dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony747 137
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań359 676

Jacobs Kate - Drugi ścieg

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Jacobs Kate - Drugi ścieg.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 329 stron)

KATE JACOBS DRUGI ŚCIEG Przełożyła Dobromiła Jankowska

Dla początkujących Nie wystarczy spojrzeć na wzór, aby wiedzieć, jak poskładać go w całość. Zacznij od małych kroków: nie wzoruj się na osobach, których umiejętności sporo przewyższają twoje własne. Jeśli dopiero zaczynasz coś robić – albo wracasz do tego po długiej przerwie – może być ci bardzo, bardzo trudno złapać, o co chodzi. Każdy błąd wydaje się wtedy wystarczającym powodem, by przerwać pracę. Zazdrościsz wszystkim, którzy wydają się wiedzieć, co robią. A co pomaga ci przetrwać? Wiara, że kiedyś i ty także staniesz się pewna siebie, doświadczona, zdolna, będziesz tworzyć rzeczy piękne. I tak może być. Teraz potrzebujesz tylko odrobiny entuzjazmu, odwagi i – przede wszystkim – poczucia humoru.

1 Było już po zamknięciu sklepu Walker i Córka – Dziewiarstwo. Dakota stała na środku usytuowanego w centrum Manhattanu sklepu z włóczką, zmagając się z taśmą klejącą. Od ponad dwudziestu minut próbowała zapakować podwójny wózek dziecięcy w ozdobny, błyszczący żółty papier, ale kartonowa rolka wciąż wypadała na podłogę, a niekończące się kilometry papieru szeleściły i darły się z każdym ruchem. Kompletna katastrofa! Pomyślała, że łatwiej byłoby po prostu przywiązać do wózka balon, ale Peri bardzo nalegała, aby wszystkie podarunki były pięknie zapakowane i ozdobione wstążką. Prezenty, zawinięte w papier z króliczkami lub ozdobione kreskówkowymi zwierzętami z dżungli, zebrano w wielką górę na starym, dużym drewnianym stole stojącym w centralnym punkcie sklepu. Regały z włóczką uporządkowano, a kolory na wszystkich półkach – od malinowych czerwieni po selerowe zielenie – dokładnie posegregowano. Peri zaplanowała jeszcze serię zgadywanek, które miały wywołać skurcze (zgadnijcie, ile będzie ważyło dziecko, próbujcie różnych dziecięcych potraw i zgadujcie smaki, oszacujcie wielkość brzucha!), ale u matki Dakoty z pewnością wywołałyby jedynie dezaprobatę. Georgia Walker nigdy nie była zwolenniczką głupich zabaw. – Będzie fajnie – przekonywała Peri, gdy Dakota zaprotestowała. – Nie organizowałyśmy spotkań klubu, odkąd pięć lat temu Lucie urodziła Ginger. Poza tym wszyscy lubią baby showeń Te malutkie ciuszki, pajacyki, szlafroczki z uszkami zwierząt... Każda dostaje wtedy gęsiej skórki. Ty nie? – Hm, nie – odparła Dakota. – I jeszcze raz nie. Ja i moi znajomi mamy teraz dużo zajęć w college’u. – Oparła dłonie na pasku ciemnoniebieskich dżinsów i patrzyła, jak Peri stara się nie zwracać uwagi na kiepską robotę Dakoty. Wózek wyglądał jak gigantyczny żółty banan. Pomarszczony, podarty banan.

Westchnęła przeciągle. Dakota była śliczną młodą kobietą o jasno-czekoladowej cerze; po matce odziedziczyła wzrost i długie, kręcone ciemne włosy. Ale wciąż było w niej coś niezdarnego, sprawiała wrażenie, że nadal nie czuje się swobodnie w swojej skórze. W wieku osiemnastu lat jeszcze nie była całkiem ukształtowana. – I dzięki Bogu – rzekła Peri, dyskretnie próbując zedrzeć taśmę z żółtego papieru i wygładzić brzegi. Nieważne, czy chodziło o prowadzenie sklepu czy o projektowanie torebek, co było jej dodatkowym zajęciem, do wszystkiego podchodziła z ogromną starannością. Praca z Georgią była dla Peri doskonałą szkołą w kwestii prowadzenia własnej firmy. A właściwie dwóch firm: założonej przez nią firmy z torebkami – Peri Pocketbook – i sklepu z włóczką Georgii. A jednak Peri, mimo że uczyniła tak wiele, by po śmierci Georgii wszystko chodziło jak w zegarku, zbliżała się teraz do trzydziestki i zaczynała odczuwać chęć, by pójść o krok dalej. Nie była tylko pewna w jakim kierunku. Tyle że bez niej firma Walker i Córka przestałaby istnieć. Wiedziała to na pewno. Czasem nie było wcale łatwo tak ciężko pracować dla czegoś, co w zasadzie należało do kogoś innego. Sklep niby należał do niej, ale nie do końca. Przede wszystkim Dakota w ciągu ostatniego roku coraz mniej interesowała się sklepem. Pracowała tu jedynie w soboty, ale i tak narzekała za każdym razem, gdy pojawiała się na miejscu, najczęściej spóźniona, zwykle wyglądając tak, jakby dopiero co zwlokła się z łóżka i włożyła na siebie pierwsze lepsze ciuchy. Zupełnie inaczej zachowywała się, gdy była nastolatką i cieszyła się każdą chwilą spędzoną w sklepie. Czasem jednak, choć rzadko, nonszalancki sposób bycia dziewczyny gdzieś znikał, a wtedy Peri dostrzegała w niej tę jasnooką, mądralińską panienkę, która uwielbiała piec ciasta i spędzać czas z matką, gdy razem robiły na drutach, przesiadując albo tutaj, w biurze, albo w mieszkaniu na piętrze nad sklepem z włóczką. Sklep mieścił się na rogu Siedemdziesiątej Siódmej i

Broadwayu, tuż nad barem Marty’ego, między butikami i knajpkami manhattańskiej Upper West Side. Była to urocza część miasta, oddalona tylko kilka przecznic od Central Parku w jednym kierunku i od chłodu rzeki Hudson w drugim. Naturalnie, było tu dość głośno – trąbiące taksówki, dźwięki metra przejeżdżającego pod ziemią, obcasy stukające o chodnik i gwar rozmów prowadzonych przez komórki – ale miało to swój czar i Georgia Walker polubiła to miejsce od razu, kiedy się wprowadziła. Nie przeszkadzał jej nawet klakson ciężarówki z coca-colą przyjeżdżającej o piątej rano do baru mieszczącego się na poziomie ulicy. Nie, jeśli to pozwalało jej żyć w samym centrum wydarzeń i pokazać córce świat, o którym sama Georgia nawet nie marzyła, dorastając na farmie w Pensylwanii. Rzecz jasna, teraz to Peri mieszkała w należącym kiedyś do Georgii mieszkaniu na górze, a sklepowego biura już nie było. Niedawno wyburzyły ścianę, aby stworzyć osobne pomieszczenie dla torebek, które Peri projektowała i sprzedawała – każda torebka była umieszczana indywidualnie na przezroczystej plastikowej półce wbudowanej w pomalowaną na ciemnoszaro ścianę. Zmiany w sklepie wprowadzono po burzliwej dyskusji z Anitą i Dakotą, a także po konsultacjach z ojcem Dakoty, Jamesem – zwłaszcza że mógł udzielić porad jako zawodowy architekt. Także pod względem finansowym przebudowa miała sens: Peri zamieniła dawną sypialnię Dakoty w biuro, żeby nie zajmować się więcej rachunkami w sklepie na dole. I po co marnować tam tak cenną przestrzeń? W końcu chodziło o to – rozumiała to Georgia, rozumiał James, a po śmierci Georgii także Anita – by interes z torebkami mógł się rozwijać. Peri zwróciła na to ich uwagę, celowo unikając stawiania ultimatum, którego – jak wiedziała – wszyscy bali się najbardziej: że odejdzie ze sklepu, jeśli nie będzie mogła wprowadzić zmian. Rozmowa na ten temat wisiała w powietrzu, ale Peri wolała jej uniknąć, dopóki nie było to absolutnie konieczne. Bo co by się stało ze sklepem, gdyby Peri odeszła? Co prawda Anita, która niedawno skończyła siedemdziesiąt osiem lat, wciąż

wyglądała zbyt młodo, by w ogóle pobierać emeryturę, ale na pewno nie byłaby w stanie przejąć firmy. Oczywiście, przychodziła dwa dni w tygodniu, żeby pomóc w sklepie i „czymś się zająć”, jak mówiła, ale Anita i Marty bardzo często wyjeżdżali na krótkie wycieczki, pociągiem lub samochodem, do uroczych miasteczek i pensjonatów w Nowej Anglii czy w Kanadzie. Nieustannie byli gdzieś na wakacjach, więc choć Peri cieszyła się, że są szczęśliwi, jednocześnie była troszkę zazdrosna. To na pewno. Miała nadzieję, że kiedyś także będzie mogła prowadzić podobny tryb życia. A jeśli ten facet z działu prawnego, z którym pracowała koleżanka Peri, Cindy, i o którym wciąż opowiadała, był choć w połowie tak fajny jak w jej opowieściach, kto wie, co mogło się wydarzyć? Była też Dakota, która wkrótce miała skończyć pierwszy rok studiów na Uniwersytecie Nowojorskim. Nie mogła ot tak, po prostu, rzucić wszystkiego i poprowadzić sklepu – zresztą wydawało się, że wcale nie ma na to ochoty. Nie każdy zgodziłby się przejąć czyjś rodzinny interes. Decyzja Peri o podjęciu pracy w sklepie z włóczką i tworzeniu własnych projektów nie wzbudziła entuzjazmu wśród członków jej własnej rodziny. Rodzice woleliby, aby została prawniczką, zresztą Peri pokornie zdała egzaminy i przyjęto ją do szkoły prawniczej, ale odrzuciła tę możliwość, czym zadziwiła wszystkich. Georgia nie dała się zastraszyć matce Peri, która przyleciała aż z Chicago i próbowała przekonać szefową córki, by ją zwolniła. Peri nigdy tego nie zapomniała. Zawsze gdy w związku ze sklepem pojawiały się jakieś trudności, Peri przypominała sobie, jak Georgia jej kiedyś pomogła, i zaciskała zęby. Ale praca na dwa etaty zabierała jej teraz całe dnie i większość wieczorów, a ostatnich pięć lat minęło jak z bicza strzelił. Pewnego dnia Peri obudziła się i uświadomiła sobie, że ma prawie trzydzieści lat, wciąż jest samotna i niezadowolona ze swojego życia. W Nowym Jorku trudno spotkać fajnych chłopaków, wiedziała o tym. Nie, nie „chłopaków” – mężczyzn. Mężczyzn takich jak James Foster. Peri durzyła się w nim, od

kiedy wrócił do Georgii, i to on wciąż pozostawał ideałem pewnego siebie, odnoszącego sukcesy faceta, o którym marzyła. Oczywiście, James interesował się sklepem tylko dlatego, że był to spadek po Georgii, który miała odziedziczyć Dakota. A stara przyjaciółka Georgii, Catherine, utknęła na dobre w Hudson Valley, gdzie prowadziła swój cudowny aż do bólu sklep z antykami i pięknymi rzeczami, jak mawiała. Zresztą Catherine nie umiała nawet robić na drutach. Między nią i Peri nigdy specjalnie nie iskrzyło; kolegowały się, . bo miały kilku wspólnych przyjaciół, ale mimo tylu lat nigdy dobrze się nie poznały. Gdy Catherine zaglądała do sklepu, Peri zawsze się zdawało, że koleżanka ocenia ją i każdy szczegół, patrząc spod idealnie przydymionych cieniem powiek, doskonała w każdym calu. Z upływem lat stawało się coraz bardziej oczywiste, że albo to Peri utrzyma na powierzchni sklep Walker i Córka, albo trzeba go będzie zamknąć na dobre. Marzenie, by zachować wszystko w takim stanie, w jakim było kiedyś – zatrzymać czas – stawało się coraz silniejsze, u wszystkich. Dlatego nawet wtedy, kiedy sugerowała wprowadzenie zmian, Peri miała wyrzuty sumienia. To uczucie było wręcz przytłaczające. Zrodziło się zapewne z pragnienia, którego każdy był świadom, ale nikt nie odważył się wypowiedzieć go głośno: że wszystko powinno zostać, jak było – dla Georgii. Dlaczego? Bo wszyscy pragnęli, by wróciła i poczuła się jak w domu... Bo wprowadzanie jakichkolwiek zmian w sklepie Georgii, bez jej obecności i konsultacji, oznaczałoby, że ostatecznie odeszła. A przecież wszystkie te chwile, dobre i złe, które wspólnie przeżyły członkinie Piątkowego Klubu Robótek Ręcznych i rodzina Georgii Walker, naprawdę się wydarzyły. Sklep z włóczką naprawdę stał się miejscem, w którym grupa zupełnie różnych kobiet zdołała się zaprzyjaźnić, wspólnie zasiadając do stojącego tu stołu. Miejscem, gdzie Anita, elegancka starsza pani, zawsze najbardziej wspierająca Georgię, zaakceptowała w końcu Catherine, przyjaciółkę Georgii z liceum, która uczyła się pewności i szacunku do samej siebie, co pozwoliło jej zakończyć nieszczęśliwe i puste małżeństwo. To

właśnie u Georgii ponura i samotna studentka Darwin znalazła prawdziwą przyjaciółkę w reżyserce Lucie – a ona zdecydowała się w końcu na macierzyństwo po czterdziestce. Sama Darwin tutaj zdała sobie sprawę, jak bardzo zależy jej, by uratować małżeństwo z Danem, mimo że zdarzył jej się jednonocny romans. W sklepie Georgii jej pracownica Peri przyznała, że wcale nie chce iść do szkoły prawniczej, a Cindy – przyjaciółka od zawsze – oznajmiła, że ona akurat właśnie to chciałaby zrobić. To w tym miejscu James, dawna miłość Georgii, wkroczył na powrót w jej życie i oboje odkryli, że ich uczucie nigdy nie wygasło. Właśnie tu jedyna córka Georgii i Jamesa, Dakota, odrabiała kiedyś lekcje, podjadała domowe babeczki z przyjaciółkami mamy i wylegiwała się na biurowej kanapie, czekając, aż Georgia skończy pracę i razem będą mogły zjeść jakąś prostą kolację, a potem poleniuchować w łóżku w ich mieszkaniu na górze. Ale skoro to wszystko naprawdę się wydarzyło, to u Georgii naprawdę zdiagnozowano zaawansowane stadium raka jajników i naprawdę umarła niespodziewanie z powodu komplikacji, zostawiając rodzinę i przyjaciół, aby radzili sobie bez niej. Przez ponad pięć lat zachowywały się tak jak wcześniej – nadal spotkały się regularnie, mimo że Cindy nigdy nie wzięła do ręki drutów, a zupełnie pokręcony sweter, który Darwin zrobiła dla męża, wciąż pozostawał jej najbardziej skomplikowanym dziełem – a Peri prawie niczego nie zmieniała w samym sklepie. Rok po roku opierała się pokusie, by zmienić wystrój, przeprojektować torebki koloru lawendy z logo Walker i Córka, wysprzątać biuro, wyrzucić wyblakłą sofę czy odnowić drewniany stół zajmujący większość pokoju. Jednak niczego nie ruszyła i prowadziła sklep z taką samą energią i przywiązaniem do szczegółu, jak uczyła ją Georgia. Co kwartał biznes przynosił zyski, rzecz jasna największe w zimie, a Peri z pasją tworzyła własną linię szydełkowych i filcowych torebek, kiedy tylko miała na to czas. Znalazła w sobie nawet tyle energii, by cały czas wymyślać nowe wzory, nowe projekty. Aż w końcu miała już dość tego, że co wieczór siedzi do późna

nad torebkami i nigdy nie ma czasu, by odpocząć. Odłożyła więc igły i w środku nocy zabrała się do pisania emaila. Prosiła w nim o spotkanie i omówienie ewentualnych zmian. Oczywiście, sam pomysł wprowadzenia jakichkolwiek zmian wydawał się na początku zupełnie niemożliwy do zrealizowania. Długo trwało, zanim Dakota i Anita się zgodziły. Ale Peri obstawała przy swoim, więc udało się zburzyć ścianę i pomalować sklep, a stare, wysiedziane krzesła wokół stołu zamieniono na wygodniejsze i ładniej obite. Sklep wyglądał lepiej: wciąż był przytulny, ale odświeżony i bardziej elegancki. W formie niespodzianki – aby zyskać także emocjonalną aprobatę Dakoty – Peri poprosiła Lucie o wydruk jednego z kadrów filmu dokumentalnego, który przyjaciółka kręciła o sklepie, pierwszego, jaki pokazała na festiwalu. Peri oprawiła zdjęcie Dakoty i Georgii podliczającej dzienny utarg – zrobiono je, kiedy Dakota miała zaledwie dwanaście lat, a Georgia tryskała zdrowiem. Fotografia zawisła za kasą, a obok niej logo firmy Walker i Córka. – Spodobałoby się jej. – Dakota z aprobatą skinęła głową. – Ale nie jestem pewna, czy te zmiany w sklepie są dobre. Może powinnyśmy jednak wstawić tę ściankę z powrotem? – Georgia zawsze wierzyła, że trzeba iść naprzód – zauważyła Peri. – Wprowadzała w sklepie nowości. Na przykład sam klub. – Sama nie wiem – wahała się Dakota. – A jeśli zapomnę, jak to wszystko wyglądało? Jeśli wspomnienia zbledną? Co wtedy? * Dziś wieczorem po raz pierwszy wszyscy mieli obejrzeć całkowicie odnowiony sklep. Był ciepły kwietniowy wieczór i Piątkowy Klub Robótek Ręcznych spotykał się na zebraniu. Kiedyś widywały się w sklepie Georgii co tydzień, ale ich życie zawodowe i skomplikowane sytuacje rodzinne sprawiały, że spotkania tak częste jak kiedyś stały się właściwie niemożliwe. Ale wciąż każde rozpoczynało się od wymiany uścisków, pocałunków i natychmiastowego wprowadzenia w codzienne dramaty każdej z kobiet. Nie było w nich już fałszu, nie musiały

się martwić o to, jak wyglądają i jak się zachowują. Poczucie wspólnoty nie znikło, bez względu na to, czy widywały się raz w tygodniu, czy raz w roku. Był to ostatni i najpiękniejszy prezent, jaki otrzymały od Georgii: dar prawdziwej i bezwarunkowej babskiej przyjaźni. I chociaż czas nie zmienił tego, co do siebie czuły, zebrał naturalne żniwo, zmieniając ich ciała, kariery, życie miłosne i fryzury. W ciągu tych pięciu lat wiele się wydarzyło. Cindy Silverman dostała się na prawo na Uniwersytecie Columbia, zdała egzaminy z wyróżnieniem, i wróciła do pracy w Churchill Publishing – tej samej firmie, która pięć lat wcześniej wyrzuciła Cindy z posady redaktorki – tym razem do działu prawnego. – W końcu jestem niezastąpiona – mówiła przyjaciółkom, kiedy zaczynała pracę. – Znam ten biznes lepiej niż ktokolwiek inny. Jej nowa pensja, przy pomocnych wskazówkach Peri, zmieniła się w nową cudowną kolekcję kostiumów. Włosy Cindy były teraz dłuższe niż dawny jeżyk, ostrzyżone w bardziej prawniczy sposób, wycieniowane. Przez chwilę – dosłownie przez milisekundę – spróbowała pozostać przy naturalnej siwiźnie, ale zdecydowała, że w wieku pięćdziesięciu dwu lat jest jeszcze na to za młoda, i przefarbowała je na jasny brąz. – Gdybym miała twój cudowny srebrny kolor – mówiła Anicie – to byłaby zupełnie inna historia. Lucie Brennan nakręciła dokument, który pojawił się w obiegu festiwalowym, a dzięki temu dostała nowe zlecenie – reżyserię klipu pewnej piosenkarki lubiącej przychodzić na szydełkowanie do sklepu Walker i Córka. Kiedy piosenka trafiła na listę hitów „Billboardu”, Lucie w ekspresowym tempie przeszła od hobbystycznego reżyserowania programów lokalnej kablówki do regularnego kręcenia kolejnych wideoklipów, a jej mała Ginger w swojej piżamce uwielbiała poruszać ustami do dźwięków muzyki. Mając czterdzieści osiem lat, Lucie była bardziej zajęta i odnosiła większe sukcesy niż kiedykolwiek do tej pory – jej

sytuacja lokalowa także bardzo się zmieniła. Nie wynajmowała już mieszkania, ale kupiła wysoki, słoneczny apartament z dwiema sypialniami, przy Upper West Side, w którym postawiła cudowną dużą sofę. To tam Lucie, której wciąż zdarzały się bezsenne noce, zwijała się w kłębek, jeśli obudziła się w środku nocy. Tyle że teraz, aby zabić czas, już nie robiła na drutach, tylko planowała zdjęcia na następny dzień. Do szylkretowych okularów, które kiedyś nosiła codziennie, dołączyła cała kolekcja oprawek i szkieł kontaktowych pasujących do niebieskich oczu Lucie. Za to we włosach, jeśli pozostawiała ich naturalny jasnobrązowy odcień, pojawiały się nitki siwizny, więc przefarbowała je na kolor o kilka tonów ciemniejszy niż rudawy blond Ginger, aby zrobiły się lekko rdzawe. Darwin Chiu skończyła pisać pracę doktorską, opublikowała swoją pierwszą książkę (o zbieżnościach między rękodziełem, Internetem i ruchem wyzwolenia kobiet) opartą na badaniach prowadzonych w sklepie Walker i Córka, a potem objęła posadę wykładowcy w Hunter College. Jej mąż, Dan Leung, rozpoczął pracę w miejscowym pogotowiu. Znaleźli małe mieszkanie na East Side, blisko i szpitala, i uczelni, a jego salon od razu zastawili tanimi półkami, z których wysypywały się dokumenty i notatki. W przeciwieństwie do pozostałych przyjaciółek we włosach Darwin nie było widać śladu siwizny, mimo że skończyła już trzydziestkę – wciąż nosiła je rozpuszczone, bez grzywki, dzięki czemu wyglądała nadal tak młodo jak jej studentki. Peri Gayle, wciąż urocza dzięki ciemnobrązowym oczom, mahoniowej skórze i włosom zaplecionym w równiutkie warkoczyki opadające na ramiona, prowadziła sklep, oczywiście. Anita Lowenstein trwała w szczęśliwym związku ze swoim partnerem Martym, choć od czasu do czasu wracali do rozmowy o ewentualnym małżeństwie. – Żyję jakby od tyłu – opowiadała przyjaciółkom. – Teraz, kiedy moja matka nie może już nic zrobić, buntuję się przeciwko oczekiwaniom społeczeństwa. Oczywiście żartowała. To prawda, że łatwiej było zamieszkać razem, jeśli chodziło o kwestie

lokalowe i dziedziczenie, ale, jak mawiały gwiazdy filmowe, ani Anita, ani Marty nie potrzebowali papierka, by udowodnić swoje przywiązanie. – Będziemy go nazywać moim partnerem – poprawiła Anita, kiedy któraś z jej koleżanek zająknęła się, próbując jakoś określić ich związek. – W tym wieku to zdecydowane nadużycie nazywać go „chłopakiem”. Tak czy owak, kupili wspólnie nowe mieszkanie i wyprowadzili się z położonego na poziomie ogrodu apartamentu Marty’ego w kamienicy na Upper West Side, które jego bratanica włączyła do całości budynku. Anita miała siedemdziesiąt osiem lat, choć jeśli ktoś pytał ją o wiek, kłamała – i w istocie wyglądała młodziej, dzięki dobrze ostrzyżonym srebrnym włosom i zadbanym dłoniom. Dzięki Anicie Catherine zaczęła doceniać rolę kremów z filtrem. Mały sklepik Catherine Anderson, ulokowany w północnej części miasta, w Cold Spring, działał bardzo prężnie, choć bardzo często Cat i tak jeździła pociągiem do eleganckiego, pięknie umeblowanego domku, który niedawno kupiła, albo do dawnego mieszkania Anity w apartamentowcu San Remo, które przyjaciółka dzieliła kiedyś ze zmarłym mężem Stanem. Wydawało się, że pięć lat to wystarczająco długi czas, aby zaakceptować wszystko to, co wydarzyło się wcześniej, i aby w końcu pojawiła się potrzeba zmian. – To żadna niespodzianka, skoro wszystkie prezenty są tutaj! – wykrzyknęła Cindy, stając w wejściu do sklepu, a po chwili wtoczyła do środka czerwony wózeczek wypełniony pluszowymi zwierzakami. Były w nim małpka, żyrafa i dwa puchate białe misie. Peri na chwilę przestała mocować się z prezentem Dakoty i pomachała do Cindy. – Powinnyśmy ukryć to wszystko w biurze, a potem wyskoczyć i zrobić jej niespodziankę! – dodała Cindy, odwzajemniając machnięcie, choć była już prawie przy nich. – Co myślicie? Ona i Peri należały do różnych pokoleń – Cindy była o dwadzieścia trzy lata starsza – ale jak wyjaśniała wszystkim

zainteresowanym i często tym mniej zainteresowanym gadatliwa i krzykliwa Cindy – uosabiały istotę prawdziwej przyjaźni. – Pomagamy sobie nawzajem – wyjaśniła Cindy, kiedy na jednym z zebrań Dakota spytała ją, jak to się dzieje, że spędza z Peri tak dużo czasu, chociaż wyglądają i zachowują się zupełnie inaczej. – Plotkujemy, chodzimy do kina, ona wybiera mi ubrania, a ja doradzam jej w sprawach firmy. – Obie poświęciły się własnym karierom, i mimo wielu lat doświadczenia więcej, które miała Cindy, były ze sobą bardzo związane. Co prawda, Cindy była dumna ze swojej zawodowej przemiany, ale tak naprawdę zamieniła pracoholizm na pracoholizm, tyle że w innej branży. Kiedyś spędzała całe dnie w biurze, pracując jako redaktorka i czytając kolejne maszynopisy, a teraz wieczory poświęcała kolejnym kontraktom, z tą różnicą, że siedziała na kanapie w swoim przedwojennym, bynajmniej nie szaleńczo drogim mieszkaniu na West Side, w którym kiedyś mieszkała z rodzicami. Peri, mimo że miała wokół siebie kilkunastu znajomych poznanych na kursach projektowania, traktowała przyjaźń z Cindy trochę jako kompensację związku z Georgią, której pomagała w sklepie, kiedy się poznały. Jak na kobietę, która nigdy nie określiłaby się mianem mentorki, Cindy zawsze troszczyła się o innych i służyła dobrą radą. I miała słabość do Dakoty, która teraz wydała się nieco zirytowana propozycją Cindy. – Przede wszystkim nie ma już żadnego biura – wymamrotała Dakota, nakazując gestem Cindy, by obejrzała się za siebie. – Więc raczej nic z tego. – A po drugie, nie możemy przecież nastraszyć kobiety w ciąży – dodała Anita, która nadeszła zaraz za Cindy i właśnie wchodziła do sklepu. Tak jak co dzień miała na sobie elegancki kostium i gustownie dobraną biżuterię. Najstarsza i najbogatsza członkini klubu była także – wszyscy się z tym zgadzali – najmilszą i najbardziej troskliwą osobą. Dziś przyniosła wielką niebieską hortensję, a Marty drugą – różową. Uroczyście skinęła głową. – Przebudowa wyszła doskonale, moja droga – powiedziała, choć Peri przypuszczała, że te słowa mają raczej rozchmurzyć

Dakotę, bo Anita już wcześniej widziała wprowadzane tutaj zmiany. – Jestem, jestem – rozległ się głos ze schodów. Catherine wpłynęła do pokoju, jak zwykle z przytupem, ale także z naręczem profesjonalnie zapakowanych prezentów zawiniętych w kolorowe papiery i z dużą płócienną torbą wypełnioną butelkami. – Witajcie, moje drogie – oznajmiła, rozsyłając niewidzialne całusy, po trzy dla każdego z obecnych. – Cześć, ponuraku – zwróciła się Cat do Dakoty, delikatnie obejmując jej ramiona i rozglądając się po sklepie. – Bałam się, że się spóźnię – dodała. – Przyszła już? – W tym momencie zadzwonił telefon – to Lucie zadzwoniła, by powiedzieć, że nie da rady wyrwać się z pracy i by na nią nie czekali. Peri spojrzała na zegarek i jęknęła z rozpaczy. Cindy natychmiast wyciągnęła z czerwonego wózeczka pudełko babeczek, a Catherine bezgłośnie otworzyła butelkę schłodzonego szampana. – Kiedy myślę o Piątkowym Klubie Robótek Ręcznych, zawsze przypominają mi się plastikowe kubeczki – zwróciła się Catherine do Dakoty. – To takie... sama nie wiem. – Mrugnęła do Dakoty i w końcu udało jej się zmusić dziewczynę przynajmniej do wzruszenia ramionami. Te dwie kobiety łączyła siostrzana więź, odkąd kilka lat temu Georgia przyjęła Catherine do siebie i pozwoliła jej spać na podłodze w pokoju Dakoty, gdy przyjaciółka przechodziła przez paskudny rozwód. Później, po śmierci Georgii, wiele razy cynizm Catherine i jej małe dramaty doskonale zwalczały nastoletnie humory Dakoty. Anita była dla Dakoty źródłem bezwarunkowej miłości, a Catherine umiała dotrzymać tajemnicy i była chętną wspólniczką wszelakich zbrodni, jeśli w końcu udawało im się obmyślić porządny plan. – Za firmę Walker i Córka! – wzniosła toast Catherine, popijając szampana. – Za przebudowę, za moją dziewczynkę i za klub. – Pozostałe kobiety uniosły kieliszki. Peri wciąż odczuwała niepokój, jeśli chodziło o zmiany dokonane w sklepie, ale wiedziała już, że to będzie miły wieczór. Wszyscy to wiedzieli. Udało im się zebrać w komplecie, znowu

razem, a hałas już stawał się ogłuszający, bo wszystkie zaczęły mówić jednocześnie, próbując naraz opowiedzieć wszystko, co zdarzyło się przez ostatni miesiąc. Peri uspokoiła się, widząc, że Dakota opada na jedno z nowych krzeseł, zakładając odzianą w dżinsy nogę na siedzenie, i skrycie upija szampana z kieliszka Catherine. Obie zerknęły, czy nie widzi ich Anita. Dziś wieczorem Georgia byłaby dumna z Piątkowego Klubu Robótek Ręcznych. Urządziły to spotkanie specjalnie jako baby shower dla Darwin Chiu, która w końcu po wielu latach prób oczekiwała swoich pierworodnych dzieci. Darwin i Dan spodziewali się bliźniąt.

2 W latach młodości Anity kwestia posiadania dzieci nie podlegała żadnej dyskusji; ciąża była po prostu naturalnym elementem życia. Małżeństwo równało się dzieci i odwrotnie. A jeśli potomstwo nie pojawiało się dość szybko, wszyscy zastanawiali się dlaczego. Pary takie jak Darwin i Dan, które miały problemy z powiększeniem rodziny, nie mogły liczyć na jakąkolwiek pomoc. Dawniej trudno też było porzuconym matkom, takim jak Georgia, i samotnym z wyboru, takim jak Lucie. Chociaż akurat Lucie wydawała się ostatnio bardzo zmęczona i zestresowana, a jej córeczka Ginger nie zawsze zachowywała się równie grzecznie jak Dakota w jej wieku. A jednak dobrze było widzieć, że świat się zmienił. Mógł się zmienić. Anita wierzyła w dokonywanie wyborów. Choć z drugiej strony w obecnych czasach trudno było czasem zdecydować, w którą stronę pójść. Anita ledwie skończyła dwadzieścia lat, kiedy wyszła za mąż. Rzecz jasna, nie zdawała sobie sprawy, że kiedyś będzie jej się to wydawać bardzo młodym wiekiem. Ale wtedy wierzyła, że długa biała sukienka i koronkowy welon to najlepsze oznaki dorosłości. Stan wydawał się silny i mądry – znał odpowiedzi na wszystkie pytania, co najpierw pomagało Anicie, wiele lat później raczej ją bawiło, a czasem wydawało się nieco irytujące. Ale zawsze była mu wdzięczna za to, że starał się chronić żonę przed niebezpieczeństwami świata. Miała dwadzieścia jeden lat i zdawała się przekonana, że jej życie potoczy się gładko, godzina po godzinie, rok po roku. W latach pięćdziesiątych czuła się dość dorosła, by wyjść za mąż i założyć rodzinę, ale także na tyle naiwna, by z przekonaniem wymazać obie wojny światowe z codziennego życia. Z chęcią więc zatopiła się w domowej szczęśliwości i egzystencji pani domu, która miała toczyć się lekko i przyjemnie. Zresztą w noc

poślubną przyszłość wydawała się Anicie bardzo odległa i właściwie nieskończona: nie mogła się doczekać, aż zostanie sam na sam ze Stanem i pokaże mu wszystkie umiejętności, których próbowała nauczyć się z książki. Z zaskoczeniem odkryła później, że seks nie rozwiązywał problemów, że z czasem stawał się rutyną, a kiedy indziej, gdy nie miała na niego ochoty, był wręcz irytujący. A stan zakochania nie usprawiedliwiał drobnych frustracji i przykrości. Niestety, nawet dobre małżeństwo i udane partnerstwo miały swoje gorsze chwile. W ciągu minionych lat Anita straciła kontakt ze wszystkimi siedmioma koleżankami, które były jej druhnami. Nie wiedziałaby też, gdzie szukać dziewczynki sypiącej kwiatki, ubranej wtedy w miętowo-zieloną sukienkę będącą kopią sukni panny młodej, która na weselu wciąż podążała za Anitą z małym koszyczkiem pełnym różowych płatków, a potem, kiedy panna młoda wychodziła z sali ze Stanem, nie chciała się pożegnać. Jej młodsza siostra, która machała na do widzenia. To było naprawdę wyjątkowe, że członkiniom piątkowego klubu udawało się wciąż trwać w przyjaźni. Udało im się to dużo lepiej niż Anicie i jej druhnom. Czy koleżanki z klubu poprą jej decyzję, jeśli zdecyduje się wyjść za Marty’ego? Wiedziała, że tak. Ale ten ślub byłby tak daleki od dawnych fantazji. Ich związek był związkiem dwojga równych sobie ludzi, stąpających twardo po ziemi. Zresztą kto bierze ślub, kiedy nie wie, ile mu jeszcze zostało życia? – Ziemia do Anity! Podniosła wzrok, zaskoczona, i dostrzegła, że trzyma w ręku motek jasnozielonej włóczki. Cindy stała tuż przed nią, uśmiechając się szeroko. – Gdzieś nam odleciałaś, kochana – powiedziała przyjaciółka. – Może usiądziesz sobie na jednym z tych nowiutkich krzeseł i dołączysz do nas? Nieco zażenowana Anita pozwoliła się poprowadzić do stołu. Nie znosiła, kiedy dziewczyny traktowały ją, jakby była stara i potrzebowała specjalnej opieki i uwagi. Ha! One nie muszą tuż

przed osiemdziesiątką pracować, stojąc na nogach kilka dni w tygodniu (z własnego wyboru), i zmagać się z trzema synami, którzy wszystko wiedzą najlepiej. I którzy nie aprobują jej życiowego partnera. Chłopcy powinni zajmować się własnymi rodzinami, a nie wtrącać się w sprawy matki, ale niestety to właśnie robili. Anita usiadła, wciąż ściskając w dłoni zielony motek, którego kolor przypomniał jej sukienkę dziewczynki sypiącej płatki. Zmusiła się do słabego uśmiechu skierowanego do Cindy, której oczywiście wydawało się, że pomaga, gdyż Anita wyraźnie zaczyna ramoleć. Ale wcale tak nie było. Po prostu Anita miała głowę zajętą czymś innym. Myśleniem o ślubach. 0 przeszłości. O przyszłości. O synach w średnim wieku, którzy wpadali w histerię na samo wspomnienie związku matki z Martym. O przyjaciołach z jej pokolenia, którzy po kolei, nieubłaganie, znikali. 1 nie wyjeżdżali już tylko na Florydę. – Pracujesz nad czymś? – Dakota wyciągnęła rękę, by dotknąć zielonego motka. Anita robiła właściwie tylko kamizelki, więc jeśli zabierała się do czegoś innego, to zawsze była niespodzianka. Dziergała je przede wszystkim dla Staną; zawsze sama wybierała wzory i kolory. Artystka – tak mówił o Anicie jej zmarły mąż. Kiedy zaczęła się spotykać z Martym, dała sobie spokój z kamizelkami, bo zbyt mocno wiązały ją ze Stanem. Oczywiście, tęskniła za tym, za wzorami, które znała na pamięć, za satysfakcją, którą czuła, kiedy kamizelki zaczynały nabierać kształtów. Ale było co najmniej niestosowne szyć ubrania dla zmarłego męża, kiedy nowy facet siedział obok na kanapie, oglądając mecz. No tak, zrobiła dla niego sweter na guziki z logo Jankesów, który uwielbiał, i poszewkę na poduszkę, którą zabierał na stadion, ale w przeciwieństwie do kamizelek nie były to specjalnie kreatywne zadania. Tylko jedno logo, tylko jeden kolor – niebieski. Tylko Anita wiedziała, że ma do zrobienia jeszcze jedną kamizelkę, schowaną na dnie koszyka. Pocieszała ją sama obecność tej nieskończonej robótki, która w jakiś sposób łączyła przeszłość z teraźniejszością. Przecież codzienne życie nie

oznaczało, że musi zapomnieć o tym, co było – o Stanie, o Georgii. Chodziło raczej o zaakceptowanie faktu, że nie byli już obecni w codziennym życiu, i trzeba było się do tego przyzwyczaić. Żałoba ma swój własny rytm, Anita wiedziała o tym bardzo dobrze. Dlatego zajęła się dzierganiem kapeluszy i to nie tylko na cele dobroczynne. Żeby zająć się czymś, kiedy akurat leciał mecz. Anita zmusiła nawet członkinie Piątkowego Klubu Robótek Ręcznych, aby razem stworzyły jakiś charytatywny projekt. Na początku – zdaje się, że całe wieki temu – próbowały ustalić konkretne zasady i kolejność działań oraz powielać ten sam wzór swetra. Co okazało się absolutną katastrofą: Cindy zrezygnowała, zanim na dobre zaczęła; Catherine wcale nie spróbowała, Darwin bardzo się starała i wydziergała paskudny sweter, a Lucie tymczasem skończyła nie tylko jeden piękny sweter, ale jeszcze kilka innych rzeczy. Po pogrzebie spotykały się dość często, ale czuły, że nie radzą sobie z emocjami, potem były zbyt zajęte, a kiedy w końcu udało im się zebrać, robienie na drutach schodziło na drugi plan. Wtedy właśnie, pewnego jasnego, słonecznego popołudnia kilka miesięcy po śmierci Georgii, Anita szła Broadwayem i nagle zrozumiała, co powinna zrobić. Powinna na nowo opracować wzór koca, który klub zrobił dla Georgii, kiedy była chora. Dziergały każda po kawałku, a potem stworzyły jeden ogromny, niezbyt spójny co prawda, ale zawsze koc, który Georgia uwielbiała. Mimo że nie był zbyt elegancki. Aby swój pomysł wcielić w życie, Anita przerobiła wzór koca na narzutę – prostszą do pozszywania i mniej skomplikowaną w robocie. Wybrała też grubsze druty, żeby dzierganie szło szybciej, co było dość istotne, jeśli Anita miała choć słabą nadzieję, że nawet nieutalentowana w tej dziedzinie Cindy odważy się spróbować. Oprócz tego podczas spotkań zmusiła klubowiczki do lekcji powtórkowych. Na swój grzeczny, ale stanowczy sposób zachęcała przyjaciółki, aby robiły kilka rządków przed snem albo w weekendy – i oczywiście regularnie sprawdzała postępy.

Błyskawicznie przywróciła wszystkim entuzjazm dla robienia na drutach – każda z pań szyła tyle „koców Georgii”, ile tylko mogła, a potem sprzedawały je, zbierając datki dla pacjentów po chemioterapii. Każdego roku wyznaczały sobie cel, by zrobić stertę narzut przed marszem dobroczynnym na rzecz chorych na raka jajników, który odbywał się zawsze we wrześniu. Anita ustanowiła nawet nagrodę dla tej, która wy dzierga najwięcej: Złote Druty Piątkowego Klubu Robótek Ręcznych. Była to zwykła para drutów przyklejona do drewnianej deseczki i pomalowana sprejem na złoto (i zazwyczaj nagrodę tę zdobywała sama Anita), ale wręczanie Złotych Drutów na pomarszowym spotkaniu stało się mile oczekiwanym rytuałem. Trzymały się razem, przede wszystkim dzięki wspólnej przeszłości i podobnym celom, mimo że życie czasem prowadziło je w różnych kierunkach. Ale szczególnie kiedy Dakota była młodsza, zachowanie ich przyjaźni było najważniejsze, dlatego Anita – niezauważalnie, acz skutecznie – upewniała się, czy każda z kobiet czuje się odpowiedzialna za pozostałe. Poczucie przynależności? Niańczenie starszej pani? Nie o to chodziło. Choć odgrywanie staruszki miało jedną zaletę: ludzie w obecności z pozoru nieszkodliwych emerytów mniej się mieli na baczności i łatwiej było ich zmusić do takiego, a nie innego działania. Anita nie miała nic przeciwko wykorzystywaniu tego faktu. – Mam nadzieję, że nie robisz dla mnie niczego w tym kolorze? – drażniła się Dakota, przebiegając palcami po miętowo-zielonej włóczce. – Nie, wzięłam ją przypadkiem – odparła Anita. – Ten kolor o kimś mi przypomniał. Dawno temu to była bardzo popularna barwa. – Jest obrzydliwa, Anito. – Dakota podniosła brwi. – Bardzo w stylu Miami Vice – oceniła Catherine, podchodząc, by napełnić ponownie ich kliszki i przejść do następnych. – Ale pastele są dobre na dziecięce ubranka. Będziesz robić coś jeszcze dla Darwin? Anita włożyła motek w dłonie Dakoty.

– Odłóż to, kochana. Nie będę robić sprawy z niczego. Dakota ujęła w swoje dłonie ręce Anity – idealnego uosobienia zastępczej babci i mentorki, która zawsze służyła pomocą. Nawet kiedy związała się z Martym. Szczególnie po śmierci Georgii. Anita zawsze była wtedy obok jej córki, ale pozwoliła, by kolejni krewni także szukali pocieszenia w obecności małej. Dziadkowie – Bess i Tom, wujek Donny – jak inaczej mogli nadrobić cały czas, który stracili, gdy Georgia jeszcze żyła? Pojawili się także rodzice Jamesa – Joe and Lillian – oraz wszystkie te nowe ciotki, i oni także mieli swoją wersję: tak wiele stracili przez dwanaście lat, kiedy nie wiedzieli o istnieniu Dakoty, że teraz musieli nadrobić stracony czas. Dla dziewczynki było to coraz bardziej męczące – przez całą szkołę średnią bezustannie zmieniała miejsce i spędzała kolejne weekendy to w Pensylwanii, to w Baltimore. W innej sytuacji Dakota pewnie traktowałaby te wyjazdy jako możliwość ucieczki od nadopiekuńczej matki. Ale skoro nie miała już matki, chciała tylko być w domu – razem z Jamesem szybko przeprowadzili się do dużego mieszkania, które Dakota sama odmalowała, umeblowała i zrobiła wszystko, co możliwe, by sprawiało wrażenie, iż wciąż mieszka nad sklepem – ale chciała też znaleźć sposób, żeby życie potoczyło się inaczej niż tam. Gdyby tylko mogła przeżyć jeszcze raz każdą chwilę, każde zdarzenie, i gdyby udało się jej zrozumieć, co naprawdę się stało – może wtedy wiedziałaby, jak sobie z tym poradzić i naprawić przeszłość. Wyczuć cierpienie matki i w porę zaprowadzić ją do szpitala. Albo (to była ulubiona wersja Dakoty) jeszcze w szkole podstawowej mogłaby przygotować projekt o konieczności regularnego odwiedzania ginekologa i zmusiłaby mamę, żeby przebadała się wcześniej, dużo wcześniej. Zapobiegłaby tragedii. Analizowanie tych niemożliwych wersji niespodziewanie przynosiło Dakocie ulgę. Chciała tylko być sama i móc myśleć, myśleć, myśleć, jak ocalić Georgię. Wyobraźnia przynosiła niewielkie poczucie kontrolowania sytuacji, łagodziła obawy. Ale smutek, nieskończony i wciąż obecny, tkwił gdzieś w środku.

Czaił się. W pierwszej i drugiej klasie liceum przyszedł czas, kiedy całe tygodnie wypełniały Dakocie zajęcia szkolne, odwiedziny u babć i niekończące się sesje terapeutyczne, na które nalega! James (choć sam na żadną nie poszedł). Zdawało się, że wszyscy próbowali odciągnąć Dakotę od spędzania czasu w sklepie – jedynym miejscu, w którym chciała wtedy przebywać. I od klubu. Kiedy miała trzynaście, czternaście, piętnaście lat, czuła ulgę, przebywając w towarzystwie przyjaciółek Georgii. Jakby dzięki nim była bliżej matki. No i były takie zabawne! A także pożyteczne – w przystępny sposób otwierały Dakocie świat dorosłych. Nie owijając w bawełnę ani nie zważając na formy, wszystkie klubowiczki – Lucie, Darwin, Catherine, Cindy oraz Peri i Anita – przestały cenzurować swoje rozmowy, by chronić wrażliwe ucho Dakoty. Traktowały ją jak równą sobie. Słuchała więc dyskusji o problemach w pracy, trudnych związkach, najlepszych sklepach z przecenionymi butami od znanych projektantów (dzięki, Peri!). Dakota była pewnie jedyną nastolatką, której najlepsze przyjaciółki były przynajmniej o dziesięć lat starsze. A często o dużo więcej. Anita powiedziała jej wtedy coś, co okazało się szczerą prawdą: że będzie przy Dakocie zawsze, gdy zajdzie taka potrzeba. Nareszcie szalony czas dobiegł końca i matka Jamesa, Lillian, przestała przyklejać się do Dakoty za każdym razem, kiedy ta miała wsiadać do pociągu powrotnego, bo nie chciała tracić z oczu nowo odkrytej wnuczki. Po jakimś czasie nawet matka Georgii, Bess, uspokoiła się i przestała histeryzować, że śmierć na pewno zabierze jej kolejną ukochaną osobę. To była jedna z tych dziwnych rzeczy, które Dakota nauczyła się rozumieć w ciągu lat po śmierci Georgii: co prawda Bess nie była matką, jaką wymarzyła sobie Georgia, ale nie zmieniało to faktu, że ogromnie cierpiała po śmierci córki. Bardzo cierpiała. Jak wszyscy. I tylko uśmiech Dakoty poprawiał im humor. Po prostu chcieli, żeby była szczęśliwa. Ale dla niej okazało się to wielkim ciężarem.

Przegadały to porządnie z Anitą. Co prawda, starsza pani nigdy nie była zwolenniczką długich rozmów telefonicznych, ale tym razem zmusiła Jamesa (no dobrze, nie całkiem, po prostu zasugerowała mu delikatnie, acz zdecydowanie), żeby kupił dwa telefony komórkowe, i od tej pory mogły być z Dakotą w stałym kontakcie. Anita okazała się lepsza niż koleżanka-powierniczka: nie miała szlabanu na rozmowy i nikt nie robił jej wymówek z powodu odbierania SMS-ów w czasie lekcji. No tak, głównie dlatego, że nie miała żadnych lekcji. Bez względu na porę dnia nigdy nie skrzyczała Dakoty, że dzwoni, kiedy powinna robić coś zupełnie innego – odrabiać lekcje, zmywać naczynia lub pilnować kasy w sklepie. A jeśli Anita akurat nie spała, to nawet w środku nocy odpowiadała na SMS-y, niezdarnie stosując własny język skrótów. A teraz, kiedy Dakota była już na uniwersytecie, Anita często dzwoniła, kiedy akurat była w okolicy. Wizyty w Village zdarzały się jej ostatnio całkiem często, ale chociaż nastolatka przypuszczała, że nie jest to zbieg okoliczności, nie miała nic przeciwko. Spotykały się na kawie w kawiarni Dean & DeLuca na Broadwayu albo siadały w Washington Square Park, przy łuku triumfalnym, i obserwowały przechodniów. Anita wprowadziła zasadę, że mówią o obcych tylko miłe rzeczy, i ignorowała kpiące uśmieszki Dakoty, więc zwykle komplementowały wszystkich, którzy pojawiali się w pobliżu. Oprócz tego starsza pani miała niekończącą się ochotę na rozmowy o wykładowcach, zajęciach i denerwujących zwyczajach koleżanek z pokoju. Więź między Anitą i Dakotą stawała się coraz mocniejsza. – Wszystko dobrze? – pytała teraz Dakota. – Chodzi o przebudowę? Nie podoba ci się? – Nie o to chodzi, skarbie – odparła Anita. – Tylko myślałam o czymś innym. – Pochyliła się w stronę Dakoty, która była już tak wysoka, że Anita czuła się przy niej zupełnie malutka. Najgorsze w dorastaniu i dojrzewaniu dzieci było to, że lata upływały też wszystkim dokoła. Nie lubiła braku kontroli nad czasem. Było

jeszcze tyle rzeczy, które chciała zrobić, powiedzieć. – Jeszcze nie tracę zmysłów, naprawdę. Po prostu się zamyśliłam. – Nie martwię się – swobodnie odparła Dakota. – Zresztą wcale nie myślę, że się starzejesz. Ale powiem ci, jak sprawdzić, czy ktoś tak uważa: zrób coś bardzo oburzającego, nawet niegrzecznego, i zobacz, czy ludzie wciąż będą dla ciebie mili. Jeśli tak, oficjalnie jesteś zniedołężniałą staruszką. Anita najpierw wyglądała na zaskoczoną, potem roześmiała się, jak zawsze, ze szczerej natury Dakoty. W tej młodej kobiecie było wiele cech, które odziedziczyła po matce: szeroki uśmiech i smukłą sylwetkę, a po Jamesie – urok osobisty. Ale bez względu na to Dakota była przede wszystkim sobą: osobą śmiałą, szczerą, z zabójczym poczuciem humoru. Nie było w niej już śladu dziecka i nastolatki, stała się niemal wytworną, posągową, przyciągającą spojrzenia młodą kobietą. Była trochę w gorącej wodzie kąpana i często wyskakiwała z przemądrzałymi komentarzami. Ale wciąż miała w sobie gniew, który próbowała zwalczyć. Trudno bowiem docenić to, co miała – ojca i grupę przyjaciółek – kiedy straciła tak wiele. Anita wiedziała o tym i rozumiała ją. Dakota była bardzo piękna; miała gładką cerę i śnieżnobiałe zęby błyskające w uśmiechu, długie, szczupłe nogi, prawie zawsze odziane w dżinsy. „Jak jej matka” – myślała Anita. Zawsze w dżinsach. Dakota miała wszystko, co w Georgii było najlepszego. Tyle że teraz dorosła i niełatwo było ją chronić.

3 Opiekowanie się małą doprowadzało ją do szału. Nareszcie, powiedziała to. Oczywiście, nie głośno, ale przynajmniej potrafiła się przyznać samej sobie. Ginger, śliczniutka, kochana Ginger, była jak irytujący wrzód na tyłku. – Stworzyłam potwora – odezwała się Lucie do asystentki produkcji, która jak zwykle skinęła głową, uśmiechnęła się i zapisała wszystko, co mówiła szefowa. – Nad moją córką nikt nie panuje. Wszystkie dni zaczynały się tak samo. Ginger nie miała ochoty wstać z łóżka i iść do przedszkola albo nagle przestawała lubić płatki śniadaniowe. Godziła się na włożenie wyłącznie różowych podkolanówek – innego koloru nie akceptowała. Jeśli nie dostawała, czego chciała, zaczynała wrzeszczeć głośniej niż syrena policyjna, i bardziej niż policyjny wóz przyciągała uwagę mijających ją nowojorczyków. W ciągu dnia nie traciła energii nawet na chwilę; bawiła się zabawkami, z mamą, nauczycielami, kolegami z klasy, aż w końcu wieczorem wycieńczona pięciolatka prawie przewracała się ze zmęczenia i trzeba ją było zanosić do łóżka. Dawno, dawno temu Lucie płakała, zasypiając wieczorem, bo pragnienie posiadania dziecka – słodkiego, gaworzącego, pięknie pachnącego niemowlęcia – rozdzierało jej serce. Teraz płakała ze zmęczenia, frustracji i – w gorszych chwilach – z żalu. Zawsze wydawało się jej, że nie ma nic gorszego niż niemożność posiadania dzieci. Ale teraz wiedziała, że istnieje większy koszmar: dać plamę jako matka. Niekończąca się spirala wyrzutów sumienia. Lucie głośno zdmuchnęła grzywkę z oczu. Tydzień temu ufarbowała sobie włosy na brązowo jakąś farbą kupioną w drogerii, z nadzieją, że wyjdą jako tako i choć jeden problem spadnie jej z głowy. Ale źle dobrała odcień i teraz miała na głowie