Inni
Spotkania z pozaziemską inteligencją
Autor: Johannes Fiebag
Wydawnictwo Prokop, Warszawa 1995
Tytuł oryginału: Die Anderen. Begegnungen mit einer außeridischen Intelligenz
München 1993
Johannes Fiebag studiował geologię, paleontologię i fizykę
na uniwersytecie w Würzburgu. Tam również uzyskał doktorat
z planetologii. Od lat zajmuje się problematyką związaną z
pojawianiem się na naszym globie nieznanych istot. Jest też
autorem wielu publikacji na ten temat.
Spotkania z przedstawicielami pozaziemskich cywilizacji –
a może są to istoty z innych światów, niedostępnych dla nas –
zdarzały się ludziom od zawsze, od zarania dziejów.
Autor „Innych”, po przestudiowaniu niezwykle obszernego
materiału źródłowego, próbuje usystematyzować nie dające się
wyjaśnić przypadki pojawiania się w naszej rzeczywistości
tych tajemniczych istot – „innych”, „obcych” – nierzadko
ingerujących w życie ludzkie, niekiedy nawet w bieg historii.
Niestety, naukowcy wciąż ignorują ten coraz poważniejszy
problem, choć wiadomo, że porywanie ludzi przez „innych” i
przeprowadzanie na nich różnych, często bolesnych badań,
przybrało już, na przykład w USA, rozmiary epidemii...
„W innym znaczeniu jest to Universum uczestniczące.
To, co zwykliśmy określać mianem »rzeczywistości fizycznej«,
wydaje się być tylko powstałym z papier-mache
wytworem naszej wyobraźni,
nagromadzonym pośród żelaznych filarów naszych obserwacji.
Obserwacje te konstytuują jedyną rzeczywistość.
Dopóki się nie dowiemy, dlaczego Universum zbudowane jest
właśnie tak, nie zrozumiemy jego istoty.
Jak proste jest Universum, zrozumiemy dopiero wówczas,
gdy ogarniemy rozumem, jak jest odmienne”.
John Wheeler
„Pragnę, abyśmy coraz bardziej tracili zaufanie
do tego, co wydaje nam się, że myślimy,
i tego, co uważamy za pewne,
abyśmy wciąż przypominali sobie, że jest jeszcze
do odkrycia coś nieskończonego”.
Antoni Tápies
Dla Gertrudy, Tobiasza i Daniela
Spis treści:
Wstęp
„Przypadek stulecia”
1. Nocne spotkanie
Świetliste olbrzymy nad Jeziorem Bodeńskim
2. Przerażające panopticum
Załogi UFO dziś
3. Było to w czasach przed naszą erą
Wróżki i elfy, skrzaty i gnomy, inkuby i sukkuby
4. „Nader przerażające znaki”
Bitwy niebieskie i inne dziwy
5. Magonia
Uprowadzenia do UFO w średniowieczu
6. Na skrzydłach nocy
Statki powietrzne
7. Przybysze znikąd
Kim byli „władcy przestworzy”?
8. Wyśnione statki
Tajemnicze katastrofy – kiedyś i dziś
9. Kurioza
Yeti, bigfooty, ludzie-smoki... i inne nieprawdopodobne postacie
10. Podróż do środka
Co dzieje się w czasie „uprowadzenia do UFO”
11. Absurdy
Kto kłamie – obserwator czy obserwowany?
12. Mipuikria
Działalność inteligencji pozaziemskiej
Aneks
Podziękowanie
Rozmowa z Rimą Laibow
Kolorowe ilustracje
Wstęp
Przypadek stulecia
Manhattan, Nowy Jork. Jest 30 października 1989 roku. W mieszkaniu na dwunastym piętrze
wysokościowca u boku męża śpi spokojnie Linda Cortile. W pokoju naprzeciw śpią ich dwaj
synowie. Koło trzeciej nad ranem zaczyna się dziać coś dziwnego.
Linda budzi się nagle, ale nie może nawet drgnąć. Jest jak porażona. Z przerażeniem patrzy, jak
trzy szare istoty z wielkimi głowami, o czarnych skośnych oczach, wchodzą do jej pokoju. Mąż
leży bez ruchu. Panią Cortile przeszywa lęk o dzieci. Co z nimi będzie, co z nią będzie?
Dotyk istot sprawia, że kobieta zaczyna lewitować. Przez chwilę unosi się nad łóżkiem tak, jak
spała – skulona, w pozycji embriona. Potem razem z milczącymi istotami wylatuje na dwór, przez
zamknięte okno. Błękitne światło zalewa cztery, jakże odmienne postacie: kobietę i szare skrzaty z
innego świata. Wznoszą się ku świetlistej tarczy wiszącej nad domem. Cała czwórka wlatuje do
środka.
Później Linda przypomni sobie, jak przez mgłę, co zaszło: leży na jakimś stole. Dookoła
osobliwe przyrządy. Ostre światło. Dziwne istoty. Ani śladu współczucia, żadnych emocji. Coś
wwierca się jej w nos. W głowie wybuch bólu.
A potem znów jest w domu. Leży w łóżku, otwiera oczy. Szarpie męża, ale on się nie rusza. A
dzieci, co z dziećmi?
Linda Cortile biegnie do pokoju synów. Nieruchomi leżą w łóżkach bez czucia. Pani Cortile jest
przerażona. Nie żyją?
Po chwili przerażenia spostrzega, że – jakby na niesłyszalną komendę – zaczynają oddychać. Ze
śmiertelnej drętwoty wracają do normalnego, głębokiego snu.
Nazajutrz rano Linda Cortile telefonuje do Budda Hopkinsa. Hopkins jest jednym z
najsłynniejszych amerykańskich ufologów. Linda opowiada mu, co zaszło tej nocy i jeszcze tego
samego dnia poddaje się hipnozie, aby powtórnie przeżyć tę niesamowitą sytuację.
Dla Lindy nie było to ani pierwsze, ani ostatnie uprowadzenie na pokład UFO. Incydenty tego
rodzaju robią się coraz częstsze. Według szacunków przedstawionych na konferencji dotyczącej
syndromu uprowadzeń, zorganizowanej przez Massachusetts Institute of Technology, liczba
obywateli Stanów Zjednoczonych twierdzących, że zostali wzięci na pokład UFO, sięga już 3,7
miliona. Niewiarygodne!
A sprawa Lindy Cortile? Jej ciąg dalszy był jeszcze bardziej niewiarygodny.
Pół roku po tym incydencie Budd Hopkins dostaje list podpisany przez dwóch agentów służb
specjalnych. Z jego treści wynika, że rankiem 30 października 1989 roku widzieli oni coś
mrożącego krew w żyłach, a ponieważ nie potrafili sobie tego wyjaśnić w żaden racjonalny sposób,
postanowili zwierzyć się ze wszystkiego słynnemu ufologowi.
Mniej więcej tak badano Lindę Cortile na pokładzie UFO. Niewielkie, obce istoty o szarej skórze
uprowadziły ją z nowojorskiego mieszkania – zdarzenie to widziało niezależnie od siebie wielu
świadków.
Tego dnia wieźli samochodem na nowojorskie lądowisko śmigłowców ONZ ważną osobistość ze
świata polityki. Nagle silnik ich samochodu zgasł. Zgasły też silniki innych samochodów
znajdujących się naprzeciw mostu Brooklyńskiego. Jeden z agentów spojrzał przypadkiem w niebo.
I odjęło mu mowę.
Nad dwunastopiętrowym budynkiem unosiło się okrągłe UFO otoczone błękitnym światłem.
Obiekt spostrzegł także drugi agent oraz polityk. Z bagażnika wyjęli lornetkę. Ogromny przedmiot
znajdował się dokładnie nad ulicą. Bez wątpienia przygotowywał się do jakiejś akcji, coś tam się
działo...
I wtedy się zaczęło. Mężczyźni nie wierzą własnym oczom: przez okno na dwunastym piętrze
wyfruwa skulona kobieta w białej koszuli nocnej i „trzy najobrzydliwsze postacie, jakie
kiedykolwiek widzieliśmy”. Jedna leci przodem, dwie za kobietą. Agenci widzą dokładnie przez
lornetkę błękitne światło obejmujące i przenoszące całą grupę w kilka sekund do UFO. Talerz
błyskawicznie wystrzela w górę i odlatuje bezgłośnie. Potem staje, opada, a wreszcie zanurza się w
rzece Hudson. Przez chwilę kręgi na wodzie i zawirowania świadczą, że zdarzyło się tu coś
niezwykłego. Przy wynurzaniu się statku, kilka godzin później, nie ma żadnych świadków.
Po paru tygodniach Hopkins dostaje kolejny list – od kobiety, której auto stanęło na pobliskim
moście Brooklyńskim, a która widziała opisywane porwanie równie dobrze. Świadkowie tego
zdarzenia ani się nie znali, ani nie znali Lindy Cortile. Ale wszyscy, niezależnie od siebie, wplątali
się niejako w tę niewiarygodną historię, zapierającą dech w piersi.
Sprawa ma jeszcze jeden osobliwy aspekt. Podczas regresji hipnotycznej Linda Cortile
przypomniała sobie, że w tę straszną noc wszczepiono jej w nasadę nosa jakby sondę.
Wprowadzenie wszczepu przez lewą dziurkę w nosie ku górze było potwornie bolesne. Tego
samego dnia Linda zrobiła prześwietlenie czaszki. To, co zdawało się nieprawdopodobne, okazało
się faktem. W głowie Lindy Cortile znajdował się niewielki przedmiot w kształcie cylindra. Ale
niedługo. Po kilku dniach bowiem szarzy porywacze przybyli powtórnie. Znów zawlekli kobietę do
UFO, położyli na stole i wyjęli wszczep z nosa.
Ale zdjęcie rentgenowskie zostało, zachowały się też protokoły z seansów hipnotycznych.
Istnieją zeznania agentów, potwierdzone przez kobietę, która obserwowała zdarzenie z mostu
Brooklyńskiego, są też jej szkice. Także polityk wysokiego szczebla, zachowujący nadal
anonimowość, widział całe zdarzenie.
Kto to jest? Środowisko trzęsie się od plotek. Wszystko świadczy o tym, że to przypuszczalnie
sam Perez de Cuellar, ówczesny sekretarz generalny ONZ. Trzeba trafu, że wywęszył to akurat
amerykański arcysceptyk w sprawach UFO, od lat polemizujący z relacjami na temat tego zjawiska.
Chcąc zanegować prawdziwość zdarzenia, zaraz po opublikowaniu informacji na jego temat,
natrafił na rzecz nader osobliwą. Można przypuszczać, że wszystko zainscenizowano po to, aby
Perez de Cuellar zobaczył istoty pozaziemskie.
11 lipca 1992 roku na międzynarodowym sympozjum największej międzynarodowej organizacji
badającej UFO, MUFON (Mutual UFO Network), zorganizowanej w Albuquerque w Nowym
Meksyku Budd Hopkins przedstawił tę nadal nie zamkniętą sprawę (The Linda Cortile Abduction
Case, Mufon UFO Journal, nr 293/1992, s.12-16). Uczestnicy sympozjum, przeważnie naukowcy i
inżynierowie, sami są ufologami i od dawna stykają się z najosobliwszymi wydarzeniami tego
rodzaju. Nie spodziewali się wszakże usłyszeć o czymś takim. Nic więc dziwnego, że przypadek
ten określono szybko mianem przypadku stulecia.
Co dzieje się teraz wokół nas? Co stało się 30 października 1989 roku w Nowym Jorku? Co
dzieje się ciągle od stuleci i tysiącleci?
Czy istnieje odpowiedź na te wszystkie pytania...
1. Nocne spotkanie
Świetliste olbrzymy nad Jeziorem Bodeńskim
– To było jak w filmie grozy! – Młody człowiek siedzący przy stole naprzeciw czuł się wyraźnie
nieswojo. – Nie opowiadałem jeszcze tej historii nikomu, bo nikt by mi nie uwierzył. Nieraz wraca
do mnie jak nierealna wyprawa w krainę horroru, jako coś nierzeczywistego, a potem znów... To
wszystko do dziś ma na mnie wpływ...
Jürgen Rieder [Nazwiska i nazwy miejscowości występujące w tym rozdziale zmieniono. Jeśli
świadkowie życzą sobie pełnej anonimowości, spełniam ich życzenie. – przyp. aut.] jest mężczyzną
po trzydziestce, z gatunku niepozornych, czasem sprawia wrażenie znerwicowanego. Zawarliśmy
znajomość dzięki wspólnym zainteresowaniom zawodowym – programom komputerowym.
Wkrótce się okazało, że w porównaniu ze mną Jürgen jest prawdziwą znakomitością w dziedzinie
przetwarzania danych i sztucznej inteligencji. To prawdziwy geniusz w rozwiązywaniu zawiłych
problemów programowych i sprzętowych.
– A teraz zacznijmy spokojnie od początku. Co się wtedy stało? Chodzi mi o to, na czym polega
niewiarygodność przeżycia? – Wiedziałem, że nie mogę od Jürgena za wiele wymagać. Pierwszy
raz opowiadał komuś o zdarzeniu, które dręczyło go przez wiele lat i wywarło wpływ na jego
późniejszy rozwój.
Niepewność w ruchach Jürgena stała się bardziej widoczna. Zaczął mówić szeptem. Wyglądał na
człowieka, który zmaga się ze swoim najważniejszym problemem życiowym.
– Miałem wtedy szesnaście lat. Mieszkałem z rodzicami niedaleko Jeziora Bodeńskiego.
Pamiętam dobrze tę lutową noc 1975 roku. Było bardzo zimno, czarne chmury pokrywały niebo.
Koło północy odezwał się telefon. Dzwonił mój najlepszy przyjaciel Heiner – był szalenie
podniecony.
– Coś się stało?
Heiner, rówieśnik Jürgena, wykradłszy z szafy ojca broń myśliwską, wymknął się późnym
popołudniem do lasu w pobliskich górach. Sprzyjało mu widać szczęście (albo pech), bo trafił
zająca, który wyszedł mu na strzał. Ale szczęście nie trwa wiecznie, bo po chwili usłyszał oddalone,
lecz zbliżające się nawoływania leśniczego, który pewnie przypadkiem znalazł się w pobliżu i
usłyszał strzały. Heiner postąpił jak każdy w takiej sytuacji – wziął nogi za pas. Udało mu się
zgubić leśniczego. Bez tchu wpadł do budki telefonicznej i zadzwonił do Jürgena prosząc go o
pomoc.
– Od razu wyszedłem – powiedział Jürgen. – Mieliśmy w lesie takie nasze miejsce sekretnych
spotkań koło starego, nieczynnego kamieniołomu. Kiedy tam dotarłem, Heiner drżał jak osika.
Obgadaliśmy sprawę, poradziłem mu, żeby się przyznał, ale on nie chciał. Marzliśmy. Było
strasznie zimno. A potem się zaczęło!
Jürgen rozejrzał się ostrożnie, jakby obawiając się przypadkowych słuchaczy. Ale byliśmy sami,
nikogo poza nami nie było w pokoju.
– Zrobiło się jakoś dziwnie. Było koło trzeciej w nocy, luty, ciemno choć oko wykol. Ale
obydwaj odnieśliśmy nagle wrażenie, że świta. Tak, powietrze zrobiło się takie jakieś mlecznobiałe.
– Jürgen wzruszył ramionami, jakby chciał prosić o wybaczenie, że nie może znaleźć właściwego
określenia.
– Ale właśnie tak się to wszystko zaczęło. Rozglądaliśmy się zdziwieni, starając się zrozumieć,
skąd ta jasność. A potem, prawie jednocześnie ujrzeliśmy, że w oddali wśród drzew mrugają trzy
światła. Poruszały się, wyglądało jakby tańczyły, a po chwili znów kryły się za drzewami. Były
chyba jeszcze dość daleko, ale się zbliżały. To było dla nas oczywiste.
– Światła poruszające się wśród drzew? A może to były latarki policjantów czy leśnika?
– Myśmy też tak myśleli. Popędziliśmy ukryć się za drzewami. Ale światła się zbliżały. Ci,
którzy je nieśli, wiedzieli chyba, gdzie jesteśmy, choć było ciemno.
Jak dotąd w opowieści Jürgena nie ma nic naprawdę dziwnego, nic co usprawiedliwiałoby jego
lęk, widoczny jeszcze po tylu latach. Ale z doświadczenia wiedziałem, że wydarzenia wykraczające
poza szarą codzienność potrafią nas zaskoczyć w nieprzewidzianych, pozornie zwyczajnych
sytuacjach. Czekałem w napięciu, co będzie dalej.
– Im bardziej zbliżały się światła, tym mocniejsze odnosiłem wrażenie, że to nie latarki, ale
pionowo trzymane świetlówki. To było coś niesamowitego. Gasły czasami, pojawiając się
natychmiast gdzie indziej. To zabawne, ale przestałem się bać. Heiner chciał mnie przytrzymać,
złapał za kurtkę, ale się wyrwałem. Zrozumiałem już, że to nie policja czy leśniczy. Teraz chciałem
się tylko dowiedzieć, co tam się dzieje.
– Czy nie było to nazbyt lekkomyślne? Nie zdawałeś sobie przecież sprawy, w co się pchasz.
– Tak, ale zrozumiałem to dopiero potem: Nagle ogarnęło mnie bardzo dziwne uczucie. Zresztą
nie wiem. W każdym razie ruszyłem zza drzew w kierunku świateł, które zatrzymały się około
dwudziestu czy trzydziestu metrów ode mnie. I ujrzałem najdziwniejszą rzecz w życiu.
Pożerała mnie ciekawość. Przez te wszystkie lata, kiedy zajmowałem się sprawami dziwnymi,
fantastycznymi, jakie zdarzały się w naszym „oświeconym” świecie i w jego uważającym się za tak
„racjonalne” społeczeństwie, nasłuchałem się przedziwnych opowieści o osobach, które rozpływały
się w „niebycie”, o spotkaniach z „istotami pozaziemskimi”, o ludziach najmocniej przekonanych,
że istnieli już w przeszłym życiu. Ale historia, którą miałem za chwilę usłyszeć, nie mieściła się w
żadnych ramach. Była to – i jest zresztą dla mnie do dziś – jedna z najbardziej przejmujących relacji
ze spotkań z nieznanym światem, ze sferą rzeczywistości, kryjącej się w mrokach naszego świata,
świata najnowocześnieszych technologii, sferą rzeczy nie rozpoznanych, niewidocznych, nie
oczekiwanych, tylko intuicyjnie przyjmowanych do wiadomości dzięki naszym snom i fantazji.
– Zbliżyłem się – wyszeptał Jürgen, a ja słyszałem drżenie w jego głosie – i ujrzałem, że to
jakieś istoty. Wielkie, bardzo wielkie, mające tak ze trzy metry wzrostu. Jasne światło emanowało
jakby z nich samych. Najdziwniejsze jednak było, że siedziały w takich latających fotelach.
Rękoma poruszały jakieś dźwignie z boków tych foteli. Głowy były niewidoczne, całkowicie
zasłonięte hełmami – u góry jasnymi, u dołu ciemnymi. Nie widziałem twarzy. Jedna z istot uniosła
powoli ciemną osłonę hełmu mniej więcej do wysokości czoła.
– Czy jaskrawe światło nie przeszkadzało ci w obserwacji? – rzuciłem.
– Nie, ponieważ istoty zmniejszyły jego jasność. W każdym razie widziałem je, ale nie byłem
oślepiony.
Istoty miały coś w rodzaju dużych plecaków, wystających nad głowę, i unosiły się w dziwnych
fotelach około dwóch metrów nad ziemią. Jürgen zobaczył, że źdźbła trawy znajdujące się pod
„aparatami latającymi” poruszały się – jakby pod wpływem niewidzialnej siły. Jedna z istot znalazła
się nad wąską, szutrową leśną drogą, kamyczki pod fotelem dosłownie „tańczyły”.
– Wywijały istne piruety, było słychać suchy stuk kawałków tłucznia zderzających się w
powietrzu. Poza tym panowała prawie zupełna cisza. Tylko fotele wydawały niskie, niegłośne
mruczenie.
Spotkania z istotami pozaziemskimi i uprowadzenia do UFO przybrały już – przynajmniej w
USA – rozmiary regularnego „syndromu uprowadzeń”. „Zawiniła” tu w pewnym sensie
popularność książek Whitley'a Striebera i Budda Hopkinsa, którzy uświadomili ludziom istnienie
tego drażliwego problemu. Czym są uprowadzenia do UFO? Ofiary utrzymują, że małe, szare istoty
z nienormalnie wielkimi głowami, z ogromnymi oczyma i dość szczupłym ciałem, zatrzymały ich
samochód na jakiejś odludnej szosie, wzięły je do statku kosmicznego, gdzie poddały badaniom
lekarskim i psychalogicznym, a potem puściły wolno. Innych – jak Lindę Cortile – uprowadzono
wprost z mieszkania, w stanie lewitacji przeniesiono do dużych obiektów unoszących się w
powietrzu i poddano takiej samej, mniej lub bardziej niemiłej procedurze. Na koniec istoty
pozaziemskie założyły większości ofiar blokadę mentalną, powodującą utratę poczucia czasu przez
kilka godzin. Często jedynie hipnoza może przywrócić pamięć takich zdarzeń. Takimi spotkaniami
zajmiemy się jeszcze w sposób bardziej wyczerpujący.
Ale znane mi dotąd przypadki zupełnie nie przypominały zdarzenia, o którym opowiadał Jürgen.
Nigdy nie zetknąłem się z informacją o świetlistych olbrzymach trzymetrowego wzrostu w
latających fotelach, których „napęd” oddziaływał fizycznie na środowisko. Ale cała ta historia
będzie jeszcze znacznie dziwniejsza.
– Trzy istoty – ciągnął Jürgen z napięciem na twarzy – wpatrywały się we mnie. W każdym razie
odnosiłem takie wrażenie, bo nie widziałem ich oczu. Potem istota z prawej strony, unosząca się
nad drogą, ruszyła ku mnie. Ale najbardziej niesamowite było to, że nie mogłem się ruszyć. Nie
mogłem nawet mrugnąć okiem.
Objawy paraliżu u ludzi i zwierząt są często wymieniane w związku z tak zwanymi bliskimi
spotkaniami trzeciego stopnia, czyli bezpośrednimi spotkaniami z załogami UFO. Świadkowie nie
mogą się ruszyć, jakby ktoś rzucił na nich urok, nie potrafią nawet skinąć głową, czy – jak Jürgen
Rieder – mrugnąć okiem.
– Istota podeszła do mnie. Stałem bez ruchu, widząc swoje odbicie w jej hełmie. Teraz ujrzałem,
że w górnej części plecaka, po obu stronach hełmu, znajdują się jakby fasetkowe oczy – dwoje z
jednej, dwoje z drugiej strony. Odniosłem wrażenie, że wylatuje z nich i przeszywa mnie na wylot
coś w rodzaju światła lasera.
I to nie jest niczym nowym. Wielu świadków bliskich spotkań relacjonuje, że prześwietlały ich
dziwne promienie, przechodzące przez skórę, kości, a nawet dachy samochodów.
– W całym ciele czułem mrowienie. To bolało. Czułem, jakby obdzierano mnie ze skóry. Jakby
całe moje ciało zostało odwodnione, jakby pozbawiono je wszelkich płynów, jakbym usychał. W
głowie huczał mi kościelny dzwon, wydawało mi się, że wszystkie kości trą o siebie. Było mi
strasznie gorąco. Pomyślałem sobie: do licha, ja płonę, umieram. To było potworne. Bałem się
wtedy, jak nigdy w życiu.
– Jak długo to trwało? Jak długo musiałeś to znosić?
– Nie wiem. To było coś potwornego. Heiner powiedział mi potem, że trwało to parę minut, że
otaczał mnie ognisty obłok. W każdym razie trzy istoty nagle zniknęły. Bach – i już! Nie wiem, jak
to zrobiły. Rozpłynęły się w jednej chwili.
Notując, myślałem sobie, że wielu ludzi na świecie przeżyło coś podobnego, choć żaden z tych
przypadków nie mógł się równać temu, o czym teraz słuchałem.
– Czy Heiner wszystko widział?
– Tak, był kompletnie roztrzęsiony. Co chwila łapał się za głowę i krzyczał: „To niemożliwe!”
Zabawne, bo ja dość szybko wróciłem do siebie, bóle przeszły z chwilą zniknięcia istot. Znów
mogłem się ruszać. Heiner jeszcze przez następne dni był zupełnie rozbity. A ja zacząłem
zastanawiać się nad napędem tych foteli. Dziwne, co?
Rzeczywiście, osobliwy przypadek. Do tej pory Jürgen Rieder nie uświadamiał sobie, że to
najprawdopodobniej UFO. Jak sam twierdzi – w co wierzę – nie znał wtedy relacji z uprowadzeń.
Przez cały czas, kiedy omawialiśmy niezwykłe zdarzenie, ani razu nie odniosłem wrażenia, że to
oszust. Był to ktoś, kto zetknął się z wielką zagadką, miał za sobą również niewiarygodne
przeżycie, które zupełnie go zaskoczyło. Był kimś poszukującym wyjaśnienia, ale nikt nie mógł mu
go udzielić.
Od owej nocy Jürgen Rieder cierpi na natręctwa, czuje przymus skonstruowania maszyny
działającej wbrew prawu ciążenia. Wyznaczono mu nawet termin – do 1992 roku. Potem – co
wielokrotnie widział w wizjach i snach – będzie koniec świata.
Z biegiem lat jego wizje dotyczące maszyny antygrawitacyjnej stawały się coraz konkretniejsze.
Najpierw widział tylko trójkąt z jakimiś obracającymi się rotorami przy wierzchołkach. Konstrukcja
ta przeobraziła się potem w podwójną piramidę, w której rozpoznał model kryształu tlenku krzemu.
Późniejsze wizje uświadomiły mu, że takie kryształy naturalne czy tworzywa sztuczne o
porównywalnej strukturze, łączone w układy, jeden nad drugim, mogą przy określonych
częstotliwościach wykazywać działanie antygrawitacyjne. Często budził się w nocy i całymi
godzinami kreślił jak szalony przeróżne modele. W ten sam sposób zostały zainspirowane jego
badania nad sztuczną inteligencją.
Nie potrafię stwierdzić z całą pewnością, czy Jürgen Rieder miał kontakt z nieznanymi istotami
w rzeczywistości, nie wiem też, czy pewnego dnia zbuduje maszynę antygrawitacyjną. Pewne jest
tylko, że minął rok 1992, a nasz świat istnieje. Niewątpliwe jest jednak to, że biorąc pod uwagę
wspomniane wizje, przypadek Riedera jest analogiczny do wielu innych. Liczba osób spośród
uprowadzonych do UFO, które miały kontakt z osobliwymi i potężnymi istotami, a po spotkaniu z
nimi zaczęły odczuwać jakby przymus zbudowania maszyny antygrawitacyjnej czy perpetuum
mobile, obejmuje już setki. Inni „odkrywają” formułę światowego pokoju czy „wynajdują” nowe
(choć znane już od dawna) substancje chemiczne. Często ogłaszają proroctwa dotyczące końca
świata – za każdym razem niedoszłego. Przeżycie Jürgena Riedera nie jest klasycznym „kontaktem
z UFO”, gdyż ani on, ani jego przyjaciel nie widzieli obiektu. Ale było to spotkanie o charakterze
wyraźnie technicznym, podobne do doznań, jakie inni ludzie mają i mieli na całym świecie.
Na dalszych stronach tej książki zetkniemy się z osobliwymi i nieprawdopodobnymi,
dziwacznymi i niesłychanymi „kontaktami” z przedziwnymi załogami UFO i pilotami statków
powietrznych. Z istotami, które nasi przodkowie uważali za duchy lub skrzaty. Z potworami ze
szkockich jezior i górskich lasów Ameryki Północnej. Z bogami, diabłami i demonami. Czy
spotkania tego rodzaju to tylko urojenia? Czy są to upostaciowione projekcje podświadomości lub
tego, czego ludzie nie uświadamiają sobie w ogóle? Czy to tylko chimery, rojenia, wytwory chorej
wyobraźni?
Zobaczymy. Wybierzemy się w podróż badawczą, która zaprowadzi nas w otchłanie Kosmosu i
w świat naszej duszy. Szybko zauważymy, że te światy są ze sobą nierozerwalnie związane i że to,
co postrzegamy jako rzeczywistość, jest tylko warstwą wierzchnią, wycinkiem, postrzeganym przez
nas „obrazem” tego świata. W końcu i my będziemy mieli „kontakt” z ową obcą inteligencją, która
towarzyszy nam od początku historii. Inteligencji tej nadawano wiele imion. Dawniej byli to
bogowie i anioły, diabły i demony, wróżki i elfy. Dziś są to „istoty pozaziemskie”, „obcy”, „goście”.
Ja określam ich po prostu mianem „inni”.
Bo coś na pewno jest wokół nas. Coś, co wywiera na nas wpływ. Objawia się tam, gdzie się tego
nie spodziewamy. Czai się w lasach i nad odludnymi drogami. W Niemczech, Ameryce – wszędzie
na świecie. Przede wszystkim jednak drzemie w nas samych, w głębi, w nieznanych otchłaniach
naszej duszy.
2. Przerażające panopticum
Załogi UFO dziś
One nadal istnieją – potwory naszego dzieciństwa, duchy przeszłości. Dziś noszą skafandry
kosmiczne i ruchome przyciemniane osłony na owalnych hełmach. Nie latają na miotłach ani nie
zawodzą w ruinach starych zamków. Do poruszania się wykorzystują kierowane fotele o napędzie
rakietowym i lśniące statki kosmiczne. Nie gnieżdżą się już w mrocznych jaskiniach, pod wielkimi
głazami, w zaczarowanych lasach. Przybywają z odległych gwiazd: z Wenus, z Dzeta Reticuli, z
zakątków Mgławicy Andromedy.
A jednak są to nadal te same przerażające istoty. Przerażające, bo nie możemy ich ogarnąć
rozumem, bo zjawiają się w całkiem nieoczekiwanych miejscach. Są straszne, bo mają nad nami
władzę, władzę pozwalającą robić z nami to, na co mają ochotę. „Wokół nas” – twierdził angielski
pisarz Arthur Machen – „istnieją sakramenty zła, tak jak istnieją sakramenty dobra, a nasze życie i
nasze działania toczą się, że tak powiem, w budzącym grozę świecie jaskiń i ciemności,
zaludnionym przez mieszkańców krainy cieni”.
Nie wiem, czy te istoty z krainy cieni są dobre, czy złe, w każdym razie w ludzkim rozumieniu
tego słowa. Są inne, są obce. Ale one są z nami, odkąd my, ludzie, istniejemy, a może my, ludzie,
istniejemy tylko dlatego, że one tu są. Przez te wszystkie tysiąclecia nadaliśmy im wiele imion, dziś
pojawiają się przed nami jako „pozaziemscy kosmonauci” z Wenus, jako wysocy blondyni, jako
przerażająco wielkie olbrzymy, jako karły o szarej skórze, wielkich głowach i szponiastych palcach.
Nasza oświecona epoka wysoko rozwiniętej techniki neguje ich istnienie. Musi to robić, bo
zupełnie nie pasują do obrazu świata, jaki stworzył sobie człowiek współczesny. To zrozumiałe.
Społeczeństwo istniejące tylko wtedy, kiedy wszystkie jego mechanizmy działają bez zarzutu, kiedy
technika, jaką rozwinęliśmy, funkcjonuje według dokładnych planów i praw, nie może sobie
pozwolić na jakiekolwiek odstępstwa i nienormalności. Nie ma tu miejsca na elementy obce.
Jestem przedstawicielem nauk przyrodniczych i mechanistyczny obraz świata nie jest mi obcy.
W przeciwieństwie więc do wielu ezoteryków widzę, że w naszym świecie, nastawionym tak
materialnie, konieczne jest opieranie się przede wszystkim na tym, co rozpozna nasze pięć
zmysłów. Mimo to zadaję sobie czasem pytanie, czy aby nie przeoczono gdzieś kilku ważnych
spraw? Jako się rzekło: nasz „racjonalny” ogląd świata nie pozwala na jakiekolwiek odstępstwa od
normy, bo wszystko musi bezbłędnie funkcjonować. Wyjątki należy niwelować i traktować jako
„potwierdzenie reguły”, najlepiej zresztą je zignorować.
To właśnie dotyczy otaczających nas istot. Amerykański autor Whitley Strieber, który stale
znajduje się pod ich wpływem – nazywa je „gośćmi” – pisze: „Goście potrafią zamanifestować
swoją obecność także w wielkich miastach. Mogą działać wedle własnego uznania, bo nasze
społeczeństwo neguje ich istnienie. Wyśmiewa się zwykle osoby, opowiadające o kontaktach z
nimi, to zaś daje obcym istotom całkowitą swobodę działania. Cokolwiek uczynią, mogą mieć
pewność, że będą zignorowane. Dziwne, ale prawdziwe: ci, co negują ich istnienie, działają w ich
interesie”.
„Goście”, „obcy”, „inni” zawsze pozostawali w ukryciu. Ale nigdy jeszcze nie mieli tak
ułatwionego dostępu do naszego świata. W starożytności, w średniowieczu, aż po czasy Oświecenia
ich istnienie nigdy nie było kwestionowane, każdy wierzył w te istoty, każdy był zawsze
przygotowany wewnętrznie na spotkanie z nimi.
Dziś jest inaczej. Ktoś, kto wierzy w „innych”, opowiada o kontaktach, uchodzi za kłamcę – w
najlepszym razie za fantastę. Nie traktuje się go serio, kwestionuje jego przeżycia, uznając je za
„sen”, „wizję” czy „zmyślenie”. Niewątpliwie wśród wszystkich relacji na temat spotkań z
„innymi”, znalazło się wiele takich przypadków – nie można tu pominąć grupki patologicznych
kłamców, blagierów, mitomanów pławiących się z rozkoszą w blasku jakże nietrwałej sławy.
Niewątpliwie „sny” i „wizje” – czyli obrazy świata wewnętrznego człowieka, ów kalejdoskop
duszy – nie pozostają bez wpływu na przebieg spotkań z „innymi”, a nawet, o czym będziemy mieli
jeszcze okazję się przekonać, odgrywa w nim decydującą rolę. Ale dla mnie tak samo pewne jest, że
zjawisko to ma mocny, realny rdzeń. Wydaje się on wprawdzie nieco naruszony, ale to właśnie my
osłabiamy go naszym postępowaniem, naszą ignorancją i arogancją.
Proszę sobie wyobrazić, że siedzą państwo w wielkim samolocie rejsowym. Przelecieli państwo
nad kanałem La Manche i dotarli do wybrzeży Wielkiej Brytanii; w dole rozciąga się zielony,
pagórkowaty krajobraz południowej Anglii. Te parę chmurek prawie nie zasłania widoku na miasta
i wsie, widzą państwo rozległe pola, rzeki i lasy. Nic nadzwyczajnego. Latali państwo wielokrotnie,
znają te pejzaże, wracają więc do lektury.
Nagle sąsiad państwa, siedzący przy oknie, zaczyna krzyczeć ze strachu. Gestykulując jak
szalony, pokazuje coś na zewnątrz. Znad gazety, w której czytali państwo nowinki o brytyjskim
dworze królewskim, spojrzenie wędruje ku oknu, ku spokojnemu, tak normalnemu i nieciekawemu
z pozoru światu.
Ale ten widok zapiera nagle dech w piersi: wśród pierzastych chmurek, prawie pod samolotem,
unosi się wielki pomarańczowy słoń. Zamykają państwo oczy, otwierają, myśląc: to niemożliwe!
Ale słoń tam jest. Obraca się powoli, spokojnie buja w obłokach. A widzą go nie tylko państwo,
spostrzegli go też pozostali pasażerowie.
– O, słoń!
– Słoń w chmurach!
Jakaś bzdura? Nic podobnego! Właśnie coś takiego przydarzyło się w kwietniu 1979 roku nad
Southampton pasażerom samolotu, którzy zeznali zgodnie, że w czasie lotu nad Anglią widzieli w
chmurach wielkiego pomarańczowego słonia.
Rozwiązanie tej zagadki jest równie banalne, co zabawne: „słoń” okazał się olbrzymim
cyrkowym balonem reklamowym, który zerwał się z uwięzi i wzniósł na wysokość 12.000 metrów.
Co uzmysławia nam ten przypadek? Ludzi znajdujących się w zupełnie zwykłej, codziennej
sytuacji spotyka coś nieoczekiwanego, odmiennego, niemożliwego. Jak na to reagują? Jak to
relacjonują?
Relacjonują tak, jak to widzieli: olbrzymiego pomarańczowego słonia unoszącego się w
powietrzu. Ni mniej, ni więcej. To, co było. Nie wiedzieli, że 12.000 metrów niżej podróżuje cyrk,
któremu urwał się z uwięzi balon w kształcie słonia. I mogli w ogóle nie wiedzieć, że są balony w
kształcie słonia. To, co widzieli i zrelacjonowali, odpowiadało dokładnie rzeczywistości. Niczego
nie dodali, nikt nie widział latających żyraf albo chwiejących się nosorożców. Nikt nie miał wizji
ani snów – wszyscy widzieli tylko unoszącego się pomarańczowego słonia.
Incydent ten uważam, choć zabrzmi to być może kuriozalnie, za zdarzenie bardzo znamienne.
Uświadamia nam ono w sposób dobitny a zarazem przezabawny, że zetknąwszy się z czymś nie
wyjaśnionym, ludzie dokonują zwykle prawidłowych obserwacji i relacjonują je w sposób rzetelny.
Świadkowi pojawienia się UFO, czyli niezidentyfikowanego obiektu latającego, łatwo wmówić, że
widział najwyżej projekcję psychiczną swoich wyobrażeń, wywołaną bodźcem naturalnym –
powiedzmy widokiem jasnej Wenus. Tyle, że zwykle świadkowie wiedzą dokładnie, co widzieli,
nawet jeśli nie potrafią sobie wytłumaczyć istoty zjawiska. „Dopóki inna hipoteza nie okaże się
bardziej nośna, relacje na temat UFO” – pisze James McCampbell – „trzeba uważać za rzetelne
próby opisania przez ludzi ich doświadczeń, nawet jeśli wydają się one całkiem dziwaczne”.
Ja też tak uważam. Jakim prawem niewielka samozwańcza, ale za to bardzo hałaśliwa, grupka
osób nastawionych sceptycznie do UFO, twierdzi, że ludzie, którzy całymi godzinami obserwują
obiekty latające – zbliżające się do nich, znikające i pojawiające się znowu – ludzie, którzy widzą
członków załogi UFO dających im jakieś znaki (np. w tzw. przypadku Gill z 29.06.1969 r. w Papui-
Nowej Gwinei), że wszyscy ci ludzie widzieli tylko Wenus? Za jakże naiwnych uważają swoich
bliźnich ci „zaprzeczający dla zasady”? Myślę, że niektórym sprawia przyjemność, gdy zasiadłszy
przy komputerze i uruchomiwszy najnowszy program astronomiczny, wyświetlą sobie na ekranie
różne konstelacje z określonego okresu obserwacji i w sposób mniej lub bardziej przypadkowy
wybiorą któryś ze świetlnych punktów. Jakaś gwiazda o dużej jasności czy jasna planeta znajdzie
się przecież na pewno w pobliżu relacjonowanej obserwacji UFO.
Byłoby nierozsądne wykluczyć, że niektóre relacje o pojawieniu się UFO powstały omyłkowo –
za przyczyną złudzenia wywołanego w sposób naturalny, choćby przez gwiazdy. Mogło się to
przytrafić w nocy, szczególnie przy obserwacjach niewielkich obiektów o dużej jasności. Kiedy
jednak opis dotyczy wielkich obiektów latających, jeśli obserwację prowadzono przez długi czas,
jeśli dostrzeże się wyraźne reakcje (w przypadku Gill – znaki dawane przez załogę), czy nawet
fizyczny wpływ na środowisko, to trzeba mieć naprawdę bujną wyobraźnię (a może być aż tak
naiwnym), żeby winą za to wszystko obarczać gwiazdy.
Teraz chciałbym przytoczyć następny przykład. Przede wszystkim dlatego, że przypadek ten jest
naprawdę zdumiewający: 9 listopada 1979 r. sześćdziesięciojednoletni strażnik leśny Robert Taylor
przeprowadza obchód lasu w okolicach swojej rodzinnej miejscowości Livingston w Szkocji. Jest z
psem. O 10.15 rano wychodzi na polanę i widzi dziwny obiekt unoszący się nad ziemią.
Taylor ocenia, że obiekt ma około sześciu metrów średnicy, a trzech i pół wysokości. Jest kulisty
ze zgrubieniem na obwodzie. Na zgrubieniu Taylor widzi jakby masywne pionowe pręty z niby-
śmigłami. Powyżej wypukłości znajduje się rząd okien czy otworów, przypominających bulaje.
Wydaje się, że obiekt jest szary, ale jego barwa wciąż się zmienia i Taylor odnosi wrażenie, że
stanie się zaraz przezroczysty, ale do tego nie dochodzi.
Trzy obiekty, na jakie natrafił strażnik leśny Robert Taylor 9 listopada 1979 roku koło Livingston w
Szkocji.
Od chwili, kiedy Tylor wyszedł na polanę i zauważył obiekt, minęło zaledwie kilka sekund.
Nagle zaczyna się dziać coś dziwnego, dwie niewielkie metalowe kule o średnicy prawie jednego
metra, z których wystawały pręty wyglądające jak anteny, dołączyły się do niego, przylgnęły do
nóg i zaczęły go „przesuwać” w kierunku obiektu. Taylor stracił przytomność.
Gdy dochodzi do siebie, wielki obiekt i obie kule zniknęły. Pies szczeka i jak szalony biega
wokół swojego pana. Taylor stracił głos, huczy mu w głowie. Drży na całym ciele. Także pies jest
wylękniony. Toczy pianę z pyska i na krok nie odstępuje swojego pana. Taylor z trudem dociera do
łazika. Siada za kierownicą, ale ma takie drgawki, że zaraz pakuje się w grząskie błoto. Musi
wysiąść i pójść do domu na piechotę. Głowa boli go jeszcze przez kilka godzin, przez dwa kolejne
dni bezustannie dręczy go pragnienie.
Późniejsze przeszukanie polany, na której Robert Taylor spotkał obiekt, ujawniło ślady
teleskopowych podpór pozostawione zapewne rzez niewielkie obiekty. Spodnie Taylora były z obu
stron rozdarte. Ślady rozdarcia potwierdzają opis zdarzenia: że kule z prętami wzięły go między
siebie i popychały w kierunku większego obiektu. Taylor jest uważany za człowieka solidnego i
uczciwego, badania lekarskie i dokumenty dotyczące stanu jego zdrowia nie wykazały żadnych
rewelacji. Taylor nigdy nie miewał bólów głowy, nigdy nie tracił przytomności.
Nie wiem, co za obiekty pojawiły się koło Livingston. Inni jednak są pewni: to Wenus i
Merkury!
Mimo że poglądu tego nie da się zaakceptować, są ludzie, którzy weń wierzą. Na przykład
Stewart Campbell, który przez długi czas badał ten przypadek, choć sam nie był zapewne do końca
przekonany do swojej interpretacji. Najpierw sądził, że Taylor ujrzał piorun kulisty – kuriozum w
zestawieniu z faktycznie widzianym zjawiskiem. W 1986 roku natomiast doznał „astralnego”
zapewne olśnienia, skoro napisał: „Ostatnio doszło następujące, proste wyjaśnienie. Wiele relacji o
UFO (także te z pozoru spektakularne) można wyjaśnić zjawiskami astronomicznymi. Zdarzenie
nastąpiło wprawdzie w biały dzień, ja wszakże postanowiłem mimo to zbadać hipotezę...
astronomiczną”.
I cóż się okazało?
Zgodnie z tą hipotezą Taylor wyszedł na polanę, a ujrzawszy Wenus i Merkurego uległ atakowi
epilepsji, podarł na sobie ubranie (a może poszarpał je pies?), stracił przytomność, a gdy doszedł do
siebie, odczuwał ból głowy.
Wiarygodne? Campbell stwierdza, całkiem słusznie, że Wenus można czasem zobaczyć w biały
dzień. Ale wtedy jej jasność jest tak nieduża, że może ją dostrzec tylko wprawne oko dobrego
obserwatora, który dokładnie wie, w którym regionie nieba jej szukać. W jeszcze większej mierze
dotyczy to Merkurego, którego słaby blask, z powodu niewielkiej odległości na niebie od Słońca,
widać tylko w niezwykle sprzyjających warunkach. Jeszcze nigdy nie widziano Merkurego w dzień
(o 10.15). Poza tym nie wiadomo, czy niebo było wówczas czyste, w każdym razie jeszcze o 9.20
niebo nad Livingston było pokryte chmurami.
Ważniejsze jest to, że o tej porze Wenus nie znajdowała się już nad horyzontem, lecz zaszła za
wzgórza Dee Hill leżące na południowy wschód od polany. W konsekwencji Campbell musiałby
powołać się na fatamorganę, która wyczarowała Wenus oraz Merkurego nad horyzontem – do tego
w postaci tak jasnej, świetlistej i kulistej, że biedny Robert Taylor najpierw dostał na ich widok
ataku epilepsji, a następnie padł bez przytomności na ziemię (według dokumentów dotyczących
jego stanu zdrowia Taylor ani przedtem, ani potem nie miewał ataków epilepsji, dlaczego więc taki
atak przytrafił mu się właśnie wtedy?). Wszystko byłoby śmiechu warte, gdyby nie fakt, że hipoteza
Campbella została wysunięta całkiem serio. Samo za siebie mówi stwierdzenie pewnego
niemieckiego arcysceptyka w sprawach UFO, który twierdzi, że jest to „gwóźdź do trumny jednego
z najspektakularniejszych angielskich [...] przypadków ostatnich dziesięcioleci”. Ale inni ufolodzy
sądzą, że wszystkie te hipotezy są w istocie tylko próbą zbudowania na siłę konstrukcji, w
jakikolwiek sposób mającej wyjaśnić zdarzenie, którego prawdopodobieństwo jest dla niektórych
bardzo podejrzane.
Chcąc zbliżyć się do rozwiązania zagadki UFO i łączącego się z nią fenomenu „innych”,
musimy zapuścić się w labirynt wyobraźni, w którym nietrudno nam będzie zabłądzić. Labirynt jest
tu określeniem najwłaściwszym, bo nader łatwo się tam zgubić w plątaninie dziwacznych, jeżących
włosy na głowie, pozornie nierealnych informacji z mrocznych stref naszego świata. Istoty,
podążające tam swymi pradawnymi szlakami, mogą przypominać postacie z „Boskiej komedii”
Dantego czy surrealistycznych obrazów Hieronima Boscha.
Gdyby określenie to nie było nacechowane tak negatywnie, można by je nazwać demonami, bo
w pierwotnym znaczeniu to greckie słowo określało „istoty nadprzyrodzone o cechach na wpół
boskich i na wpół ludzkich”, ich zaś postępki mogły być dobre lub złe. W istocie odpowiadają one
wizerunkowi chrześcijańskich aniołów i one bowiem pośredniczyły między światami, i one były
dobre lub złe. Dlatego też można tylko przytaknąć ufologowi Johnowi A. Keelowi, który pisze:
„Demonologia nie jest wymysłem fantastów. Jest to sięgające do najdawniejszych czasów studium
duchów i demonów, które bez wątpienia istniały obok człowieka w całej historii. Napisano o tym
tysiące książek. Wiele z nich jest dziełem uczonych duchownych, przedstawicieli nauk
przyrodniczych i naukowców innych dziedzin. Każdy badacz może sprawdzić autentyczność
niezliczonych, dobrze udokumentowanych zdarzeń. Objawienia opisane w tej wstrząsającej
literaturze wykazują podobieństwa do UFO – często są nawet z nim identyczne. Ofiary, w które
wstąpił demon, wykazują dokładnie te same symptomy psychosomatyczne, co osoby, które miały
styczność z UFO”.
Spójrzmy więc na nich: na tych „innych”, na demony przeszłości, anioły i diabły starożytności,
które odnalazły drogę do naszych czasów. Przygotujmy się na spotkanie z tym, co przerażające,
niepojęte i niewyjaśnialne. Proszę również pomyśleć o tym, że gdy my czytamy te historie, w tym
samym czasie żyją wśród nas ludzie, którzy zetknęli się z tymi istotami nie tylko na stronach tej
książki, lecz w rzeczywistości: w miejskich domach, w lasach rodzinnych stron, w krainach tej
Ziemi, którą nazywamy „naszym” światem.
Jest wieczór 21 sierpnia 1955 roku. Pani Glenie Langford wraz z dziećmi – Lonnie, Charltonem
i Mary bawi z wizytą u zaprzyjaźnionego małżeństwa, Elmera i Very Suttonów, i ich dzieci. Jest
tam też Bill Ray Taylor, przyjaciel Elmera. Dom na farmie Suttonów stoi na odludziu, między
niewielkimi miejscowościami Kelly i Hopkinsville, w lasach Kentucky.
Około siódmej wieczór Bill Ray Taylor wychodzi po wodę do studni na podwórze. Spuścił
właśnie wiadro i widzi coś, co odbiera mu mowę. Niedaleko sunie po niebie świetlisty obiekt
latający, „bardzo jasny, mieniący się kolorami tęczy”. Ale to jeszcze nie wszystko: obiekt podchodzi
do lądowania za krzakami oddzielającymi zabudowania od małego, wyschniętego w lecie potoku.
Bill Taylor biegnie pędem do domu, ale nikt nie bierze go poważnie. Na pewno widział
spadającą gwiazdę, może błyskawicę. Nikt nie ma ochoty wyjść z nim na dwór zobaczyć, co stało
się koło potoku, nikt mu nie wierzy.
Mniej więcej godzinę później pies na podwórzu zaczyna ujadać jak szalony. Elmer Sutton i Bill
Taylor patrzą po sobie, wstają od nakrytego stołu i stają w drzwiach domu. W odległości zaledwie
dziesięciu metrów widzą coś wyglądającego jak ucieleśnienie absurdu.
Stoi przed nimi niewielka istota mająca około 1,2 m wzrostu. Chyba jest naga, ma szarą skórę,
nieproporcjonalnie wielką głowę, długie ręce ze szponiastymi palcami, wlokące się prawie po
ziemi. Najbardziej przerażająca jest głowa – wielkie słoniowe uszy, olbrzymie okrągłe, żółte oczy,
wąskie usta wyglądające jak kreska. Na dobitkę dziwna istota jarzy się, jakby coś rozświetlało ją od
środka.
Skrzat ze „słoniowymi uszami”. Te istoty, wyglądające jak senny koszmar, pojawiły się nocą z 21 na 22
sierpnia 1955 roku, wprawiając w przerażenie Langfordów i Suttonów.
Na moment obu mężczyzn zdejmuje przerażenie, ale po chwili wpadają do domu, biorą dwa
karabiny z szafy i wróciwszy na dwór, wypalają do istoty stojącej na podwórzu i świecącej jak
duch.
Dziwaczny skrzat jest trafiony. Siła strzału odrzuca go do tyłu. Ale potem – Elmer i Bill nie
wierzą własnym oczom – odwraca się jakby nigdy nic i opuściwszy się na czworaki, ucieka jak
zwierzę.
W tej samej chwili przerażone kobiety i dzieci, siedzące jak trusie w pokoju, słyszą, że coś
drapie w dach nad kuchnią. Mężczyźni wybiegają znów na podwórze: rzeczywiście, na górze siedzi
jeszcze jedna taka istota. Elmer strzela i chyba trafia. Istota przewraca się do tyłu, ale spada z dachu
bardzo powoli i – tak jak poprzednia – powoli oddala się na czworakach.
Ale to nie wszystko, bo prawie w tej samej chwili zaczyna się pojawiać coraz więcej tych istot –
włażą na dach, przechodzą przez płot, wdrapują się na drzewa. Któraś dotyka głowy Billa Taylora –
jest to jednak raczej „pieszczota” niż napaść. Mimo to rodziny barykadują się w domu. Z
przerażeniem obserwują przez ponad trzy godziny osobliwy najazd. Istoty nadal kręcą się po
podwórzu w pozornym nieładzie, zaglądają w okna, ale nie podejmują żadnych wrogich działań. W
końcu około 23.00 ośmioro obleganych odważa się na ucieczkę – biegną do samochodów i
odjeżdżają do odległego o 16 km Hopkinsville. Świetliste skrzaty siedzą sobie na podwórzu
obserwując ich i nie przeszkadzając w odjeździe.
Uciekinierom udaje się namówić do przyjazdu na farmę szeryfa Russela Greenwella, jego
pomocnika George'a Battsa oraz czterech policjantów i dziennikarza miejscowej gazety. Ale po
przybyciu nie znajdą już żadnych śladów obecności istot. Gdy jednak kolumna samochodów jest
około trzech kilometrów od domu Suttonów, jadący widzą dwa ostre światła strzelające w niebo z
miejsca, gdzie jest farma, i słyszą jakby grzmot. Nazajutrz rano w miejscu, gdzie Bill Taylor
obserwował lądowanie UFO, widzą wiele małych, płytkich zagłębień w korycie potoku. Szeryf
Russel Greenwell powiedział później, że „coś” musiało tych ludzi wystraszyć, „coś
przekraczającego możliwości ich wyobraźni”.
Policja odjechała i wszyscy poszli do łóżek, sądząc, że najgorsze w życiu mają już za sobą.
Tymczasem koszmar zaczyna się na nowo. Glenie Langford pierwsza widzi wielkie, żółte oczy
jednej z istot, gapiącej się na nią w sypialni. Świetliste skrzaty pozostaną aż do brzasku. Mężczyźni
znów strzelają z karabinów, ale rezultat jest taki, jak przedtem. Nic z tego nie wynika. Wreszcie,
nim pierwszy brzask rozjaśni wschodnie regiony USA, istoty znikają.
Pojawiło się wiele spekulacji na temat, co widziały w nocy obie rodziny: jedni przypuszczali, że
wpadły w religijną histerię, inni podkreślali, że w Hopkinsville był w tym czasie cyrk wędrowny i
że widziano pewnie małpy, które uciekły z klatek. Ale jest to hipoteza mało prawdopodobna, po
pierwsze dlatego, że wszystkie cyrkowe zwierzęta były rano w klatkach, po drugie zaś zachowanie
tych istot w niczym nie przypominało zachowania małp; zwierzęta te ani w nocy nie świecą, ani
trafione z odległości kilku metrów nie uszłyby bez szwanku, tak jak skrzaty na farmie.
Sprawy Hopkinsville nie wyjaśniono do dziś. Mimo to literatura ufologiczna zajmuje się nią
raczej rzadko i dość powierzchownie. Dlaczego? Powód jest oczywisty – jest za osobliwa. Choć nic
nie wskazuje na to, iż ktoś zrobił kawał, choć zawiodły inne racjonalne wyjaśnienia, nawet znani
ufolodzy są skłonni, jeśli to tylko możliwe, ukryć „sprawę Hopkinsville” pod korcem.
Pozaziemskie czy inne nieznane istoty, lądujące w świetlistych statkach kosmicznych, które tak
wyglądają i tak się zachowują – coś tu nie gra!
Najgorsze, co możemy zrobić, to wykluczyć z góry pewne przypadki tylko dlatego, że wydają
się zbyt niezwykłe, zbyt obce, zbyt dziwne. Historie o małych szarych istotach, które przynajmniej
z wyglądu są człekopodobne i których zasadnicza działalność polega chyba na uprowadzaniu
Ziemian, są już i tak dość dziwaczne, mogą jednak jeszcze jako tako pasować do światopoglądu
większości ufologów. Czy my nie postępowalibyśmy tak samo, gdybyśmy mieli przeprowadzić
badania mieszkańców nieznanej, nowo odkrytej planety? Doszło nawet do tego, że jeden z
najznamienitszych ufologów, profesor David M. Jacobs z uniwersytetu Temple w USA, upiera się
ostatnio przy tym, aby tylko ten rodzaj „istot pozaziemskich” był uznawany za prawdziwy. Ergo,
wszystkie inne opisy opierają się na oszustwie.
Cenię profesora Jacobsa, jego zaś książka o historii UFO w Ameryce (The UFO Controversy in
America) należy do klasyki literatury przedmiotu. Ale w powyższej kwestii nie mogę się z nim
zgodzić. Bo skąd mamy wiedzieć, jak mają wyglądać i zachowywać się „istoty pozaziemskie”? Czy
z faktu, że pewien rodzaj w ostatnich latach pojawia się coraz częściej, można wyciągnąć wniosek,
że tylko on ma prawo być uznany za prawdziwy, a o prawdziwości pozostałych możemy spokojnie
zapomnieć? Twierdzenie takie jest nie tylko lekkomyślne, lecz również nader niebezpieczne.
Pozbawiamy się bowiem w ten sposób jakiejkolwiek możliwości odkrycia pewnego dnia
prawdziwej istoty tego zjawiska. I automatycznie uznajemy za kłamców, a w najlepszym razie za
fantastów, naszych godnych pożałowania bliźnich, którzy – jak Suttonowie czy Langfordowie –
widzieli istoty odbiegające od normy. Świetliste skrzaty o jarzących się oczach i słoniowych uszach
są tak samo całą prawdą, jak świetliste olbrzymy w fotelach o napędzie rakietowym.
Reakcja Jacobsa i innych jest zrozumiała – kto postawi tylko na jeden rodzaj „istot
pozaziemskich”, będzie bardziej wiarygodny. Może odrzucić wszystkie osobliwe – a tym samym
niewiarygodne – przypadki i wyjść naprzeciw opinii publicznej (lub jej przedstawicielom w
rządzie, wojsku, prasie i kościołach różnych wyznań). Tyle tylko, że samo UFO nie przejmuje się w
najmniejszym stopniu takimi postawam. Pójdę jeszcze dalej stwierdzając, że prawdziwe sedno tego
zjawiska nie polega na rutynowych „uprowadzeniach”, ale na osobliwych i niezwykłych,
budzących grozę i przerażenie spotkaniach z innymi. Tylko wtedy, gdy pojmiemy to zjawisko i
poznamy jego tło, będziemy mogli zrozumieć, jak się ma sprawa z uprowadzeniami i „niewielkimi
szarymi istotami”. Jeśli zaś z góry je przekreślimy, choćby tylko z obawy przed śmiesznością, nigdy
nie będziemy mieli szansy na dotarcie do sedna sprawy.
Kolejne przykłady ze „straszliwego panopticum”?
Są ich setki, a oto niewielka próbka:
• 12 września 1952 roku grupce młodych ludzi wydaje się, że za wzgórzem koło Flatwood w
Zachodniej Wirginii w USA widzieli upadek meteorytu. Idąc do miejsca rzekomego upadku, mijają
dom pani Kathleen May. Opowiadają jej o tym, co widzieli. Pani May wraz z dwoma synami i
goszczącym u niej właśnie członkiem Gwardii Narodowej postanawia wspomóc grupę. Wspiąwszy
się na wzgórze, spostrzegają po jego drugiej stronie świecącą kulę „wielkości domu”. Dobiegają z
niej jakieś dziwne szmery, stuki i syczenie. Nagle w krzakach z przodu dostrzegają jakiś ruch. Ku
swemu przerażeniu widzą olbrzymią istotę, mającą ponad trzy metry wzrostu, o krwistoczerwonej
twarzy i rozżarzonych, zielono–pomarańczowych oczach. Bije od niej przenikliwa, odrażająca,
ostra woń. Postać lewituje w ich kierunku. Z histerycznym krzykiem wszyscy uciekają ze wzgórza
do osady. Wielu z nich jeszcze przez kilka godzin będzie odczuwać mdłości. Nazajutrz rano na
miejscu lądowania stwierdzono odciski podobne do śladów płóz.
• 11 października 1973 roku dwaj stoczniowcy, Charles Hickson i Calvin Parker łowią ryby nad
rzeką Pascagoula w stanie Missisipi. Tam zaskakują ich trzy przerażające istoty. Stwory wysuwają
się z owalnego obiektu, który osiadł za plecami wędkarzy, i zabierają obu na pokład na badanie.
Istoty mają około dwóch metrów wzrostu, ich skóra jest szara, palce szponiaste, ręce długie. Głowa
przechodzi od razu w tułów, a w miejscu, gdzie człowiek ma nos i uszy, widać trzy spiczaste
stożkowate niby-wypustki. Przypadek „Pascagoula” jest przykładem jednego z najlepiej zbadanych
„uprowadzeń” spośród pojawień się UFO w 1973 roku i jak dotąd nie udało się zanegować jego
prawdziwości, uznając go za oszustwo czy urojenie.
• W pewien piękny letni wieczór 1956 roku Karl Ackermann – wówczas profesor liceum, a
później profesor biologii w Wyższej Szkole Bundeswehry – był z matką przejazdem w
Kraherwaldzie pod Stuttgartem. O 21.00 znajdowali się na asfaltowej drodze, mniej więcej dziesięć
metrów od skraju lasu. „Nagle drzewa się ugięły, jak pod silnym porywem wiatru. W górze dał się
słyszeć jakiś świst i potworna tarcza, jarząca się czerwienią, przeleciała na niewielkiej wysokości i
spadła w dolinę Feuerbach. W dole zapaliło się jakieś światło, które następnie powoli gasło. Nastała
cisza, ale po chwili w lesie zatrzeszczało poszycie. Ktoś szedł, sapiąc, pod górę. Gdy istota podeszła
bliżej, ogarnęła nas panika. Istota była ogromna. Miała na sobie jakby skafander do nurkowania.
Stanęła przede mną i dyszała ciężko. Pod pachą niosła czarną skrzyneczkę. Skinęła ręką. Potem
wielkimi susami, nadal ciężko dysząc, kontynuowała wdrapywanie się na szczyt. Widzieliśmy, jak
stała obok wieży widokowej. Jej sylwetka rysowała się wyraźnie na tle nieba rozjaśnionego
światłami miasta. To był olbrzym. Potem zjawa wróciła wolnym krokiem i znów stanęła przed
nami. Byliśmy jak sparaliżowani. Ponownie nam kiwnęła i szybko ruszyła w dół. Znów było
słychać świst i rozżarzona tarcza przemknęła nad nami. Całe zdarzenie zatrzymaliśmy dla siebie. W
prasie nie było o tym ani słowa”.
11 października 1973 roku osobliwe olbrzymy, mające zamiast nosa i uszu niby-wypustki, wzięły na
pokład UFO i zbadały dwóch stoczniowców, Charlesa Hicksona i Calvina Parkera. Rysunek według
relacji uprowadzonych.
• Listopad 1958 roku. Dwaj żołnierze szkockiej Territorial Army natrafiają podczas ćwiczeń w
pobliżu Aberdeen na dwie wielkie istoty, mające niemal trzy metry wzrostu. Istoty pojawiają się
niespodziewanie za nimi w zaroślach, wydając dziwne gulgotanie. Żołnierze rzucają się do
panicznej ucieczki, a za ich plecami w powietrze wznosi się wielki, świetlisty obiekt w kształcie
dysku i odlatuje bezgłośnie.
• Jednookie olbrzymy pojawiają się najpierw 12 października 1963 roku na odludnej drodze w
okolicy Monte Maiz, a następnie 6 lutego 1965 roku w Torrent w Argentynie. W obu przypadkach
zachowują się nader agresywnie. Wdzierają się do jednego z domów w Torrent i próbują
uprowadzić mieszkańców. Wyganiają ich jednak niespodziewanie przybyli sąsiedzi, którzy usłyszeli
wołanie o pomoc. Podobne olbrzymy pojawiły się też ponoć w Woroneżu, wkrótce okazało się
jednak, że jest to historia fikcyjna, a pretekst do jej powstania był w rzeczywistości inny. Podana
przez TASS informacja, która obiegła cały świat, mogła nawet dotyczyć kilku różnych przypadków,
jakie zdarzyły się w czasie poprzednich miesięcy w tej okolicy.
• W sierpniu 1971 roku John Hodges wraca ze swoim przyjacielem Peterem Rodriguezem z
wizyty od znajomego z Daple Grey Lane koło Los Angeles. Na skraju drogi widzą zarysy czegoś,
co okazuje się po zbliżeniu dwoma „żywymi mózgami”. Siedzący za kierownicą Hodges mija je
przerażony i zabiera przyjaciela do siebie do domu. Po przybyciu stwierdzają, że jechali o dwie
godziny dłużej niż zawsze. Później Hodges poddaje się hipnozie. Pod jej wpływem wychodzi na
jaw, że w trakcie jazdy jeszcze raz trafił na „mózgi”, które zabrały go do UFO. Człekokształtni
członkowie załogi poddają go badaniom. Przekazują mu także telepatycznie wizje końca świata,
który spowoduje wojna światowa. Przekazywanie takich proroctw znamy już ze sprawy „Jezioro
Bodeńskie” [rozdz. 1.].
Osobliwe istoty widziane z okazji różnych lądowań UFO. Większość jest człekokształtna, ma jednak
wiele cech zdecydowanie różniących je od Ziemian.
• 25 października 1973 roku w Greensburgu w stanie Pensylwania farmer Stephen Polaski
spotyka olbrzymich, niedźwiedziowatych członków załogi UFO. Wraz z piętnastu innymi
naocznymi świadkami obserwuje obiekt podchodzący do lądowania za pobliskim lasem. Podczas
poszukiwania lądowiska farmer oraz towarzyszący mu dwaj dziesięcioletni chłopcy słyszą nagle
trzask łamanych drzew i widzą zbliżające się dwie ogromne, ciemne istoty – całe owłosione, z
wielkimi zielonkawożółtymi oczami. Polaski strzela do nich kilkakrotnie, ale bez najmniejszego
efektu. Mężczyzna i dzieci uciekają w panice do domu nie napastowani przez dziwne istoty.
• 16 sierpnia 1968 roku hiszpański hodowca drobiu widzi koło Siewa de Alamos kopułowaty
obiekt unoszący się tuż nad ziemią. Zbliżywszy się, spostrzega dwie istoty o „odrażającym
wyglądzie” – z ośmioma czy dziewięcioma mackami – przypominające ośmiornice lub mątwy.
Ujrzawszy człowieka, istoty znikają za obiektem, który natychmiast startuje i prędko znika z pola
widzenia.
• W 1964 roku osiemnastoletnia Anna Lister wraz z przyszłym mężem Lewem przejeżdża koło
farmy swojej matki Anny w okolicach Clormont County w stanie Ohio. Nagle oboje widzą z
samochodu jakąś istotę biegnącą szybko przez pola. „Chyba nas nie widziała, przynajmniej do
chwili włączenia świateł. Wtedy zaczęła się zbliżać. Poruszała się jakby wielkimi skokami, takimi
susami. Niewiarygodne, ale trzy ogrodzenia z drutu przesadziła jakby nigdy nic. Zaczęłam
krzyczeć”. Potem istota zatrzymała się przed samochodem i wybałuszyła wielkie oczy. Anna i Lew
są sparaliżowani, nie mogą się poruszyć. „Potem istota zaczęła się na naszych oczach przeobrażać.
Jej palce zamieniły się w szpony. Odbiegła na czworakach, a w końcu rozpłynęła się w powietrzu.
To było coś strasznego, wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Wiem, że nikt nam nie
uwierzy, ale tak było naprawdę”.
• W lipcu 1974 roku rodzina Davisów z Meriemont w USA czuje w domu dziwny niemiły
zapach. Wszyscy wychodzą na dwór. Ale tam też rozchodzi się ten dziwny smród. Tak samo jest u
sąsiadów. Nasuwa się podejrzenie, że to gaz. Zawiadomione zostaje pogotowie gazowe. (Ale
pomiary nie wykazały ulatniania się gazu.) Tymczasem Davisowie wsiadają do samochodu i
wyjeżdżają z miejscowości. Nagle na skraju szosy widzą coś tak nieprawdopodobnego, że doznają
szoku – ogromna, mająca prawie dwa i pół metra wzrostu człekokształtna istota z nagim,
owłosionym torsem, ubrana tylko w ciemne spodnie, ma nogi zakończone kopytami! Rodzice i
dzieci słyszą wyraźnie ich stukot na asfalcie. Siedząca za kierownicą pani Davis zawraca po
przejechaniu kilkuset metrów, ale istota tymczasem znika.
Ten rodzaj „małych szarych istot” o nieproporcjonalnie wielkiej głowie, a mających około 1,5 m wzrostu,
widuje się w ostatnich latach coraz częściej. Właśnie takie istoty uprowadzają ludzi do UFO i poddają ich
badaniom.
Kim są „inni”? Czy odwiedzają nas tysiące różnych, pozaziemskich ras? Nieduzi obcy o szarej
skórze, występujący prawie we wszystkich relacjach z uprowadzeń? Jednookie olbrzymy?
Diabelskie stwory z kopytami, czy gigantyczne mózgi? Czy trzymetrowe istoty z Kosmosu
upodobały sobie Ziemię, żeby straszyć argentyńskich rolników i woroneskich uczniów? A te w
skafandrach do nurkowania, które biegają zdyszane po lasach w okolicach Stuttgartu? A te, co
przeobrażają się w obecności zdumionych świadków w przerażające potwory o rozjarzonych Cyt.
w: Handwörterbuch des deutschen Aberglaubens, Berlin 1986 oczach i szponiastych palcach? Czy
inteligentne mątwy i czarne grizzly wpadają tu tylko na moment, aby zaraz zniknąć? Czy oni to
przedstawiciele inteligencji, którzy – jak nam się zdaje – pokonali ogromne przestrzenie
międzygwiezdne w, pojazdach kosmicznych?
Nie można tego z całkowitą pewnością wykluczyć, ale jest to niezbyt prawdopodobne.
Wszystkie te istoty za bardzo przypominają wytwory naszej wyobraźni, nasze fantazje. Czyż więc
powstały tylko w naszej podświadomości, jak sądzą niektórzy? Czy to marzenia, które przybrały
postać widzialną?
Raczej nie. Marzenia i wizje bowiem nie zostawiają zwykle śladów, nie poruszają się w
obiektach promieniujących ciepłem, nie są też widziane przez wielu ludzi naraz.
Stykamy się z czymś, co ma związek z nami, lecz jest zarazem tak obce, tak inne, że
wzbraniamy się uznać to za zjawisko realne. Wielki antropolog amerykański Loren Eisley przeżył
kiedyś cudowną historię:
„Zetknięcie z innym światem to nie tylko twór wyobraźni. Może się zdarzyć każdemu.
Człowiekowi albo zwierzęciu. Niekiedy granice są tak ruchome, tak płynne, że do przeżycia
czegoś takiego wystarczy sama obecność. Miałem okazję zaobserwować, jak zachował się w
takiej sytuacji pewien kruk, niejako mój sąsiad. Nigdy mu nic złego nie zrobiłem, ale on woli
siadać na najwyższych gałęziach, latać bardzo wysoko i unikać kontaktów z ludźmi. Jego świat
zaczyna się tam, gdzie mój słaby wzrok nie sięga. Ale pewnego ranka całą okolicę spowiła
bardzo gęsta mgła. Na dworzec szedłem niemal po omacku. Nagle, dokładnie przed moimi
oczami, pojawiły się dwa wielkie czarne skrzydła i straszny dziób. Zjawa minęła mnie jak
błyskawica, wydając przy tym krzyk strachu tak przeraźliwy, że już nigdy nie chciałbym czegoś
takiego usłyszeć. Ten krzyk prześladował mnie całe popołudnie. Przyłapałem się na tym, że
patrzę w lustro, zadając sobie pytanie, co we mnie jest takie przerażające? Potem zrozumiałem.
Mgła sprawiła, że granica dzieląca nasze światy uległa zatarciu. Kruk myślał, że leci na
zwykłej wysokości, aż tu nagle ujrzał wstrząsający obraz – dla niego sprzeczny z prawami
natury. Niespodziewanie spostrzegł człowieka poruszającego się w powietrzu, w świecie kruków.
Natknął się na sprzeczność najbardziej absolutną, jaką kruk może sobie wyobrazić – na lecącego
człowieka...
Teraz, gdy widzi mnie z góry, wydaje kilkakrotnie cichy krzyk, w którym słyszę niepewność
umysłu, któremu zaburzono poczucie rzeczywistości. Nie jest już takim samym krukiem, jak
inne – i nigdy już nim nie będzie...”
Jesteśmy jak ten kruk. Wielu z nas przeszło przez mgłę, w której widziało twarze „innych”.
Widziało pyski o rozjarzonych oczach, obrzydliwej, krwistoczerwonej lub szarej, pomarszczonej
skórze, widziało coś zupełnie obcego naszemu światu. Ale być może wielu z nas widziało tylko
swoje odbicie, odbicie swojej wrażliwej ludzkiej duszy.
3. Było to w czasach przed naszą erą
Wróżki i elfy, skrzaty i gnomy, inkuby i sukkuby
Któż jeszcze pamięta te wszystkie wróżki, elfy, skrzaty, olbrzymy i tym podobne postacie
naszego dzieciństwa? Zaludniały świat, który był dla nas równie rzeczywisty jak koledzy z
podwórka czy nasz dentysta. Potem wyrośliśmy z dziecinnych ubranek i porzuciliśmy myśli o innej
rzeczywistości. Opowiadamy o niej dzieciom i wnukom, ale nie wierzymy już w prawdziwość tych
opowieści. Wróżki i elfy odeszły z naszego świata, zostały wypędzone – spotykamy je tylko czasem
nocą, we śnie.
Ludzie minionych stuleci i tysiącleci podchodzili do tego zupełnie inaczej. Dorastali, żyli i
umierali wierząc święcie w „karzełki” albo „olbrzymy” – były to duchy najczęściej niewidzialne,
mieszkające ponoć gdzieś w lasach albo na okolicznych wzgórzach, czasem pokazujące się
ludziom. Dopiero z nadejściem epoki Renesansu, Kościołowi udało się, za pomocą egzorcyzmów i
wody święconej, wypędzić wróżki i gnomy z ich ostoi. „I dlatego elfów już nie ma”, pisał
czternastowieczny poeta angielski Chaucer.
Z tym większą mocą pojawiają się one na powrót w naszym świecie – zaadaptowane do naszych
wyobrażeń, naszej techniki, naszych fantazji. Ale przecież są to te same demony, które swoim
nieobliczalnym zachowaniem przerażały naszych przodków – raz były dobre, innym razem złe, raz
przyjazne i pomocne, innym razem wściekłe i obrzydliwe. Ich zachowanie jednak, ich modus
operandi przy zetknięciu z ludźmi, nigdy się nie zmieniły.
Wyruszmy teraz w podróż w przeszłość.
Zaczniemy od owych mitologicznych czasów przed naszą erą, gdy prawda historyczna mieszała
się z legendą. Potem spróbujemy przejść po omacku do czasów nam współczesnych. Będziemy
szukać „innych”, spróbujemy uchylić rąbka tajemnicy, okrywającej ich działalność w naszym
świecie. Czeka nas podróż pełna niespodzianych wiadomości i tajemnych cudów.
Jest trochę niemieckich legend o elfach i wróżkach. Ale większość takich opowieści pochodzi z
Irlandii, Anglii i Szkocji. „Trzon przekazów musi być bardzo stary” – pisze filolog Martin
Löpelmann – „znacznie starszy od treści najstarszych germańskich legend Eddy. Najstarsze
irlandzkie rękopisy, zawierające takie przekazy, pochodzą z IX stulecia, już więc z racji swojego
wieku są godne szacunku”. Istotnie, wszystkie legendy o „karzełkach” biorą swój początek w
owych zamierzchłych czasach przed narodzinami Chrystusa.
„Kiedy byłem dzieckiem” – czytamy w jednym ze zbiorów baśni irlandzkich – „słyszałem, że
dziad mój opowiadał o istotach ze wzgórz. Nikt nie znał tylu historii o wróżkach co on. Nigdy nie
wybierał się po torf na moczary, nie będąc przygotowanym na spotkanie z nimi. Umiał
wytłumaczyć ich istnienie. Dziadek mawiał, że kiedyś w niebie toczyła się wojna między Bogiem a
aniołami. I Bóg przez ponad czterdzieści dni i nocy wyrzucał z nieba anioły. Niektóre zostały w
powietrzu, inne spadły na ziemię, jeszcze inne runęły do morza. Słyszałem, jak pewien człowiek
opowiadał, że zniszczyłyby ziemię, gdyby nie żyły nadzieją powrotu do nieba w dzień Sądu
Ostatecznego”.
W tej opowieści odzwierciedla się oczywiście wielowiekowy wpływ chrześcijaństwa i jego
wyobrażeń o hierarchiach niebieskich. Pierwotna wiara we wróżki nie zawierała informacji o
walkach w niebie. Ale okazuje się też, że wróżki, przynajmniej w ludzkiej wyobraźni, dysponowały
równie przerażającymi możliwościami: możliwościami zniszczenia Ziemi.
Z minionego stulecia pochodzi też opowieść o skrzatach, spisana przez szwajcarskiego księdza
Waltera Hopfa-Waldswila: „Cramer zapewnia, że wiara w górskie skrzaty powoli wymiera. W
żadnym razie nie zamierzam temu zaprzeczać, chciałbym mu wszakże przypomnieć, iż jeszcze nie
tak dawno na pewnej plebanii wyśmiewałem się z usłyszanej tam legendy o pewnym skrzacie, a
pan proboszcz [...] zaprzeczył mi z poważną miną stwierdzając, iż znał pewnego dziekana, który
istoty takie widział na własne oczy, a nawet z nimi rozmawiał, a powiadano takoż, że mieszkają one
na Księżycu”.
Ojczyznę wróżek, skrzatów i elfów wyobrażano sobie jednak zazwyczaj zupełnie inaczej. W. Y.
Evans-Wentz uważa, że jest to niewidzialny świat, w którym świat nasz tkwi niczym wyspa w
gigantycznym oceanie. Mieszkańców tej „innej ziemi” wyobrażano sobie z reguły jako istoty
niewielkiego wzrostu, mogły one jednak przybierać również inne postacie, a nawet pojawiać się
jako olbrzymy. Popularne były kształty na wpół ludzkie. Mocy swej używały niekiedy do
uprowadzania, oszałamiania i więzienia ludzi. Kradły zboże i zwierzęta domowe, ale niekiedy
bywały wspaniałomyślne i pomagały ludziom. Nie było wróżek, elfów czy krasnali całkowicie
„dobrych” – z niewiadomych powodów robiły się one czasem złośliwe i pamiętliwe.
Już ta powierzchowna charakterystyka pozwala nam dostrzec wyraźne zbieżności z wizerunkiem
dzisiejszych załóg UFO, szczegolnie z owymi dziwacznymi postaciami, które zdążyliśmy już
poznać.
We współczesnej literaturze ufologicznej wciąż wymieniany jest pewien fenomen: obce istoty
potrafią zatrzymywać samochody i inne pojazdy bez stosowania jakichkolwiek urządzeń.
Świadkowie takich zdarzeń mówią często o okropnym uczuciu, polegającym na utracie panowania
nad pojazdem – albo jedzie on, często z dużą prędkością, jakby kierowała nim niewidzialna dłoń,
albo staje. Silnik gaśnie, układ elektryczny przestaje działać, samochód zatrzymuje się na skraju
drogi. Nierzadko osoby siedzące w samochodzie są potem w klasyczny sposób uprowadzane do
UFO, tzn. wciągane do obiektu.
Ale zatrzymywać pojazdy potrafiły też wróżki: „W opowieściach o elfach czytamy często, że
konie wierzchowe i pociągowe nie potrafiły przejść przez okolicę, w której albo było widać
tańczące elfy, albo było słychać muzykę tych istot”, pisze angielski badacz mitów John Michell.
Elfy potrafiły nawet odgradzać niewidzialnymi barierami całe wzgórza czy połacie ziemi.
Dermom MacManus opowiada historię, jaka zdarzyła się podobno w 1935 roku, a którą –
zgodnie z miejscowymi wierzeniami – przypisano wróżkom. Pewna dziewczyna wspięła się na Lis
Ard, wzniesienie w pobliżu swojej rodzinnej wsi, na które ludzie bali się wchodzić, zwane
Wzgórzem Wróżek. Kiedy chciała ruszyć ku polanie, poczuła nagle jakby wewnętrzne szarpnięcie i
zmuszona była pobiec w kierunku przeciwnym. Spróbowała jeszcze raz i spotkało ją to samo.
Potem stwierdziła, że za każdym razem trafia na niewidzialną barierę. Bariera ta była tak
rzeczywista, że dziewczyna poszła wzdłuż niej, kierując się dotykiem. Grupa osób, które po kilku
godzinach wyruszyły na poszukiwanie zaginionej, minęła dziewczynę o parę metrów, nie zwracając
najmniejszej uwagi na jej krzyki i wymachiwania. Dopiero po wielu godzinach niewidzialna bariera
zniknęła i dziewczynie – wykończonej nerwowo, głodnej, spragnionej i wycieńczonej do ostatnich
granic – udało się wreszcie opuścić dziwaczne więzienie.
4 stycznia 1975 roku dwudziestoośmioletni Argentyńczyk Carlos Antonio Diaz został wciągnięty
do UFO. Diaz mieszka w Ingeneiro Blanco, na przedmieściu Bahia Blanca, około 780 km na północ
od Buenos Aires. Kończy pracę o 3.30 rano. Jest jeszcze ciemno. Idzie kupić gazetę i złapać
autobus do domu. Niebo pokrywają chmury. Diaz nie zwraca większej uwagi na rozświetlający
niebo błysk, przypominający błyskawicę, sądząc, że nadchodzi burza.
Po pięciu godzinach, o 8.30, jakiś motocyklista znajduje Diaza na skraju autostrady u granic
Buenos Aires, w odległości prawie 800 km od Bahia Blanca. Diaz jest nadal w ubraniu roboczym,
trzyma poranną gazetę i sprawia wrażenie, jakby nie był przy zdrowych zmysłach. Motocyklista
wiezie go do najbliższego szpitala.
Zegarek porwanego stoi na godzinie 3.50. Tymczasem o zdarzeniu zawiadomiono już jego
rodzinę. Żona Diaza wsiada od razu do samochodu, ale do Buenos Aires dojeżdża dopiero
(„jechałam jak wariatka”) koło północy, po dziewięciu godzinach. Jest to najkrótszy czas, w jakim
można dojechać samochodem z Bahia Blanca do Buenos Aires.
Przez kilka następnych dni Carlosa Diaza bada w sumie 46 lekarzy. Chory cierpi na napady
zawrotów głowy, dolegliwości żołądkowe i brak łaknienia. Wygląda, jakby z głowy i z piersi
powypadały mu całe kępy włosów.
Dla większości lekarzy historia opowiadana przez Carlosa Antonia Diaza jest niewiarygodna.
Ujrzał „błyskawicę”. Po chwili stwierdził, że jest sparaliżowany, nie może się ruszać. Poczuł jakby
szum wiatru i coś podniosło go trzy metry nad ziemię. Stracił przytomność.
Doszedł do siebie w półprzezroczystym, kulistym pomieszczeniu. Światło płynęło ze ścian. Był
sam – na wpół klęczał, na wpół leżał. Przez niewielkie otwory w podłodze płynęło świeże
powietrze.
Nagle w ścianie zrobił się otwór, przez który do środka wleciały trzy duże istoty, mające po
około 1,8 m wzrostu. Wyglądały prawie jak ludzie, ale nie miały ust, nosa, uszu ani oczu. Nie miały
też włosów, a ich długie kończyny górne były chyba pozbawione stawów – Diazowi zdawało się, że
wyginają się na wszystkie strony. Kończyny te były zakończone kikutami – nie miały rąk i palców.
Dziwaczne istoty zaczęły zdumionemu Diazowi wyrywać włosy z głowy i z piersi. Z początku
nie potrafił pojąć, jak to robią bez palców. Ale potem zobaczył niewielkie ssawki wysuwające się z
zakończeń rąk. Diaz spróbował coś powiedzieć do istot, próbował nawiązać z nimi rozmowę,
zapytać, co to wszystko znaczy. Odpowiedziało mu milczenie. Dziwne było, że nic go nie bolało.
Po chwili, która wydała mu się wiecznością, stracił przytomność. Kiedy doszedł do siebie, leżał w
trawie obok autostrady u granic Buenos Aires.
Nie było możliwe, aby Diaz pokonał tę odległość przez pięć godzin. Samochodem jedzie się
zwykle dziewięć do dziesięciu godzin. Musiałby lecieć samolotem, ale dochodzenie wykazało, że
tego ranka Diaza nie było na pokładzie żadnego z samolotów lecących z Bahia Blanca do Buenos
Aires. Zdarzenie jest po dziś dzień uważane za nie wyjaśnione i można się opierać tylko na
relacjach świadka: że przez dziwaczną ludzko-nieludzką załogę UFO został porwany w miejscu
zamieszkania i zawieziony do Buenos Aires.
Przeniesienia z miejsca na miejsce przez UFO nie są rzadkością, historia zna takie przykłady.
Ale to nie wszystko. Bardzo podobne przypadki pojawiają się też w dawnych opowieściach o
wróżkach i elfach. Historię z minionego stulecia przytacza w zbiorze irlandzkich baśni Frederick
Hetmann. Człowieka o imieniu Padraig, podążającego ze swych włości do miasta, zagadnął obcy
jeździec, który zaproponował mu następnie, że weźmie go ze sobą, ale zamiast zawieźć go do
sąsiedniego miasteczka, zawiózł go do Nowego Jorku. Droga powrotna wyglądała podobnie:
„Padraig robił, co mu kazano, rycerz zaś spiął wierzchowca ostrogami. Koń biegł tak szybko, że
dogonił wiatr, wiatr zaś lecący z tyłu nie dotrzymywał mu kroku”. Przybyli na miejsce i nieznany
rycerz zsadził go z konia: „Padraig odwrócił się, aby mu podziękować, ale nikogo już nie było.
Jeździec rozwiał się jak mgła. Padraig był zdumiony, wziął jednak pakunki i poszedł do domu”.
Jego żona Nancy była bardzo zdziwiona, kiedy zobaczyła przed drzwiami męża, który stara się ją
przekonać, że nie był wcale w sąsiednim mieście, tylko w dalekim Nowym Jorku. Uwierzyła mu
dopiero, kiedy wyjął kupione tam cudzoziemskie rzeczy. Oboje byli przekonani, że tego
szczególnego cudu dokonał jakiś czarodziej.
Znane – również na naszych szerokościach geograficznych – są tańce wróżek. Częstokroć
widywano je tańczące wieczorem w osobliwych korowodach. Kto usłyszał ich muzykę, tańczył
wraz z nimi, a tańcząc docierał do ich odległego, a zarazem tak bliskiego kraju, z którego nie było
powrotu. Szczęście mieli nieliczni, jak na przykład niejaki pan Hart z Wiltshire, który pewnego
wieczora przechodził obok „kręgu czarownic”, gdzie ujrzał „niezliczone mrowie skrzatów albo
bardzo małych ludzi”, którzy „bezustannie tańczyli w koło, wydając wszelkie możliwe głosy”.
Zaraz potem pan Hart stracił przytomność. Nie wiadomo, co działo się z nim owej nocy, nazajutrz
rankiem wszakże obudził się w środku „kręgu czarownic”, po małych istotach jednak wszelki ślad
zaginął.
W zupełnie innej części świata – w zamieszkiwanej przez Indian Ameryce Północnej – znany
jest algonkiński przekaz, wedle którego pewien myśliwy tego plemienia odkrył na polanie krąg
wygniecionej trawy. Ukrył się i wkrótce ujrzał okrągły kosz opuszczający się z nieba. W koszu
siedziały kobiety cudownej piękności. Kosz dotknął ziemi, kobiety wyszły zeń i zaczęły tańczyć.
Myśliwy wyczekał sposobnej chwili, skoczył, schwytał jedną z kobiet i pociągnął za sobą. Inne
uciekły do kosza, który na powrót wzniósł się w chmury. Mężczyzna wziął kobietę do swojego
wigwamu, a ona wkrótce urodziła mu syna, ale nie upilnowana uciekła z dzieckiem na polanę,
uplotła nowy kosz i jak jej przyjaciółki na zawsze zniknęła w niebie.
Dziwne tańczące istoty pojawiają się też w trakcie dzisiejszych obserwacji UFO. Późnym
wieczorem 22 października 1973 roku De Wayne Donothan wraz z żoną wraca samochodem szosą
do Blackford County w stanie Indiana. Nagle w świetle reflektorów pojawiają się dwie istoty w
lśniących kombinezonach, wirujące na skraju drogi jakby w rytm bezgłośnej muzyki. Samochód
mija tańczące postacie. Po paruset metrach zdumiony Donothan zawraca, dojeżdża do miejsca,
gdzie jeszcze przed chwilą były owe istoty, lecz ani on, ani jego żona nie widzą śladu tańczących.
Ale już po kilku minutach oboje słyszą dziwny szum i widzą światło wystrzelające zza drzew w
niebo, a następnie znikające w mroku.
Nazajutrz pojawia się inny świadek. Jest to Gary Flatter, który obserwował postacie na trzy
godziny przed Donothanami. On też widział, jak „tańczyły”, a potem weszły do dziwnych pudeł i
odleciały.
Trudno powiedzieć, czy „taniec” jest istotnie tańcem, a „muzyka” muzyką. Ale cokolwiek by to
było, dzisiejsze zachowania „innych” są podobne do ich zachowań sprzed tysięcy lat, a my, ludzie,
wciąż bez rezultatu próbujemy zinterpretować ich prastare śpiewki.
Najbardziej rzucają się w oczy podobieństwa uprowadzeń dokonywanych przez elfy do
uprowadzeń przez załogi UFO. Problem uprowadzeń dokonywanych przez UFO – czy raczej:
uprowadzeń do UFO – stanowi dziś najistotniejszy element dyskusji na temat tego zjawiska.
Zajmiemy się nim w jednym z następnych rozdziałów. Niezależnie od tego, jak kontrowersyjna i
różna jest ich rzeczywistość, faktem jest, że coraz więcej ludzi twierdzi, iż „istoty pozaziemskie”
wprowadzały ich w stan, w którym tracili panowanie nad własnym ciałem, że musieli wchodzić z
obcymi do statku, gdzie poddawano ich bolesnym niekiedy badaniom. Szczególnym aspektem
takich uprowadzeń, wykrystalizowującym się dopiero w ostatnich latach, jest ich aspekt seksualny.
„Małe szare istoty” pobierają płód z ciała ciężarnej kobiety. Rysunek według Betty Andreasson-Luca.
Inni Spotkania z pozaziemską inteligencją Autor: Johannes Fiebag Wydawnictwo Prokop, Warszawa 1995 Tytuł oryginału: Die Anderen. Begegnungen mit einer außeridischen Intelligenz München 1993
Johannes Fiebag studiował geologię, paleontologię i fizykę na uniwersytecie w Würzburgu. Tam również uzyskał doktorat z planetologii. Od lat zajmuje się problematyką związaną z pojawianiem się na naszym globie nieznanych istot. Jest też autorem wielu publikacji na ten temat. Spotkania z przedstawicielami pozaziemskich cywilizacji – a może są to istoty z innych światów, niedostępnych dla nas – zdarzały się ludziom od zawsze, od zarania dziejów. Autor „Innych”, po przestudiowaniu niezwykle obszernego materiału źródłowego, próbuje usystematyzować nie dające się wyjaśnić przypadki pojawiania się w naszej rzeczywistości tych tajemniczych istot – „innych”, „obcych” – nierzadko ingerujących w życie ludzkie, niekiedy nawet w bieg historii. Niestety, naukowcy wciąż ignorują ten coraz poważniejszy problem, choć wiadomo, że porywanie ludzi przez „innych” i przeprowadzanie na nich różnych, często bolesnych badań, przybrało już, na przykład w USA, rozmiary epidemii... „W innym znaczeniu jest to Universum uczestniczące. To, co zwykliśmy określać mianem »rzeczywistości fizycznej«, wydaje się być tylko powstałym z papier-mache wytworem naszej wyobraźni, nagromadzonym pośród żelaznych filarów naszych obserwacji. Obserwacje te konstytuują jedyną rzeczywistość. Dopóki się nie dowiemy, dlaczego Universum zbudowane jest właśnie tak, nie zrozumiemy jego istoty. Jak proste jest Universum, zrozumiemy dopiero wówczas, gdy ogarniemy rozumem, jak jest odmienne”. John Wheeler „Pragnę, abyśmy coraz bardziej tracili zaufanie do tego, co wydaje nam się, że myślimy, i tego, co uważamy za pewne, abyśmy wciąż przypominali sobie, że jest jeszcze do odkrycia coś nieskończonego”. Antoni Tápies Dla Gertrudy, Tobiasza i Daniela
Spis treści: Wstęp „Przypadek stulecia” 1. Nocne spotkanie Świetliste olbrzymy nad Jeziorem Bodeńskim 2. Przerażające panopticum Załogi UFO dziś 3. Było to w czasach przed naszą erą Wróżki i elfy, skrzaty i gnomy, inkuby i sukkuby 4. „Nader przerażające znaki” Bitwy niebieskie i inne dziwy 5. Magonia Uprowadzenia do UFO w średniowieczu 6. Na skrzydłach nocy Statki powietrzne 7. Przybysze znikąd Kim byli „władcy przestworzy”? 8. Wyśnione statki Tajemnicze katastrofy – kiedyś i dziś 9. Kurioza Yeti, bigfooty, ludzie-smoki... i inne nieprawdopodobne postacie 10. Podróż do środka Co dzieje się w czasie „uprowadzenia do UFO” 11. Absurdy Kto kłamie – obserwator czy obserwowany? 12. Mipuikria Działalność inteligencji pozaziemskiej Aneks Podziękowanie Rozmowa z Rimą Laibow Kolorowe ilustracje
Wstęp Przypadek stulecia Manhattan, Nowy Jork. Jest 30 października 1989 roku. W mieszkaniu na dwunastym piętrze wysokościowca u boku męża śpi spokojnie Linda Cortile. W pokoju naprzeciw śpią ich dwaj synowie. Koło trzeciej nad ranem zaczyna się dziać coś dziwnego. Linda budzi się nagle, ale nie może nawet drgnąć. Jest jak porażona. Z przerażeniem patrzy, jak trzy szare istoty z wielkimi głowami, o czarnych skośnych oczach, wchodzą do jej pokoju. Mąż leży bez ruchu. Panią Cortile przeszywa lęk o dzieci. Co z nimi będzie, co z nią będzie? Dotyk istot sprawia, że kobieta zaczyna lewitować. Przez chwilę unosi się nad łóżkiem tak, jak spała – skulona, w pozycji embriona. Potem razem z milczącymi istotami wylatuje na dwór, przez zamknięte okno. Błękitne światło zalewa cztery, jakże odmienne postacie: kobietę i szare skrzaty z innego świata. Wznoszą się ku świetlistej tarczy wiszącej nad domem. Cała czwórka wlatuje do środka. Później Linda przypomni sobie, jak przez mgłę, co zaszło: leży na jakimś stole. Dookoła osobliwe przyrządy. Ostre światło. Dziwne istoty. Ani śladu współczucia, żadnych emocji. Coś wwierca się jej w nos. W głowie wybuch bólu. A potem znów jest w domu. Leży w łóżku, otwiera oczy. Szarpie męża, ale on się nie rusza. A dzieci, co z dziećmi? Linda Cortile biegnie do pokoju synów. Nieruchomi leżą w łóżkach bez czucia. Pani Cortile jest przerażona. Nie żyją? Po chwili przerażenia spostrzega, że – jakby na niesłyszalną komendę – zaczynają oddychać. Ze śmiertelnej drętwoty wracają do normalnego, głębokiego snu. Nazajutrz rano Linda Cortile telefonuje do Budda Hopkinsa. Hopkins jest jednym z najsłynniejszych amerykańskich ufologów. Linda opowiada mu, co zaszło tej nocy i jeszcze tego samego dnia poddaje się hipnozie, aby powtórnie przeżyć tę niesamowitą sytuację. Dla Lindy nie było to ani pierwsze, ani ostatnie uprowadzenie na pokład UFO. Incydenty tego rodzaju robią się coraz częstsze. Według szacunków przedstawionych na konferencji dotyczącej syndromu uprowadzeń, zorganizowanej przez Massachusetts Institute of Technology, liczba obywateli Stanów Zjednoczonych twierdzących, że zostali wzięci na pokład UFO, sięga już 3,7 miliona. Niewiarygodne! A sprawa Lindy Cortile? Jej ciąg dalszy był jeszcze bardziej niewiarygodny. Pół roku po tym incydencie Budd Hopkins dostaje list podpisany przez dwóch agentów służb specjalnych. Z jego treści wynika, że rankiem 30 października 1989 roku widzieli oni coś mrożącego krew w żyłach, a ponieważ nie potrafili sobie tego wyjaśnić w żaden racjonalny sposób, postanowili zwierzyć się ze wszystkiego słynnemu ufologowi.
Mniej więcej tak badano Lindę Cortile na pokładzie UFO. Niewielkie, obce istoty o szarej skórze uprowadziły ją z nowojorskiego mieszkania – zdarzenie to widziało niezależnie od siebie wielu świadków. Tego dnia wieźli samochodem na nowojorskie lądowisko śmigłowców ONZ ważną osobistość ze świata polityki. Nagle silnik ich samochodu zgasł. Zgasły też silniki innych samochodów znajdujących się naprzeciw mostu Brooklyńskiego. Jeden z agentów spojrzał przypadkiem w niebo. I odjęło mu mowę. Nad dwunastopiętrowym budynkiem unosiło się okrągłe UFO otoczone błękitnym światłem. Obiekt spostrzegł także drugi agent oraz polityk. Z bagażnika wyjęli lornetkę. Ogromny przedmiot znajdował się dokładnie nad ulicą. Bez wątpienia przygotowywał się do jakiejś akcji, coś tam się działo... I wtedy się zaczęło. Mężczyźni nie wierzą własnym oczom: przez okno na dwunastym piętrze wyfruwa skulona kobieta w białej koszuli nocnej i „trzy najobrzydliwsze postacie, jakie kiedykolwiek widzieliśmy”. Jedna leci przodem, dwie za kobietą. Agenci widzą dokładnie przez lornetkę błękitne światło obejmujące i przenoszące całą grupę w kilka sekund do UFO. Talerz błyskawicznie wystrzela w górę i odlatuje bezgłośnie. Potem staje, opada, a wreszcie zanurza się w rzece Hudson. Przez chwilę kręgi na wodzie i zawirowania świadczą, że zdarzyło się tu coś niezwykłego. Przy wynurzaniu się statku, kilka godzin później, nie ma żadnych świadków. Po paru tygodniach Hopkins dostaje kolejny list – od kobiety, której auto stanęło na pobliskim moście Brooklyńskim, a która widziała opisywane porwanie równie dobrze. Świadkowie tego zdarzenia ani się nie znali, ani nie znali Lindy Cortile. Ale wszyscy, niezależnie od siebie, wplątali się niejako w tę niewiarygodną historię, zapierającą dech w piersi. Sprawa ma jeszcze jeden osobliwy aspekt. Podczas regresji hipnotycznej Linda Cortile przypomniała sobie, że w tę straszną noc wszczepiono jej w nasadę nosa jakby sondę. Wprowadzenie wszczepu przez lewą dziurkę w nosie ku górze było potwornie bolesne. Tego samego dnia Linda zrobiła prześwietlenie czaszki. To, co zdawało się nieprawdopodobne, okazało
się faktem. W głowie Lindy Cortile znajdował się niewielki przedmiot w kształcie cylindra. Ale niedługo. Po kilku dniach bowiem szarzy porywacze przybyli powtórnie. Znów zawlekli kobietę do UFO, położyli na stole i wyjęli wszczep z nosa. Ale zdjęcie rentgenowskie zostało, zachowały się też protokoły z seansów hipnotycznych. Istnieją zeznania agentów, potwierdzone przez kobietę, która obserwowała zdarzenie z mostu Brooklyńskiego, są też jej szkice. Także polityk wysokiego szczebla, zachowujący nadal anonimowość, widział całe zdarzenie. Kto to jest? Środowisko trzęsie się od plotek. Wszystko świadczy o tym, że to przypuszczalnie sam Perez de Cuellar, ówczesny sekretarz generalny ONZ. Trzeba trafu, że wywęszył to akurat amerykański arcysceptyk w sprawach UFO, od lat polemizujący z relacjami na temat tego zjawiska. Chcąc zanegować prawdziwość zdarzenia, zaraz po opublikowaniu informacji na jego temat, natrafił na rzecz nader osobliwą. Można przypuszczać, że wszystko zainscenizowano po to, aby Perez de Cuellar zobaczył istoty pozaziemskie. 11 lipca 1992 roku na międzynarodowym sympozjum największej międzynarodowej organizacji badającej UFO, MUFON (Mutual UFO Network), zorganizowanej w Albuquerque w Nowym Meksyku Budd Hopkins przedstawił tę nadal nie zamkniętą sprawę (The Linda Cortile Abduction Case, Mufon UFO Journal, nr 293/1992, s.12-16). Uczestnicy sympozjum, przeważnie naukowcy i inżynierowie, sami są ufologami i od dawna stykają się z najosobliwszymi wydarzeniami tego rodzaju. Nie spodziewali się wszakże usłyszeć o czymś takim. Nic więc dziwnego, że przypadek ten określono szybko mianem przypadku stulecia. Co dzieje się teraz wokół nas? Co stało się 30 października 1989 roku w Nowym Jorku? Co dzieje się ciągle od stuleci i tysiącleci? Czy istnieje odpowiedź na te wszystkie pytania... 1. Nocne spotkanie Świetliste olbrzymy nad Jeziorem Bodeńskim – To było jak w filmie grozy! – Młody człowiek siedzący przy stole naprzeciw czuł się wyraźnie nieswojo. – Nie opowiadałem jeszcze tej historii nikomu, bo nikt by mi nie uwierzył. Nieraz wraca do mnie jak nierealna wyprawa w krainę horroru, jako coś nierzeczywistego, a potem znów... To wszystko do dziś ma na mnie wpływ... Jürgen Rieder [Nazwiska i nazwy miejscowości występujące w tym rozdziale zmieniono. Jeśli świadkowie życzą sobie pełnej anonimowości, spełniam ich życzenie. – przyp. aut.] jest mężczyzną po trzydziestce, z gatunku niepozornych, czasem sprawia wrażenie znerwicowanego. Zawarliśmy znajomość dzięki wspólnym zainteresowaniom zawodowym – programom komputerowym. Wkrótce się okazało, że w porównaniu ze mną Jürgen jest prawdziwą znakomitością w dziedzinie przetwarzania danych i sztucznej inteligencji. To prawdziwy geniusz w rozwiązywaniu zawiłych problemów programowych i sprzętowych. – A teraz zacznijmy spokojnie od początku. Co się wtedy stało? Chodzi mi o to, na czym polega niewiarygodność przeżycia? – Wiedziałem, że nie mogę od Jürgena za wiele wymagać. Pierwszy raz opowiadał komuś o zdarzeniu, które dręczyło go przez wiele lat i wywarło wpływ na jego późniejszy rozwój. Niepewność w ruchach Jürgena stała się bardziej widoczna. Zaczął mówić szeptem. Wyglądał na człowieka, który zmaga się ze swoim najważniejszym problemem życiowym. – Miałem wtedy szesnaście lat. Mieszkałem z rodzicami niedaleko Jeziora Bodeńskiego. Pamiętam dobrze tę lutową noc 1975 roku. Było bardzo zimno, czarne chmury pokrywały niebo. Koło północy odezwał się telefon. Dzwonił mój najlepszy przyjaciel Heiner – był szalenie
podniecony. – Coś się stało? Heiner, rówieśnik Jürgena, wykradłszy z szafy ojca broń myśliwską, wymknął się późnym popołudniem do lasu w pobliskich górach. Sprzyjało mu widać szczęście (albo pech), bo trafił zająca, który wyszedł mu na strzał. Ale szczęście nie trwa wiecznie, bo po chwili usłyszał oddalone, lecz zbliżające się nawoływania leśniczego, który pewnie przypadkiem znalazł się w pobliżu i usłyszał strzały. Heiner postąpił jak każdy w takiej sytuacji – wziął nogi za pas. Udało mu się zgubić leśniczego. Bez tchu wpadł do budki telefonicznej i zadzwonił do Jürgena prosząc go o pomoc. – Od razu wyszedłem – powiedział Jürgen. – Mieliśmy w lesie takie nasze miejsce sekretnych spotkań koło starego, nieczynnego kamieniołomu. Kiedy tam dotarłem, Heiner drżał jak osika. Obgadaliśmy sprawę, poradziłem mu, żeby się przyznał, ale on nie chciał. Marzliśmy. Było strasznie zimno. A potem się zaczęło! Jürgen rozejrzał się ostrożnie, jakby obawiając się przypadkowych słuchaczy. Ale byliśmy sami, nikogo poza nami nie było w pokoju. – Zrobiło się jakoś dziwnie. Było koło trzeciej w nocy, luty, ciemno choć oko wykol. Ale obydwaj odnieśliśmy nagle wrażenie, że świta. Tak, powietrze zrobiło się takie jakieś mlecznobiałe. – Jürgen wzruszył ramionami, jakby chciał prosić o wybaczenie, że nie może znaleźć właściwego określenia. – Ale właśnie tak się to wszystko zaczęło. Rozglądaliśmy się zdziwieni, starając się zrozumieć, skąd ta jasność. A potem, prawie jednocześnie ujrzeliśmy, że w oddali wśród drzew mrugają trzy światła. Poruszały się, wyglądało jakby tańczyły, a po chwili znów kryły się za drzewami. Były chyba jeszcze dość daleko, ale się zbliżały. To było dla nas oczywiste. – Światła poruszające się wśród drzew? A może to były latarki policjantów czy leśnika? – Myśmy też tak myśleli. Popędziliśmy ukryć się za drzewami. Ale światła się zbliżały. Ci, którzy je nieśli, wiedzieli chyba, gdzie jesteśmy, choć było ciemno. Jak dotąd w opowieści Jürgena nie ma nic naprawdę dziwnego, nic co usprawiedliwiałoby jego lęk, widoczny jeszcze po tylu latach. Ale z doświadczenia wiedziałem, że wydarzenia wykraczające poza szarą codzienność potrafią nas zaskoczyć w nieprzewidzianych, pozornie zwyczajnych sytuacjach. Czekałem w napięciu, co będzie dalej. – Im bardziej zbliżały się światła, tym mocniejsze odnosiłem wrażenie, że to nie latarki, ale pionowo trzymane świetlówki. To było coś niesamowitego. Gasły czasami, pojawiając się natychmiast gdzie indziej. To zabawne, ale przestałem się bać. Heiner chciał mnie przytrzymać, złapał za kurtkę, ale się wyrwałem. Zrozumiałem już, że to nie policja czy leśniczy. Teraz chciałem się tylko dowiedzieć, co tam się dzieje. – Czy nie było to nazbyt lekkomyślne? Nie zdawałeś sobie przecież sprawy, w co się pchasz. – Tak, ale zrozumiałem to dopiero potem: Nagle ogarnęło mnie bardzo dziwne uczucie. Zresztą nie wiem. W każdym razie ruszyłem zza drzew w kierunku świateł, które zatrzymały się około dwudziestu czy trzydziestu metrów ode mnie. I ujrzałem najdziwniejszą rzecz w życiu. Pożerała mnie ciekawość. Przez te wszystkie lata, kiedy zajmowałem się sprawami dziwnymi, fantastycznymi, jakie zdarzały się w naszym „oświeconym” świecie i w jego uważającym się za tak „racjonalne” społeczeństwie, nasłuchałem się przedziwnych opowieści o osobach, które rozpływały się w „niebycie”, o spotkaniach z „istotami pozaziemskimi”, o ludziach najmocniej przekonanych, że istnieli już w przeszłym życiu. Ale historia, którą miałem za chwilę usłyszeć, nie mieściła się w żadnych ramach. Była to – i jest zresztą dla mnie do dziś – jedna z najbardziej przejmujących relacji ze spotkań z nieznanym światem, ze sferą rzeczywistości, kryjącej się w mrokach naszego świata, świata najnowocześnieszych technologii, sferą rzeczy nie rozpoznanych, niewidocznych, nie oczekiwanych, tylko intuicyjnie przyjmowanych do wiadomości dzięki naszym snom i fantazji. – Zbliżyłem się – wyszeptał Jürgen, a ja słyszałem drżenie w jego głosie – i ujrzałem, że to jakieś istoty. Wielkie, bardzo wielkie, mające tak ze trzy metry wzrostu. Jasne światło emanowało
jakby z nich samych. Najdziwniejsze jednak było, że siedziały w takich latających fotelach. Rękoma poruszały jakieś dźwignie z boków tych foteli. Głowy były niewidoczne, całkowicie zasłonięte hełmami – u góry jasnymi, u dołu ciemnymi. Nie widziałem twarzy. Jedna z istot uniosła powoli ciemną osłonę hełmu mniej więcej do wysokości czoła. – Czy jaskrawe światło nie przeszkadzało ci w obserwacji? – rzuciłem. – Nie, ponieważ istoty zmniejszyły jego jasność. W każdym razie widziałem je, ale nie byłem oślepiony. Istoty miały coś w rodzaju dużych plecaków, wystających nad głowę, i unosiły się w dziwnych fotelach około dwóch metrów nad ziemią. Jürgen zobaczył, że źdźbła trawy znajdujące się pod „aparatami latającymi” poruszały się – jakby pod wpływem niewidzialnej siły. Jedna z istot znalazła się nad wąską, szutrową leśną drogą, kamyczki pod fotelem dosłownie „tańczyły”. – Wywijały istne piruety, było słychać suchy stuk kawałków tłucznia zderzających się w powietrzu. Poza tym panowała prawie zupełna cisza. Tylko fotele wydawały niskie, niegłośne mruczenie. Spotkania z istotami pozaziemskimi i uprowadzenia do UFO przybrały już – przynajmniej w USA – rozmiary regularnego „syndromu uprowadzeń”. „Zawiniła” tu w pewnym sensie popularność książek Whitley'a Striebera i Budda Hopkinsa, którzy uświadomili ludziom istnienie tego drażliwego problemu. Czym są uprowadzenia do UFO? Ofiary utrzymują, że małe, szare istoty z nienormalnie wielkimi głowami, z ogromnymi oczyma i dość szczupłym ciałem, zatrzymały ich samochód na jakiejś odludnej szosie, wzięły je do statku kosmicznego, gdzie poddały badaniom lekarskim i psychalogicznym, a potem puściły wolno. Innych – jak Lindę Cortile – uprowadzono wprost z mieszkania, w stanie lewitacji przeniesiono do dużych obiektów unoszących się w powietrzu i poddano takiej samej, mniej lub bardziej niemiłej procedurze. Na koniec istoty pozaziemskie założyły większości ofiar blokadę mentalną, powodującą utratę poczucia czasu przez kilka godzin. Często jedynie hipnoza może przywrócić pamięć takich zdarzeń. Takimi spotkaniami zajmiemy się jeszcze w sposób bardziej wyczerpujący. Ale znane mi dotąd przypadki zupełnie nie przypominały zdarzenia, o którym opowiadał Jürgen. Nigdy nie zetknąłem się z informacją o świetlistych olbrzymach trzymetrowego wzrostu w latających fotelach, których „napęd” oddziaływał fizycznie na środowisko. Ale cała ta historia będzie jeszcze znacznie dziwniejsza. – Trzy istoty – ciągnął Jürgen z napięciem na twarzy – wpatrywały się we mnie. W każdym razie odnosiłem takie wrażenie, bo nie widziałem ich oczu. Potem istota z prawej strony, unosząca się nad drogą, ruszyła ku mnie. Ale najbardziej niesamowite było to, że nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem nawet mrugnąć okiem. Objawy paraliżu u ludzi i zwierząt są często wymieniane w związku z tak zwanymi bliskimi spotkaniami trzeciego stopnia, czyli bezpośrednimi spotkaniami z załogami UFO. Świadkowie nie mogą się ruszyć, jakby ktoś rzucił na nich urok, nie potrafią nawet skinąć głową, czy – jak Jürgen Rieder – mrugnąć okiem. – Istota podeszła do mnie. Stałem bez ruchu, widząc swoje odbicie w jej hełmie. Teraz ujrzałem, że w górnej części plecaka, po obu stronach hełmu, znajdują się jakby fasetkowe oczy – dwoje z jednej, dwoje z drugiej strony. Odniosłem wrażenie, że wylatuje z nich i przeszywa mnie na wylot coś w rodzaju światła lasera. I to nie jest niczym nowym. Wielu świadków bliskich spotkań relacjonuje, że prześwietlały ich dziwne promienie, przechodzące przez skórę, kości, a nawet dachy samochodów. – W całym ciele czułem mrowienie. To bolało. Czułem, jakby obdzierano mnie ze skóry. Jakby całe moje ciało zostało odwodnione, jakby pozbawiono je wszelkich płynów, jakbym usychał. W głowie huczał mi kościelny dzwon, wydawało mi się, że wszystkie kości trą o siebie. Było mi strasznie gorąco. Pomyślałem sobie: do licha, ja płonę, umieram. To było potworne. Bałem się wtedy, jak nigdy w życiu. – Jak długo to trwało? Jak długo musiałeś to znosić? – Nie wiem. To było coś potwornego. Heiner powiedział mi potem, że trwało to parę minut, że otaczał mnie ognisty obłok. W każdym razie trzy istoty nagle zniknęły. Bach – i już! Nie wiem, jak
to zrobiły. Rozpłynęły się w jednej chwili. Notując, myślałem sobie, że wielu ludzi na świecie przeżyło coś podobnego, choć żaden z tych przypadków nie mógł się równać temu, o czym teraz słuchałem. – Czy Heiner wszystko widział? – Tak, był kompletnie roztrzęsiony. Co chwila łapał się za głowę i krzyczał: „To niemożliwe!” Zabawne, bo ja dość szybko wróciłem do siebie, bóle przeszły z chwilą zniknięcia istot. Znów mogłem się ruszać. Heiner jeszcze przez następne dni był zupełnie rozbity. A ja zacząłem zastanawiać się nad napędem tych foteli. Dziwne, co? Rzeczywiście, osobliwy przypadek. Do tej pory Jürgen Rieder nie uświadamiał sobie, że to najprawdopodobniej UFO. Jak sam twierdzi – w co wierzę – nie znał wtedy relacji z uprowadzeń. Przez cały czas, kiedy omawialiśmy niezwykłe zdarzenie, ani razu nie odniosłem wrażenia, że to oszust. Był to ktoś, kto zetknął się z wielką zagadką, miał za sobą również niewiarygodne przeżycie, które zupełnie go zaskoczyło. Był kimś poszukującym wyjaśnienia, ale nikt nie mógł mu go udzielić. Od owej nocy Jürgen Rieder cierpi na natręctwa, czuje przymus skonstruowania maszyny działającej wbrew prawu ciążenia. Wyznaczono mu nawet termin – do 1992 roku. Potem – co wielokrotnie widział w wizjach i snach – będzie koniec świata. Z biegiem lat jego wizje dotyczące maszyny antygrawitacyjnej stawały się coraz konkretniejsze. Najpierw widział tylko trójkąt z jakimiś obracającymi się rotorami przy wierzchołkach. Konstrukcja ta przeobraziła się potem w podwójną piramidę, w której rozpoznał model kryształu tlenku krzemu. Późniejsze wizje uświadomiły mu, że takie kryształy naturalne czy tworzywa sztuczne o porównywalnej strukturze, łączone w układy, jeden nad drugim, mogą przy określonych częstotliwościach wykazywać działanie antygrawitacyjne. Często budził się w nocy i całymi godzinami kreślił jak szalony przeróżne modele. W ten sam sposób zostały zainspirowane jego badania nad sztuczną inteligencją. Nie potrafię stwierdzić z całą pewnością, czy Jürgen Rieder miał kontakt z nieznanymi istotami w rzeczywistości, nie wiem też, czy pewnego dnia zbuduje maszynę antygrawitacyjną. Pewne jest tylko, że minął rok 1992, a nasz świat istnieje. Niewątpliwe jest jednak to, że biorąc pod uwagę wspomniane wizje, przypadek Riedera jest analogiczny do wielu innych. Liczba osób spośród uprowadzonych do UFO, które miały kontakt z osobliwymi i potężnymi istotami, a po spotkaniu z nimi zaczęły odczuwać jakby przymus zbudowania maszyny antygrawitacyjnej czy perpetuum mobile, obejmuje już setki. Inni „odkrywają” formułę światowego pokoju czy „wynajdują” nowe (choć znane już od dawna) substancje chemiczne. Często ogłaszają proroctwa dotyczące końca świata – za każdym razem niedoszłego. Przeżycie Jürgena Riedera nie jest klasycznym „kontaktem z UFO”, gdyż ani on, ani jego przyjaciel nie widzieli obiektu. Ale było to spotkanie o charakterze wyraźnie technicznym, podobne do doznań, jakie inni ludzie mają i mieli na całym świecie. Na dalszych stronach tej książki zetkniemy się z osobliwymi i nieprawdopodobnymi, dziwacznymi i niesłychanymi „kontaktami” z przedziwnymi załogami UFO i pilotami statków powietrznych. Z istotami, które nasi przodkowie uważali za duchy lub skrzaty. Z potworami ze szkockich jezior i górskich lasów Ameryki Północnej. Z bogami, diabłami i demonami. Czy spotkania tego rodzaju to tylko urojenia? Czy są to upostaciowione projekcje podświadomości lub tego, czego ludzie nie uświadamiają sobie w ogóle? Czy to tylko chimery, rojenia, wytwory chorej wyobraźni? Zobaczymy. Wybierzemy się w podróż badawczą, która zaprowadzi nas w otchłanie Kosmosu i w świat naszej duszy. Szybko zauważymy, że te światy są ze sobą nierozerwalnie związane i że to, co postrzegamy jako rzeczywistość, jest tylko warstwą wierzchnią, wycinkiem, postrzeganym przez nas „obrazem” tego świata. W końcu i my będziemy mieli „kontakt” z ową obcą inteligencją, która towarzyszy nam od początku historii. Inteligencji tej nadawano wiele imion. Dawniej byli to bogowie i anioły, diabły i demony, wróżki i elfy. Dziś są to „istoty pozaziemskie”, „obcy”, „goście”. Ja określam ich po prostu mianem „inni”. Bo coś na pewno jest wokół nas. Coś, co wywiera na nas wpływ. Objawia się tam, gdzie się tego
nie spodziewamy. Czai się w lasach i nad odludnymi drogami. W Niemczech, Ameryce – wszędzie na świecie. Przede wszystkim jednak drzemie w nas samych, w głębi, w nieznanych otchłaniach naszej duszy. 2. Przerażające panopticum Załogi UFO dziś One nadal istnieją – potwory naszego dzieciństwa, duchy przeszłości. Dziś noszą skafandry kosmiczne i ruchome przyciemniane osłony na owalnych hełmach. Nie latają na miotłach ani nie zawodzą w ruinach starych zamków. Do poruszania się wykorzystują kierowane fotele o napędzie rakietowym i lśniące statki kosmiczne. Nie gnieżdżą się już w mrocznych jaskiniach, pod wielkimi głazami, w zaczarowanych lasach. Przybywają z odległych gwiazd: z Wenus, z Dzeta Reticuli, z zakątków Mgławicy Andromedy. A jednak są to nadal te same przerażające istoty. Przerażające, bo nie możemy ich ogarnąć rozumem, bo zjawiają się w całkiem nieoczekiwanych miejscach. Są straszne, bo mają nad nami władzę, władzę pozwalającą robić z nami to, na co mają ochotę. „Wokół nas” – twierdził angielski pisarz Arthur Machen – „istnieją sakramenty zła, tak jak istnieją sakramenty dobra, a nasze życie i nasze działania toczą się, że tak powiem, w budzącym grozę świecie jaskiń i ciemności, zaludnionym przez mieszkańców krainy cieni”. Nie wiem, czy te istoty z krainy cieni są dobre, czy złe, w każdym razie w ludzkim rozumieniu tego słowa. Są inne, są obce. Ale one są z nami, odkąd my, ludzie, istniejemy, a może my, ludzie, istniejemy tylko dlatego, że one tu są. Przez te wszystkie tysiąclecia nadaliśmy im wiele imion, dziś pojawiają się przed nami jako „pozaziemscy kosmonauci” z Wenus, jako wysocy blondyni, jako przerażająco wielkie olbrzymy, jako karły o szarej skórze, wielkich głowach i szponiastych palcach. Nasza oświecona epoka wysoko rozwiniętej techniki neguje ich istnienie. Musi to robić, bo zupełnie nie pasują do obrazu świata, jaki stworzył sobie człowiek współczesny. To zrozumiałe. Społeczeństwo istniejące tylko wtedy, kiedy wszystkie jego mechanizmy działają bez zarzutu, kiedy technika, jaką rozwinęliśmy, funkcjonuje według dokładnych planów i praw, nie może sobie pozwolić na jakiekolwiek odstępstwa i nienormalności. Nie ma tu miejsca na elementy obce. Jestem przedstawicielem nauk przyrodniczych i mechanistyczny obraz świata nie jest mi obcy. W przeciwieństwie więc do wielu ezoteryków widzę, że w naszym świecie, nastawionym tak materialnie, konieczne jest opieranie się przede wszystkim na tym, co rozpozna nasze pięć zmysłów. Mimo to zadaję sobie czasem pytanie, czy aby nie przeoczono gdzieś kilku ważnych spraw? Jako się rzekło: nasz „racjonalny” ogląd świata nie pozwala na jakiekolwiek odstępstwa od normy, bo wszystko musi bezbłędnie funkcjonować. Wyjątki należy niwelować i traktować jako „potwierdzenie reguły”, najlepiej zresztą je zignorować. To właśnie dotyczy otaczających nas istot. Amerykański autor Whitley Strieber, który stale znajduje się pod ich wpływem – nazywa je „gośćmi” – pisze: „Goście potrafią zamanifestować swoją obecność także w wielkich miastach. Mogą działać wedle własnego uznania, bo nasze społeczeństwo neguje ich istnienie. Wyśmiewa się zwykle osoby, opowiadające o kontaktach z nimi, to zaś daje obcym istotom całkowitą swobodę działania. Cokolwiek uczynią, mogą mieć pewność, że będą zignorowane. Dziwne, ale prawdziwe: ci, co negują ich istnienie, działają w ich interesie”. „Goście”, „obcy”, „inni” zawsze pozostawali w ukryciu. Ale nigdy jeszcze nie mieli tak ułatwionego dostępu do naszego świata. W starożytności, w średniowieczu, aż po czasy Oświecenia ich istnienie nigdy nie było kwestionowane, każdy wierzył w te istoty, każdy był zawsze przygotowany wewnętrznie na spotkanie z nimi. Dziś jest inaczej. Ktoś, kto wierzy w „innych”, opowiada o kontaktach, uchodzi za kłamcę – w
najlepszym razie za fantastę. Nie traktuje się go serio, kwestionuje jego przeżycia, uznając je za „sen”, „wizję” czy „zmyślenie”. Niewątpliwie wśród wszystkich relacji na temat spotkań z „innymi”, znalazło się wiele takich przypadków – nie można tu pominąć grupki patologicznych kłamców, blagierów, mitomanów pławiących się z rozkoszą w blasku jakże nietrwałej sławy. Niewątpliwie „sny” i „wizje” – czyli obrazy świata wewnętrznego człowieka, ów kalejdoskop duszy – nie pozostają bez wpływu na przebieg spotkań z „innymi”, a nawet, o czym będziemy mieli jeszcze okazję się przekonać, odgrywa w nim decydującą rolę. Ale dla mnie tak samo pewne jest, że zjawisko to ma mocny, realny rdzeń. Wydaje się on wprawdzie nieco naruszony, ale to właśnie my osłabiamy go naszym postępowaniem, naszą ignorancją i arogancją. Proszę sobie wyobrazić, że siedzą państwo w wielkim samolocie rejsowym. Przelecieli państwo nad kanałem La Manche i dotarli do wybrzeży Wielkiej Brytanii; w dole rozciąga się zielony, pagórkowaty krajobraz południowej Anglii. Te parę chmurek prawie nie zasłania widoku na miasta i wsie, widzą państwo rozległe pola, rzeki i lasy. Nic nadzwyczajnego. Latali państwo wielokrotnie, znają te pejzaże, wracają więc do lektury. Nagle sąsiad państwa, siedzący przy oknie, zaczyna krzyczeć ze strachu. Gestykulując jak szalony, pokazuje coś na zewnątrz. Znad gazety, w której czytali państwo nowinki o brytyjskim dworze królewskim, spojrzenie wędruje ku oknu, ku spokojnemu, tak normalnemu i nieciekawemu z pozoru światu. Ale ten widok zapiera nagle dech w piersi: wśród pierzastych chmurek, prawie pod samolotem, unosi się wielki pomarańczowy słoń. Zamykają państwo oczy, otwierają, myśląc: to niemożliwe! Ale słoń tam jest. Obraca się powoli, spokojnie buja w obłokach. A widzą go nie tylko państwo, spostrzegli go też pozostali pasażerowie. – O, słoń! – Słoń w chmurach! Jakaś bzdura? Nic podobnego! Właśnie coś takiego przydarzyło się w kwietniu 1979 roku nad Southampton pasażerom samolotu, którzy zeznali zgodnie, że w czasie lotu nad Anglią widzieli w chmurach wielkiego pomarańczowego słonia. Rozwiązanie tej zagadki jest równie banalne, co zabawne: „słoń” okazał się olbrzymim cyrkowym balonem reklamowym, który zerwał się z uwięzi i wzniósł na wysokość 12.000 metrów. Co uzmysławia nam ten przypadek? Ludzi znajdujących się w zupełnie zwykłej, codziennej sytuacji spotyka coś nieoczekiwanego, odmiennego, niemożliwego. Jak na to reagują? Jak to relacjonują? Relacjonują tak, jak to widzieli: olbrzymiego pomarańczowego słonia unoszącego się w powietrzu. Ni mniej, ni więcej. To, co było. Nie wiedzieli, że 12.000 metrów niżej podróżuje cyrk, któremu urwał się z uwięzi balon w kształcie słonia. I mogli w ogóle nie wiedzieć, że są balony w kształcie słonia. To, co widzieli i zrelacjonowali, odpowiadało dokładnie rzeczywistości. Niczego nie dodali, nikt nie widział latających żyraf albo chwiejących się nosorożców. Nikt nie miał wizji ani snów – wszyscy widzieli tylko unoszącego się pomarańczowego słonia. Incydent ten uważam, choć zabrzmi to być może kuriozalnie, za zdarzenie bardzo znamienne. Uświadamia nam ono w sposób dobitny a zarazem przezabawny, że zetknąwszy się z czymś nie wyjaśnionym, ludzie dokonują zwykle prawidłowych obserwacji i relacjonują je w sposób rzetelny. Świadkowi pojawienia się UFO, czyli niezidentyfikowanego obiektu latającego, łatwo wmówić, że widział najwyżej projekcję psychiczną swoich wyobrażeń, wywołaną bodźcem naturalnym – powiedzmy widokiem jasnej Wenus. Tyle, że zwykle świadkowie wiedzą dokładnie, co widzieli, nawet jeśli nie potrafią sobie wytłumaczyć istoty zjawiska. „Dopóki inna hipoteza nie okaże się bardziej nośna, relacje na temat UFO” – pisze James McCampbell – „trzeba uważać za rzetelne próby opisania przez ludzi ich doświadczeń, nawet jeśli wydają się one całkiem dziwaczne”. Ja też tak uważam. Jakim prawem niewielka samozwańcza, ale za to bardzo hałaśliwa, grupka osób nastawionych sceptycznie do UFO, twierdzi, że ludzie, którzy całymi godzinami obserwują obiekty latające – zbliżające się do nich, znikające i pojawiające się znowu – ludzie, którzy widzą członków załogi UFO dających im jakieś znaki (np. w tzw. przypadku Gill z 29.06.1969 r. w Papui- Nowej Gwinei), że wszyscy ci ludzie widzieli tylko Wenus? Za jakże naiwnych uważają swoich
bliźnich ci „zaprzeczający dla zasady”? Myślę, że niektórym sprawia przyjemność, gdy zasiadłszy przy komputerze i uruchomiwszy najnowszy program astronomiczny, wyświetlą sobie na ekranie różne konstelacje z określonego okresu obserwacji i w sposób mniej lub bardziej przypadkowy wybiorą któryś ze świetlnych punktów. Jakaś gwiazda o dużej jasności czy jasna planeta znajdzie się przecież na pewno w pobliżu relacjonowanej obserwacji UFO. Byłoby nierozsądne wykluczyć, że niektóre relacje o pojawieniu się UFO powstały omyłkowo – za przyczyną złudzenia wywołanego w sposób naturalny, choćby przez gwiazdy. Mogło się to przytrafić w nocy, szczególnie przy obserwacjach niewielkich obiektów o dużej jasności. Kiedy jednak opis dotyczy wielkich obiektów latających, jeśli obserwację prowadzono przez długi czas, jeśli dostrzeże się wyraźne reakcje (w przypadku Gill – znaki dawane przez załogę), czy nawet fizyczny wpływ na środowisko, to trzeba mieć naprawdę bujną wyobraźnię (a może być aż tak naiwnym), żeby winą za to wszystko obarczać gwiazdy. Teraz chciałbym przytoczyć następny przykład. Przede wszystkim dlatego, że przypadek ten jest naprawdę zdumiewający: 9 listopada 1979 r. sześćdziesięciojednoletni strażnik leśny Robert Taylor przeprowadza obchód lasu w okolicach swojej rodzinnej miejscowości Livingston w Szkocji. Jest z psem. O 10.15 rano wychodzi na polanę i widzi dziwny obiekt unoszący się nad ziemią. Taylor ocenia, że obiekt ma około sześciu metrów średnicy, a trzech i pół wysokości. Jest kulisty ze zgrubieniem na obwodzie. Na zgrubieniu Taylor widzi jakby masywne pionowe pręty z niby- śmigłami. Powyżej wypukłości znajduje się rząd okien czy otworów, przypominających bulaje. Wydaje się, że obiekt jest szary, ale jego barwa wciąż się zmienia i Taylor odnosi wrażenie, że stanie się zaraz przezroczysty, ale do tego nie dochodzi. Trzy obiekty, na jakie natrafił strażnik leśny Robert Taylor 9 listopada 1979 roku koło Livingston w Szkocji.
Od chwili, kiedy Tylor wyszedł na polanę i zauważył obiekt, minęło zaledwie kilka sekund. Nagle zaczyna się dziać coś dziwnego, dwie niewielkie metalowe kule o średnicy prawie jednego metra, z których wystawały pręty wyglądające jak anteny, dołączyły się do niego, przylgnęły do nóg i zaczęły go „przesuwać” w kierunku obiektu. Taylor stracił przytomność. Gdy dochodzi do siebie, wielki obiekt i obie kule zniknęły. Pies szczeka i jak szalony biega wokół swojego pana. Taylor stracił głos, huczy mu w głowie. Drży na całym ciele. Także pies jest wylękniony. Toczy pianę z pyska i na krok nie odstępuje swojego pana. Taylor z trudem dociera do łazika. Siada za kierownicą, ale ma takie drgawki, że zaraz pakuje się w grząskie błoto. Musi wysiąść i pójść do domu na piechotę. Głowa boli go jeszcze przez kilka godzin, przez dwa kolejne dni bezustannie dręczy go pragnienie. Późniejsze przeszukanie polany, na której Robert Taylor spotkał obiekt, ujawniło ślady teleskopowych podpór pozostawione zapewne rzez niewielkie obiekty. Spodnie Taylora były z obu stron rozdarte. Ślady rozdarcia potwierdzają opis zdarzenia: że kule z prętami wzięły go między siebie i popychały w kierunku większego obiektu. Taylor jest uważany za człowieka solidnego i uczciwego, badania lekarskie i dokumenty dotyczące stanu jego zdrowia nie wykazały żadnych rewelacji. Taylor nigdy nie miewał bólów głowy, nigdy nie tracił przytomności. Nie wiem, co za obiekty pojawiły się koło Livingston. Inni jednak są pewni: to Wenus i Merkury! Mimo że poglądu tego nie da się zaakceptować, są ludzie, którzy weń wierzą. Na przykład Stewart Campbell, który przez długi czas badał ten przypadek, choć sam nie był zapewne do końca przekonany do swojej interpretacji. Najpierw sądził, że Taylor ujrzał piorun kulisty – kuriozum w zestawieniu z faktycznie widzianym zjawiskiem. W 1986 roku natomiast doznał „astralnego” zapewne olśnienia, skoro napisał: „Ostatnio doszło następujące, proste wyjaśnienie. Wiele relacji o UFO (także te z pozoru spektakularne) można wyjaśnić zjawiskami astronomicznymi. Zdarzenie nastąpiło wprawdzie w biały dzień, ja wszakże postanowiłem mimo to zbadać hipotezę... astronomiczną”. I cóż się okazało? Zgodnie z tą hipotezą Taylor wyszedł na polanę, a ujrzawszy Wenus i Merkurego uległ atakowi epilepsji, podarł na sobie ubranie (a może poszarpał je pies?), stracił przytomność, a gdy doszedł do siebie, odczuwał ból głowy. Wiarygodne? Campbell stwierdza, całkiem słusznie, że Wenus można czasem zobaczyć w biały dzień. Ale wtedy jej jasność jest tak nieduża, że może ją dostrzec tylko wprawne oko dobrego obserwatora, który dokładnie wie, w którym regionie nieba jej szukać. W jeszcze większej mierze dotyczy to Merkurego, którego słaby blask, z powodu niewielkiej odległości na niebie od Słońca, widać tylko w niezwykle sprzyjających warunkach. Jeszcze nigdy nie widziano Merkurego w dzień (o 10.15). Poza tym nie wiadomo, czy niebo było wówczas czyste, w każdym razie jeszcze o 9.20 niebo nad Livingston było pokryte chmurami. Ważniejsze jest to, że o tej porze Wenus nie znajdowała się już nad horyzontem, lecz zaszła za wzgórza Dee Hill leżące na południowy wschód od polany. W konsekwencji Campbell musiałby powołać się na fatamorganę, która wyczarowała Wenus oraz Merkurego nad horyzontem – do tego w postaci tak jasnej, świetlistej i kulistej, że biedny Robert Taylor najpierw dostał na ich widok ataku epilepsji, a następnie padł bez przytomności na ziemię (według dokumentów dotyczących jego stanu zdrowia Taylor ani przedtem, ani potem nie miewał ataków epilepsji, dlaczego więc taki atak przytrafił mu się właśnie wtedy?). Wszystko byłoby śmiechu warte, gdyby nie fakt, że hipoteza Campbella została wysunięta całkiem serio. Samo za siebie mówi stwierdzenie pewnego niemieckiego arcysceptyka w sprawach UFO, który twierdzi, że jest to „gwóźdź do trumny jednego z najspektakularniejszych angielskich [...] przypadków ostatnich dziesięcioleci”. Ale inni ufolodzy sądzą, że wszystkie te hipotezy są w istocie tylko próbą zbudowania na siłę konstrukcji, w jakikolwiek sposób mającej wyjaśnić zdarzenie, którego prawdopodobieństwo jest dla niektórych bardzo podejrzane. Chcąc zbliżyć się do rozwiązania zagadki UFO i łączącego się z nią fenomenu „innych”, musimy zapuścić się w labirynt wyobraźni, w którym nietrudno nam będzie zabłądzić. Labirynt jest
tu określeniem najwłaściwszym, bo nader łatwo się tam zgubić w plątaninie dziwacznych, jeżących włosy na głowie, pozornie nierealnych informacji z mrocznych stref naszego świata. Istoty, podążające tam swymi pradawnymi szlakami, mogą przypominać postacie z „Boskiej komedii” Dantego czy surrealistycznych obrazów Hieronima Boscha. Gdyby określenie to nie było nacechowane tak negatywnie, można by je nazwać demonami, bo w pierwotnym znaczeniu to greckie słowo określało „istoty nadprzyrodzone o cechach na wpół boskich i na wpół ludzkich”, ich zaś postępki mogły być dobre lub złe. W istocie odpowiadają one wizerunkowi chrześcijańskich aniołów i one bowiem pośredniczyły między światami, i one były dobre lub złe. Dlatego też można tylko przytaknąć ufologowi Johnowi A. Keelowi, który pisze: „Demonologia nie jest wymysłem fantastów. Jest to sięgające do najdawniejszych czasów studium duchów i demonów, które bez wątpienia istniały obok człowieka w całej historii. Napisano o tym tysiące książek. Wiele z nich jest dziełem uczonych duchownych, przedstawicieli nauk przyrodniczych i naukowców innych dziedzin. Każdy badacz może sprawdzić autentyczność niezliczonych, dobrze udokumentowanych zdarzeń. Objawienia opisane w tej wstrząsającej literaturze wykazują podobieństwa do UFO – często są nawet z nim identyczne. Ofiary, w które wstąpił demon, wykazują dokładnie te same symptomy psychosomatyczne, co osoby, które miały styczność z UFO”. Spójrzmy więc na nich: na tych „innych”, na demony przeszłości, anioły i diabły starożytności, które odnalazły drogę do naszych czasów. Przygotujmy się na spotkanie z tym, co przerażające, niepojęte i niewyjaśnialne. Proszę również pomyśleć o tym, że gdy my czytamy te historie, w tym samym czasie żyją wśród nas ludzie, którzy zetknęli się z tymi istotami nie tylko na stronach tej książki, lecz w rzeczywistości: w miejskich domach, w lasach rodzinnych stron, w krainach tej Ziemi, którą nazywamy „naszym” światem. Jest wieczór 21 sierpnia 1955 roku. Pani Glenie Langford wraz z dziećmi – Lonnie, Charltonem i Mary bawi z wizytą u zaprzyjaźnionego małżeństwa, Elmera i Very Suttonów, i ich dzieci. Jest tam też Bill Ray Taylor, przyjaciel Elmera. Dom na farmie Suttonów stoi na odludziu, między niewielkimi miejscowościami Kelly i Hopkinsville, w lasach Kentucky. Około siódmej wieczór Bill Ray Taylor wychodzi po wodę do studni na podwórze. Spuścił właśnie wiadro i widzi coś, co odbiera mu mowę. Niedaleko sunie po niebie świetlisty obiekt latający, „bardzo jasny, mieniący się kolorami tęczy”. Ale to jeszcze nie wszystko: obiekt podchodzi do lądowania za krzakami oddzielającymi zabudowania od małego, wyschniętego w lecie potoku. Bill Taylor biegnie pędem do domu, ale nikt nie bierze go poważnie. Na pewno widział spadającą gwiazdę, może błyskawicę. Nikt nie ma ochoty wyjść z nim na dwór zobaczyć, co stało się koło potoku, nikt mu nie wierzy. Mniej więcej godzinę później pies na podwórzu zaczyna ujadać jak szalony. Elmer Sutton i Bill Taylor patrzą po sobie, wstają od nakrytego stołu i stają w drzwiach domu. W odległości zaledwie dziesięciu metrów widzą coś wyglądającego jak ucieleśnienie absurdu. Stoi przed nimi niewielka istota mająca około 1,2 m wzrostu. Chyba jest naga, ma szarą skórę, nieproporcjonalnie wielką głowę, długie ręce ze szponiastymi palcami, wlokące się prawie po ziemi. Najbardziej przerażająca jest głowa – wielkie słoniowe uszy, olbrzymie okrągłe, żółte oczy, wąskie usta wyglądające jak kreska. Na dobitkę dziwna istota jarzy się, jakby coś rozświetlało ją od środka.
Skrzat ze „słoniowymi uszami”. Te istoty, wyglądające jak senny koszmar, pojawiły się nocą z 21 na 22 sierpnia 1955 roku, wprawiając w przerażenie Langfordów i Suttonów. Na moment obu mężczyzn zdejmuje przerażenie, ale po chwili wpadają do domu, biorą dwa karabiny z szafy i wróciwszy na dwór, wypalają do istoty stojącej na podwórzu i świecącej jak duch. Dziwaczny skrzat jest trafiony. Siła strzału odrzuca go do tyłu. Ale potem – Elmer i Bill nie wierzą własnym oczom – odwraca się jakby nigdy nic i opuściwszy się na czworaki, ucieka jak zwierzę. W tej samej chwili przerażone kobiety i dzieci, siedzące jak trusie w pokoju, słyszą, że coś drapie w dach nad kuchnią. Mężczyźni wybiegają znów na podwórze: rzeczywiście, na górze siedzi jeszcze jedna taka istota. Elmer strzela i chyba trafia. Istota przewraca się do tyłu, ale spada z dachu bardzo powoli i – tak jak poprzednia – powoli oddala się na czworakach. Ale to nie wszystko, bo prawie w tej samej chwili zaczyna się pojawiać coraz więcej tych istot – włażą na dach, przechodzą przez płot, wdrapują się na drzewa. Któraś dotyka głowy Billa Taylora – jest to jednak raczej „pieszczota” niż napaść. Mimo to rodziny barykadują się w domu. Z przerażeniem obserwują przez ponad trzy godziny osobliwy najazd. Istoty nadal kręcą się po podwórzu w pozornym nieładzie, zaglądają w okna, ale nie podejmują żadnych wrogich działań. W końcu około 23.00 ośmioro obleganych odważa się na ucieczkę – biegną do samochodów i odjeżdżają do odległego o 16 km Hopkinsville. Świetliste skrzaty siedzą sobie na podwórzu obserwując ich i nie przeszkadzając w odjeździe. Uciekinierom udaje się namówić do przyjazdu na farmę szeryfa Russela Greenwella, jego
pomocnika George'a Battsa oraz czterech policjantów i dziennikarza miejscowej gazety. Ale po przybyciu nie znajdą już żadnych śladów obecności istot. Gdy jednak kolumna samochodów jest około trzech kilometrów od domu Suttonów, jadący widzą dwa ostre światła strzelające w niebo z miejsca, gdzie jest farma, i słyszą jakby grzmot. Nazajutrz rano w miejscu, gdzie Bill Taylor obserwował lądowanie UFO, widzą wiele małych, płytkich zagłębień w korycie potoku. Szeryf Russel Greenwell powiedział później, że „coś” musiało tych ludzi wystraszyć, „coś przekraczającego możliwości ich wyobraźni”. Policja odjechała i wszyscy poszli do łóżek, sądząc, że najgorsze w życiu mają już za sobą. Tymczasem koszmar zaczyna się na nowo. Glenie Langford pierwsza widzi wielkie, żółte oczy jednej z istot, gapiącej się na nią w sypialni. Świetliste skrzaty pozostaną aż do brzasku. Mężczyźni znów strzelają z karabinów, ale rezultat jest taki, jak przedtem. Nic z tego nie wynika. Wreszcie, nim pierwszy brzask rozjaśni wschodnie regiony USA, istoty znikają. Pojawiło się wiele spekulacji na temat, co widziały w nocy obie rodziny: jedni przypuszczali, że wpadły w religijną histerię, inni podkreślali, że w Hopkinsville był w tym czasie cyrk wędrowny i że widziano pewnie małpy, które uciekły z klatek. Ale jest to hipoteza mało prawdopodobna, po pierwsze dlatego, że wszystkie cyrkowe zwierzęta były rano w klatkach, po drugie zaś zachowanie tych istot w niczym nie przypominało zachowania małp; zwierzęta te ani w nocy nie świecą, ani trafione z odległości kilku metrów nie uszłyby bez szwanku, tak jak skrzaty na farmie. Sprawy Hopkinsville nie wyjaśniono do dziś. Mimo to literatura ufologiczna zajmuje się nią raczej rzadko i dość powierzchownie. Dlaczego? Powód jest oczywisty – jest za osobliwa. Choć nic nie wskazuje na to, iż ktoś zrobił kawał, choć zawiodły inne racjonalne wyjaśnienia, nawet znani ufolodzy są skłonni, jeśli to tylko możliwe, ukryć „sprawę Hopkinsville” pod korcem. Pozaziemskie czy inne nieznane istoty, lądujące w świetlistych statkach kosmicznych, które tak wyglądają i tak się zachowują – coś tu nie gra! Najgorsze, co możemy zrobić, to wykluczyć z góry pewne przypadki tylko dlatego, że wydają się zbyt niezwykłe, zbyt obce, zbyt dziwne. Historie o małych szarych istotach, które przynajmniej z wyglądu są człekopodobne i których zasadnicza działalność polega chyba na uprowadzaniu Ziemian, są już i tak dość dziwaczne, mogą jednak jeszcze jako tako pasować do światopoglądu większości ufologów. Czy my nie postępowalibyśmy tak samo, gdybyśmy mieli przeprowadzić badania mieszkańców nieznanej, nowo odkrytej planety? Doszło nawet do tego, że jeden z najznamienitszych ufologów, profesor David M. Jacobs z uniwersytetu Temple w USA, upiera się ostatnio przy tym, aby tylko ten rodzaj „istot pozaziemskich” był uznawany za prawdziwy. Ergo, wszystkie inne opisy opierają się na oszustwie. Cenię profesora Jacobsa, jego zaś książka o historii UFO w Ameryce (The UFO Controversy in America) należy do klasyki literatury przedmiotu. Ale w powyższej kwestii nie mogę się z nim zgodzić. Bo skąd mamy wiedzieć, jak mają wyglądać i zachowywać się „istoty pozaziemskie”? Czy z faktu, że pewien rodzaj w ostatnich latach pojawia się coraz częściej, można wyciągnąć wniosek, że tylko on ma prawo być uznany za prawdziwy, a o prawdziwości pozostałych możemy spokojnie zapomnieć? Twierdzenie takie jest nie tylko lekkomyślne, lecz również nader niebezpieczne. Pozbawiamy się bowiem w ten sposób jakiejkolwiek możliwości odkrycia pewnego dnia prawdziwej istoty tego zjawiska. I automatycznie uznajemy za kłamców, a w najlepszym razie za fantastów, naszych godnych pożałowania bliźnich, którzy – jak Suttonowie czy Langfordowie – widzieli istoty odbiegające od normy. Świetliste skrzaty o jarzących się oczach i słoniowych uszach są tak samo całą prawdą, jak świetliste olbrzymy w fotelach o napędzie rakietowym. Reakcja Jacobsa i innych jest zrozumiała – kto postawi tylko na jeden rodzaj „istot pozaziemskich”, będzie bardziej wiarygodny. Może odrzucić wszystkie osobliwe – a tym samym niewiarygodne – przypadki i wyjść naprzeciw opinii publicznej (lub jej przedstawicielom w rządzie, wojsku, prasie i kościołach różnych wyznań). Tyle tylko, że samo UFO nie przejmuje się w najmniejszym stopniu takimi postawam. Pójdę jeszcze dalej stwierdzając, że prawdziwe sedno tego zjawiska nie polega na rutynowych „uprowadzeniach”, ale na osobliwych i niezwykłych, budzących grozę i przerażenie spotkaniach z innymi. Tylko wtedy, gdy pojmiemy to zjawisko i
poznamy jego tło, będziemy mogli zrozumieć, jak się ma sprawa z uprowadzeniami i „niewielkimi szarymi istotami”. Jeśli zaś z góry je przekreślimy, choćby tylko z obawy przed śmiesznością, nigdy nie będziemy mieli szansy na dotarcie do sedna sprawy. Kolejne przykłady ze „straszliwego panopticum”? Są ich setki, a oto niewielka próbka: • 12 września 1952 roku grupce młodych ludzi wydaje się, że za wzgórzem koło Flatwood w Zachodniej Wirginii w USA widzieli upadek meteorytu. Idąc do miejsca rzekomego upadku, mijają dom pani Kathleen May. Opowiadają jej o tym, co widzieli. Pani May wraz z dwoma synami i goszczącym u niej właśnie członkiem Gwardii Narodowej postanawia wspomóc grupę. Wspiąwszy się na wzgórze, spostrzegają po jego drugiej stronie świecącą kulę „wielkości domu”. Dobiegają z niej jakieś dziwne szmery, stuki i syczenie. Nagle w krzakach z przodu dostrzegają jakiś ruch. Ku swemu przerażeniu widzą olbrzymią istotę, mającą ponad trzy metry wzrostu, o krwistoczerwonej twarzy i rozżarzonych, zielono–pomarańczowych oczach. Bije od niej przenikliwa, odrażająca, ostra woń. Postać lewituje w ich kierunku. Z histerycznym krzykiem wszyscy uciekają ze wzgórza do osady. Wielu z nich jeszcze przez kilka godzin będzie odczuwać mdłości. Nazajutrz rano na miejscu lądowania stwierdzono odciski podobne do śladów płóz. • 11 października 1973 roku dwaj stoczniowcy, Charles Hickson i Calvin Parker łowią ryby nad rzeką Pascagoula w stanie Missisipi. Tam zaskakują ich trzy przerażające istoty. Stwory wysuwają się z owalnego obiektu, który osiadł za plecami wędkarzy, i zabierają obu na pokład na badanie. Istoty mają około dwóch metrów wzrostu, ich skóra jest szara, palce szponiaste, ręce długie. Głowa przechodzi od razu w tułów, a w miejscu, gdzie człowiek ma nos i uszy, widać trzy spiczaste stożkowate niby-wypustki. Przypadek „Pascagoula” jest przykładem jednego z najlepiej zbadanych „uprowadzeń” spośród pojawień się UFO w 1973 roku i jak dotąd nie udało się zanegować jego prawdziwości, uznając go za oszustwo czy urojenie. • W pewien piękny letni wieczór 1956 roku Karl Ackermann – wówczas profesor liceum, a później profesor biologii w Wyższej Szkole Bundeswehry – był z matką przejazdem w Kraherwaldzie pod Stuttgartem. O 21.00 znajdowali się na asfaltowej drodze, mniej więcej dziesięć metrów od skraju lasu. „Nagle drzewa się ugięły, jak pod silnym porywem wiatru. W górze dał się słyszeć jakiś świst i potworna tarcza, jarząca się czerwienią, przeleciała na niewielkiej wysokości i spadła w dolinę Feuerbach. W dole zapaliło się jakieś światło, które następnie powoli gasło. Nastała cisza, ale po chwili w lesie zatrzeszczało poszycie. Ktoś szedł, sapiąc, pod górę. Gdy istota podeszła bliżej, ogarnęła nas panika. Istota była ogromna. Miała na sobie jakby skafander do nurkowania. Stanęła przede mną i dyszała ciężko. Pod pachą niosła czarną skrzyneczkę. Skinęła ręką. Potem wielkimi susami, nadal ciężko dysząc, kontynuowała wdrapywanie się na szczyt. Widzieliśmy, jak stała obok wieży widokowej. Jej sylwetka rysowała się wyraźnie na tle nieba rozjaśnionego światłami miasta. To był olbrzym. Potem zjawa wróciła wolnym krokiem i znów stanęła przed nami. Byliśmy jak sparaliżowani. Ponownie nam kiwnęła i szybko ruszyła w dół. Znów było słychać świst i rozżarzona tarcza przemknęła nad nami. Całe zdarzenie zatrzymaliśmy dla siebie. W prasie nie było o tym ani słowa”.
11 października 1973 roku osobliwe olbrzymy, mające zamiast nosa i uszu niby-wypustki, wzięły na pokład UFO i zbadały dwóch stoczniowców, Charlesa Hicksona i Calvina Parkera. Rysunek według relacji uprowadzonych. • Listopad 1958 roku. Dwaj żołnierze szkockiej Territorial Army natrafiają podczas ćwiczeń w pobliżu Aberdeen na dwie wielkie istoty, mające niemal trzy metry wzrostu. Istoty pojawiają się niespodziewanie za nimi w zaroślach, wydając dziwne gulgotanie. Żołnierze rzucają się do panicznej ucieczki, a za ich plecami w powietrze wznosi się wielki, świetlisty obiekt w kształcie dysku i odlatuje bezgłośnie. • Jednookie olbrzymy pojawiają się najpierw 12 października 1963 roku na odludnej drodze w okolicy Monte Maiz, a następnie 6 lutego 1965 roku w Torrent w Argentynie. W obu przypadkach zachowują się nader agresywnie. Wdzierają się do jednego z domów w Torrent i próbują uprowadzić mieszkańców. Wyganiają ich jednak niespodziewanie przybyli sąsiedzi, którzy usłyszeli wołanie o pomoc. Podobne olbrzymy pojawiły się też ponoć w Woroneżu, wkrótce okazało się jednak, że jest to historia fikcyjna, a pretekst do jej powstania był w rzeczywistości inny. Podana przez TASS informacja, która obiegła cały świat, mogła nawet dotyczyć kilku różnych przypadków, jakie zdarzyły się w czasie poprzednich miesięcy w tej okolicy. • W sierpniu 1971 roku John Hodges wraca ze swoim przyjacielem Peterem Rodriguezem z wizyty od znajomego z Daple Grey Lane koło Los Angeles. Na skraju drogi widzą zarysy czegoś, co okazuje się po zbliżeniu dwoma „żywymi mózgami”. Siedzący za kierownicą Hodges mija je przerażony i zabiera przyjaciela do siebie do domu. Po przybyciu stwierdzają, że jechali o dwie godziny dłużej niż zawsze. Później Hodges poddaje się hipnozie. Pod jej wpływem wychodzi na
jaw, że w trakcie jazdy jeszcze raz trafił na „mózgi”, które zabrały go do UFO. Człekokształtni członkowie załogi poddają go badaniom. Przekazują mu także telepatycznie wizje końca świata, który spowoduje wojna światowa. Przekazywanie takich proroctw znamy już ze sprawy „Jezioro Bodeńskie” [rozdz. 1.]. Osobliwe istoty widziane z okazji różnych lądowań UFO. Większość jest człekokształtna, ma jednak wiele cech zdecydowanie różniących je od Ziemian. • 25 października 1973 roku w Greensburgu w stanie Pensylwania farmer Stephen Polaski spotyka olbrzymich, niedźwiedziowatych członków załogi UFO. Wraz z piętnastu innymi naocznymi świadkami obserwuje obiekt podchodzący do lądowania za pobliskim lasem. Podczas poszukiwania lądowiska farmer oraz towarzyszący mu dwaj dziesięcioletni chłopcy słyszą nagle trzask łamanych drzew i widzą zbliżające się dwie ogromne, ciemne istoty – całe owłosione, z wielkimi zielonkawożółtymi oczami. Polaski strzela do nich kilkakrotnie, ale bez najmniejszego efektu. Mężczyzna i dzieci uciekają w panice do domu nie napastowani przez dziwne istoty. • 16 sierpnia 1968 roku hiszpański hodowca drobiu widzi koło Siewa de Alamos kopułowaty obiekt unoszący się tuż nad ziemią. Zbliżywszy się, spostrzega dwie istoty o „odrażającym wyglądzie” – z ośmioma czy dziewięcioma mackami – przypominające ośmiornice lub mątwy. Ujrzawszy człowieka, istoty znikają za obiektem, który natychmiast startuje i prędko znika z pola widzenia. • W 1964 roku osiemnastoletnia Anna Lister wraz z przyszłym mężem Lewem przejeżdża koło farmy swojej matki Anny w okolicach Clormont County w stanie Ohio. Nagle oboje widzą z
samochodu jakąś istotę biegnącą szybko przez pola. „Chyba nas nie widziała, przynajmniej do chwili włączenia świateł. Wtedy zaczęła się zbliżać. Poruszała się jakby wielkimi skokami, takimi susami. Niewiarygodne, ale trzy ogrodzenia z drutu przesadziła jakby nigdy nic. Zaczęłam krzyczeć”. Potem istota zatrzymała się przed samochodem i wybałuszyła wielkie oczy. Anna i Lew są sparaliżowani, nie mogą się poruszyć. „Potem istota zaczęła się na naszych oczach przeobrażać. Jej palce zamieniły się w szpony. Odbiegła na czworakach, a w końcu rozpłynęła się w powietrzu. To było coś strasznego, wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Wiem, że nikt nam nie uwierzy, ale tak było naprawdę”. • W lipcu 1974 roku rodzina Davisów z Meriemont w USA czuje w domu dziwny niemiły zapach. Wszyscy wychodzą na dwór. Ale tam też rozchodzi się ten dziwny smród. Tak samo jest u sąsiadów. Nasuwa się podejrzenie, że to gaz. Zawiadomione zostaje pogotowie gazowe. (Ale pomiary nie wykazały ulatniania się gazu.) Tymczasem Davisowie wsiadają do samochodu i wyjeżdżają z miejscowości. Nagle na skraju szosy widzą coś tak nieprawdopodobnego, że doznają szoku – ogromna, mająca prawie dwa i pół metra wzrostu człekokształtna istota z nagim, owłosionym torsem, ubrana tylko w ciemne spodnie, ma nogi zakończone kopytami! Rodzice i dzieci słyszą wyraźnie ich stukot na asfalcie. Siedząca za kierownicą pani Davis zawraca po przejechaniu kilkuset metrów, ale istota tymczasem znika. Ten rodzaj „małych szarych istot” o nieproporcjonalnie wielkiej głowie, a mających około 1,5 m wzrostu, widuje się w ostatnich latach coraz częściej. Właśnie takie istoty uprowadzają ludzi do UFO i poddają ich badaniom.
Kim są „inni”? Czy odwiedzają nas tysiące różnych, pozaziemskich ras? Nieduzi obcy o szarej skórze, występujący prawie we wszystkich relacjach z uprowadzeń? Jednookie olbrzymy? Diabelskie stwory z kopytami, czy gigantyczne mózgi? Czy trzymetrowe istoty z Kosmosu upodobały sobie Ziemię, żeby straszyć argentyńskich rolników i woroneskich uczniów? A te w skafandrach do nurkowania, które biegają zdyszane po lasach w okolicach Stuttgartu? A te, co przeobrażają się w obecności zdumionych świadków w przerażające potwory o rozjarzonych Cyt. w: Handwörterbuch des deutschen Aberglaubens, Berlin 1986 oczach i szponiastych palcach? Czy inteligentne mątwy i czarne grizzly wpadają tu tylko na moment, aby zaraz zniknąć? Czy oni to przedstawiciele inteligencji, którzy – jak nam się zdaje – pokonali ogromne przestrzenie międzygwiezdne w, pojazdach kosmicznych? Nie można tego z całkowitą pewnością wykluczyć, ale jest to niezbyt prawdopodobne. Wszystkie te istoty za bardzo przypominają wytwory naszej wyobraźni, nasze fantazje. Czyż więc powstały tylko w naszej podświadomości, jak sądzą niektórzy? Czy to marzenia, które przybrały postać widzialną? Raczej nie. Marzenia i wizje bowiem nie zostawiają zwykle śladów, nie poruszają się w obiektach promieniujących ciepłem, nie są też widziane przez wielu ludzi naraz. Stykamy się z czymś, co ma związek z nami, lecz jest zarazem tak obce, tak inne, że wzbraniamy się uznać to za zjawisko realne. Wielki antropolog amerykański Loren Eisley przeżył kiedyś cudowną historię: „Zetknięcie z innym światem to nie tylko twór wyobraźni. Może się zdarzyć każdemu. Człowiekowi albo zwierzęciu. Niekiedy granice są tak ruchome, tak płynne, że do przeżycia czegoś takiego wystarczy sama obecność. Miałem okazję zaobserwować, jak zachował się w takiej sytuacji pewien kruk, niejako mój sąsiad. Nigdy mu nic złego nie zrobiłem, ale on woli siadać na najwyższych gałęziach, latać bardzo wysoko i unikać kontaktów z ludźmi. Jego świat zaczyna się tam, gdzie mój słaby wzrok nie sięga. Ale pewnego ranka całą okolicę spowiła bardzo gęsta mgła. Na dworzec szedłem niemal po omacku. Nagle, dokładnie przed moimi oczami, pojawiły się dwa wielkie czarne skrzydła i straszny dziób. Zjawa minęła mnie jak błyskawica, wydając przy tym krzyk strachu tak przeraźliwy, że już nigdy nie chciałbym czegoś takiego usłyszeć. Ten krzyk prześladował mnie całe popołudnie. Przyłapałem się na tym, że patrzę w lustro, zadając sobie pytanie, co we mnie jest takie przerażające? Potem zrozumiałem. Mgła sprawiła, że granica dzieląca nasze światy uległa zatarciu. Kruk myślał, że leci na zwykłej wysokości, aż tu nagle ujrzał wstrząsający obraz – dla niego sprzeczny z prawami natury. Niespodziewanie spostrzegł człowieka poruszającego się w powietrzu, w świecie kruków. Natknął się na sprzeczność najbardziej absolutną, jaką kruk może sobie wyobrazić – na lecącego człowieka... Teraz, gdy widzi mnie z góry, wydaje kilkakrotnie cichy krzyk, w którym słyszę niepewność umysłu, któremu zaburzono poczucie rzeczywistości. Nie jest już takim samym krukiem, jak inne – i nigdy już nim nie będzie...” Jesteśmy jak ten kruk. Wielu z nas przeszło przez mgłę, w której widziało twarze „innych”. Widziało pyski o rozjarzonych oczach, obrzydliwej, krwistoczerwonej lub szarej, pomarszczonej skórze, widziało coś zupełnie obcego naszemu światu. Ale być może wielu z nas widziało tylko swoje odbicie, odbicie swojej wrażliwej ludzkiej duszy.
3. Było to w czasach przed naszą erą Wróżki i elfy, skrzaty i gnomy, inkuby i sukkuby Któż jeszcze pamięta te wszystkie wróżki, elfy, skrzaty, olbrzymy i tym podobne postacie naszego dzieciństwa? Zaludniały świat, który był dla nas równie rzeczywisty jak koledzy z podwórka czy nasz dentysta. Potem wyrośliśmy z dziecinnych ubranek i porzuciliśmy myśli o innej rzeczywistości. Opowiadamy o niej dzieciom i wnukom, ale nie wierzymy już w prawdziwość tych opowieści. Wróżki i elfy odeszły z naszego świata, zostały wypędzone – spotykamy je tylko czasem nocą, we śnie. Ludzie minionych stuleci i tysiącleci podchodzili do tego zupełnie inaczej. Dorastali, żyli i umierali wierząc święcie w „karzełki” albo „olbrzymy” – były to duchy najczęściej niewidzialne, mieszkające ponoć gdzieś w lasach albo na okolicznych wzgórzach, czasem pokazujące się ludziom. Dopiero z nadejściem epoki Renesansu, Kościołowi udało się, za pomocą egzorcyzmów i wody święconej, wypędzić wróżki i gnomy z ich ostoi. „I dlatego elfów już nie ma”, pisał czternastowieczny poeta angielski Chaucer. Z tym większą mocą pojawiają się one na powrót w naszym świecie – zaadaptowane do naszych wyobrażeń, naszej techniki, naszych fantazji. Ale przecież są to te same demony, które swoim nieobliczalnym zachowaniem przerażały naszych przodków – raz były dobre, innym razem złe, raz przyjazne i pomocne, innym razem wściekłe i obrzydliwe. Ich zachowanie jednak, ich modus operandi przy zetknięciu z ludźmi, nigdy się nie zmieniły. Wyruszmy teraz w podróż w przeszłość. Zaczniemy od owych mitologicznych czasów przed naszą erą, gdy prawda historyczna mieszała się z legendą. Potem spróbujemy przejść po omacku do czasów nam współczesnych. Będziemy szukać „innych”, spróbujemy uchylić rąbka tajemnicy, okrywającej ich działalność w naszym świecie. Czeka nas podróż pełna niespodzianych wiadomości i tajemnych cudów. Jest trochę niemieckich legend o elfach i wróżkach. Ale większość takich opowieści pochodzi z Irlandii, Anglii i Szkocji. „Trzon przekazów musi być bardzo stary” – pisze filolog Martin Löpelmann – „znacznie starszy od treści najstarszych germańskich legend Eddy. Najstarsze irlandzkie rękopisy, zawierające takie przekazy, pochodzą z IX stulecia, już więc z racji swojego wieku są godne szacunku”. Istotnie, wszystkie legendy o „karzełkach” biorą swój początek w owych zamierzchłych czasach przed narodzinami Chrystusa. „Kiedy byłem dzieckiem” – czytamy w jednym ze zbiorów baśni irlandzkich – „słyszałem, że dziad mój opowiadał o istotach ze wzgórz. Nikt nie znał tylu historii o wróżkach co on. Nigdy nie wybierał się po torf na moczary, nie będąc przygotowanym na spotkanie z nimi. Umiał wytłumaczyć ich istnienie. Dziadek mawiał, że kiedyś w niebie toczyła się wojna między Bogiem a aniołami. I Bóg przez ponad czterdzieści dni i nocy wyrzucał z nieba anioły. Niektóre zostały w powietrzu, inne spadły na ziemię, jeszcze inne runęły do morza. Słyszałem, jak pewien człowiek opowiadał, że zniszczyłyby ziemię, gdyby nie żyły nadzieją powrotu do nieba w dzień Sądu Ostatecznego”. W tej opowieści odzwierciedla się oczywiście wielowiekowy wpływ chrześcijaństwa i jego wyobrażeń o hierarchiach niebieskich. Pierwotna wiara we wróżki nie zawierała informacji o walkach w niebie. Ale okazuje się też, że wróżki, przynajmniej w ludzkiej wyobraźni, dysponowały równie przerażającymi możliwościami: możliwościami zniszczenia Ziemi. Z minionego stulecia pochodzi też opowieść o skrzatach, spisana przez szwajcarskiego księdza Waltera Hopfa-Waldswila: „Cramer zapewnia, że wiara w górskie skrzaty powoli wymiera. W żadnym razie nie zamierzam temu zaprzeczać, chciałbym mu wszakże przypomnieć, iż jeszcze nie tak dawno na pewnej plebanii wyśmiewałem się z usłyszanej tam legendy o pewnym skrzacie, a pan proboszcz [...] zaprzeczył mi z poważną miną stwierdzając, iż znał pewnego dziekana, który
istoty takie widział na własne oczy, a nawet z nimi rozmawiał, a powiadano takoż, że mieszkają one na Księżycu”. Ojczyznę wróżek, skrzatów i elfów wyobrażano sobie jednak zazwyczaj zupełnie inaczej. W. Y. Evans-Wentz uważa, że jest to niewidzialny świat, w którym świat nasz tkwi niczym wyspa w gigantycznym oceanie. Mieszkańców tej „innej ziemi” wyobrażano sobie z reguły jako istoty niewielkiego wzrostu, mogły one jednak przybierać również inne postacie, a nawet pojawiać się jako olbrzymy. Popularne były kształty na wpół ludzkie. Mocy swej używały niekiedy do uprowadzania, oszałamiania i więzienia ludzi. Kradły zboże i zwierzęta domowe, ale niekiedy bywały wspaniałomyślne i pomagały ludziom. Nie było wróżek, elfów czy krasnali całkowicie „dobrych” – z niewiadomych powodów robiły się one czasem złośliwe i pamiętliwe. Już ta powierzchowna charakterystyka pozwala nam dostrzec wyraźne zbieżności z wizerunkiem dzisiejszych załóg UFO, szczegolnie z owymi dziwacznymi postaciami, które zdążyliśmy już poznać. We współczesnej literaturze ufologicznej wciąż wymieniany jest pewien fenomen: obce istoty potrafią zatrzymywać samochody i inne pojazdy bez stosowania jakichkolwiek urządzeń. Świadkowie takich zdarzeń mówią często o okropnym uczuciu, polegającym na utracie panowania nad pojazdem – albo jedzie on, często z dużą prędkością, jakby kierowała nim niewidzialna dłoń, albo staje. Silnik gaśnie, układ elektryczny przestaje działać, samochód zatrzymuje się na skraju drogi. Nierzadko osoby siedzące w samochodzie są potem w klasyczny sposób uprowadzane do UFO, tzn. wciągane do obiektu. Ale zatrzymywać pojazdy potrafiły też wróżki: „W opowieściach o elfach czytamy często, że konie wierzchowe i pociągowe nie potrafiły przejść przez okolicę, w której albo było widać tańczące elfy, albo było słychać muzykę tych istot”, pisze angielski badacz mitów John Michell. Elfy potrafiły nawet odgradzać niewidzialnymi barierami całe wzgórza czy połacie ziemi. Dermom MacManus opowiada historię, jaka zdarzyła się podobno w 1935 roku, a którą – zgodnie z miejscowymi wierzeniami – przypisano wróżkom. Pewna dziewczyna wspięła się na Lis Ard, wzniesienie w pobliżu swojej rodzinnej wsi, na które ludzie bali się wchodzić, zwane Wzgórzem Wróżek. Kiedy chciała ruszyć ku polanie, poczuła nagle jakby wewnętrzne szarpnięcie i zmuszona była pobiec w kierunku przeciwnym. Spróbowała jeszcze raz i spotkało ją to samo. Potem stwierdziła, że za każdym razem trafia na niewidzialną barierę. Bariera ta była tak rzeczywista, że dziewczyna poszła wzdłuż niej, kierując się dotykiem. Grupa osób, które po kilku godzinach wyruszyły na poszukiwanie zaginionej, minęła dziewczynę o parę metrów, nie zwracając najmniejszej uwagi na jej krzyki i wymachiwania. Dopiero po wielu godzinach niewidzialna bariera zniknęła i dziewczynie – wykończonej nerwowo, głodnej, spragnionej i wycieńczonej do ostatnich granic – udało się wreszcie opuścić dziwaczne więzienie. 4 stycznia 1975 roku dwudziestoośmioletni Argentyńczyk Carlos Antonio Diaz został wciągnięty do UFO. Diaz mieszka w Ingeneiro Blanco, na przedmieściu Bahia Blanca, około 780 km na północ od Buenos Aires. Kończy pracę o 3.30 rano. Jest jeszcze ciemno. Idzie kupić gazetę i złapać autobus do domu. Niebo pokrywają chmury. Diaz nie zwraca większej uwagi na rozświetlający niebo błysk, przypominający błyskawicę, sądząc, że nadchodzi burza. Po pięciu godzinach, o 8.30, jakiś motocyklista znajduje Diaza na skraju autostrady u granic Buenos Aires, w odległości prawie 800 km od Bahia Blanca. Diaz jest nadal w ubraniu roboczym, trzyma poranną gazetę i sprawia wrażenie, jakby nie był przy zdrowych zmysłach. Motocyklista wiezie go do najbliższego szpitala. Zegarek porwanego stoi na godzinie 3.50. Tymczasem o zdarzeniu zawiadomiono już jego rodzinę. Żona Diaza wsiada od razu do samochodu, ale do Buenos Aires dojeżdża dopiero („jechałam jak wariatka”) koło północy, po dziewięciu godzinach. Jest to najkrótszy czas, w jakim można dojechać samochodem z Bahia Blanca do Buenos Aires. Przez kilka następnych dni Carlosa Diaza bada w sumie 46 lekarzy. Chory cierpi na napady zawrotów głowy, dolegliwości żołądkowe i brak łaknienia. Wygląda, jakby z głowy i z piersi powypadały mu całe kępy włosów.
Dla większości lekarzy historia opowiadana przez Carlosa Antonia Diaza jest niewiarygodna. Ujrzał „błyskawicę”. Po chwili stwierdził, że jest sparaliżowany, nie może się ruszać. Poczuł jakby szum wiatru i coś podniosło go trzy metry nad ziemię. Stracił przytomność. Doszedł do siebie w półprzezroczystym, kulistym pomieszczeniu. Światło płynęło ze ścian. Był sam – na wpół klęczał, na wpół leżał. Przez niewielkie otwory w podłodze płynęło świeże powietrze. Nagle w ścianie zrobił się otwór, przez który do środka wleciały trzy duże istoty, mające po około 1,8 m wzrostu. Wyglądały prawie jak ludzie, ale nie miały ust, nosa, uszu ani oczu. Nie miały też włosów, a ich długie kończyny górne były chyba pozbawione stawów – Diazowi zdawało się, że wyginają się na wszystkie strony. Kończyny te były zakończone kikutami – nie miały rąk i palców. Dziwaczne istoty zaczęły zdumionemu Diazowi wyrywać włosy z głowy i z piersi. Z początku nie potrafił pojąć, jak to robią bez palców. Ale potem zobaczył niewielkie ssawki wysuwające się z zakończeń rąk. Diaz spróbował coś powiedzieć do istot, próbował nawiązać z nimi rozmowę, zapytać, co to wszystko znaczy. Odpowiedziało mu milczenie. Dziwne było, że nic go nie bolało. Po chwili, która wydała mu się wiecznością, stracił przytomność. Kiedy doszedł do siebie, leżał w trawie obok autostrady u granic Buenos Aires. Nie było możliwe, aby Diaz pokonał tę odległość przez pięć godzin. Samochodem jedzie się zwykle dziewięć do dziesięciu godzin. Musiałby lecieć samolotem, ale dochodzenie wykazało, że tego ranka Diaza nie było na pokładzie żadnego z samolotów lecących z Bahia Blanca do Buenos Aires. Zdarzenie jest po dziś dzień uważane za nie wyjaśnione i można się opierać tylko na relacjach świadka: że przez dziwaczną ludzko-nieludzką załogę UFO został porwany w miejscu zamieszkania i zawieziony do Buenos Aires. Przeniesienia z miejsca na miejsce przez UFO nie są rzadkością, historia zna takie przykłady. Ale to nie wszystko. Bardzo podobne przypadki pojawiają się też w dawnych opowieściach o wróżkach i elfach. Historię z minionego stulecia przytacza w zbiorze irlandzkich baśni Frederick Hetmann. Człowieka o imieniu Padraig, podążającego ze swych włości do miasta, zagadnął obcy jeździec, który zaproponował mu następnie, że weźmie go ze sobą, ale zamiast zawieźć go do sąsiedniego miasteczka, zawiózł go do Nowego Jorku. Droga powrotna wyglądała podobnie: „Padraig robił, co mu kazano, rycerz zaś spiął wierzchowca ostrogami. Koń biegł tak szybko, że dogonił wiatr, wiatr zaś lecący z tyłu nie dotrzymywał mu kroku”. Przybyli na miejsce i nieznany rycerz zsadził go z konia: „Padraig odwrócił się, aby mu podziękować, ale nikogo już nie było. Jeździec rozwiał się jak mgła. Padraig był zdumiony, wziął jednak pakunki i poszedł do domu”. Jego żona Nancy była bardzo zdziwiona, kiedy zobaczyła przed drzwiami męża, który stara się ją przekonać, że nie był wcale w sąsiednim mieście, tylko w dalekim Nowym Jorku. Uwierzyła mu dopiero, kiedy wyjął kupione tam cudzoziemskie rzeczy. Oboje byli przekonani, że tego szczególnego cudu dokonał jakiś czarodziej. Znane – również na naszych szerokościach geograficznych – są tańce wróżek. Częstokroć widywano je tańczące wieczorem w osobliwych korowodach. Kto usłyszał ich muzykę, tańczył wraz z nimi, a tańcząc docierał do ich odległego, a zarazem tak bliskiego kraju, z którego nie było powrotu. Szczęście mieli nieliczni, jak na przykład niejaki pan Hart z Wiltshire, który pewnego wieczora przechodził obok „kręgu czarownic”, gdzie ujrzał „niezliczone mrowie skrzatów albo bardzo małych ludzi”, którzy „bezustannie tańczyli w koło, wydając wszelkie możliwe głosy”. Zaraz potem pan Hart stracił przytomność. Nie wiadomo, co działo się z nim owej nocy, nazajutrz rankiem wszakże obudził się w środku „kręgu czarownic”, po małych istotach jednak wszelki ślad zaginął. W zupełnie innej części świata – w zamieszkiwanej przez Indian Ameryce Północnej – znany jest algonkiński przekaz, wedle którego pewien myśliwy tego plemienia odkrył na polanie krąg wygniecionej trawy. Ukrył się i wkrótce ujrzał okrągły kosz opuszczający się z nieba. W koszu siedziały kobiety cudownej piękności. Kosz dotknął ziemi, kobiety wyszły zeń i zaczęły tańczyć. Myśliwy wyczekał sposobnej chwili, skoczył, schwytał jedną z kobiet i pociągnął za sobą. Inne
uciekły do kosza, który na powrót wzniósł się w chmury. Mężczyzna wziął kobietę do swojego wigwamu, a ona wkrótce urodziła mu syna, ale nie upilnowana uciekła z dzieckiem na polanę, uplotła nowy kosz i jak jej przyjaciółki na zawsze zniknęła w niebie. Dziwne tańczące istoty pojawiają się też w trakcie dzisiejszych obserwacji UFO. Późnym wieczorem 22 października 1973 roku De Wayne Donothan wraz z żoną wraca samochodem szosą do Blackford County w stanie Indiana. Nagle w świetle reflektorów pojawiają się dwie istoty w lśniących kombinezonach, wirujące na skraju drogi jakby w rytm bezgłośnej muzyki. Samochód mija tańczące postacie. Po paruset metrach zdumiony Donothan zawraca, dojeżdża do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą były owe istoty, lecz ani on, ani jego żona nie widzą śladu tańczących. Ale już po kilku minutach oboje słyszą dziwny szum i widzą światło wystrzelające zza drzew w niebo, a następnie znikające w mroku. Nazajutrz pojawia się inny świadek. Jest to Gary Flatter, który obserwował postacie na trzy godziny przed Donothanami. On też widział, jak „tańczyły”, a potem weszły do dziwnych pudeł i odleciały. Trudno powiedzieć, czy „taniec” jest istotnie tańcem, a „muzyka” muzyką. Ale cokolwiek by to było, dzisiejsze zachowania „innych” są podobne do ich zachowań sprzed tysięcy lat, a my, ludzie, wciąż bez rezultatu próbujemy zinterpretować ich prastare śpiewki. Najbardziej rzucają się w oczy podobieństwa uprowadzeń dokonywanych przez elfy do uprowadzeń przez załogi UFO. Problem uprowadzeń dokonywanych przez UFO – czy raczej: uprowadzeń do UFO – stanowi dziś najistotniejszy element dyskusji na temat tego zjawiska. Zajmiemy się nim w jednym z następnych rozdziałów. Niezależnie od tego, jak kontrowersyjna i różna jest ich rzeczywistość, faktem jest, że coraz więcej ludzi twierdzi, iż „istoty pozaziemskie” wprowadzały ich w stan, w którym tracili panowanie nad własnym ciałem, że musieli wchodzić z obcymi do statku, gdzie poddawano ich bolesnym niekiedy badaniom. Szczególnym aspektem takich uprowadzeń, wykrystalizowującym się dopiero w ostatnich latach, jest ich aspekt seksualny. „Małe szare istoty” pobierają płód z ciała ciężarnej kobiety. Rysunek według Betty Andreasson-Luca.