wyczerpa­ nych, półżywych marynarzy dostrzegł przed sza­ lupą zarys lądu. Zebrał resztki sił i chwycił za wio­ sła. Niestety, światło dzienne zgasło tak szybko, że załoga straciła z oczu cienki pasek ziemi. Dopiero następnej nocy zbliżyli się do lądu, ale wtedy Querinius dostrzegł, że fale rozbijają się o podwodne skały. Brzeg musiał być oddzie­ lony od otwartego morza szkierami - najwięk­ szym postrachem każdego marynarza. Nadzieję i radość zastąpiło zwątpienie, mężczyźni płakali i modlili się. Nagle zdarzył się cud - podobny jak ten, gdy morze uniosło ze sobą ucięty maszt, za­ nim zdążył roztrzaskać kadłub Marii Medici. Akurat w chwili, kiedy szalupa zbliżyła się do szkierów, ogromna fala przeniosła ją na swym grzbiecie na drugą stronę i poprowadziła dalej rynną między innymi podwodnymi wysepkami aż do jedynej plaży widocznej na skalistej, jało­ wej wyspie. Carlo należał do tych spośród załogi, którzy czuli się najlepiej. To dzięki hartowi ducha, jak często myślał Querinius. Teraz młodzieniec jako jeden z pierwszych wyszedł na ląd. Wyspa pokryta była śniegiem, więc marynarze łapczywie ugasili nim pragnienie, a potem zbiera-

li biały puch do naczyń i nieśli go tym, którzy nie mieli sił wyjść z szalupy. Po tej nocy żywych zostało szesnastu, a jedyne ich pożywienie stanowił śnieg. Nazajutrz potwierdziły się najgorsze przypusz­ czenia rozbitków - wyspa była niezamieszkana... Tego samego dnia przez szpary i dziurę w bur­ cie do szalupy zaczęła dostawać się woda. Łódź wkrótce mogła pogrążyć się w morzu i należało ją opuścić. Mężczyźni znaleźli się całkiem sami na pustej wyspie pośród przejmującego zimna. Bez dachu nad głową, bez jedzenia, bez innych ubrań poza tymi, które mieli na sobie, i bez możliwości dostania się na pobliskie wyspy, być może za­ mieszkane Querinius spojrzał na Carla, w milczeniu że­ gnał się z siostrzeńcem, którego w ciągu tych kilku miesięcy nauczył się kochać jak własnego syna. Dwa tygodnie później na wyspie Rost w archi­ pelagu Lofotów, osiem mil od owej opustoszałej wysepki, do której przybili weneccy marynarze, zdarzyło się coś dziwnego. Osiemnastoletnia Sig- ne, najmłodsza córka rybaka 0ivinda Jonasa Nostviga, obudziła się nagle w środku nocy i za­ częła wpatrywać się w ciemność. Miała dziwny sen. Ukazały jej się w nim dwa cielaki, które stra­ cili zeszłego lata, a które teraz - oczywiście we śnie - cale i zdrowe biegały po zachodniej stronie wyspy Sandoya. Wydawały się tak rzeczywiste, że

musiało minąć trochę czasu, nim dziewczyna zro­ zumiała, że to nie działo się naprawdę. Na zewnątrz styczniowy wiatr owiewał ściany domu. Signe słyszała, jak ojciec niespokojnie prze­ wraca się z boku na bok w łóżku. Właśnie miały się rozpocząć połowy na Lofotach. W czwartek poja­ wiła się na niebie poświata zapowiadająca koniec nocy polarnej. Sprawdzono łódź i wyposażenie, przygotowano do załadowania ubrania i prowiant. Ona sama, jej siostra i matka znów zostaną razem z innymi kobietami, dziećmi i starcami na wyspie przez cztery miesiące. Sami będą musieli sobie ra­ dzić. Dla Signe, jej matki i siostry oznaczało to ze­ tknięcie się z głodem. Ojciec i bracia, którzy wypły­ ną w morze, aby zmagać się z żywiołem, zabiorą większość zapasów jedzenia. Ojciec chorował ostatnimi laty, więc nie żyło im się lekko. Czyżbym miała proroczy sen...? pomyślała Si­ gne. Może cielęta mimo wszystko żyją? Wtedy tak często smutna twarz ojca rozjaśniłaby się mo­ że uśmiechem radości, a widmo głodu zostałoby odsunięte na jakiś czas. Myśl ta wprawiła dziewczynę w dobry humor i nie pozwoliła jej już usnąć. Słyszała, jak chora krowa kopie w swój kojec po drugiej stronie ścia­ ny, gdzie znajdowała się mała obora. Mama mówi­ ła, że ta krowa już nigdy nie będzie cielna. Dwa od­ zyskane cielaki oznaczałyby ratunek dla rodziny. Signe wciąż leżała rozbudzona, wpatrywała się w światło księżyca, wpadające przez przykryty na zimę siecią dymnik w dachu. Zaraz potem zoba-

czyła, że ojciec wstaje z łóżka. Ostatnio bardzo się niecierpliwił - połowy powinny były rozpo­ cząć się już kilka dni temu. - Ojcze... - szepnęła dziewczyna. - Już nie śpisz, Signelill? - zapytał zaskoczony, odwracając się ku niej. Signe uśmiechnęła się ledwie zauważalnie. Oj­ ciec był dziś mimo wszystko w dobrym nastroju. Pełnego imienia, które zresztą sam nadał córce, używał niezwykle rzadko. Zaraz jednak uśmiech znikł z twarzy dziewczy­ ny. Radość zastąpił lęk, jaki ją nawiedzał ją zawsze wtedy, gdy przypominała sobie legendę o Signelill i Hagbardzie, którzy nie mogli być razem... Podczas wyprawy wikingów Hagbard zabił dwóch braci Signelill. Wiedział, że jej ojciec, król Sigyart, srogo się na nim za to zemści. Z tęskno­ ty za Signelill Hagbard przebrał się za kobietę i podstępem dostał się do jej łoża. Służki odkryły jednak ten podstęp i doniosły królowi, a kiedy Hagbarda prowadzono na szubienicę, Signelill podpaliła swą komnatę i odebrała sobie życie. Legenda mocno działała na wyobraźnię Signe i za każdym razem wywoływała w niej dreszcz przerażenia. Już jako małe dziecko doznawała sil­ nego i przykrego przeczucia, że ta opowieść ma coś wspólnego z nią samą. Nie tylko z powodu imie­ nia jej bohaterki, ale raczej ze względu na to, że mo­ gła być swego rodzaju przestrogą przed czymś, co pewnego dnia może zdarzyć się jej samej. Signe nie od razu powiedziała o swoim śnie. Ba-

ła się rozbudzać płonne nadzieje, cielęta nie prze­ żyłyby styczniowego mrozu i wiatru na Sandoya. Signe i ojciec wstali i zaczęli się ubierać. Mat­ ka i rodzeństwo jeszcze spali. 0ivind Jonas spojrzał na chude ciało swej młodszej córki, a jego wzrok wypełnił się smut­ kiem. Jeśli i w tym roku połów się nie uda, znaj­ dą się w sytuacji bez wyjścia. Strata dwóch cieląt, które zniknęły zeszłego lata, była dla niego cięż­ kim ciosem. Zapasy jedzenia zmniejszały się za­ straszająco szybko. - Ojcze... - zaczęła Signe niepewnie. Uśmiech­ nęła się lekko, aby nie czynić sprawy zbyt poważ­ ną. - Miałam dziś dziwny sen. Ujrzałam w nim dwa nasze cielęta, całe i zdrowe. Stały na małej plaży po zachodniej stronie Sandoya. 0ivind Jonas zatrzymał się i ze zdziwieniem spojrzał na córkę. - Przyśniło ci się coś takiego? - spytał z niedo­ wierzaniem. Choć domownicy wiedzieli, że dziewczyna miewa prorocze sny, iskierka nadziei, która zapłonęła w zmęczonych oczach ojca, szyb­ ko zgasła. - Po zachodniej stronie? - powtórzył ojciec, nie mogąc nic z tego zrozumieć. Pokręcił głową. - Coś podobnego jeszcze nigdy się nie zda­ rzyło. Tym razem za bardzo poniosła cię fantazja, Signelill - zawyrokował i uśmiechnął się lekko. Jednak dziewczyna widziała, że ojciec z trudem ukrywał, jak wielkie wrażenie zrobił na nim jej sen. Gdy Signe z matką tego ranka oporządzały cho-

rą krowę, w niskich drzwiach obórki niespodzie­ wanie pojawił się ojciec. - Po zachodniej stronie, tak? Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona i skinęła głową. Zaraz jednak dodała szybko: - To był tylko sen, ojcze. Mężczyzna odwrócił się. - Ludvig i Kristoffer płyną ze mną na zachod­ nią stronę Sandoya. - Na zachodnią stronę? - nie wytrzymała matka. Ojciec zniknął, więc Signe musiała wyjaśnić je­ go słowa. - Po zachodniej stronie? - powtórzyła matka z gniewem. - I on w to uwierzył? Signe spojrzała nieszczęśliwym wzrokiem na matkę. - Mówiłam, że to tylko sen - szepnęła zawsty­ dzona. - Tak, sen! - fuknęła matka pogardliwie. - Że też ojciec bierze takie rzeczy poważnie! I to aku­ rat teraz, kiedy zaczyna się połów! Kilka godzin później 0ivind Jonas i jego dwaj synowie w dokuczliwym wietrze znad otwartego morza zbliżali się do zachodniego wybrzeża Sandoya. 0ivind wpatrywał się posępnym wzrokiem w otuloną zimową szatą, opustoszałą wyspę. Nie­ mal słyszał już ironiczny śmiech pozostałych ry­ baków z wioski. „Ten 0ivind Jonas musiał chyba oszaleć! Wypłynął sobie po wymyślone przez cór-

kę cielęta, i to w samym środku połowu dorsza!" Mężczyzna zacisnął zęby i naciągnął mocniej czapkę na uszy. Padał gęsty śnieg, a ku łodzi dry­ fowała po wzburzonej wodzie duża kra. Wyspa tkwiła w morzu spokojnie, jak gdyby śmiejąc się z niego. Czy naprawdę sądziłeś, że można tu prze­ zimować? wydawała się pytać z rozbawieniem. Kristoffer, starszy syn, spojrzał ojcu w oczy, ten zaś z zakłopotaniem odwrócił wzrok. Cóż chłop­ cy mogli sobie pomyśleć o swoim ojcu! Że dziwa- czeje na stare lata. Przepłynęli wąską rynną, którą znali jak włas­ ną kieszeń. - Zostań w łodzi, ojcze - powiedział Kristoffer, przejmując nagle dowodzenie. Pewnie uważa, że do niczego już się nie nadaję, pomyślał 0ivind Jonas gorzko, ale skinął głową. Chłopcy poszli przez plażę w kierunku starej stodoły, której używano latem. 0ivind Jonas mrugał powiekami, aby lepiej wi­ dzieć. Chłopcy gwałtownie przystanęli, po czym cofnęli się o kilka kroków. Z ich zachowania oj­ ciec wywnioskował, że jego synów coś musiało wystraszyć. Mimowolnie chwycił za wiosła. Czuł, jak i jego ogarnia niezrozumiały lęk.

2 Carlo obudził się gwałtownie. Ciszę przerwał głos Christofora Fioravante; wydawał się ochryp­ ły i nieprzyjemny w swej intensywności. - Słyszycie głosy ludzi? Carlo podniósł się zaskoczony, nasłuchując, lecz bosman Alvize di Nassi odwrócił się tylko na drugą stronę. - To te przeklęte kruki, czekają na kolejne zwłoki - wymamrotał w półśnie. Carlo położył się, cały drżał. Z szesnastu osób, któ­ re dobiły do brzegu wyspy, zostało trzynaście. Dzie­ sięciu z nich leżało teraz w tej małej, letniej stodole, którą mieli szczęście znaleźć. Trzech innych, którym zabrakło sił, by tu dojść, zostało w prymitywnym na­ miocie, zrobionym z wioseł i żagla szalupy. Gdy jeszcze wszyscy chronili się w namiocie, trzech zmarło - z głodu, z wycieńczenia, niemal zjedzeni przez wszy. Tych trzynastu, którzy prze­ żyli, nie miało sil na wyniesienie ciał kolegów na zewnątrz. Jednak jakimś cudem Carlo razem z kilkoma innymi mężczyznami po kilku dniach podnieśli się i nazbierali trochę małży do zjedzenia.

Jedenastego dnia Corado de Lione odkrył nie­ spodziewanie ogromną rybę. Była co prawda mar­ twa, ale jeszcze świeża; woda wyrzuciła ją na brzeg. Ważyła przynajmniej dwieście funtów i da­ la rozbitkom pożywienia na dziesięć dni. Tuż obok Carla leżał jego wuj, Piętro Queri- nius. Jego też obudziło bredzenie Fioravante. W pierwszej chwili wstrzymał oddech, chwycił za krzyż i mały święty obrazek, który zdołał zabrać ze sobą, błagając Najświętszą Panienkę, aby to by­ ła prawda. Ale bosman chyba się pomylił. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie wybiera się zimową porą na opustoszałą, targaną przez zim­ ny wiatr wyspę. Albo Fioravante mówił przez sen, albo zaczynał tracić rozum. Piętro Querinius cięż­ ko położył się na boku i zamknął oczy, lecz wytę- skniony sen, który mógł przenieść go do miłosier­ nego stanu niepamięci, nie nadchodził. Ciężkie myśli nie dawały mu spokoju. Przypominał sobie dzień, w którym jednemu z trzech wyczerpanych marynarzy pozostających ciągle w namiocie uda­ ło się chwiejnym krokiem przejść pół mili do sto­ doły i odkryć ogromną rybę, znalezioną przez je­ go towarzyszy. Jeden z mężczyzn popadł w taką złość, że chciał go wypędzić. Querinius obawiał się przelewu krwi - zupełnie jak wtedy, gdy ciągnęli losy, by zdecydować, kto ma się znaleźć w dużej szalupie. Ale tak jak wówczas, tak i tym razem Pan pomógł mu zapanować nad sobą. A uczynił to poprzez Carla. Carlo mu pomógł, Carlo ze swoją szlachetną naturą i darem słowa.

Querinius westchnął. Nie rozumiał, dlaczego Bóg ciągle odsuwał od nich śmierć. Po cóż mieli tu tak trwać i cierpieć w nieskończoność? Nagle jednak znieruchomiał, nasłuchując. Car- lo znów się podniósł. Siedział teraz nieruchomo. Cały zamienił się w słuch. - To nie kruki... - szepnął ochrypłym głosem. Wstał, chwiejnym krokiem podszedł do ni­ skich, wypaczonych drzwi i otworzył je. Obaj synowie 0ivinda Jonasa zatrzymali się gwałtownie jakieś pięćdziesiąt metrów od letniej stodoły. Ich oczom ukazało się coś, co wprawiło ich serca w drżenie i zmroziło krew w żyłach. Z otworu dymnego w dachu unosiła się cienka smużka dymu! Kristoffer spoglądał jak zahipnotyzowany w stronę stodoły. Ponad trzy lata młodszy brat, Ludvig, był na tyle zuchwały i zarozumiały, by kpić z ojca, który chciał w środku zimy wybrać się na Sandoya po cielaki. Jednak w głębi duszy czuł się trochę niepewnie. Jego wzrok cały czas błądził po wyspie w poszukiwaniu śladów życia, choć nie chciał przyznać się przed samym sobą, że wypatruje zaginionych zwierząt. - Ludzie...? - szepnął przestraszony. - Przecież nikt z Vaer0y czy z Rost nie wybrałby się aż tu w styczniu. - Duchy... - odpowiedział Ludvig szeptem. Kristoffer zamarł. W jednej chwili przypomniał sobie Ole Benjamina, który został porwany przez

podziemne stworzenia. Gdy dotarł do Vaeray kil­ ka tygodni później, nie był już całkiem normalny. Kristoffer chwycił Ludviga za rękę i cofnął się ostrożnie o krok. W tej samej chwili drzwi stodo­ ły otwarły się i chłopcy ujrzeli w nich jakiegoś po­ chylonego potwora w ludzkim ciele. - Upiór z morza! - Kristoffer usłyszał głos bra­ ta akurat w tym momencie, kiedy pomyślał o tym samym. Morski upiór r duch topielców, który po­ wrócił do żywych, błąkał się po morzach w starej skorupie i wył przerażająco podczas sztormu. Ludvig był niemal sparaliżowany ze strachu. Je­ go brat próbował wziąć się w garść. - Upiór chodzi raczej w skórzanej sukmanie i dłu­ gich białych wełnianych rękawicach - wymamrotał, lecz sam słyszał, jak bezsensownie to brzmi. Wtem od strony drzwi dobiegły ich dziwne gło­ sy - coś na kształt ludzkiej mowy, ale całkiem nie­ zrozumiałej. Zaraz potem ich oczom ukazała się druga głowa, i jeszcze jedna. Kristoffer właśnie zamierzał pociągnąć Ludvi- ga za sobą i pobiec do lodzi ojca, lecz ciekawość kazała mu czekać. „Duch" wyszedł ze stodoły, a tuż za nim podążały trzy inne - wszystkie czte­ ry były tego samego gatunku. Powoli zmierzały w kierunku chłopców, wypowiadając przy tym całą masę dziwnych słów i machając rękami zu­ pełnie jak ludzie. Gdy podeszły, Kristoffer spo­ strzegł, że się uśmiechają i wykonują gesty, które wcale nie świadczą o ich złych zamiarach. To właśnie tak upiory mamią młodych chłopców...

Kristoffer chciał krzyknąć coś brzydkiego, aby je odpędzić. Chciał zabrać brata i ratować życie, ale nogi miał jak z ołowiu. Nie mógł się w ogóle ruszyć. Już nie miał wątpliwości. Ci, którzy do nich po­ deszli, nie należeli do żywych. Ich włosy były dłu­ gie i czarne jak węgiel, mieli na sobie dziwne ubra­ nia, byli wychudzeni, postrzępione spodnie wisiały na nogach. Ludvig chwycił brata za kaftan, łkając ze strachu. Gdy stworzenia były już całkiem blisko, za­ trzymały się. Kristoffer oczekiwał najgorszego. Jeszcze kilka czarnych upiorów wyszło ze stodo­ ły. Zrobiło się niemal tłoczno. Chłopak nie odwa­ żył się spojrzeć za siebie, aby sprawdzić, czy oj­ ciec przyszedł za nimi. Najbliżej stał „duch" - mężczyzna w średnim wieku, siwowłosy, o całkiem normalnej twarzy. Nagle wyciągnął święty obrazek, złożył ręce, po czym skierował je ku morzu i uformował dłonie na kształt statku, który tonie. W końcu wskazał na swoje otwarte usta. Wreszcie w umyśle Kristoffera zaczęło świtać. Oni nie byli upiorami. To rozbitkowie, na wpół martwi z głodu! W następnej chwili odzyskał zdolność myśle­ nia i czym prędzej zwrócił się do brata: - Wstydź się! Sprowadź tu ojca! Ich statek się rozbił, a morze wyrzuciło ich na wyspę! Gdy Ludvig pobiegł wykonać polecenie brata, dwóch rozbitków podążyło za nim.

0ivind Jonas siedział niespokojnie w łodzi, ob­ serwując, co się dzieje. Gdy młodszy syn biegł z dwoma odzianymi w ciemne szaty stworzenia­ mi, mężczyzna uczynił znak krzyża, by przygoto­ wać się na marny koniec. Ludvig zrozumiał reak­ cję ojca i zawołał: - To rozbitkowie! Chwilę później wszyscy trzej byli już przy nim, a nieznajomi uczynili gest pełen pokory, aby po­ kazać, że nie mają żadnych złych zamiarów. Ich dziwne czarne oczy szukały czegoś na pokładzie - najwyraźniej jedzenia - i nie kryły rozczarowa­ nia, że nic tam nie dostrzegły. Poza tym łódź nie była wystarczająco duża, aby zabrać wszystkich z niezamieszkanej wysepki. Zaraz potem przyszedł na plażę Kristoffer z po­ zostałymi marynarzami. 0ivind Jonas przypatrywał im się z zaciekawieniem. Mimo iż odzienie mieli bardzo zniszczone i byli bezgranicznie wyczerpani, bez trudu dało się dostrzec, że mężczyźni wywodzą się z wyższego stanu. Najstarszy z nich był bez wąt­ pienia najbardziej dystyngowany. W trakcie prowadzonej przy użyciu gestów rozmowy 0ivind Jonas wyjaśnił, że może zabrać ze sobą dwóch mężczyzn i że pozostali będą za­ brani z wyspy później. W oczach rozbitków do­ strzegł nieufność, kilku z nich sprawiało wraże­ nie, jakby chcieli siłą zatrzymać Ludviga, jednak dowódca zdołał ich przekonać, tak że pozwolili chłopcu popłynąć.

Piętro Querinius nie miał problemów z wybra­ niem dwóch pierwszych osób - wysłał Carla, po­ nieważ z nich wszystkich, poza nim samym, chło­ pak był najbardziej obeznany z obcymi językami, oraz kamerdynera Corada de Lione jako człowie­ ka najbardziej bywałego i zaznajomionego z Za­ chodem. Querinius widział w twarzach obydwu radość pomieszaną z pewną dozą niepokoju. Nie miał pojęcia, jaki ich spotka los. Nic jednak nie mogło być gorsze od zimna i śmierci głodowej na tym nieurodzajnym kawałku ziemi. Na Rost pełna niepokoju Signe wypełniała swoje codzienne obowiązki. Ojciec i bracia tak długo nie wracali... Powinni byli zjawić się już dawno temu... Wiatr przybrał na sile, śnieg z deszczem chłostał twarz zmrożonymi drobinami. Matka milczała. Z jej oczu można było wyczy­ tać strach i złość. Signe dobrze znała ten wyraz twarzy matki z niezliczonych burzowych dni, które ojciec i bracia spędzili na morzu. Teraz jed­ nak strach mieszał się z gniewem - była zła na mę­ ża, który wpadł na tak beznadziejny pomysł. W kółko mamrotała te same słowa o „zwariowa­ nych chłopach" i „głupcach". Signe czuła się winna; teraz gorzko żałowała, że opowiedziała ojcu o swoim śnie. Pod wieczór przyszła kobieta, po którą matka posłała, aby pomogła chorej krowie. Matka sądzi-

ła, że zwierzę opętały złe duchy, a tylko ta właś­ nie kobieta na całej wyspie posiadała moc odpę­ dzania nieziemskich istot. Signe stała cicho pod ścianą obory, gdy nagle usłyszała głosy dobiegające z przystani. Podniosła głowę i napotkała wzrok matki. - Idź i zobacz, czy to ojciec. Córka natychmiast wykonała polecenie. W dole, na brzegu, Signe dostrzegła w świetle księżyca grupę ludzi. Gdy była bliżej, jej oczom ukazała się łódź ojca. Już chciała podbiec - tak bar­ dzo cieszyła się z powrotu ojca i braci do domu, że na chwilę zapomniała o swoim śnie i cielętach. Nagle przystanęła. Tuż za Kristofferem na ląd wy­ chodziło dwóch nieznajomych mężczyzn - dwa dziwne stworzenia w ciemnym, obcym odzieniu, z zadziwiająco czarnymi włosami. Teraz pojęła, dlaczego wszyscy rybacy, którzy jeszcze nie ruszyli na połów, zgromadzili się wo­ kół łodzi. Ociągając się, ruszyła w tę stronę. Ludvig, zauważywszy siostrę, podbiegł do niej, ale był tak przejęty, że przez chwilę nie był w sta­ nie wykrztusić słowa. - Twój sen uratował ich, Signe! - zawołał zdy­ szany. - Znaleźliśmy ich na wyspie, po zachodniej stronie, tam gdzie widziałaś we śnie cielęta! Signe na przemian ogarniało ciepło i zimno. Jej sen uratował ludziom życie? - Początkowo sądziliśmy, że to upiory! - mó­ wił dalej Ludvig, bardziej skłonny do rozmowy niż kiedykolwiek. - Wyszli nagle z letniej stodo-