dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony706 708
  • Obserwuję404
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań345 719

Jankowski K. - Hipisi. W poszukiwaniu ziemi obiecanej

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :4.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Jankowski K. - Hipisi. W poszukiwaniu ziemi obiecanej.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 620 osób, 191 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 121 stron)

( | Kazimierz Jankowski - człowiek legenda. Doktor habilitowany nmil* ('I medycznych, psychiatra i psychoterapeuta. W latach siedemd/n-si^iyi h, j| po powrocie ze stypendium naukowego w USA, zapoczątkował w Pc>lsc<■ ( | dyskusję nad modelem psychiatrii, opowiadał się w niej za szerokim Cl wprowadzeniem do leczenia psychoterapii, odcinając się jednocześnie* od fi metod psychoanalitycznych. Założył pierwszy w Polsce ośrodek lec/nuvy, ( | w którym psychoterapia indywidualna i grupowa były wiodącymi metodami leczenia zaburzeń psychicznych. Jako pierwszy w Polsce prowadził trening | psychologiczny i uważany jest za promotora tego kierunku. Wyszkolił lub II poważnie wspomógł szkolenia pierwszych niepsychoanalitycznych [ | terapeutów. Prowadził też liczne badania naukowe nad różnymi formami Cl terapii, a jego książki popularyzujące tę dziedzinę nauki - „Od psychiatrii ( | biologicznej do humanistycznej”,„Mój Szambala”, „Człowiek i choroba" -od razu stawały się czytelniczymi hitami. To, że dziś, mając psychiczne f lub życiowe problemy, możesz bez truciu dotrzeć do psychoterapeuty, B zawdzięczasz właśnie jemu. Od 1979 roku mieszka i pracuje w Stanach I Zjednoczonych, Cl Dzieło Jankowskiego, mimo że napisane trzydzieści lat temu, nie straciło nic ze swej aktualności, a jego waga wręcz wzrosła, ponieważ pokazuje ( | ono jasno, że ruch hipisów (powszechny i ponadnarodowy) zawiera w | sobie przesłanki, powody, mechanizmy i przejawy każdego młodzieżowego II buntu, łącznie z buntem dzisiejszego nastolatka przeciwko własnym B rodzicom Zapewne dlatego nigdy się on tak naprawdę nie skończył. Andrzej Samson psycholog, terapeuta rodzinny autor książek üw y d a w n ic t w o ja c ek SANTORSKi &co www.jsantorski.com.pl hipisiKazimierzJankowski Kazimierz JANKOWSKI w poszukiwaniu B ziemi obiecanej

Redakcja Anna Popiel-Doktor Korekta Ewa Jastrun Skład i łamanie Agnieszka Tkaczyk Projekt graficzny okładki Agnieszka Spyrka Redaktor prowadzący Katarzyna Platowska Wydanie drugie, poprawione i uzupełnione © by Kazimierz Jankowski, 2003 © for the Polish edition by Jacek Santorski & Co, 2003 ISBN 83-88875-53-1 Adres do korespondencji: 03-912 Warszawa 33, skrytka pocztowa 54 www.jsantorski.pl e-mail: wydawnictwo@jsantorski.com.pl Przedmowa Szanowni Państwo! M acie przed sobą książkę, która dla ludzi mojego pokolenia była dziełem kultowym. Kiedy wchodziliśmy w dorosłe życie zaczy­ nały się właśnie lata gierkowskiej prosperity i w Polsce powiało Zachodem. Był to jednakwciążjeszcze Zachód „z drugiej ręki”,obro­ biony i przefiltrowany przez komunistyczną propagandę, z bliska dostępny przeważnie tylko nielicznym i lojalnym, którzy Zachód, a zwłaszcza Amerykę, przedstawiali zgodnie z obowiązującą linią partii. Stany Zjednoczone, zawsze darzone przez Polaków zaintereso­ waniem i sympatią, nadal ukazywane były od strony „Ameryki ubóst­ wa”,w której zwykłym ludziom ciężko się żyje, a Murzyni są prześla­ dowani i bici. Kazimierz Jankowski przywiózł ze swojej podróży do USA książkę, w której już we wstępie oświadczył, że o tej ubogiej Ameryce pisał nie będzie, zamierza bowiem poświęcić swoje dzieło wyśmiewanym u nas itępionym hipisom oraz ich ruchowi. W Polsce wiedziano oczywiście o młodzieżowej rewolcie 1968 roku, ale utrzymywano, że to studenckie brewerie, wynik zachodniego przesytu i klasowych konfliktów, a u nas, w ustroju sprawiedlowości społecznej, nic takiego zdarzyć się nie może. Ale zdarzył się marzec 1968, pojawiło się słowo „hipizm”, a wraz z nim pierwsi, wcale nie tacy nieliczni, polscy hipisi, niemiłosiernie ścigani i ośmieszani za swój znak firmowy - długie włosy. Książka KazimierzaJankowskiego (wydana dotychczas tylko raz inigdy więcej nie wznawiana) przynosiła obraz prawdziwego, amery­ kańskiego hipizmu, który autor, wbrew prześmiewczej postawie miejscowych ideologów, uważał za jedno z najbardziej szokujących ale też i ważnych zjawisk społecznych naszych czasów. Była 5

dogłębną, choć przystępnie i barwnie napisaną, socjologiczną i psy­ chologiczną analizą tego zjawiska, ale też, a może przede wszystkim, pasjonującym reportażem pokazującym kawał niezakłamanej, żywej Ameryki, jakiej żaden turysta ani oficjał nie mieli szans zobaczyć. Dzieło Jankowskiego, mimo iż napisane trzydzieści lat temu, nie straciło nic ze swej aktualności, ajego waga wręcz wzrosła, ponieważ pokazuje ono jasno, że ruch hipisów (powszechny iponadnarodowy) zawiera w sobie przestanki, powody, mechanizmy i przejawy każdego młodzieżowego buntu, łącznie z buntem dzisiejszego nasto­ latka przeciwko własnym rodzicom. Zapewne dlatego nigdy się on tak naprawdę nie skończył. Jako przyjaciel Kazika Jankowskiego jestem szczęśliwy, że mogę napisać tych kilka słów przedmowy i całym sercem polecić Państwu lekturę jego pasjonującej i ze wszech miar zasługującej na przypom­ nienie książki. Andrzej Samson Warszawa, marzec 2003 Wydanie drugie, poprawione i uzupełnione I pierwszego wydania książki pod tytułem „Hipisi w poszuki­ waniu ziemi obiecanej” minęło trzydzieści lat. Wydawało mi się, że nowe wydanie nikogo nie zainteresuje, zwłaszcza że protest przeciwko wojnie w Wietnamie dawno już wygasł, epidemia AIDS położyła kres wolnej miłości, jak była ona rozumiana w latach 60., zainteresowanie LSD i grzybkami z Meksyku uległo znacznemu ograniczeniu, a sam apostoł tych substancji, Timothy Leary, zmarł w 1996 roku, w wieku 75 lat. IYzypadekzdarzył, żejesienią2002w Katowicach, w Złotym Ośle, miało miejsce spotkanie natemat mojego wykładu o depresji. Uczestniczyło w nim około stu osób, jak się później okazało, większość przybyłych na spotkanieto byli albo obecni hipisi. Nie wydawali sięzbyt zainteresowani depresją, natomiast znacznie bardziej - użytecznością LSD i hipisami w USA (gdzie mieszkam). Od uczestnikówspotkania dowiedziałem sięteż, że moja książkao hipisachjestwciąż poszukiwana iczytana, że nie można jej znaleźć w antykwariacie, ztrudem - w publicznej bibliotece. Pod koniec spotkania pojawił się pomysł opracowania i rozesłania do byłych i obecnych hipisów ankiety, która dostarczyłaby mi materiału do opisaniaioceny hipizmuw Polsce. Ankietatakazostałarozesłana, głównie przez Internet, otrzymałem blisko dwieście wypełnionych ankiet, w tym około 80% od nastolatek. Bardzo niewiele z osób uczestniczących w ankiecie miało jakiekolwiek znaczące doświadczenia z narkotykami, LSD czy alkoholem. Za to prawie wszyscy, łącznie z nastolatkami, znają icenią sobie Dezyderata. Trzy osoby(wyłącznie mężczyźni) przedstawili sięjako dinozaury hipizmu w Polsce. Ich wypowiedzi były długie i wnoszące 7

wiele ciekawych informacji na temat ruchu hipisowskiego w Polsce. Oczywiście, trudno mi ocenić, na ilete wypowiedzi były reprezentatyw­ ne dlacałego środowiska polskich hipisów. Jestem wdzięczny i tą drogą dziękuję wszystkim, którzy wypowie­ dzieli się w ankiecie, a przede wszystkim „Cyganowi” za udostępnie­ nie jego strony internetowej i „Beretowi” za umieszczenie tam ankie­ ty. Wszystkie materiały, które otrzymałem i zebrałem, mam zamiar wykorzystać w oddzielnym opracowaniu. Nowe wydanie jest uboższe o trzy rozdziały, których treść z perspe­ ktywy czasu wydała mi się nieaktualna czy nieistotna dla całości prze­ kazu. Część była mi niejako narzucona: był rok 1970, zaczynała się epoka Gierka i otwarcie na Zachód, ale cenzura i redakcja Książki i Wiedzy nie przyjęły tego jeszcze do wiadomości. Uzupełniłem nowe wydanie o rozdział o środkach odurzających idrugi, mówiącyo pohipisowskiej spuściźnie- zdzisiejszej perspektywy. Warto jednak pamiętać, że książka ta pokazuje obraz sprzed trzydziestu lat, wiele miejsc wygląda dziś inaczej, wiele spraw i zjawisk opisywanych tujakowspółczesne - byłotakimi w 1970 roku, dziśzmieniłysię. Mam jednak nadzieję, że weterani ruchu hipisów i jego sympatycy przy­ pomną sobie tamten czas z ciekawością i sentymentem, młodsi czy­ telnicy może odczują ówczesne fascynacje, emocje i obawy i lepiej zrozumieją korzenie hipizmu. W tym miejscu chciałbym podziękować Annie Popiel za współpracę i redakcję całości nowego wydania. Rozdział pt. „Dziedzictwo” jest jej autorstwa. Dziękuję również Czesławowi Doktorowi - jego wiedza i uwagi były mi bardzo pomocne. Podziękowania także dla Andrzeja Samsona za trud napisania przedmowy do tego wydania. Kazimierz Jankowski, Lawrence, Kansas, USA 2003 Wstęp do wydania pierwszego K siążka ta poświęcona jest jednemu z najbardziej szokujących, niepokojących i intrygujących zjawisk społecznych naszych cza­ sów, określanemu zazwyczaj ruchem hipisów. Hipizm narodził się w Kalifornii - najbogatszym stanie najbogatszego kraju świata. Jego uczestnicy pochodzą w większości z amerykańskiej klasy średniej, korzystającej ze wszystkiego, co produkuje USA. Dlatego też, zaj­ mując się hipizmem, konieczne będzie skoncentrowanie uwagi Czytelnika na problematyce amerykańskiego mieszczaństwa. Jeśli będę poruszał sprawy Ameryki ubóstwa, uczynię to jedynie marginesowo, dla kontrastu. * Hipisi szokują, ponieważ nie chcą podejmować zwykłych ról społecznych. Hipisi szokują, ponieważ nie przestrzegają „świętych” norm moralnych, czystości psychicznej i fizycznej, ponieważ noszą długie włosy i podarte ubrania. Hipisi niepokoją, ponieważ swoimi poglądami i sposobem życia wy­ wracają do góry nogami elementarne oczekiwania dorosłych. Wy­ chowali się w dobrych lub bardzo dobrych warunkach, byli kochani przez swoich bogatych rodziców, mieli wspaniałe perspektywy. Doświadczenie społeczne i dotychczasowa wiedza psychologiczna wskazują, że powinni utożsamiać się ze swoimi rodzicami i pragnąć ułożenia sobie życia według tych samych co oni „dobrych mieszczańs­ kich wzorów”. Hipisi jednak odrzucają je. Hipisi niepokoją, ponieważ swoją nonszalancją iodrzucaniem uznanych powszechnie wartości podważają ich znaczenie, ponieważ kwestio­ nują wartość wspinania się po drabinie społecznej, poszukiwania szczęścia w mrówczej pracy i osiągniętych w ten sposób dobrach materialnych. 9

Niepokój ten sprawia, że hipizm, który można określićjako oryginalną formę ucieczki od rzeczywistości, przykuwa znacznie więcej uwagi i wywotuje znacznie intensywniejsze negatywne emocje niż niepo­ równywalnie poważniejsze klęski społeczne, jak alkoholizm czy prze­ stępczość. Liczba alkoholików wymagających leczenia wynosi np. w Stanach Zjednoczonych 5 milionów. Liczba pijących alkohol jest oczy­ wiście wielokrotnością tej cyfry. W porównaniu z tymi wielkościami liczebność hipisów przedstawia się więcej niż skromnie. Ponadto nie stanowią oni - poza wyjątkami - bezpośredniego zagrożenia, jak to ma miejsce w przypadku alkoholików, nie powodują wypadków dro­ gowych, nie niszczą urządzeń fabrycznych - ajednak mówi się o nich więcej itraktuje się ich znacznie poważniej z punktu widzenia zagro­ żenia, jakie ruch ten stanowi dla „starego społeczeństwa”. I wreszcie hipisi intrygują, ponieważ jest to jedyna znana forma zbiorowej ucieczki od nieakceptowanej rzeczywistości do pożąda­ nego, wymarzonego świata kochających się, pozbawionych zakłama­ nia ludzi. Czy cel ten jest możliwy do zrealizowania, czy też jest jedynie nową formą utopii - to inna sprawa. Faktem jest, że - przy­ najmniej w słowach - cel ten jest przedmiotem zainteresowania hipi­ sów. Natomiast alkoholik, gdy pije, schizofrenik, gdy zamyka się w swych halucynacjach i urojeniach, narkoman, gdy wstrzykuje sobie morfinę lub heroinę, sadysta, gdy zabija, samobójca, gdy podejmuje swoją decyzję - wyrażają w ten sposób swoje rozczarowanie i wro­ gość do ludzi, uciekają od nich. Ucieczka hipisów jest ucieczką od własnej samotności do ludzi. Hipisi intrygują wiec, ponieważ stawiają w centrum uwagi wstydliwie przemilczany, lecz dręczący nas prob­ lem miłości i nienawiści w stosunkach między ludźmi. Pomysł napisania książki o hipisach zrodził się podczas mojej podroży po ośrodkach psychiatrycznych w USA. Pierwotnie miałem zamiar napisać popularną książkę o psychiatrii amerykańskiej, mało znanej w 10 naszym kraju. Jednakże w trakcie zwiedzania psychiatrycznych od­ działów młodzieżowych (był to główny cel mojej wizyty) stopniowo dojrzewał plan książki w obecnej formie. Na przykładzie konkretnego problemu staram się w niej pokazać zarówno czynniki zewnętrzne, determinujące określone zjawiska społeczne, jak też różne próby podejmowane przez psychiatrów, psychologów, pracowników spo­ łecznych i pedagogów w celu zrozumienia ich iwyjścia im naprzeciw. Wydaje mi się, że publikując książkę w obecnej formie, pozostaję w znacznym stopniu wierny swoim początkowym zamiarom, z tą jedy­ nie różnicą, że staram się przedstawićtylko wybrane prądy, występu­ jące we współczesnej psychiatrii amerykańskiej, wraz z równoczes­ nym ukazaniem wszystkich ich społecznych uwarunkowań, jakie cele stawiam sobie w tej książce? Po pierwsze, pragnę opisać świat amerykańskich hipisów w sposób możliwie najbardziej realistyczny i obiektywny. Będę się opierał na obserwacjach własnych oraz na faktach podanych w książkach po­ święconych temu ruchowi. Po drugie, chcę przedstawić pewien zasób informacji z zakresu psy­ chiatrii i psychologii społecznej, pozwalający Czytelnikowi na zapoz­ nanie się z różnymi czynnikami warunkującymi ten ruch pośrednio lub bezpośrednio. Po trzecie, chcę wskazać naźródła konfliktów, w wyniku których jed­ nostka staje na marginesie społeczeństwa niezależnie od tego, czyjest to świat hipisów, przestępców czy chorych psychicznie. Z tego punk- lu widzenia skoncentrowanie uwagi Czytelnika na ruchu hipisów jest równocześnie okazją do rzucenia światła na te aspekty życia w USA, które umykają zazwyczaj naszej uwadze. W pierwszych rozdziałach zajmuję się opisem zjawiska hipizmu opar- lym na własnych, bezpośrednich obserwacjach i danych zaczerpnię­ tych od innych autorów. Z bogatej literatury publicystycznej, zajmu­

jącej się ruchem hipisów, wybrałem jedynie te pozycje, które wy­ różniają się obiektywnością. Pomijam autorów, którzyzajmująsię hipi­ sami dla dostarczenia sensacji bądź też z przejrzystym, z góry zamie­ rzonym celem gloryfikowania lub potępiania ruchu. Moje własne obserwacje są niestety dość jednostronne. Zawdzię­ czam je głównie Lornie Pinney, pracownikowi społecznemu ( worker) Poradni Zdrowia Psychicznego w Santa Monica w Los Angeles. Okazała mi ona nieocenioną pomoc, wprowadzając mnie do różnych grup terapeutycznych, w których uczestniczyli hipisi, wskazując książki, z którymi należy się zapoznać, polecając mnie swoim przyjaciołom, wreszcie, poświęcając mi wiele godzin na cierpliwe wyjaśnianie slan­ gu hipisów, bez czego w kontaktach z nimi byłbym całkowicie zagu­ biony. Lorna byławięc moim przewodnikiem po świecie hipisów. Jak każdy przewodnik, miała poważny wpływ na mój sposób spostrzega­ nia i rozumienia tego ruchu. Jak wielu innych pracowników spo­ łecznych, mawiele zrozumienia isympatii dla hipisów, ale sama nigdy nie była uczestnikiem ruchu. Sympatia jej wynika bardziej z gorzkich doświadczeń nabytych w czasie pracy zawodowej z chorymi psy­ chicznie, a zwłaszcza z ich rodzinami, niż z akceptacji realiów ruchu. Dla uzyskania pozytywnych efektów terapeutycznych postawa taka jest wprost niezbędna. Psychiatra, psycholog czy pracownik spo­ łeczny odnoszący się z odrazą lub niechęcią do alkoholika lub prze­ stępcy nie byłby w stanie nawiązać kontaktu uczuciowego, tak waż­ nego w rehabilitacji i resocjalizacji. Laicy wyobrażają sobie zazwyczaj, że chodzi tu jedynie o współczucie czy nawet litość. Nic bardziej błędnego. Psychiatra lub psycholog, podejmując psychoterapię czy reedukację, zmierza do nawiązania prawdziwej, rzetelnej więzi z ludź­ mi, z którymi pracuje. Może to uczynić tylko pod warunkiem zrozu­ mienia ich. Więź ta staje się pomostem porozumienia między tymi, którzy wypadli ze społeczeństwa, itymi, którzy je stanowią. Jeśli hipi­ 12 si wypadli ze społeczeństwa ijeśli chce się, byznaleźli w nim na powrót swoje miejsce, trzeba zacząć od zrozumienia ich. 0 problemach poruszanych w tej książce rozmawiałem wielokrotnie z moimi studentami, pacjentami i przyjaciółmi. Wszyscy oni pomogli mi wyrazić moje myśli w obecnej formie izachęcili do napisania książki, pozbawionej ambicji naukowych czy popularnonaukowych, po pros­ tu książki dla wszystkich, których interesuje miejsce człowieka we współczesnym, coraz bardziej uprzemysławiającym się świecie. Chciałbym wyrazić także wdzięczność i najgłębszą sympatię dok­ torowi Marcinowi McCavittovi, doktorowi Mortonowi Seidenfeldowi 1pani Judith Turner z Social and Rehabilitation Service w Waszyng­ tonie. Byli oni odpowiedzialni za program naukowy mojej podróży, związanej z przygotowaniem badań nad rehabilitacją młodzieży z za­ burzeniami emocjonalnymi. Znaleźli w sobie dość wyobraźni, by za­ chęcić mnie do poświęcenia części czasu na bezpośrednie kontakty ze światem hipisów, dzięki czemu możliwe było poczynienie obser­ wacji i spostrzeżeń stanowiących treść tej książki. Thanks a lot, friends! Słowa podziękowania chciałbym tą drogą przekazać prof. Hannie Faterson z Nowego Jorku oraz wszystkim, którzy czytali rękopis i przekazali mi swoje uwagi. Pragnę też podziękowaćAndrzejowi Jaku­ bowiczowi za przetłumaczenie tekstów „Desiderata” i fragmentów piosenek z musicalu „Hair” oraz za liczne uwagi dotyczące przekładu slangu hipisów. Dziękuję też mojemu przyjacielowi i siostrze, Krysty­ nie Jankowskiej, za współpracę przy pisaniu tej książki.

Panorama „Człowiek urodził się wolnym, a wszędziejest w okowach". JeanJacques Rousseau, „Umowa społeczna” Zawsze chciałem poznać USA. Wybierając się do tego kraju, nie wiedziałem jednak, że podróż ta zrodzi we mnie intensywne prag­ nienie zrozumienia amerykańskiego stylu życia i jego zaprzeczenia - świata hipisów. Amerykanie, których spotykałem w Polsce, wydawali mi się szczęśliwymi, zadowolonymi z siebie mieszczuchami. Nieco naiwnymi, trochę nowobogackimi, nazbyt higienicznymi i swobodny­ mi, ale zawsze pełnymi ufności we własne siły, poczucia bezpie­ czeństwa i dumy. Wydawali mi się okazami zdrowia fizycznego i psy­ chicznego. Pamiętam długą rozmowę z grupą amerykańskich studentów na początku lat 60. Z tych młodych, krótko ostrzyżonych, zachowu­ jących sportowy styl ubierania się ludzi emanowała pewność siebie i poczucie własnej wartości. Wydawało mi się wówczas, że są jakby całkowicie pozbawieni kompleksów. Rozmawialiśmy o warunkach życia w Polsce iw USA, ale cóż to była za rozmowa - przypominała sąd, w którym mnie przypadła rola oskarżonego. Amerykanie, jakich poznałem w ichwłasnym krajuw lecie 1970 roku, okazali się inni. Zupełnie inni. Rozczarowani wobec własnych ideałów, przesadnie krytyczni, zakompleksiali. Mówili o sobie tak, jak zwykle czynią to Polacy: ironicznie i kąśliwie, licytowali się raczej w wylicza- 15

niu porażek niż własnych osiągnięć. Narodową dumę zastąpił naro­ dowy masochizm. Tacy, jakich poznałem, okazali się jednak znacznie bardziej prawdziwi, sympatyczni i bliscy. Amerykanie narzekają, skarżą się, że młodzież, przyszłość Ameryki, buntuje się, hipizuje, narkotyzuje. Skarżą się, że spada wartość dolara, że trudno o pracę. Skarżą się, że w miastach jest ciasno i brudno, że źle funkcjonuje komunikacja miejska, zawodzą telefony, że na ulicach iw domach jest niebezpiecznie. Nastroje te ilustruje nowojorski dow­ cip: Pierwszą nagrodą w konkursie jest tydzień pobytu w Nowym Jorku. Zgadnij, jaka jest druga nagroda?... Dwa tygodnie! Spacerując po wielkich miastach wschodniego wybrzeża, można zro­ zumieć pesymizm Amerykanów. Nigdzie nie odczułem tego tak silnie jak w Waszyngtonie. Przyjechałem do tego miasta autobusem Grey- hounda po czterech zaledwie dniach pobytu w USA, spędzonych pod troskliwą opieką przyjaciół z Nowego Jorku. Greyhound Bus Terminal znajduje się w pobliżu New York Avenue w dzielnicy North-West, kilkaset metrów od Białego Domu. Wybieram wolną skrytkę baga­ żową na swoje walizki, biorę do ręki plan miasta i śmiało wyruszam w drogę. Niespodziewanie znajduję się w środku agresywnie nasta­ wionej gromadki czarnych wyrostków. Zachowanie ich nie wróży nic dobrego. Porzucam więc swoje studiatopograficzne iszybkim krokiem idę w dół ulicy. Dookoła widzę wyłącznie czarnych przechodniów, niektórzy z nich rzucają mi niechętne spojrzenia. Upewniam się więc tylko, że idę wzdłuż New York Avenue, i odkładam ustalenie dalszej marszruty. Tak docieram do Lafayette Square tuż przed Białym Do­ mem. Tu czuję się bezpieczniej. Muszę wyglądać jednak bardzo nie­ pewnie, skoro podchodzi do mnie starsza pani i z wyraźną troską w głosie pyta mnie: Are you lost, sir? Czy pan zabłądził? 16 Tak właśnie się czuję i chętnie korzystam z informacji, którym autobusem mogę dotrzeć do miejsca przeznaczenia. Dopiero później dowiedziałem się, że całe śródmieście Waszyngtonu zamienia się po­ woli w getto murzyńskie. Wiele pięknych, okazałych domów jest opuszczonych przez mieszkańców, okna są zabite deskami. Wkrótce zjawią się tam zapewne nowi lokatorzy: o innym niż biały kolorze skóry. Ulice śródmieścia Waszyngtonu po zmierzchu są wyludnione. Nawet w dzień kręci się tu mnóstwo podejrzanych typów. Często­ tliwość napadów i rabunków osiąga w tym mieście nieprawdopo­ dobne rozmiary. W jednym z dzienników waszyngtońskich znajduję artykuł zatytułowany: „Człowiek, którego 160 razy okradziono”. Moja pierwsza reakcja: pewnie jest to opis chorego psychicznie z urojenia­ mi okradania. Autor artykułu opisuje jednak autentyczną gehennę właściciela małego zakładu rzemieślniczego, który stracił wszystko wskutek powtarzających się kradzieży i odmowy towarzystwa ubez­ pieczeniowego przedłużenia mu polisy. Artykuł kończy się stwierdze­ niem, że przy obecnym poziomie przestępczości towarzystwa ubez­ pieczeniowe czeka nieuniknione bankructwo. Sprawcami rabunków i napadów są w przygniatającej większości czarni mieszkańcy gett. Ich ofiarami sątakże czarni. Tak więc rozrastaniu się gett murzyńskich na terenie wielkich miast towarzyszy równocześnie wzrost przestęp­ czości. Zagrożenie sięga zazwyczaj poza granice getta, nikt więc nie chce mieszkać w pobliżu - powstaje próżnia, którą powoli wypełnia getto. Ameryka, jaką poznaję w 1970 roku, przeżywa poważny kryzys spo­ łeczny. Sytuacja mieszkańców gett, na którą składa się nadmierne za­ gęszczenie mieszkań, brak pracy, bezpośrednie zagrożenie przestęp­ czością, może być określona jako tragiczna, co w pełni uzasadnia wy­ nikające z rozpaczy bunty murzyńskie. W ostatnich kilku latach robi się 17

sporo (choć jestto kropla w morzu potrzeb), aby ulżyć mieszkańcom czarnych gett. W Harlemie widzi się wielopiętrowe zgrabne budynki wznoszone wzdłuż 125 ulicy i wzdłuż Harlem River. Najbiedniejsi mogą otrzymać tu mieszkanie. Wielu przedsiębiorców rezerwuje pewien, niewielki zresztą, procent stanowisk pracy dla Murzynów. Wszystko to jest zbyt mało, aby zaspokoić rzeczywiste potrzeby iaspi­ racje ludności murzyńskiej, ale nawet to wywołuje zazdrość i zawiść u ubogich białych: Polaków z biednych dzielnic Chicago, Żydów iWło­ chów zamieszkujących slumsy Nowego Jorku, którzy czują się za­ grożeni, że ich nieco wyższy od Murzynów status społeczny może zostać podważony. Uważają wzrastającą pomoc państwa dlaczarnych za działanie sprzeczne z porządkiem społecznym panującym w kraju, wobec którego są nastawieni lojalnie i patriotycznie. Pracują oni jako robotnicy wielkich zakładów przemysłowych, a mimo to odczuwają biedę. Nie są więc w stanie zrozumieć, dlaczego rząd pomaga tym, którzy często odmawiająjakiejkolwiek pracy, a pomijatych, którzy służą mu wiernie. Przypuszczalnie stąd właśnie bierze się większa u bied­ nych niż u bogatych białych niechęć do czarnych. Na sytuację białych i czarnych mieszkańców ubogich dzielnic miast wpływają też niekorzystnie pogarszające się z roku na rok warunki komunalne. Dzielnice ubogich są kamiennymi pustyniami. Braktu zie­ leni, miejsc odpoczynku, placów zabaw dla dzieci. A przecież dzieci ztych dzielnic nie wyjeżdżają latem czy w czasie weekendu poza mia­ sto! Brak tu szkół, a te, które istnieją, są zagęszczone, ubogie, mają nauczycieli o niepełnych kwalifikacjach. Ubodzy w znacznie większym stopniu niż bogaci zależą od komunikacji miejskiej, która jest fatalna. Metro nowojorskie ma tylko jedną zaletę: że w ogóle jest. W innych miastach brak nawet tego. Jeździ się autobusami kursującymi rzadko, w ślimaczymtempie. Po pobycie w USA komunikacja miejskaw War 18 szawie wydała mi się szczytem doskonałości. Narzekania ubogich mieszkańców USA są w pełni usprawiedliwione. W kraju tym słyszy się jednak równie często narzekania tak ubogich ludzi, jak i bogatych przedstawicieli klas średnich, którzy nie mają rzu­ cających się w oczy podstaw do niezadowolenia. Kiedy ogromny Boeing 707 zbliża się do lądowania, na przestrzeni wielu kilometrów płynie ponad dachami wielkich, zasobnych domów. Z oknawidać wy­ raźnie szerokie ulice i podjazdy, piękne trawniki, klomby, baseny, sa­ mochody. Tu, na przedmieściach, mieszkają bogaci. Suburbia wypeł­ niają niemal całe wybrzeże wschodnie i zachodnie, wielokilometro­ wymi pasami otaczają wszystkie inne wielkie miasta. Jeśli zajrzysz do środka domu, wrażenie dostatku i bogactwa potęguje sięjeszcze bar­ dziej, a przecież mieszkańcy tych domów też narzekają. Rzeczywistość i stosunek do niej to dwie różne sprawy, co najlepiej ilustruje stary kawał o pijakach: pierwszy martwi się, że zostało tylko pół butelki, natomiast drugi cieszy się, że mająjeszcze drugie tyle. Czy Ameryka bankrutuje? Czy zmieniająsiętylko postawy bogatychAmery­ kanów wobec rzeczywistości ekonomicznej własnego kraju? Nie moją sprawąjest szukanie odpowiedzi na pierwsze pytanie. Nie mam nato­ miast wątpliwości, że na drugie należy odpowiedzieć twierdząco. Bogaci Amerykanie wymienili różowe okulary naczarne ifaktten wy­ stępuje szczególnie jaskrawo u przedstawicieli wyższej klasy średniej: managerów, techników, lekarzy, prawników. Obecna sytuacja ekono­ miczna nie stanowi dla większości tych ludzi jakiegokolwiek zagro­ żenia. Dla niektórych, np. dla psychiatrów, właśnieteraz nadszedł okres prosperity. A jednak oni też narzekają. 19

Choćby taki Bob. Zaprzyjaźniłem się z nim w czasie mojego pobytu w jednym z amerykańskich instytutów psychiatrycznych. Ma blisko 40 lat młodszą o parę lat uroczą żonę, dwójkę dzieci i świetną pozycję zawodową. Jest psychiatrą, pracownikiem naukowym pewnego insty­ tutu. Dużo publikuje, nazwisko jego zaczyna się liczyć. Jak wszyscy Amerykanie, z którymi spotkałem się w instytucjach psychiatrycznych, Bob jest szczytem zawodowej efektywności. Punktualnie o godzinie 9 pojawia się w instytucie i od tego momentu całyjego czas jest scisle zaprogramowany. Jeśli mam w ręku plan pracy instytutu, wiem, gdzie mogę go spotkać o każdej porze. Np. o godzinie 10 pojawia się na zebraniu społeczności terapeutycznej oddziału, którego jest szefem. O I I wyjdzie stąd, choćby ktoś zjego pracowników omawiał właśnie jakąś szczególnie ważną i interesującą kwestię. O tej porze bowiem zaczyna indywidualną psychoterapię dwa piętra niżej. Między 12a 13 mogę go złapać na lunchu, wydawanym bezpłatnie personelowi insty­ tutu i gościom. Otrzymać tu można skromny, ale smaczny posiłek, wypić kawę, Chwilę odpocząć. Punktualnie o 13 Bob zjawi się na spot­ kaniu naukowym instytutu, a o 15 na odprawie szefów oddziałow. O 17 Bob udaje się do swojego gabinetu lekarskiego na którejś tam ulicy, gdzie przyjmie jeszcze trzech prywatnych pacjentów. O 20 może pojechać ze mną na kolację do wystawnej restauracji. Wyrażam głośno podziw dla sprawności Boba i innych pracowników instytutu. Nikt tu nie traci czasu na wzajemne czekanie na siebie. Ile rzeczy można zrobić jednego dnia. Bob ma jednak inne zdanie. - Wiesz, wartość tego systemu pracy to sprawa względna. Czasami niktnie ma nicdo powiedzenia, ajednaksiedzimygodzinę, botaki jest program. Innym razem pacjent właśnie „się otworzy”. Teraz każda minuta jest bezcenna, ale program jest programem. Przerwiemy mu 20 i skończymy zebranie społeczności terapeutycznej. Potem długo bę­ dziemy czekać na podobną okazję. Elastyczność, improwizacja mają swoje zalety, ale kłócą się z efektywnością. Stajemy się więc sche­ matyczni. Terapia nie jest sztampową produkcją - a my pracujemytu jak na taśmie. Często obserwuję, jak Bob pracuje w swoim gabinecie. W sąsiednim pokoju pracuje sekretarka Boba: inteligentna ijeszcze bardziej spraw­ na od niego osoba. Jeśli Bob pracuje u siebie, przypomni mu, że za 5 minut ma następne zajęcia. Ewentualny gość czy interesant zostaje w ten sposób taktownie poinformowany, że pora kończyć swoją sprawę. Bob nie ma czasu na plotki i pogaduszki. Nie czeka przy kawie na nastrój do pracy. Zaczyna ją i podejmuje, napędzany przez szefa instytutu, sekretarkę i rozkład dnia. Wielu Amerykanów prze­ nosi ten system do życia prywatnego: spotyka się np. na party od 19 do 21.O 2 1.15 nie będzie śladu po gościach. Bob tego nie cierpi. Jeśli spotykamy się wieczorem, siedzimy tak długo, jak mamy na to o- chotę. Bob szydzi często z przesadnie uporządkowanego życia Amerykanów. Ile w nich hipokryzji. Spotykają się na party, narzekają na amery­ kańską megamaszynę, która zmienia człowieka w robota, chcieliby nie być konwencjonalni, a jednak patrzą ukradkiem na zegarki, aby opuścić dom gospodarzy nie za wcześnie i nie za późno. Telefon to podstawowe narzędzie pracy amerykańskiego naukowca. Bob ma dwa telefony w domu, jeden w instytucie i jeden w swoim prywatnym gabinecie lekarskim. Z każdego z nich w ciągu minuty może dodzwonić się do dowolnego abonenta w całej Ameryce. Jeśli dzwoni z instytutu, może nacisnąć dodatkowy klawisz ido rozmowy, 21

jaką prowadzi z kimś ważnym w Kalifornii, włączy s,ę trzech jego podwładnych. Może nacisnąć drugi klawisz i do rozmowy włączy się szef instytutu, aby wziąć udział w międzystanowej konferencji tele­ fonicznej. Z dowolnej budki telefonicznej można połączyc się, równie łatwo jak z instytutu, z dowolnym numerem w USA. Weź pod uwagę, Czytelniku, że mówimy o roku 1970 - dzis telefony iw iw Polsce są znacznie sprawniejsze! Bob uważajednak, że systemtelefonów w USA stopniowo się psuje. Czasami trzeba czekać na połączenie. Czasami coś trzeszczy na linii. Czasami telefonistka odpowie opryskliwie. Dwa lata temu - twier zi -tego nie było. Dla Boba to jest symbol, pierwsza oznaka choro y —w Ameryce coś się zacina. Być może Bob ma rację. Dla gościa z Polski jednakże ewentualne oznaki kryzysu funkcjonowania instytucji amerykańskich są trudno dostrzegalne. Formy pracy uznane za tradycyjne budzą podziw. A wciąż wprowadza się poprawki i ulepszenia. Ot, choćby sprawa badań psychologicznych w szpitalu. Dotychczas badaniate prowadzili psychologowie. Obecnie uznano, że szkoda czasutych wysoko kwai- fikowanych pracowników na towarzyszenie pacjentowi w wypełnia­ niu tasiemcowego kwestionariusza. Zadanie to spada na pielęgniarkę lub studenta. Ale ito nie wszystko. W niektórych instytutach psychia­ trycznych wypełniony kwestionariusz „połyka” odpowiednio zapro­ gramowana maszyna matematyczna, która po chwili daje gotową interpretację na piśmie. Zasada takiego postępowania jest logiczna i prosta. Test psychologiczny daje skończoną liczbę znanych wymkow. Pozwala to ułożyć standardowy program dla komputera, który auto­ matycznie wybierze jedną z wielu możliwości oferowanych przez test, atrafnąw badanym przypadku. Mózg psychologazostanie w tym czasie wykorzystany w sposób bardziej efektywny, np. do pro 22 gramowania badań naukowych. Psycholodzy amerykańscycoraz częś­ ciej podejmują się też wykonywania zadań terapeutycznych, w tej dziedzinie bowiem ich wiedza i energia dają znacznie większe korzy­ ści dla instytucji. Podział zadań, znakomita organizacja, odpowiedzialność poszczegól­ nych pracowników ogromnie ułatwiają pracę naukową. Bob np. nie musi ślęczeć godzinami nad katalogami bibliotecznymi, aby wyszpe­ rać kilkanaście interesujących go pozycji. Zrobi to za niego szybciej i sprawniej odpowiednio wyszkolony pracownik biblioteki instytutu. Dzisiaj, w roku 2003, te funkcje wykonałby komputer. Bob w ciągu paru dni zńajduje naswoim biurku odbitki kserograficzne prac nazamówionytemat. Dowie się też, w jakiej książce znajduje się rozdział, który ma dla niego istotne znaczenie. Odbitki te może zabrać na weekend i w spokoju oddać się lekturze. Jeśli Bob będzie miał ochotę napisać sprawozdanie z prowadzonych w instytucie badań, zrobi to zapewne ze swoją sekretarką. Prawie każda z nich zna stenografię iznakomicie pisze na maszynie. Bob po­ dyktuje jej wyniki, co zajmie mu mniej czasu, niż gdyby pracował sa­ modzielnie nad tekstem. Tego samego dnia zostaną one przepisane na maszynie, a odbitki tekstu otrzymajązainteresowane osoby w celu wniesienia poprawek. Jeśli będą one jednoznaczne, dalszą pracę nad tekstem może wykonać sekretarka. Pomimo zastrzeżeń Boba co do zebrań społeczności terapeutycznej, odbywających się w sztywnych ramach czasowych, moje wrażenia wyniesione ztych posiedzeń nie były tak pesymistyczne. Społeczność terapeutyczna jest pojęciem wyrażającym określony rodzaj stosun­ ków z pacjentami i personelem szpitala psychiatrycznego, Zewnęt­ 23

rznym wyrazem społeczności terapeutycznej są m.in. zebrania pac­ jentów, pielęgniarek, lekarzy i psychologów, na których wolno poru­ szać wszystkie sprawy nurtujące tę grupę ludzi. Zebrania obfitują zazwyczaj w ostre starcia miedzy pacjentami a personelem. Na jed­ nym z takich posiedzeń omawiana byta sprawa samobójstwa pew­ nego pacjenta. Otrzymał zgodę na opuszczenie instytutu, chociaż stan jego zdrowia nie byt najlepszy. Część pacjentów ostro atakowała le­ karza, który wydal zgodę, część broniła go. Wszyscy byli bardzo po­ ruszeni śmiercią chorego. Pomimo to zebranie skończyło się o wyz­ naczonej godzinie. Ponieważ zasada punktualności jest święta, nikt me potraktował zakończenia zebrania jako aktu wynikającego z bez­ duszności czy chęci ucięcia sprawy. Odniosłem wrażenie, ze więk­ szość pacjentów przyjęta to nawet z ulgą. Każdy zdążył wyrzucie z siebieto, co mu leżało nasercu, idalsze roztrząsanie smutnej sprawy nie miało większego sensu. Po zebraniu nastąpił rytualny coffee time kwadrans poświęcony na krótkie wymiany zdań w małych grupkach przy kawie, podawanej bezpłatnie w papierowych kubeczkach. Pozmej lekarze udali się do swoich zajęć, a pacjenci z częścią młodszego per­ sonelu oddawali się tańcom przy bitowej muzyce. Ten rodzaj zajęć zastępuje na oddziale gimnastykę i ćwiczenia relaksujące. Sprawa sa­ mobójstwa została zamknięta i nie powracano do mej więcej. Społecznośćterapeutycznajesttylko jednym zwielu wprowadzanych stale w USA nowych metod leczenia chorych psychicznie. Metody te są ciągle udoskonalane i przynoszą czasami zdumiewające efekty. W stanieWisconsin np. w wyniku wprowadzenia nowoczesnych metod lecznictwa psychiatrycznego, opartego na zdobyczach psychiatrii spo­ łecznej, można było zrezygnować z budowy nowych szpitali psychia­ trycznych, które wcześniej uważano za niezbędne. Pacjenci przeby­ wają obecnie w szpitalu tak krótko, jakto tylko jest możliwe - lecze­ nie opiera się głównie na znakomicie zorganizowanej sieci poradni, 24 które wykonują zadaniaterapeutyczne efektywniej niżwielkie szpitale. Znakomite wyniki osiągane w przodujących amerykańskich instytucjach psychiatrycznych sąrezultatemwielu latmrówczej pracy, m.in. takichze­ społów leczniczo-badawczych jak Instytut Psychiatrii w Nowym Jorku. Jednakże nie wystarczy samo zgromadzenie środków - niezbędne jest również ich planowe wykorzystanie. Jeśli instytucja nie chce pod­ legać prawu Parkinsona, musi umiejętnie łączyćtwórczą fantazję z że­ lazną dyscypliną i znakomitą organizacją. Wydaje się, że instytut Boba właśnie to robi, i przypuszczam, że kilka lat temu Bob z dumą de­ monstrowałby te aspekty funkcjonowania instytutu. Dziś natomiast czuje się on w obowiązku wyszukiwania dziury w całym. Bob często podkreśla swój niepokój o przyszłośćAmeryki, znajdujący uzasadnienie w ogólnym spadku koniunktury, jakkolwiek nie dotyczy to własnej sytuacji Boba. Żona Bobajestwziętym pediatrą. Łączne ich zarobki są bardzo wysokie. Gdy będzie stary, jego konto będzie sied- miocyfrowe. Bob, jak przystało na psychiatrę, mieszka na FifthAvenue na Manhattanie, a okna mieszkania wychodzą na Central Park. Mie­ szkanie składa się z sześciu olbrzymich pomieszczeń, zajmujących niemal pół kondygnacji. Z wysokości 20. piętra, zokien wychodzących na zachód widać wstęgę Hudson River, z okien wychodzących na wschód - East River. Fifth Avenue w okolicy Central Park to obszar zamieszkały przezwielu psychoanalityków iztego powodu nazywany żartobliwie psychoanaliticghetto.Kiedy Bob podjeżdża do bramy swo­ jego domu, biały portier w liberii otwiera drzwi jego samochodu iod­ prowadza wóz do garażu. Bob nie obawia się, że do jego mieszkania niespodziewanie wtargnie zwykły opryszek. Nad bezpieczeństwem domu dzień i noc czuwają portierzy, a dzięki temu, że w sąsiednich domach dzieje się to samo - cały odcinek Fifth Avenue może służyć 25

jako miejsce bezpiecznego spaceru o każdej porze doby, chociaż po drugiej stronie ulicy zaczyna się Central Park, w którym ostatnio nawet w biały dzień nie jest bezpiecznie. W ogromnym mieszkaniu Boba żyją od poniedziałku do piątku Bob, jego zonaAnne idwójka dzieci, Maty i David. Mary ma 6 lat, a David właśnie ukończył drugi rok życia. Rodzice May/ i Davida są lekarzami duszy i dała, znają więc doskonale potrzeby psychiczne i fizyczne swoich dzieci. Potrzeby te w wieku 6 i 2 lat są odmienne, dlatego tez każde z nich ma własny ogromny pokój, wysłany grubym dywanem i wypakowany zabawkami. Każde z nich ma piastunkę. David do niedawna miał też własną pielęgniarkę. Posiłki przygotowuje kuchar­ ka, jedyna osoba ze służby, któraw tym domu mieszka na stałe. Mary chętnie pokazuje mi swoje zabawki, umie czytać, pisać, ładnie rysuje, czego nauczyła się w przedszkolu, do którego odwozi ją na parę godzin dziennie piastunka. David spędza większość dnia w domu. Jego twarz jest smutna, a cera blada. W piątek wieczorem Bob wraz z całą rodziną wyjeżdża na weekend do jeszcze większego domu pod Nowym Jorkiem. Jest to dwu piętrowa rezydencja, której życie odmierzane jestweekendami. Tutaj nie ma służby. Wszystkie prace domowe wykonuje Anne przy znacz­ nej pomocy Boba. Okazuje się bowiem, że oboje ogromnie to lubią. Kiedy zajeżdżamytam, Anne naciska kilka różnych guzików i po chwili dom osiągataką samą sprawność techniczną, jak mieszkanie na Man­ hattanie. Temperatura pomieszczeń ściśle dostosowuje się do życzeń gospodarzy, w łazienkach pojawia się ciepła i zimna woda, działa lodówka. Za pół godziny Anne zawoła nas na obiad. W tym czasie Bob przebiera się w jakieś stare ubranie i buty i z gospodarską troską obchodzi swoją parohektarową posiadłość. Potem będzie rąbał drze­ 26 wo do kominka i wykonywał inne gospodarskie czynności. Rezydencję Boba odwiedzi tylko na krótko ogrodnik, który w tygod­ niu wykona zlecone mu przez Boba prace, wymagające posiadania specjalnej wiedzy lub urządzeń. Poza tym dwa dni itrzy noce spędzi­ my tu zupełnie sami, odcięci od świata i jego hałasów, oddychający cudownie świeżym powietrzem, którego tak brakuje na Manhattanie. Wieczorem będziemygawędzili przy kominku, śniadania iobiadyzjemy przed domem. Samotnia Boba jest ucieczką od jego życia w Nowym jorku. Wprawdzie Bob cieszy się, że ma w domu parę sypialni dla gości, jednakże nie z myślą o nich kupował tę posiadłość. Obserwując życie Boba na Manhattanie i w czasie weekendu, do­ strzegam różne cele, którym służą oba domy, urządzone jakby przez dwu zupełnie różnych ludzi. Nowojorskie mieszkanie Boba podkreśla (akt, że jego właściciel jest doskonale prosperującym psychiatrą. Psy­ chiatrzy powinni być humanistami, dlatego Bob żyje w mieszkaniu wypełnionym dziełami sztuki. Są one oryginalne, a więc bardzo kosz­ towne. Podkreślato powodzenie zawodowe Boba ijego żony. Czło­ wiek, któremu się powodzi, budzi zaufanie - można mu powierzyć nowe zadania, awięc może mu się powodzićjeszcze lepiej. Tak więc mieszkanie nowojorskie jestjednocześnie wizytówką i reklamą. Bob iAnne dobrze o tym wiedzą. Bob ironicznie twierdzi, że dzieła sztu­ ki są najlepszą lokatą kapitału. W swoim pracowitym życiu nie miał czasu rozsmakować się w sztuce. Natomiast podmiejskie mieszkanie urządzone jest z myślą o sobie, o tym, aby było wygodnie, ale przede wszystkim swojsko i przytulnie. Są tu proste sprzęty i zwyczajne rzeczy porozrzucane w umiar­ kowanym nieładzie. W jednym kącie znajduje się trochę pajęczyny, 27

gdzieniegdzie ponadrywane są tapety. Można zostawić na cały dzień brudne naczynia po śniadaniu i nikt nie ma o to pretensji. Można chodzić po mieszkaniu i na dworze w wytartych ubraniach, można jeść to, na co rzeczywiście ma się ochotę. Nie trzeba krępować się służby. I, co najważniejsze dla Boba, można popracować w warszta­ cie rzemieślniczym, który urządził sobie na podwórzu. Bob często podkreśla, że został lekarzem, ponieważ tego pragnęli jego rodzice. Sam jednak wolałby być rzemieślnikiem jak jego ojciec, cieszyć się wytworami własnych rąk, prowadzić „męskie rozmowy przy war­ sztacie. Wszystko to miał w dzieciństwie, które wspomina z rozrzew­ nieniem. Obecnie gra rolę, z którąwciążjeszcze nie zżył się całkowicie. Czuje się w niej obco i dlatego właśnie tak bardzo potrzebny jest mu dom pod Nowym Jorkiem. Lubię Boba iAnne zato, że są prostolinijni i że wprowadzają mnie w swoje „podwójne" życie. Znakomita większość innych bogatychAme­ rykanów, których poznałem w USA, grała chyba przede mną kome­ dię. A może nie. Może jestem niesprawiedliwy w ocenie tych ludzi. Może tak bardzo uwierzyli, że zabieganie o wartości prestiżowe, to znaczy o dom na wysoki połysk (modne są meble matowe w XIX- wiecznym stylu!), o ogromny samochód, o bilety do teatru po 100 dolarów1, stanowi ich prawdziwą naturę, że czują się w tym przepy­ chu równie dobize jak Bob w swoim podmiejskim domu? Może nie potrafią już odróżnić swojego prawdziwego ja od ja stworzonego na pokaz, dla innych? Pamiętam rozmowę z 50-letnią wdową po lekarzu, którą poznałem przypadkowo w kafeterii. Byłato skromna kafeteria na42 ulicy, w po- 1Tak wysokie ceny biletów są zazwyczaj na przedstawienia, z których dochód przeznaczony jest na S g o ^ “ d o & t ^ . P d ^ n ie się na tego rodzaju ,mprez,e ma zazwyczaj znaczenie prestiżowe. 28 hliżu Grand Central Terminal. Lubiłem tu wpadać na kawę i lody. Sie­ działem właśnie sam przy stoliku, studiując mapkę Nowego Jorku, kiedy usłyszałem: Are you German? No, I am from Poland - odpowiedziałem z nieukrywanym zdzi­ wieniem. W tym momencie uświadomiłem sobie, że pytanie było na­ turalne, uwzględniając fakt, iż leżący na stoliku aparat fotograficzny był firmy Zeissa, a ja od 10 minut studiowałem plan miasta. Pani, która siedziała naprzeciw, zdradzała wyraźną chęć zaprzyjaźnienia się ze mną. Oh, you are from Holland! - powiedziała jakby z ulgą. Później okazało się, że nie przepada za Niemcami. No, I am from Poland, from Warsaw - podkreśliłem. Oh, from Poland... - Cień rozczarowania w głosie mojej rozmów- (zyni. Ale zaraz twarz jej rozpogodziła się ponownie i dodała: Byłam w Warszawie w zeszłym roku. Bardzo mi się podobała, tylko że mój przewodnik prawie nie znał angielskiego i stale się spóźniał. Dlaczego nie można u was dostać przewodnika, który naprawdę szanowałby turystę? Przecież chciałam za to sowicie zapłacić. W jej głosie zabrzmiała pretensja. Byłem na straconej pozycji. Uświadomiłem sobie, że od kobiety tej szybko się nie odczepię. Musze wysłuchać jej życiorysu. Mąż jej zo­ stawił po sobie sporą gotówkę. Dzieci usamodzielniły się. Obecnie jest zupełnie sama. Mieszka pod Nowym Jorkiem iw niedzielę odwie­ dza Downtown, aby pogawędzić sobie z kimś przygodnie spotka­ nym. W podrzędnej kafeterii łatwiej nawiązać znajomość, więc tutaj właśnie zastawia swoje sidła. Poddajemy się nawzajem subtelnej kontroli. Ja wypytuję starszą panią o różne zdarzenia z Warszawy izjej życia, które upewniają mnie, że 29

mówi prawdę. Pani natomiast dokonuje analizyfonetycznej mojej an­ gielszczyzny, która przekonuje ją, że jestem Słowianinem, i testuje inteligentnie moją przynależność zawodową. W pewnym momencie starsza pani przestraszyła się i prawie krzyknęła. - Niech pan tylko nie pomyśli sobie, że siedzę tu, w kafeterii, po­ nieważ nie mam lub żałuję pieniędzy na normalną restaurację! To wszystko - tu wskazała na łańcuszki, bransolety i pierścionki, którymi była obficie obwieszona - jest prawdziwe! To naprawdę złoto! Rozmówczyni moja byłatypowym okazemAmerykanki, którawszyst­ kie krążące w tym kraju mity przyjmowała w najlepszej wierze. W y­ słuchałem jej długiego monologu o superbogatej Ameryce, która dorobiła się uczciwością i pracą, i której zazdroszczą inne kraje. - Czy Rosjanie nie mogliby wziąć się do solidnej pracy, zamiast zu­ żywać całąenergię na niszczenie nas? Zapewniam pana, że nie mogąc zniszczyć nas wprost, w otwartej walce, usiłujązniszczyć nas od środ­ ka: przez deprawację młodzieży i narkotyki. Niech pan popatrzy na tych wszystkich włóczących się hipisów, uprawiających wolny seks! Są zatruci próżniactwem, kultem ubóstwa. Chcą zniszczyć własny kraj! Czy to możliwe, aby młodzież pragnęła upadku własnej ojczyzny? To wszystko robią agenci Mao. - Ależ, proszę pani, w Polsce uważa się, że bunt młodzieży i moda na hipisowanie pochodzą właśnie z USA! Hipisi są w Polsce bardzo nielubiani! - Oczywiście - zgodziła się wdowa - kto chciałby tolerować takich ludzi we własnym kraju! Jest to koń trojański wprowadzony do nas przez komunistów. Są dowody: kto uwierzy, że można znaleźć szczę­ ście w ubóstwie. Oni są prawie jak zahipnotyzowani. Ciekawa tylko jestem, kto i ile płaci za psucie naszej młodzieży? W tym czasie wiedziałem jużto i owo o przyczynach ruchu hipisów. 30 Starałem się więc wyjaśnić, że może to być forma ucieczki od nadmia­ ru bogactwa do takich sytuacji, które wydają się człowiekowi bliższe jego naturze. Naturą człowieka jest dążenie do sukcesu - stwierdziła stanowczo Marsza pani. - Jeśli zaczniesz od zera, a osiągnieszwszystko, co można w tym kraju uzyskać, wykażesz, że jesteś prawdziwym człowiekiem. Iaki właśnie był mój mąż. Igdyby zawał serca nie przerwałjego życia, byłby dzisiaj jednym z najsławniejszych chirurgów świata. A cóż mają Ir szczeniaki? Seks? Jakież to brudne, jakie ohydne! Przyglądając się dzieciom Boba, zastanawiałem się często: jakie one będą? Rodzice chcieli im dać wszystko, co im było potrzebne, ale czy byli w stanie? Czy rzeczywiście mogli zapewnić swoim dzieciom warunki normalnego rożwoju? Bob i Anne byli bardzo sceptyczni w !n| sprawie. Mniej lub bardziej jasno zdawali sobie sprawę, że znajdują się w pułapce. Poza weekendem dzieci ich były praktycznie pozba­ wione kontaktu zwłasnymi rodzicami. Spędzały dnie w towarzystwie nir/byt inteligentnych piastunek. Anne ma wyraźnie poczucie winy, kiedy mówi o tej sprawie. Jest kobietą nowoczesną i rozumie, że ka­ nn,i zawodowa zapewnia jej własny rozwój, jest jej potrzebna. Nie pr.icuje dla pieniędzy - to, co zarabia Bob, wystarczyłoby na ten sam standard życiowy, jaki mają. Natomiast dzieci pozbawione są ' Mgk'go, czułego kontaktu z matką. Bob iAnne rozumieją, że dzieci uh są samotne i że stan ten jest obiektywną konsekwencją ich pozy-<|i zawodowej. Dzieci ich są skazane na życie w getcie. Wprawdzie jest to getto bogactwa, a nie ubóstwa, ale funkcjonuje podobnie: izoluje od naturalnego środowiska społecznego, być może nawet skuteczniej niż ubóstwo. Mary i David nie mogą bawić się na podwórzu. Nic takiego w Nowym Jorku nie istnieje. Tuż koło domu zaczyna się Central Park, 31

założony z myślą o dzieciach, jest w nim ZOO, ^żo zieleni, trawni­ ki po których można biegać, słońce i cień. Jednakże Central Park je miejscem, gdzie bawią się dzieci portorykańskie i murzyńskie. Mogą one dla zabawy pobić do krwi paniczyków, zabrać im lub zniszczyć zabawkę. W przedszkolu Mary spotykadzieci takie same jakona. W y­ delikacone i wypielęgnowane. A przecież za parę lat Mary powinna samodzielnie poruszać się po mieście. Co będzie, jeśli zechce sama pospacerować w kierunku północnym, w stronę zaczynającego się parę ulic dalej Harlemu? Jak wyjaśnić jej niebezpieczeństwa z tym związane? Kiedy wracamy z weekendu, Bob zamierza z mostu Waszyngtona zjechać na Broadway i przejechać przez Harlem. Anne błaga go: - Bob, jesteśmy z dziećmi, nie rób tego. Jeśli chcesz kręcie się po Harlemie, rób to sam, nie narażaj dzieci! Istotnie, przejeżdżając praz Harlem, możnazostaćz a d a n y m np. przez oblanie przedniej szyby puszką farby olejnej, Traba wys,ąsc z samochodu, a wtedy zaczyna się zabawa w kotka i mysz ę, opo i nie nadjedzie wóz policyjny, ale ostatnio nawet policja bo. się mter- weniować naterenie getta. Zresztą w białych dzielnicachteż niejest bezpiecznie. Wszędzie kręcą się różne podejrzane typy. Dlatego Bob i Anne nie pozwolą swoim dzieciom na samodzielne przebywanie poza domem. Mary i David sązdrowymi dziećmi, ale nie sprawiająwrażenia szczęś­ liwych. David zazwyczaj głośno kaprysi przy stole i od czasu do czasu zdarzają mu się nawykowe wymioty lub temper rum*. Rzuca się wtedy na podłogę i głośno krzyczy. Zazwyczaj chodzi o jak,es mc nie znaczące drobiazgi. Rodzice jego w takich momentac pos ępują 2 Temper tentrum - potoczne w języku angielskim określenie napadu złości u dzieci. 32 zgodnie z zasadami sztuki lekarskiej: ani go nie karzą, ani nie nagra­ dzają, zachowują się, jakby nic się nie stało. Ale zdaję sobie sprawę, że martwią się tym i przypuszczają, że jest to konsekwencja wrogości wobec piastunki. Myślą o zmianie jej, ale w Nowym Jorku o dobrą piastunkę jest bardzo trudno. Mary jest lękliwa i nieśmiała, ma kiepski apetyt, są z nią kłopoty w przedszkolu. Mary dużo lepiej czuje się z dorosłymi niż rówieśnika­ mi. Woli czytać książeczki niż bawić się zabawkami z innymi dziew­ czynkami. Z Davidem także bawi się rzadko. Zazwyczaj sądziłem, że samotność najmłodszych Amerykanów jest konsekwencją życia w wielkim mieście. Przekonałem się jednak, że sytuacja dzieci z dzielnic podmiejskich nie jest lepsza. Jest to jeden z argumentów, dla których Bob nie chce zrezygnować z mieszkania na Manhattanie, które zapewnia mu przynajmniej bliskość instytutu. W podmiejskim mieszkaniu innego psychiatry rozmawiam z 15-letnią córką. Trudno mi oprzeć sięwrażeniu, żejesttaka samajak Mary, tyle że o 9 latstarsza. Rozmawia że mną bardzo chętnie idługo, lecztakże jest bardzo nieśmiała. Pytam ją o koleżanki. Wyjaśnia mi, że najbliższy dom jej koleżanki ze szkoły oddalony jest o 3 mile. - Za rok będę już mogła sama jeździć samochodem, wtedy będę widywała się znacznie częściej z rówieśnikami. Na razie widuję się z nimi tylko w szkole, do której odwozi mnie mama. Jeśli mama nie ma czasu, wychodzę na szosę i stamtąd zabiera mnie szkolny autobus. Szczęście dzieci z bogatych domów amerykańskich sprowadza się przede wszystkim do możliwości posiadania wszelkiego rodzaju rze­ czy, jakich może pragnąć dziecko. Mogą mieć własny pokój z własną łazienką, może nawet cały basen do wyłącznej dyspozycji, mogą mieć 33

ilośćzabawek, książek. Mogąposiadadw 16. rcfaiżyciawłasny dr<.gi samochód. Jeśli rodzice ich mają pozycję taką jak Bob i Anne, J L o to otrzymują w sposób naturalny, jak otrzymuje s,ę od ro- d7.rów ciało iżycie, Otrzymują, zanim zaczną czegoś pragnąc, dlatego te? nie Są zdolne do radości posiadania, jaką często mają ich rodzice. tylko dzieciom Boba doskwiera samotność, nie tylko one wy- chowująsię w warunkach, które automatycznie wznoszą bariery mię- d>vnimi a ich rówieśnikami. Nie tylko one czują się nieśmiałe i spfo­ l e w grupie rówieśniczej, w której liczą się autentyczne ludzkie odruchy- przyjaźnie, sojusze iantagonizmy. Tęsknią do swoich rowie- śhikóA ' nie mogą równocześnie przełamać muru, zbudowanego 1 0¡eniędzy, który dzieli je od nich. Ich rodzice mająte same problenny, 1 tylko że nauczyli się je rozwiązywać przy pomocy namiastki jaką 1 samotność we dwoje lub we czworo, z dwójką dzieci. Dobrze, śli rodzice są sobie bliscy jak Bob iAnne. Znacznie częściej sąto lu- dzie sobie nawzajem mniej lub więcej obcy, żyjący we dwoje „db d o b r a własnych dzieci” lubzobawywywołaniaskandalu przez rozwod. nzieci Boba itak są w niezłej sytuacji. Bob nie będzie zmuszał ic o aiwyższegowysiłku, jeśli tego nie będą chciały- ale jakie są losy dzieci l w y z kafeterii? Przypuszczam, że zrobiła wszystko, aby jej dzieci reprezentowałyten poziom sprawności i efektywności, który widzia- Z uBoba w instytucie, a który jest niezbędny do osiągnięcia sukcesu jn(Widualnego i grupowego. Przypuszczam, że wpajała im przeko- nie, że seks jest brudny, a rówieśników należy ocemac z punktu gżenia korzyści, jakie kontaktyz nimi mogą przynieśćw karierze ża­ ro w e j. Przypuszczam, że wbijała im do głowy obraz kariery zgod­ nyZwłasnym ideałem, a nie pragnieniami jej dzieci. Nie znam dzieci wdowy, ale z opowiadań Boba wynika, że matki jego pacjentów do -dydzeniają przypominają. 34 W czasie mojego pobytu w Nowym Jorku ogromnym powodzeniem cieszył się musical „Hair”. Byłem na nim. Jest to musical protestu. Grają tu autentyczni hipisi, śpiewają, tańczą i wyrażają w tekstach piosenek swój sprzeciw wobec konsumpcyjnej, konwencjonalnej Ameryki. Bilety na musical są drogie. Dlatego też na widowni prawie nie widzi się długowłosej młodzieży. Przychodzą tu zapewne rodzice hipisów, którzy tą drogą chcieliby dowiedzieć się, o co chodzi ich dzieciom. Przychodzą też rodzice z nastolatkami. Czy zamierzają w ten sposób stworzyć most porozumienia ze swoimi dziećmi? „Hair” jest niepowtarzalnym szyderstwem ze wszystkiego, co święte w USA, i lirycznym wołaniem o bardziej humanistyczne wartości życia. Szydzi się tu z mitów białych o czarnych i czarnych o białych, szydzi się z lojalności, w imię której młodzież ginie w Wietnamie, szydzi się z ideału czystości fizycznej i moralnej: białe dziewczyny wynoszą wartości seksualne czarnych chłopców, a czarne dziewczyny oddają się białym. W kulminacyjnej scenie można dojrzeć nagich aktorów na tle sztandaru USA. Widzi się człowieka nago, tak jak w gabinecie lekarskim, a nie jak na występie striptizu: widz dostrzega raczej bez­ bronność i ułomność ludzkiego ciała niż seksualny kontekst. Scena ta wyraża pytanie: Czy chcecie wystawić nasze słabe i kruche ciała na niebezpieczeństwo wojny w Wietnamie? Bilety na „Hair” w lecie 1970 roku były wyprzedane na sześć miesię­ cy zgóry. „Hair” stawia pytania dotyczące samego człowieka: Jaki jest? Czego potrzebuje? Co musi odrzucić, a co przyjąć, aby żyć w zgodzie ze sobą i innymi ludźmi? Wielu dorosłych Amerykanów chce widocznie usłyszeć te pytania, choć nie umie na nie odpowiedzieć.

Wymiary rucha „Będziesz miał ochotę śmiać się ze mną. I otworzysz czasem okno, tak sobie, dla przyjemności... A twoi przyjaciele będą się dziwili, widząc, że śmiejesz się patrząc w niebo". Antoine de Saint-Exupéry, „Maty książę” Najbardziej chybionym zakupem w czasie mojego pobytu w USA był z pewnością przewodnik po tym kraju dla studentów z Europy, wydany w 1968 roku i całkowicie zdezaktualizowany w dwa lata później. Autorzy mówili młodym turystom, gdzie można się tanio ogolić i ostrzyc, podróżując najtańszym środkiem lokomocji, jakim są w USA autobusy Greyhounda. Zachęcali do zwiedzenia San Fran­ cisco, gdzie w dzielnicy Haight Ashbury można spotkać dobrodusz­ nych, ekscentrycznych, młodych, długowłosych i brodatych ludzi, na­ zywających się hipisami, stanowiących atrakcję turystyczną tej samej miary, co jedyna w USA liniatramwajowa i Golden Gate Bridge (naj­ większy wiszący most świata). „Nie należy bać się tych młodych ludzi - informował uprzejmie przewodnik - można z nimi chwilę poga­ wędzić i będą szczęśliwi, jeśli zostawisz im parę centów”. W 1970 roku młodych ludzi, przypominających wyglądem hipisów, można było spotkać w każdym mieście i w każdym miejscu, a wszyscy napotkani przeze mnie europejscy studenci obowiązkowo unikali fryzjerów. Tramwaje znałem z Warszawy, a Golden Gate Bridge, choć wielki, nie różni się bardzo od innych wiszących mostów, których pełno w całym kraju. Miałem natomiast ochotę spotkać hipisów - ale jak ich znaleźć w tłumie hipisopodobnych ludzi? W stołówce Instytutu 37

kolorowych krawatach. - Patrz - mówi - to wszystko są hipisi! , którymi Ludzie ci jednak niewiele mieli wspólnego z ipisami. , ! = § = § = w Wietnamie. Idę wlec do Greenwlch Vtoge, zdaniem nowojorczyków, dzielnicy ~ lokale w piwnicy. O ra ją c a U k a U w a . — I — Xwywołujące niesamowite wrażen«e J podobnymi do dziezy. ale P - t a w * wagancko ubrany jest hipisem. _- 3 Dzieci-Kwiaty 38 Do przedziału w metrze wsiada piękna czarna dziewczyna. W jednej ręce trzyma hot-doga, sowicie oblanego sosem koloru musztardy, w drugiej papierowy kubek z coca-colą. Siada tuż obok mnie. Sos cieknie jej po ręce, nie może sobie z nim poradzić. Rzuca więc reszt­ ki kanapki na środek przedziału, sos rozmazuje się po podłodze. Po chwili w ten sam sposób pozbywa się papierowego kubka. Więk­ szość pasażerówjest biała. Wszyscy milczą, ponieważ boją się ewen­ tualnej solidarności czarnych chłopców i awantury. Siwowłosa kobie­ ta siedząca obok mnie z drugiej strony mruczy pod nosem coś o „cholernej młodzieży”. Kiedy czarna dziewczyna wysiada dwa przys­ tanki dalej, wdaję się w rozmowę z moją sąsiadką. Nie ulega wątpli­ wości, że uważa dziewczynę za hipiskę. Latem 1970 roku tak modny niegdyś w USA hitchhiking (autostop) przestał, praktycznie biorąc, istnieć. Po karierze, jaką zrobiłatu książka Frumana Capote „Z zimną krwią”, i w czasie trwania procesu Man- sona zabranie nieznajomego, spotkanego na szosie człowieka, zwła­ szcza długowłosego, uważane było za niewybaczalną głupotę. Mój przyjaciel, z którym podróżowałem po Kolorado samochodem, widząc samotnych młodych ludzi podnoszących rękę z palcami rozstawiony­ mi w sposób symbolizujący literę V, dociskał pedał gazu. Bał się. Da ci taki nożem pod żebro, a my mamy przecież małe dzieci. Obawy i wrogość wobec hipisów wzmogły się jeszcze bardziej po wysadzeniu w powietrze gmachu fizyki w Madison, wskutek czego były ofiary w ludziach. Sprawcy mieli długie włosy, podobnie jak Man- son, i uznani zostali również za hipisów. Warto tu powiedzieć parę słów o tzw. sprawie Mansona. Charles Manson, trzydziestoparoletni włóczęga, reprezentuje te wszystkie ce- 39

chy, które zazwyczaj łączy się z przestępczością nieletnich, a później dorosłych. Dzięki hipisom Manson znalazł się nagle jak lis w kurniku. Gdzie tylko ręką sięgnąć, znajdował on coraz to nowe dziewczyny, którym imponował, i robił z nimi, co chciał. Nawet wiele lat później, już po wielu latach spędzonych w więzieniach, dziewczyny Mansona okazywały mu bezwzględną lojalność i przywiązanie. Nic dziwnego, że Mansonowi udało się wciągnąć wiele spośród tych dziewczyn do swojej „komuny" w górach otaczających LosAngeles ize udało mu się zaprogramować te naiwne kobiety do dokonania paru bezsen­ sownych zbrodni. „Rodzina” Mansona-jak nazywał swoją komunę - dokonała potwornych zbrodni na bogatych i powszechnie znanych rezydentach BelAir w Los Angeles, wypisując, najczęściej krwią ofiar, absurdalne hasła na ścianach posiadłości, np. „death to , „war". Manson przechwalał się, że dokonał 35 morderstw, w tym części ze swoją „rodziną", jednakże nigdy nie odkryto prawdziwej liczby ofiar. Manson rozwinął również dziwacznąfilozofię, która miała usprawiedliwić jego postępowanie. Głosił on wobec członkow swo­ jej bandy, że zbliża się rewolucja społeczna i koniec świata. Zachęcał swoich wyznawców do zbierania broni oraz werbowania nowych członków, odnoszącw tej ostatniej sprawie pewne sukcesy. W Polsce sprawa Mansona była mocno nagłośniona ze względu na fakt, ze jedną z zamordowanych była Sharon Tate, ówczesna żona Romana Polańskiego, oraz znany w Polsce obieżyświat Wojciech Frykowski. Kim więc są hipisi? Łatwiej byłoby chyba odpowiedzieć na pytanie, kim nie są! Ruch hipisów pojawił się względnie niedawno, z czego można wyciągnąć wniosek, że te wszystkie zjawiska społeczne, które były znane znacznie wcześniej, nie powinny być mieszane z hipisami. Przestępczość igwałt nie sąniczym nowym w społeczeństwie ameiy- kańskim, z czego wynika, że nie należy identyfikować osobników 40 pi/r.tępczych z hipisami. Charles Manson jest na pewno typowym pi/c.tępcą o psychopatycznych cechach osobowości. Jest to z pew- imiśi i,|

środowiska wielkomiejskiej cyganerii, oddanych popularnemu wówczas swingowi i jazzowi. W latach 50. termin został nie­ postrzeżenie zastąpiony słowem hipByć hip oznacza, ze się wie, które z dostępnych człowiekowi doznań zmysłowych są istotnie warte zachodu, a tym samym, że się posiada prawdziwą mądrość życiową. Ktoś jest hip, jeśli wypełnia go przynosząca radość i pogodę ducha miłość ludzi i wszystkich aspektów życia, jeśli umysł jego jest jasny, giętki i dowcipny, a myśl swobodnie i twórczo porusza się wśród obszarów życia niedostępnych dla zwykłych śmiertelników. Ktoś jest hip, jeśli ma kolorową fantazję i z przymrużeniem oka traktuje sprawy, o których inni mówią ze śmiertelną powagą. Jak da­ lece pozytywne znaczenie ma w tym rozumieniu słowo hip, świad­ czy fakt, że Lewis Yablonsky we wstępie do swojej książki nazywa swojego przyjaciela i mentora, światowej klasy twórcę techniki le­ czenia zwanej psychodramą, dr. j.L. Moreno, „pierwszym ducho­ wym hippie”. W tym samym czasie słowo hep zostałojuż zarezerwowane dla ludzi, którzy są square6, a więc uznają niemodne już rytmy muzyczne i w jakimś stopniu ulegają wpływom konwencjonalnym, np. pracują i zbierają pieniądze na podróż do Europy w czasie emerytury. Rzeczownik hippie i jego liczba mnoga hippies (po polsku będę uży­ wał odpowiednio słów: hipis i hipisi) pochodzą bez wątpienia od przymiotnika hip.Hipis to po prostu ten, który jest Nazwa ta swoje rozmowy na taśmie magnetofonowej i cytuje je w swojej ^ pisowskiego slangu. Udało mu się także przeprowadzić jedyną chyba w USA ank zebraną ze wszystkimi rygorami naukowymi od reprezentatywnej grupy hipisów (około 700 os ). 5Cat dosłownie: kot. Oznacza w tym miejscu tyle co „facet”, „równy chłopak . 6 Souare dosłownie- kwadrat, prostokątny, kanciasty, uporządkowany. To be square J T Z Z k w zgodzie ze świaiem konwencjonalnym, sztywnym, konformistycznynu Cytując wypcwiedzi hipisów, słowo square będę podawał jako skwer, ponieważ pojęło się ono w języku potocznym w środowisku polskich hipisów. 42 pojawiła się dopiero w latach 60. wśród nowego pokolenia beat- ników i używana była w znaczeniu zdecydowanie pozytywnym. Przez pewien czas również ludzie stojący na zewnątrz ruchu używali lej nazwyw znaczeniu wyraźnie życzliwym, choć zawierającym nieco pobłażliwości. Dopiero w ostatnich dwu latach słowo „hipis" nabrało w Ameryce tak negatywnego znaczenia, że wielu młodych ludzi zapy- lywanych, czy uważają się za hipisów, odpowiada wymijająco: you know...yes and no... Słowo hippie weszło na stałe do słownictwa amerykańskiego po artykule zatytułowanym „The Social History of the Hippies”, który ukazał się w „Ramparts” w marcu 1967 roku. Od tego momentu sło­ wo to używane jest szeroko na całym świecie do określenia uczestni­ ka nowego ruchu. W późniejszych latach hipisi próbowali odciąć się od nazwy hippie. Kilkuset hipisów zorganizowało nawet w San Francisco „pogrzeb” różnych symbolizujących ruch przedmiotów: świecidełek, błyskotek, amuletów itp. włącznie z samą nazwą. Proponowali oni wówczas dla siebie nowa nazwę: Free Man (Wolny Człowiek). Termin ten nigdy się jednak nie przyjął. Skąd pochodzą hipisi? Przynajmniej 70% wszystkich hipisów pochodzi z middle class, to znaczy z najbogatszych, najbardziej uprzywilejowanych warstw społeczeństwa. Trzecia część uczestników spędziła dzieciństwo w najbogatszym z amerykańskich stanów, w Kalifornii, trzecia część urodziła się i wychowała w Nowym Jorku. Pozostali hipisi pochodzą / miejscowości rozsianych wzdłuż obu wybrzeży. W środkowych stanach hipisi należą do rzadkości. 43

Typową rodziną, z której wywodzą się hipisi, może być więc rodzina lekarska, jak np. Boba iAnne, lub opisanej wcześniej wdowy. Wątpię, aby akuratdzieci Boba zostały hipisami, ale w środowisku psychiatrów ipsychologów, których spotkałemw USA, natknąłem się na rodziców hipisów. Dlatego zrozumiałe jest, że około 80% hipisów, badanych przez Yablonskyego ukończyło szkołę średnią, a 50% odbywało bądź też ukończyło studia wyzsze. Środowisko społeczne hipisówto elita kraju. Zapoznając się z historią żyda tych ludzi do lat osiemnastu, można by na podstawie znanych faktów zzakresu psychologii isocjologii stawiać im prognozy niezwyk­ le pomyślnego rozwoju. „Wśród tych ludzi —pisze Yablonsky —znaj­ duje się poważna liczba potencjalnych przyszłych prawników, lekarzy, biznesmenów następnego pokolenia... Trudno uwierzyć, że więk­ szość z nich, mieszkających w nieprawdopodobnie brudnych, nędz­ nych melinach czy komunach, całkowicie bezbronnych wobec agre­ sywności swego otoczenia, mogłaby w ciągu niecałych 24 godzin po­ wrócić do Ameryki wygodnych domów, dwu samochodów iwszyst­ kich innych standardowych materialnych korzyści, składających się na obraz amerykańskiej nirwany”. Na tym, między innymi, polega podstawowa różnica między hipisa­ mi a zbuntowaną młodzieżą z gett, np. Czarnymi Panterami. Ci dru­ dzy dążą do zrealizowania ameńcan dream, czyli - wylansowanego przez managerów- ideału mieszczańskiego szczęściaw białym domu okolonym żywopłotem iz cadillakiem w garażu. Bunt Murzynów jest walką ubogich o lepsze miejsce wśród akcjonariuszy amerykańskiego dobrobytu ito zarówno w sensie materialnym, jak społecznym. Jeżeli Czarne Pantery odrzucają na przykład państwowy program pomocy społecznej czy budownictwa mieszkaniowego w Harlemie, to dzieje 44 się to głównie dlatego, że program ten nie zaspokaja ich aspiracji w zakresie równorzędnej z białymi pozycji społecznej. Natomiast hipisi odrzucają materialne i prestiżowe wartości oferowane przez społeczeństwo. Podobne różnice w ocenie wartości społecznych występują między hipisami a kryminalistami. Ci drudzy spędzili swoje dzieciństwo w ro­ dzinach znajdujących się na najniższych szczeblach drabiny społecznej, dlatego też i oni chcą być „na górze”. Marzy im się spokojna, dostat­ niastarość spędzonaw domku nawybrzeżu, zżoną, dziećmi isporym kontem bankowym. Nie pytają: „Co w życiu warto?”. Interesuje ich jodynie odpowiedź na pytanie: „Jak to uzyskać?”. Jak wydostać się z parszywego getta, jak zdobyć wielkie pieniądze, aby przy ich pomocy znaleźć swe miejsce wśród bogatych, gdzie wszyscy są uśmiechnięci i szczęśliwi jak na reklamach. I lipisów natomiast interesuje odpowiedź na pierwsze pytanie. Chcą wiedzieć: „Jak żyć?”.Wybierają między wartościami związanymi z ży­ ciem w bogactwie i z życiem w ubóstwie, ale wciąż dysponują środ­ kami do realizacji obu tych wariantów. Wystarczy bowiem jeden tele­ fon do domu i za 10 minut w biurze lotniczym będzie czekał bilet na najbliższy lot. Wystarczy też wystarać się o zasiłek dla bezrobotnego, aby 5-6-osobowa „rodzina” czy „szczep” mogły wegetować w wynaj­ mowanych niemal za bezcen lokalach na terenie getta. / tych właśnie powodów młodzi przestępcy nienawidzą hipisów,

Z podobnych powodów niechętnie odnoszą się do hipisów młodzi z gett murzyńskich, na granicy których znajdują się meliny hipisów, jeśli odwiedzają meliny, to często z motywem wyładowania swojej agresywności na bezbronnej bandzie białych paniczyków, którzy nigdyw dzieciństwie nie zaznali biedy. Uprawiając seks z białymi dzie­ wczynami, traktują je często z pogardą i rozładowują przy okazji swoje poczucie niższości wobec białych. Wzajemne stosunki między sąsiadującymi społecznościami Murzy­ nów i hipisów charakteryzuje następujące zdarzenie, opisane w książce Yablonskyego. W czasie otwarcia teatru hipisowskiego w San Fran­ cisco na sali pojawia się grupa Murzynów. Jeden z nich wchodzi na scenę i zabiera głos: , . -Większość zwas zna mnie. Nazywam się Scooter. Teraz słuchajcie _ w głosie jego pojawia się groźba - hipisi i czarni powinni kochać się nawzajem. Racja? (Odpowiada mu aplauz zebranych). Ze mnąjesttu 30 pięknych, czarnych, młodych mężczyzn. (Wskazuje nagrupę mło­ dych Murzynów stojących przy ścianie). My nie chcemy draki, dziec. Potrzebujemy dla naszych murzyńskich dzieci rzeczy, którymi wy po­ gardzacie. Potrzebujemy dobrego żarcia, pracy, mieszkań isamocho­ dów. Dobra? Sprzedajemy bilety na zabawę w naszej dzielnicy. Rozm zasrani biali ze śródmieścia pokupowali bilety, ale żaden z was. Czy wy nas nie kochacie? (na sali aplauz). Bilety są po półtora dolara iforsa idzie na nasze dzieci. Dobra? My nie chcemy draki, ale być może me unikniemy jej, jeśli nie dostaniemytego, co chcemy. No więc? Kupuj­ cie bilety. Natychmiast. My, czarni, kochamy was. Kochacie nas. (ponownie aplauz). . . Społeczność kolorowa i hipisi, chociaż żyją w sąsiedztwie, chociaż dzielą to samo ubóstwo, znajdują się faktycznie w całkowitej izolacji. 46 I lipisi ciążądo społeczności gettaze względówfilozoficznych. Wybrali oni ubóstwo jako styl życia. Dlatego też chłoną klimat murzyńskiego getta i starają się upodobnić do jego mieszkańców. Stąd moda na fryzurę afro (u białego wymaga to najczęściej trwałej ondulacji), krzykliwe kolory, metalowe, szklane i skórzane ozdoby, fascynacja lytmem i seksem. W gruncie rzeczy jednak hipisi żyją obok spo­ łeczności murzyńskiej i nie znają jej kultury. Nie rozumieją prawdzi­ wych aspiracji Murzynów, często traktują ich tak, jakby ich ubóstwo było także z wyboru, a nie z konieczności. Nie zdają też sobie spra­ wy, że legendarny temperament murzyński jest tylko mitem stwo­ rzonym przez białego człowieka, a w związku z tym swoboda se­ ksualna hipisów nie ma nic wspólnego z upodobnieniem się do stylu życia czarnych, co więcej, szokuje ich nawet bardziej niż rodziców hipisów. / kolei Murzyni ignorują wartości isposób bycia hipisów, uważają ich sąsiedztwo za uciążliwe, bądź też wykorzystują hipisów dla własnych celów. Do tej sprawy będę jeszcze parokrotnie wracał w dalszych rozdziałach, w tym miejscu chciałbym jedynie wykazać, że hipisi po- rIlodzą ze specyficznych kręgów społecznych i noszą w sobie wiele ideałów klas, w których się urodzili, obcych społeczności getta. Barwny język, żargon hipisów jest jeszcze jednym dowodem spo­ łecznej odrębności ich subkultury. Język ten jest bardzo bogaty. Sto- |)ily się w nim wszystkie właściwości języka literackiego, wyniesionego / domu, szkoły i uniwersytetu, ze slangiem gett murzyńskich, gryp- serą używaną przez świat przestępczy ifachowym żargonem psycho­ logii klinicznej. Hipisi przejęli również w sposób naturalny słownictwo heatników wraz ze specyficznym dla tego środowiska umiłowaniem obscenity(sprośności). Złożone, zbudowane przez hipisów idiomy, 47

udera M ° ią •* ^ kWnaiwk polskibywaczas" mi niemożliwy. Ruch hipisów to ruch ludzi młodych, których średni wiek wynosi około 20 lat. Najmłodsi mają po 15-16 lat, °^którego czaia25 rokżycia. Biorąc pod uwagę środowisko społeczne, g hr>^7a zrozumiałe jest, ze ten ruch powiązany jest w jakis spo­ sób z ekskluzywnymi szkołami średnimi oraz z amerykańskimi uni- wersytetami. Utożsamiane jednak ^ z hipisem byłoby niesłuszne. Pomimo zamiesze , P sięw ostatnich latach ptzez amerykańskie uniwersytety t™ abw « normalna praca. Poważna część studentów przez ca,y ten r s« * towala studiowanie poważnie, jak ich row,es™cy sprzed lO laUy tylko że zapanowała moda na podarte dzinsy, rozdeptane torty kolorowe koszule, długie włosy i brody, jeśli ci studenc, n^ąotta ę przeciwko komukolwiek i czemukolwiek protestować to, czynrą w L a c h Nowe, Lewicy bądż też w takich organ,zacpch, ,ak SDS L T n ts forD eLrotic Society- Studenc na Rzecz Demok^czneg° Społeczeństwa). Organizacje te maj, charalder f,łozofeny łub ^ czny. jednakże z cał, pewności, nie maj, n,c wspólnego z ruchem hipisów. Wiele radykalnych organlzac,, studenckich skupi Określonych aspiraqach i celach, którzy pragn, zmiemc cos w za­ stanym porządku społecznym, ale którzy równocześnie aprobu,, konieczność utrzymania wielkoprzemysłowe, produkcji sH eaneP Natomiast u hipisów krytyka społeczeństwa ,est totalna. Odrzuca,, L w L L i rezygnui, ze studiów. Wie,u ludzi zadaje sobe pytanie, 48 czy hipisami są ci, którzy nie dali sobie rady z wymaganiami stawiany­ mi im w szkole średniej lub na uniwersytecie, czy też uczestnictwo w ruchu hipisów jest prawdziwym wyborem, co oznaczałoby, że hi­ pisami są także ludzie, którzy poprzednio osiągali sukcesy w nauce. Sadzę, że może być tak i tak, jednakże być hipisem, to znaczy nie uczyć się i nie pracować. Yablonsky dzieli hipisów na dwie podsta­ wowe grupy: prawdziwych i hipisopodobnych. Pierwsi dzielą się z kolei na dwie podgrupy: „kapłanów” (priests), to jest ideologów ifilo­ zofów ruchu (najwyżej 15% ogółu hipisów), i „nowicjuszy”, których odsetek ocenia się na 35%. Pozostali, hipisopodobni, zgrywają się na hipisów bądź też są to ludzie, którzy w ruchu znaleźli się całkowicie przypadkowo. jak z powyższego wynika, kapłani, którzy reprezentują podstawowe idee ruchu, stanowią niewielki odsetek wśród osób, które są skłonne nazywać siebie hipisami. Są oni jedynymi hipisami, którzy uniezależnili się od własnych rodzin, bezpowrotnie porzucili szkołę lub studia i pod żadnym pozorem nie podejmują nine to five rat race, to jest „wyścigu szczurów od dziewiątej do piątej” (jak zwykli nazywać godziny pracy większości amerykańskich instytucji). Samodzielność kapłanów polega na tym, że kosztem wyrzeczeń materialnych utrzymują się za kilka­ dziesiąt dolarów miesięcznie, które mogą zarobić, podejmując dory­ wcze zajęcia, w ciągu paru dni każdego miesiąca. Kapłani starają się zakładać komuny rolne, których ideą jest samowystarczalność i życie blisko natury. Jeśli mieszkająw miastach, chętnie oddają się rękodziel­ nictwu, które pozwala osiągnąć dwa cele równocześnie: zdobyć skromne środki na życie i umożliwiać rozwój wewnętrzny przez twórczość artystyczną. Wielu kapłanów można spotkać wśród sprze­ dawców w Greenwich Village w Nowym Jorku lub na targowisku hipisowskim w Topanga Canyon w Los Angeles. Kapłani zażywają 49

regularnie LSD i marihuanę, a stany psychiczne wywołane przez te środki sprzyjają ich zdaniem rozwojowi wewnętrznemu. Nie przyj­ muj, natomiast pod żadnym pozorem alkoholu, heroiny, jaktchkol- wiek innych ircdków narkotyzujących i podkreślają konieczność ostrożności i samokontroli przy używaniu LSD. Kapłani to ci hipisi, którzy w nowej filozofii znaleźli wewnętrzny spo­ kój Nie dręczą ich więc wątpliwości, czy zerwanie z tradycyjnymi wartościami było słuszne, czy nie. Tym właśnie różnią s,ę od znacz- nie liczniejszych nowicjuszy. Ci ostatni, znajdujący s,ę dopiero gdz,es w początkowej fazieswojej podroży, wciążjeszczewahają s * Ujawnia się to występowaniem rażących sprzeczności w ich zachowaniu. Są to nadgorliwi entuzjaści, bezkrytyczni wobec realiów ruchu, zą ający podobnego entuzjazmu od innych. Pozbawieni są tolerancji , wew­ nętrznego spokoju kapłanów, zwalczają ludzi o przeciwnych przeko­ naniach z zawziętością inkwizytorów. Nowicjusze znajdują się wsrod najbardziej krzykliwych uczestników marszów protestacyjny«: . ie dostrzegają oni sprzeczności miedzy ideałami „czystej miłości i „ os micznego braterstwa" a swoją hałaśliwą lewacką działalnością polity­ czną. Często różnią się od swoich konformistycznych rodziców tylko tym, że mówią i robią wszystko na opak. Nowicjusze spędzają wiele czasu na krytyce znienawidzonego sys e mu czyli establishmentu, rzeczywistości społecznej, politycznej ieko­ nomicznej Ameryki. Krytykują tez instytucję rodziny, n« sc'e[ na przykładzie własnej, ich zdaniem, zachłannej i egoistycznej. Kryty ują tez instytucje amerykańskie: szkoły, produkujące bezmyślne roboty , zakłady pracy zatrudniające je. Nie przeszkadza imto jednak pozosta­ wać nadal w roli studenta, oczywiście na koszt własnych, znienawi­ dzonych rodziców. 50 Nowicjusze przyjmują LSD imarihuanę, ale nierzadko robiąto na po­ kaz i bez kontroli. W rezultacie to oni właśnie stają się ofiarami narko­ tyków. Zrozumiałe jest, że sprzeczności w zachowaniu nowicjuszy sąjedynie wyrazem niezdecydowania. Odczuwają oni zapewne podwójną nie­ uczciwość swojej gry, zarówno wobec nowych, jak i starych partne­ rów i kompensują to tym, że w sprawach ideologicznych są bardziej katoliccy niż papież. Obiektywna sytuacja nowicjusza przynagla go jednak do podjęcia decyzji. W rezultacie zrywa on całkowicie ze stary­ mi wartościami i uzyskuje spokój właściwy kapłanom bądź też wypa­ da z ruchu i wraca do rodziny i uczelni. Wśród hipisopodobnych znaleźć można mieszaninę nastolatków i różnego rodzaju ludzi, którzy używają takich rekwizytów jak język, sposób bycia, ubierania się, aby dostać się na scenę, wziąć udział w grze, która ich pociąga, ale której nie rozumieją i z którą nie mają nic wspólnego. Rekwizyty te mogą być używane mniej lub bardziej świadomie jako znakomity sposób zamaskowania się i ukrycia najakiś (zas przed odpowiedzialnością karną czy groźbą zamknięcia w szpi­ tali j psychiatrycznym. Yablonsky wyróżnia cztery podgrupy takich pseudouczestników ruchu. Omówię je kolejno. Pierwszą grupę stanowią teenyboppers, nastolatki, zamiłowane w nowej muzyce, modzie, fryzurze itp. Widzi się ich najczęściej i naj­ bardziej wpadają w oko. Są najbardziej ekstrawagancko ubrani, naj­ bardziej prowokujący i natrętni. Pławią się w dźwiękach nowej muzy­ ki, swobodzie seksualnej, ale przede wszystkim pociąga ich wynika­ jące z młodzieńczej przekory pragnienie podkreśleniawobec „starych” własnej odrębności. W świecie hipisów znajdują oni w tym zakresie 51