Tańczący na Wietrze narodził się z białego
od żaru zygzaka błyskawicy. Tak głosi
legenda.
Tańczący na Wietrze był bezcenny,
roztaczał niezrównane piękno. Tak głosi
legenda.
Tańczący na Wietrze mógł karać zło i
nagradzać dobro. Tak głosi legenda.
Tańczący na Wietrze miał moc
odmieniania losów ludzi i narodów. Tak
głosi legenda.
I choć legenda, bliska w tym historii, bywa
zniekształcona przez czas, odarta z prawdy
przez cynizm, to uświetnia ją siła
wyobraźni.
Osoby, których losy powiązane były z niezwykłym złotym posążkiem:
LIONELLO ANDREAS - żołnierz i budowniczy statków, silny i prawy, zobowiązany
przysięgą do strzeżenia Tańczącego na Wietrze - nawet kiedy marzy o wyzwoleniu się z
krępujących go więzów i gdy ogarnia go gwałtowna namiętność, nieokiełznana jak płomień,
który zagraża najdroższym mu osobom.
SANCHIA - niezwykła uroda i inteligencja są jej jedyną bronią w okrutnym świecie. Choć
potrafi pokornie znosić zniewagi, a nawet tortury, jest bezbronna wobec zniewalającej siły
dobroci.
CATERINA ANDREAS - wspaniała, obdarzona silną wolą matrona, gotowa narazić życie,
by ochronić Mandarę, posiadłość Andreasa. W obliczu niebezpieczeństwa staje się
nieustraszonym wojownikiem... i jedynie ten, kto widział, jak troskliwie pielęgnuje róże we
wspaniałym ogrodzie, wie, że w królewskiej piersi bije dobre, czułe serce.
LORENZO VASARO - wyrachowany zawodowy morderca, którego jedyną słabością jest
niezwykłe oddanie rodzinie Andreasów. To wielkie i wręcz obsesyjne przywiązanie
doprowadzi go na skraj przepaści...
MARCO ANDREAS - łagodny, wrażliwy malarz, przeciwieństwo porywczego brata, Liona.
Marco płonie czystą miłością do kobiety, która nigdy nie będzie doń należała...
FRANCISCO DAMARI - wiedziony nienawiścią, chęcią użycia i żądzą władzy, ma naturę
mroczną i poplątaną jak korytarze labiryntu, w którym „zabawia" swoich „gości".
Zdecydowany za wszelką cenę zniszczyć Mandarę i wykraść jej największy skarb,
Tańczącego na Wietrze, spiskuje z bezwzględnym, przebiegłym Cesare Borgią i jego
pozbawionym skrupułów ojcem, papieżem Aleksandrem.
GUIDO CAPRINO - stręczyciel prostytutek i pośrednik w najmie złodziei. To za jego
pośrednictwem Lion poznaje Sanchię. Jego usługi i informacje należą do najlepiej
opłacanych. Gdy zachłanność Caprina połączy się z zawiścią mściwej kurtyzany, życie
Sanchii i Liona stanie się koszmarem, z którego jedynym wyzwoleniem wydaje się śmierć.
1
3 marca 1503 roku Florencja
Łapać złodzieja! Zatrzymać ją! Okradła mnie!
Sanchia przedarła się przez Mercato Vecchio, przemknęła obok kościoła i pobiegła
ulicą, przeskakując po drodze wychudłego biało-brązowego kundla, który posilał się
resztkami wygrzebanymi spośród walających się na chodniku śmieci. Zgrabnie zanurkowała
pod wyciągniętym ramieniem ubranego w skórzany fartuch szewca, lecz udało mu się
chwycić gruby wełniany szal stanowiący okrycie jej głowy; wyswobodziła się gwałtownym
szarpnięciem i popędziła dalej.
Goniący ją kupiec był otyły, lecz mimo to dzielący ich dystans stopniowo się zmniejszał
i Sanchia czuła, że serce wali jej w piersiach jak oszalałe.
Złapie ją.
Obetną jej dłonie.
Wtrącą do Stinche, a tam zjedzą ją szczury.
Poczuła silny przeszywający ból w lewym boku. Kolka. Nie zwolniła jednak biegu.
Co będzie z Pierem? - przemknęło jej przez myśl. Starsi jakoś sobie poradzą, ale Piero
ma zaledwie sześć lat. Tyle rzeczy może przydarzyć się tak małemu dziecku...
- Łapcie ją, do kata! Dziwka, ukradła mi sakiewkę!
Dio - pomyślała Sanchia - chyba jest coraz bliżej. Jak on może biec tak szybko z tymi
zwałami tłuszczu na brzuchu? Omal nie przewróciwszy się o taczkę pełną ryb, skręciła w
Canto di Vacchereccia, po czym gwałtownie rzuciła się w czeluść wąskiej uliczki pomiędzy
sklepem złotnika a apteką.
Otoczyła ją ciemność. Nad miastem powoli zapadał zmierzch, lecz w zaułku panował
już gęsty mrok.
Nagle z głębokiego cienia, spod ścian niewielkich budynków, wyjrzały na nią małe
bystre oczka.
Szczury. Całe mnóstwo szczurów!
Zatrzymała się gwałtownie i mimowolnie wzdrygnęła.
Kamienie pod cienkimi podeszwami były zaścielone najprzeróżniejszymi odpadkami
wyrzucanymi przez właścicieli sklepów. Nie musiała obawiać się szczurów, dopóki
zaspokajały swój apetyt.
Gnijące resztki wypełniały zaułek trudnym do wytrzymania zaduchem. Przełknęła ślinę,
próbując zwalczyć mdłości, których przyczyną, w tym samym stopniu co nieznośny fetor, był
paniczny strach.
- Którędy pobiegła?
Sapanie kupca dochodziło teraz z większej odległości. Czyżby udało jej się go zgubić,
gdy wpadła w uliczkę? Przywarłszy plecami do tonącego w mroku muru sklepu złotniczego,
oparła rozczapierzone dłonie o ścianę. Słyszała swój ciężki, urywany oddech. Czy i on go
słyszy? Cristo, co będzie, jeśli słyszy?
Zimna, oślizgła ściana mroziła plecy skryte pod wełnianą suknią. Sanchia miała
wrażenie, że sztywnieją jej wszystkie mięśnie, a krew zastyga w żyłach. Nagle wyraźnie
poczuła nierówność i chropowatość kamieni, których dotykała dłońmi, ale to było przyjemne
doznanie. Dotyk. Jak mogłaby żyć bez rąk? Jak oni wszyscy by sobie wtedy poradzili?
- Tędy, niezdaro.
Zesztywniała nagle, lecz głos, który usłyszała, nie był głosem grubego kupca. Należał
do kogoś, kogo znała aż za dobrze. Zaświtała nadzieja. Wąskie drzwi apteki otworzyły się i
mimo panujących ciemności natychmiast rozpoznała drobną sylwetkę elegancko ubranego
Caprina.
Jednym susem pokonała dzielącą ich przestrzeń i o mały włos nie upadła na progu. Jej
wzrok natychmiast powędrował ku siedzącemu za niewielką ladą terminatorowi, lecz ten
starannie unikał spoglądania w jej kierunku.
- To pewny człowiek - wyjaśnił Caprino. - Pracuje dla mnie.
Trucizna - pomyślała Sanchia i jej ciało przeniknął nagły dreszcz. Trucizna albo te
dziwne białe proszki, które Caprino daje swoim nierządnicom.
Caprino zamknął drzwi i wyciągnął rękę.
- Sakiewka.
Wsunąwszy rękę pod fałdy szala, wydobyła woreczek z miękkiej skórki i położyła na
wyciągniętej dłoni Caprina, po czym ciężko oparła się o drzwi. Czuła, jak drżą jej kolana, z
trudem utrzymywała się na nogach.
- Przykro było patrzeć, jak partaczysz robotę - stwierdził z przyganą w głosie Caprino. -
Powinienem pozwolić, żeby ten opasły głupiec cię złapał. Następnym razem tak zrobię.
Musiała odczekać, aż uspokoi się jej oddech, zanim odpowiedziała:
- Nie będzie żadnego następnego razu. Nigdy więcej tego nie zrobię.
- Oczywiście, że zrobisz - stwierdził lodowatym tonem Caprino. - Teraz jesteś trochę
wystraszona, ale to minie. Zapomnisz o strachu i pomyślisz o pieniądzach, za które można
kupić chleb. Dotychczas szło ci całkiem nieźle i na pewno dziesięć następnych razy
wywiniesz się tak, że nie będzie strachu, że cię złapią.
- Znajdę jakiś inny sposób zarabiania na życie. - Sanchia mocno zacisnęła dłonie. -
Musi być przecież jakiś inny sposób.
- Kiedy zaczynałaś dla mnie pracować, nic takiego nie przychodziło ci do głowy -
Caprino otworzył drzwi niecierpliwym gestem. - Nie mam już czasu dla ciebie. Muszę iść
załatwić ważny interes u Giulii. Zostań tu jeszcze parę minut, zanim wrócisz do Giovanniego.
Wyszedł. Drzwi zamknęły się z trzaskiem.
Sanchia ze smutkiem pomyślała, że nie dostała swego udziału. Zresztą czegóż innego
mogła się spodziewać po Caprinie. Wiedziała przecież, że jeśli tylko nadarza się okazja,
łakomi się nawet na najmniejszą sumkę. Będzie musiała go jutro odnaleźć i domagać się
swoich pieniędzy. Musi przecież wyżywić kilka osób, a Caprino miał rację, że głód może
nawet świętego skłonić do kradzieży.
Lecz czy dla zaspokojenia głodu warto ryzykować obcięcie dłoni?
Ogarnęła ją nowa fala paniki, a przed oczami stanął złodziej wyrzucony przed bramę
więzienia Stinche, którego widziała kilka tygodni temu. Jego ramiona kończyły się
krwawymi kikutami. Od tamtej chwili żyła w ciągłym strachu przed karą, w nocy dręczyły ją
koszmary. Wiele razy zastanawiała się nad innym sposobem zarabiania pieniędzy na życie,
by z przerażeniem stwierdzić, że to do niczego nie prowadzi. Innego sposobu nie było.
Nie było innego sposobu, tylko robić to jeszcze raz i jeszcze raz. Będzie zmuszona
ciągle kraść, dokładnie tak, jak przewidywał to Caprino. A jednak mylił się sądząc, że
przerażenie sparaliżowało ją tylko na chwilę.
Wiedziała, że uczucie strachu nigdy już jej nie opuści.
Dobry wieczór. Czuję się zaszczycony mogąc powitać tak znamienitych panów. Jestem
Guido Caprino. - Stanął w drzwiach komnaty i przymilnie uśmiechnął się do dwóch
mężczyzn siedzących przy politurowanym stole. - Czarująca donna Giulia zapewniła mnie, że
mógłbym wyświadczyć wielmożnym panom drobną przysługę.
Starał się, by jego twarz zachowała spokojny, łagodny wyraz, gdy błyskawicznie
taksował wzrokiem siedzących mężczyzn. Ten starszy to zapewne Lorenzo Vasaro -
pomyślał. Zapadające policzki, długi nos i głęboko osadzone oczy były dokładnie takie, jak
opisała je Giulia. Caprino instynktownie wyczuwał zagrożenie ze strony tego mężczyzny.
Szczupły, ubrany z nienaganną elegancją w modnie ponacinany czarny aksamitny kaftan,
wydawał się dużo niebezpieczniejszy niż jego towarzysz. Przyjrzawszy się drugiemu
mężczyźnie poczuł niesmak. Tamten był taki męski. Lionello Andreas miał z pewnością
ponad sześć stóp wzrostu - oszacował Caprino - i był zbyt potężnie zbudowany, by wyglądać
elegancko w najwytworniejszym choćby ubraniu. Teraz, odziany jedynie w szare obcisłe
rajtuzy i luźną białą koszulę, wyglądał dokładnie tak, jak spodziewał się tego Caprino:
przypominał barbarzyńskiego wojownika, który zaimponować może muskulaturą, lecz nie
grzeszy inteligencją. Nie miał przy sobie broni, nawet sztyletu. Co prawda to Andreas był
panem Mandary, lecz Caprino mógł się założyć, że to sprawka Vasara.
- Wejdźcie, panie Caprino. - Andreas uniósł srebrny kielich, lecz zanim przechylił go do
ust, wskazał na stojące przy oknie wyściełane krzesło. - Spocznijcie.
Ten nieobyty sukinsyn nie raczył się nawet unieść, aby mnie powitać - pomyślał
Caprino, lecz przywołując na twarz jeden ze swoich najuprzejmiejszych uśmiechów,
pokornie przemierzył komnatę, by zająć wskazane miejsce. Andreas najwyraźniej nie uważa
go za kogoś godnego szacunku. Wkrótce przekona się, że jest inaczej.
Lorenzo Vasaro wstał i w milczeniu podszedł do okna, po czym oparłszy się o ścianę,
splótł ręce na piersiach i łagodnie spojrzał na Caprino.
Dobre posunięcie. Podziw Caprina dla Vasara wzrósł. Teraz Caprino stał pomiędzy
Vasarem a Andreasem. Miał ochotę zwrócić się do Vasara, jako do człowieka, który wydawał
się mu bardziej godny szacunku, lecz, ku własnemu zdumieniu, przemówił do Andreasa:
- Zawsze ogromnie się raduję, ilekroć mogę wyświadczyć grzeczność przyjaciołom
donny Giulii. Czym mogę służyć wielmożnemu panu?
- Potrzebuję zręcznego złodzieja. - Andreas odchylił głowę i obserwował Caprina przez
półprzymknięte powieki.
Caprino nie przestawał się przymilnie uśmiechać.
- Z rozkoszą zapewnię usługi najzręczniejszego złodzieja w całej Florencji. Czy ma to
być tylko złodziej, czy też pożądane są inne talenty? Może potrzebny jest morderca? Mam
paru znajomych, którzy wykazują duże zdolności w tej dziedzinie, ale przecież żaden z nich
nie może równać się z panem Vasaro.
Andreas zesztywniał.
- Skąd słyszeliście o panu Vasaro?
- Jak mógłbym nie słyszeć? - Caprino cały czas siedział na brzegu krzesła, z dłonią
pozornie przypadkowo spoczywającą na wysadzanej klejnotami rękojeści sztyletu. - Przecież
jaśnieje na firmamencie niczym gwiazda oślepiająca swym blaskiem tych, którzy ją widzą.
Czy można nie znać takiego człowieka?
- Zaiste nie można. - Andreas zerknął z rozbawieniem na Vasara, który wciąż obojętnie
spoglądał na Caprina. - Słyszałeś, Lorenzo? Jesteś gwiazdą. Chyba powinieneś podziękować
tak łaskawemu panu.
Lorenzo nieznacznie skinął głową.
- Żadne podziękowania nie są potrzebne - pośpiesznie wtrącił Caprino. - Złożyłem tylko
należny hołd. Byłem nieroztropny mniemając, że możecie potrzebować skrytobójcy, mając
do dyspozycji kogoś takiego jak signore Vasaro. Dlaczegóż w takiej sytuacji mielibyście
szukać, panie...
- Jak słusznie zauważyliście, panie, nie potrzebuję skrytobójcy - przerwał mu
zniecierpliwiony nagle Andreas. - Poszukuję złodzieja o dłoniach tak zręcznych i pewnych
jak strzała wypuszczona przez mistrzowskiego łucznika, a dotyku delikatnym jak pocałunek
motyla.
- No cóż, we Florencji jest wielu złodziei - rzekł w zamyśleniu Caprino. - Sam
wyszkoliłem kilku.
- Tak mnie właśnie zapewniono. - Wargi Andreasa wykrzywiły się w pobłażliwym
uśmieszku. - Nie wątpię, że opiekowaliście się też osobami zainteresowanymi
wykonywaniem niegdysiejszej profesji obecnego tu mojego przyjaciela Lorenza.
Caprino wzruszył ramionami.
- Może trafił się taki jeden, może dwóch. Fach skrytobójcy wymaga rzadko dziś
spotykanej odwagi. Złodziej to co innego. Ma zdecydowanie łatwiejszy zawód. Oczywiście
nie tak dochodowy, ale... - Zawiesił głos, po czym zapytał poufale: - Przez jaki czas
chcielibyście korzystać z usług tego złodzieja, signore Andreas?
- Więc i mnie znacie? - odezwał się Andreas cichym, niepokojąco łagodnym tonem.
Czy i moje nazwisko lśni jak gwiazda na firmamencie?
Dłoń Caprina zacisnęła się na rękojeści sztyletu. Poczuł perlące się na skroniach krople
potu. Zrozumiał swój błąd. Do tej pory uważał, że zagraża mu Vasaro. Duża pomyłka.
Większość znanych mu kondotierów nie posiadała sprytu ani umiejętności, które tak
podziwiał. Nie powinien był jednak pozwolić, by pogarda dla tej profesji przesłoniła mu
zdolność właściwej oceny człowieka. Zresztą nie tylko dlatego źle ocenił Andreasa. Sam
wygląd tego potężnego, silnego mężczyzny wzbudził w nim tak instynktowną niechęć, że
uniemożliwił dokładną ocenę. Teraz dostrzegł inteligencję i cynizm w błyszczących
ciemnych oczach Andreasa, o spojrzeniu równie bezlitosnym, jak spojrzenie Vasara. Zwilżył
dolną wargę językiem.
- Wasza sława odbija się szerokim echem w całych Włoszech, panie. Tak znamienity
kondotier nie powinien być zaskoczony, gdy ktoś go rozpozna i... - Caprino przerwał, by
dodać po chwili: - Nie wiedziałem, że odwiedziliście nasze miasto w tajemnicy, panie. Jeśli
nie chcecie zostać rozpoznany, to nie muszę chyba zapewniać, że nie widziałem waszej
twarzy, nie słyszałem głosu, nie znam nawet waszego imienia.
- A kto wam powiedział, jak się nazywam? - zapytał z pozorną słodyczą Andreas. - I
jakim prawem? Prosiłem Giulię, aby nikomu nie mówiła, że jestem we Florencji.
- Wiecie przecież, jak nieostrożne potrafią być kobiety, panie. Kiedy donna Giulia
wezwała mnie tutaj, wspomniała wasze nazwisko, lecz nic poza tym. Przysięgam. Czy donna
Giulia polecałaby wam moje usługi, gdyby nie była pewna mojej dyskrecji i honoru?
- Lorenzo? - Andreas nie odrywał wzroku od twarzy Caprina.
Głos Vasara był niski i chrapliwy. Brzmiał grobowo.
- Bądź spokojny, że cię zdradzi za odpowiednio wysoką sumę. Mam się go pozbyć? -
Lorenzo zadał to pytanie tonem tak beznamiętnym, jakby chciał się dowiedzieć, czy ma
wyrzucić fusy z wina Andreasa.
Caprino pochylił się, gotując się do skoku, z dłonią na rękojeści sztyletu, zdecydowany
na...
- Myślę, że nie - odpowiedział Andreas. - Nie wie tyle, by mógł zaszkodzić, a nie chce
mi się szukać drugiego pośrednika.
- Roztropna decyzja. - Caprino rozluźnił uścisk na rękojeści sztyletu. - Nigdy nie należy
lekceważyć dalszych skutków decyzji. Może porozmawiamy o tym złodzieju?
- Właśnie myślałem o tym, jakie powinien posiadać cechy - rzekł Andreas, spoglądając
na leżące na stole ciężkie skórzane rękawice. - Muszę go mieć na własność.
- Na własność?
Andreas pocierał długim palcem wskazującym mosiężne nity na rękawicy.
- Musi należeć do mnie duszą i ciałem. Nie życzę sobie, żeby przybiegał do was z
opowieściami, które będziecie mogli sprzedać za odpowiednią opłatą. - Andreas uśmiechnął
się. - Oczywiście będę miał prawo odprawić go po wykonaniu zadania, ale nie zwykłem
nagradzać w ten sposób dobrej roboty. Nie popieram takich zwyczajów.
- Rozumiem. - Caprino przeniósł niespokojny wzrok na Vasara. Chodziły słuchy, że
Vasaro wstąpił na służbę u Andreasa, kiedy kondotier był zaledwie siedemnastolatkiem.
Jakim sposobem udało się Andreasowi utrzymać tak zręcznego mordercę przez tyle lat? Czy
Vasaro był mu oddany duszą i ciałem tak, jak tego oczekiwał od złodzieja? Należało to
rozważyć, bo któż, jeśli nie sam szatan, był w stanie rządzić demonem? - Niełatwo jest trafić
na takich ludzi. Zastanawiam się, gdzie mógłbym...
- Musicie przecież mieć swoje sposoby. - Andreas wyciągnął zza pasa sakiewkę i rzucił
Caprinowi. - Chciwość, żądza zemsty, kobieta... Obaj znamy sposoby zdobywania ludzi.
Caprino rozwiązał woreczek i przeliczył dukaty.
- Całkiem niezła sumka.
- Dobrze wiecie o tym, że to wręcz królewska suma za nic nie znaczącego złodzieja,
lecz bardzo niewielka za duszę człowieka.
Caprino uśmiechnął się.
- Zapewniam was, że nie pożałujecie waszej hojności, panie. Czy mam to zatrzymać? -
zapytał po chwili, chowając sakiewkę. - Pochlebia mi wasze zaufanie, panie.
- Mogę sobie pozwolić na to, by ci zaufać, Caprino. - odparł Andreas bez ceremonii. -
Wiem, gdzie można cię znaleźć, gdybyś mnie zawiódł. Kiedy mam się spodziewać złodzieja,
za którego zapłaciłem?
- Nie potrafię tego jeszcze dokładnie określić. - Caprino wstał i skierował się w stronę
drzwi. - Muszę wszystko dokładnie rozważyć i zadecy...
- A więc jutro. - Ton głosu Andreasa się nie zmienił, lecz w uśmiechu kryło się coś
złowieszczego. - Nie później niż o trzeciej. Jestem z natury niecierpliwy. - Spojrzał
wymownie na Caprina. - Widzę, że masz już kogoś upatrzonego. Przyprowadź go.
Caprino okazał wyraźne zakłopotanie.
- Ale... ale, muszę to jeszcze przemyśleć... - Jakim sposobem temu przeklętemu
Andreasowi udało się tak łatwo przejrzeć jego zamiary? - Rzeczywiście pomyślałem o
pewnej osobie, która mogłaby spełnić wasze wymagania, ale będą pewne trudności...
- Zatem je pokonaj.
- Może się zdarzyć, że będę w tym celu potrzebował o wiele więcej dukatów, niż mieści
się w tym woreczku.
Wargi Andreasa na moment zacisnęły się w wąską kreskę.
- Bardzo nie lubię chciwców. Radziłbym ci to zapamiętać.
Caprino przymknął powieki.
- Nie mam zamiaru stracić na spełnieniu waszej prośby, panie. Wart jestem godziwej
zapłaty.
- Jeśli mój sztylet trafi dziś wieczorem między jego żebra, jutro na ulicach Florencji
pojawi się drugi Caprino - odezwał się lekko modulowanym głosem Vasaro. - Mniemam, że
będzie mniej zachłanny na pieniądze. Rozważ to, Lionie.
Caprino poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach, lecz natychmiast się opanował.
Skinął głową.
- Jeśli nie dziś, to jutro, a może pojutrze lub któregoś innego dnia... Wiem, że nie jestem
niezastąpiony. Ale wielmożnym panom zależy na czasie, a to właśnie ja mogę im dzisiaj
pomóc.
Andreas nie odzywał się na tyle długo, że Caprino zdążył najeść się strachu.
- Muszę się najpierw przekonać - odezwał się wreszcie - jakie umiejętności prezentuje
ten wasz łobuz o zręcznych palcach. - Zrobił pauzę. - I to jutro.
- To za wcześnie. Nie dam rady... - Nie powinien piętrzyć trudności w tej chwili.
Sprawy i tak układały się nad wyraz pomyślnie. - Stanie się zgodnie z twoim życzeniem,
panie. Poruszę niebo i ziemię.
- Czekam jutro na Piazza San Michele o drugiej. Będę miał w sakiewce tyle samo
dukatów - rzekł Andreas. - Jeśli wasz złodziej będzie w stanie odebrać mi niepostrzeżenie
sakiewkę, te pieniądze należą do was. Jeśli nie... - Wzruszył ramionami. - No cóż, wtedy
wypada wam tylko współczuć. Będzie mi przykro, gdy dowiem się, że wasze ciało
wyłowiono z Arno. - Machnął ręką na znak, że Caprino ma już odejść. - Dobranoc, Caprino.
Może odprowadziłbyś pana do domu, Lorenzo?
- Mieszkam niedaleko. Mój dom jest bardzo blisko placu. - Caprino błyskawicznie
znalazł się przy drzwiach. - Dobranoc panom. Do jutra.
Andreas uśmiechnął się kpiąco.
- Idź z panem, Lorenzo. Dla człowieka z sakiewką pełną dukatów ulica bywa taka
niebezpieczna.
Andreas bawi się ze mną w kotka i myszkę - pomyślał Caprino i poczuł, że rodzi się w
nim bezsilna wściekłość. Stojąc w drzwiach, odwrócił się jeszcze i zacisnąwszy zęby
przywołał na twarz uśmiech.
- To ma być próba, czy boję się signore Lorenza? Tak, boję się go. Nie należę do
odważnych, ale też wcale nie odwaga sprawiła, że jestem tym, kim jestem. Zechciejcie
ocenić, panie, kto podjął decyzję dziś wieczorem. - Kilka razy popukał czubkiem
wskazującego palca w skroń. - Tutaj. Tylko to się liczy. - Skłonił się. - Przekonacie się o tym
jutro, szlachetni panowie.
Zamknąwszy drzwi, Caprino głośno odetchnął z wyraźną ulgą. Wygładził krótką
szkarłatną pelerynkę, starannie umieścił na głowie aksamitny beret i dopiero wtedy skierował
się w stronę schodów. Z upodobaniem przyjrzał się wiszącemu na ścianie obrazowi
przedstawiającemu Wenus w całej krasie nagości. Dzieło malarza było nowe i wyjątkowo
dobrze wykonane, lecz. Wenus nie została przedstawiona jako ideał kobiecego piękna. Wcale
go to nie zaskoczyło. Giulia nigdy nie pozwoliłaby na to, by ktokolwiek czy cokolwiek miało
zaćmić jej wdzięki we własnym domu.
- Buona sera, Caprino. - Na podeście stała Giulia Marzo. Uśmiechała się słodko. -
Wszystko w porządku?
Caprino uniósł pelerynkę, by zaprezentować sakiewkę.
Nadstawiła dłoń.
- Miło się z tobą pracuje, Caprino.
- Rozliczymy się jutro - rzucił szybko, starając się ją wyminąć.
- Teraz. - Słodki uśmiech nie znikał z jej twarzy. - Albo natychmiast powiem
Andreasowi, że nie zamierzasz spełnić obietnicy i spieszysz w kierunku bramy miejskiej.
Wątpię, czy dotarłbyś wtedy do twojego wspaniałego domu postawionego za dukaty
ukradzione twoim nierządnicom i złodziejom.
Zatrzymał się gwałtownie i odwrócił. Powinien był się domyślić, że Giulia będzie
podsłuchiwała. Dobrze przecież zdawał sobie sprawę, że nie tylko olśniewająca uroda
sprawiła, że mogła opuścić jeden z jego burdeli i przenieść się do własnego okazałego domu.
Z ociąganiem otworzył woreczek i położył pięć dukatów na wyciągniętej dłoni.
- Któregoś dnia stracę cierpliwość i zabiorę cię z powrotem do siebie - rzekł łagodnie. -
Rozbiorę cię do naga i wystawię na ulicę, i będę sprzedawał twoje uroczo pachnące ciało
każdemu przechodzącemu mężczyźnie. Jak myślisz, czy spodobasz się swoim protektorom
po kilku tygodniach takiej pracy?
- Nie uda ci się mnie przestraszyć ani zrobić mi przykrości, Caprino. - Wzruszyła
pogardliwie ramionami. - Chronią mnie bardzo wpływowe osoby we Florencji.
- Takie jak ten sukinsyn tam, na górze? - Wskazał ręką drzwi u szczytu schodów. -
Andreas nie liczy się we Florencji. Może rządzić wyłącznie w Mandarze.
- Na razie. - Wzrok Giulii powędrował ku wskazanym przez Caprina drzwiom. - Lion
może rządzić wszędzie. Rzadko spotyka się takich mężczyzn jak on.
Spojrzał na nią szyderczo spod przymrużonych powiek.
- Czyżbym dostrzegał na twojej twarzy ślad pożądania, madonna mia? Uważaj, bo w
walce z Kupidynem możesz stracić swoją jedyną broń. Kurtyzana nigdy nie powinna
pożądać, to ona ma być pożądana.
- On mnie pożąda - odparła gniewnie. - Od dwóch lat przychodzi do mojego domu i
nigdy nie prosi o inną kobietę, pragnie być tylko ze mną. - Zauważywszy pełen mściwej
satysfakcji wzrok Caprina, żachnęła się. - Zresztą to nie ma żadnego znaczenia.
- Myślę, że dla ciebie ma. - Przyjrzał się jej uważnie.
- Zastanawiam się tylko, dlaczego. Przecież słyniesz z wyrafinowanego smaku, a ten
kondotier wydaje mi się paskudny.
- A co ty możesz o tym wiedzieć? Dostarczyłam ci zbyt wielu młodzieńców i nędznych
kreatur, żebym nie zdawała sobie sprawy, jak osobliwy masz gust, Caprino.
Włożył sakiewkę z powrotem za pas.
- Jak dla mnie jest zbyt toporny - stwierdził z ironią. - Zresztą, żołnierze mogą być tak
grubo ciosani. Ale dodam ci jeszcze pięć dukatów, jeśli powiesz mi, dlaczego nasz dzielny
kondotier chce skorzystać z usług złodzieja.
Wzrok Giulii powrócił ku drzwiom na górze.
- Pomyślę o tym. Ale on należy do tych, których trudno pociągnąć za język.
- Nawet pięknej Giulii? - Odwrócił się. - Siedem dukatów.
Otworzył drzwi i wyszedł na ulicę.
To był bardzo udany wieczór - pomyślał z zadowoleniem. Andreas musi grać o dużą
stawkę, skoro tak łatwo przystał na warunki. Gdybym okazał się nieco bardziej sprytny,
mógłbym wrzucić do kufra jeszcze więcej złota.
Na najbliższym rogu skręcił, lecz nie skierował się w stronę swojego domu przy placu.
Udał się prosto na Via Calimala do drukarni Giovanniego Ballano.
Zbyt łatwo się poddałeś - stwierdził Lorenzo, gdy za Caprinem zamknęły się drzwi. - Z
pewnością udałoby mi się go przekonać, żeby wziął mniej.
Lion podniósł kielich do ust.
- Jeśli Caprino dostarczy mi to, czego chcę, będzie wart swojej ceny.
Lorenzo wzruszył ramionami.
- No cóż, skoro wierzysz, że tak będzie...
- Wierzę. - Lion położył nogi na stole. - Pojutrze wyjeżdżamy do Solinari.
- O ile twój złodziej pomyślnie przebrnie przez próbę.
- Lepiej niech mu się uda, bo inaczej pozwolę ci postąpić z Caprinem według twojego
uznania.
Blady uśmiech rozjaśnił twarz Lorenza.
- Nie, nie pozwolisz.
Lion zmarszczył kruczoczarne brwi.
- Myślisz, że jestem za łagodny, żeby polecić Caprina twojej czułej opiece?
- Myślę, że z przyjemnością sam wymierzysz mu sprawiedliwość, ale nie pozwolisz,
żebym ja to zrobił. - Ich spojrzenia spotkały się. - Dlaczego za wszelką cenę starasz się
zbawić moją duszę, skoro zatraciłem ją dawno temu? Dokładnie kiedy miałem jedenaście lat.
Wtedy zabiłem pierwszego człowieka. A co ty robiłeś, kiedy miałeś jedenaście lat, Lionie?
- Podążałem za sztandarami ojca, patrząc, jak jego ludzie grabią i plądrują miasta.
Zabiłem po raz pierwszy, kiedy miałem trzynaście lat. - Zamyślił się na chwilę. - Lecz wcale
nie uważam, że moja dusza jest zgubiona.
- Ale twoje zabójstwo przyniosło ci zaszczyt i sławę - cicho odpowiedział Lorenzo. - A
skrytobójstwa chwały nie przynoszą.
- Zabijanie zawsze jest zabijaniem.
- Skoro tak uważasz, to powinieneś pozwolić mi pójść za Caprinem.
Lion uśmiechnął się.
- Może jeszcze ci pozwolę.
- Nie, nie pozwolisz. Musiałbyś żyć w świecie Caprina. I moim.
- To nie jest twój świat. Twoim światem jest teraz Mandara.
- Tylko dlatego, że tak mówisz?
- Ponieważ zasłużyłeś sobie na to miejsce trzynaście lat temu.
- Dzięki nożowi skrytobójcy.
- Który uratował mi życie i pomścił mojego ojca.
- Honor i sława. - W ponurym głosie Lorenza słychać było kpinę. - Obawiam się, że
popełniasz poważny błąd, Lionie. Nie wiem, jakim cudem udzielił ci się sposób myślenia
minionej epoki. Rycerskość nigdy nie będzie w cenie w kraju, w którym ludzie tacy jak ja
mogą stać się bardzo bogaci.
- Rycerskość? Boże, ty zupełnie oszalałeś, Lorenzo. Jestem realistą. Jeśli marzy ci się
rycerskość, obawiam się, że musisz zwrócić się do Marca.
- Wiem, że twój brat jest aż do przesady cnotliwy i honorowy, ale coś mi się wydaje, że
cierpisz na łagodniejszą odmianę tej samej choroby. - Widząc, że Lion ma ochotę odparować,
Lorenzo uniósł rękę. - Może nie zgadzasz się z filozofią twojego brata, ale na pewno instynkt
mówi ci to samo co jemu. Zwróć tylko uwagę, jak za wszelką cenę starałeś się zatrzymać
mnie przy swoim boku, żebym nie mógł powrócić do podrzynania gardeł co znamienitszych
neapolitańczyków.
- Większość z nich zasłużyła sobie na to.
- Ale nigdy nie interesowałem się, czy tak było, czy nie. - Lorenzo uśmiechnął się
niewyraźnie. - Zabijanie zawsze jest zabijaniem.
- Do diabła, Lorenzo, przestań obracać moje własne słowa przeciwko mnie! Dlaczego
nie przyznasz wreszcie, że teraz jesteś zupełnie innym człowiekiem?
- Ponieważ jestem tylko tym, kim jestem, kim byłem i kim będę.
- Cristo! - Lion gwałtownie zaczerpnął tchu. - Więc kim w takim razie jesteś, pal licho
twoją nędzną duszę?!
Nagły uśmiech rozjaśnił szczupłą twarz Lorenza.
- Powiedziałem ci już, że nie mam duszy. Choćbym nie wiem jak starał się określić, kim
jestem, przychodzi mi do głowy tylko jedno miano, którym mogę się chlubić.
- Mianowicie?
- Jestem przyjacielem Lionella Andreasa - nieoczekiwanie cicho dokończył Lorenzo.
Lion popatrzył na niego podejrzliwie.
- Mam niejasne przeczucie, że znowu ze mnie drwisz. Lorenzo uniósł brwi.
- Ależ oczywiście – przytaknął. – Skąd człowiek bez duszy może coś wiedzieć o
przyjaźni? Jestem zadowolony, że to zauważyłeś. To oznacza, że dobrze cię wyszkoliłem
przez te trzynaście lat.
Lion zaklął cicho.
- Lorenzo, któregoś dnia...
- Mój Boże, robi się późno. - W drzwiach stanęła uśmiechnięta Giulia Marzo. - Jeśli
pozwolicie, panowie, zaprowadzę signore Vasara do jego komnaty. Czy życzycie sobie,
panie, towarzystwa? Mam tu uroczą małą Sycylijkę, która z pewnością będzie potrafiła
umilić wam pobyt.
- Co o tym sądzisz, Lorenzo? - Lion wymownie spojrzał na przyjaciela.
Lorenzo potrząsnął głową.
- Dziękuję, nie dzisiaj.
- Ostatnio żaden dzień nie wydaje ci się odpowiedni. - Lion popatrzył badawczo na
Vasara. - Uważaj, zaczynasz zachowywać się jak mnich. Nie tak dawniej bywało.
- Widocznie się starzeję. Mam już czterdzieści cztery lata. Prawdopodobnie straciłem
już męskość - odparł Lorenzo, kierując się w stronę drzwi. - Moje książki pobudzają mnie
bardziej niż te kwiatuszki. Ale błagam, nie proś, żebym powstrzymał ciebie od oddania się
rozkoszom ogrodu Wenus.
- Z pewnością nie będę o to prosił. - Lion z upodobaniem objął wzrokiem obnażone
ramiona Giulii i jej krągłe piersi. - Masz na to moje słowo.
Kiedy Giulia po chwili wróciła, zastała Liona w tej samej pozycji, w której go
zostawiła, z nogami na stole i zamyślonym wzrokiem utkwionym w kielichu.
- Dziwny człowiek z tego Vasara. - Zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. - Nie
boisz się takiego przyjaciela? Caprino mówi, że Vasaro jest...
- Na pewno nie jest gorszy od któregokolwiek z nas - przerwał Lion. - Żyjemy w
trudnych czasach, więc, żeby przeżyć i zadbać o swoje, człowiek nieraz musi uciekać się do
przemocy.
- Albo zabrać cudze? - podchwyciła rozbawiona Giulia. - Czy to właśnie po to
potrzebny ci jest złodziej?
Spojrzał na nią chłodno.
- Nie lubię pytań, Giulio. - Uśmiechnął się. - Po prostu uważam, że wypowiadanie słów
to zbyt ciężka praca dla ust, które tak doskonale spełniają inne, milsze funkcje. Proszę,
rozbierz się, cara.
Giulia poczuła, że pod wpływem jego wzroku kurczą jej się mięśnie brzucha. Drżała na
całym ciele, z trudem łapiąc oddech. Nie dziwiło jej wcale takie zachowanie Liona - znała go
dobrze; pierwszy raz złożył jej wizytę ponad dwa lata temu. Caprino miał wiele racji,
twierdząc, że Lion nie jest wcale piękny. Można było nawet powiedzieć, że jest „grubo
ciosany", jak określił to Caprino. Jego sylwetka z pewnością nie sprawiała wrażenia
wyrzeźbionej delikatnym dłutem artysty. Wydatne kości policzkowe i kruczoczarne brwi
niepokojąco podkreślały czerń oczu, które tak rzadko wyrażały coś poza czujnością i
cynizmem. Doskonale uformowane wargi sugerowały zuchwałą zmysłowość, lecz i zdolność
do okrucieństwa. Ciemne włosy ostrzyżone były krótko, jak za czasów, gdy skrywał je pod
żołnierskim hełmem, zaś jego ciało, choć gibkie, nie miało gracji ruchów dworzanina. Jednak
nawet teraz, mimo niedbałej pozy, pod luźną białą koszulą doskonale rysowały się szerokie,
silne ramiona, a szare pończochy uwydatniały muskularne uda i pośladki.
Siła, bije od niego wielka siła - zauważyła Giulia z pewnym zdziwieniem. Nie myślała
tylko o sile fizycznej, lecz przede wszystkim o energii wewnętrznej, nienasyceniu życiem, o
wiele większym niż u innych mężczyzn, których poznała.
- Zaczynam się niecierpliwić, cara. Czy chcesz mnie zmusić, żebym zaczął cię błagać?
- Ty nigdy nie błagasz. - Szła w jego stronę, rozwiązując po drodze sznur pereł
wpleciony w jasne włosy. - Ty po prostu bierzesz. - Rzuciła perły na stół. - I bierzesz, i
bierzesz. - Przesunęła dłonią wzdłuż jego uda, czując, jak mięśnie napinają się pod wpływem
tego dotyku. - Dopóki nie jestem już w stanie unieść nawet paluszka.
- Jakie to okrutne z mojej strony. - Ujął jej dłoń i przycisnął do ust. - Zastanawiam się,
czemu wciąż mnie przyjmujesz, skoro tak cię maltretuję. - Leciutko pieścił językiem gładką
skórę jej dłoni. - Zawsze tak pięknie pachniesz różami... Nawet kiedy jestem daleko,
pamiętam ten zapach...
- Nawet kiedy jesteś pomiędzy udami którejś z twoich nierządnic? Przyjeżdżasz do
Florencji tylko dwa, trzy razy do roku. Kto cię zaspokaja, gdy nie ma mnie w pobliżu?
Spojrzał na nią roziskrzonym wzrokiem.
- Być może, tak jak Lorenzo, znajduję pociechę, zgłębiając dzieła Plutarcha i
Arystotelesa?
Zaśmiała się z przymusem.
- O nie, to nie ty. Masz na to zbyt wielki temperament. Wątpię, czy potrafiłbyś
wytrzymać tydzień bez kobiety. Czy masz w Mandarze jakieś nałożnice, które mogą cię
zaspokoić? Wiem, że... - Urwała, czując, jak jego zęby zaciskają się na jej dłoni, z taką siłą,
by jej ciało przeszył nie ból, a dreszcz pożądania.
Wielka ręka Liona przesunęła się wzdłuż jej ramion i zaczęła delikatnie gładzić okolice
szyi.
- Czy to ważne, czy mam inne kobiety? - Jego dłoń spoczęła pod piersią, w miejscu, w
którym doskonale czuć było przyspieszone uderzenia jej serca. - Po co pytasz? Czy ja się
interesuję, ilu mężczyzn odwiedza cię w czasie mojej nieobecności? - Odchylił głębokie,
kwadratowe wycięcie sukni i władczo zagarnął dłońmi pełne piersi. - Interesują mnie tylko
chwile, kiedy jesteśmy razem. - Musnął wargami sutek; poczuła język, którym drażnił i
pieścił nabrzmiały guziczek.
- Lion... - Przywarła do niego, wsuwając drżące palce w ciemne włosy. - Mogłabym
pojechać z tobą do Mandary.
Szybko uniósł głowę i zmrużył oczy.
- Nie.
Głupio zrobiła, występując z taką propozycją. Słowa przyszły szybciej niż myśl,
inspirowane osobliwą zazdrością o inne kobiety w jego życiu. Lion nigdy nie zabierze jej do
Mandary. Przecież nawet nie rozmawia z nią o swoim życiu.
- Żartowałam - zapewniła pospiesznie, ocierając się piersiami o jego usta. - Dlaczego
miałabym porzucać moje wygodne życie tutaj, we Florencji? Mam tu wszystko, co potrzebne
mi do szczęścia: pieniądze, piękne klejnoty, a mężczyźni są przecież bardzo do siebie
podobni.
- To prawda - przytaknął, wyraźnie już rozluźniony. - Ale jest tylko jedna Giulia. Boska
Giulia. - Wstał i pociągnął ją do stojącego po przeciwnej stronie pokoju łoża. - Szczodra
Giulia.
- Szczodra? - Widziała, jak narasta w nim pożądanie. Widziała męskość coraz silniej
napierającą na materiał jego odzienia.
- Mam zamiar wystawić dziś na próbę twoją łaskawość. - Siadając na łóżku, obdarzył ją
szerokim uśmiechem, po czym posadził ją na kolanach, ujął jej dłoń i przycisnął do ust. -
Masz przecież zamiar być dzisiaj dla mnie hojna, prawda, cara?
Dzisiaj, jutro, każdego dnia. Z nikim nie mogło być lepiej niż z Lionem. Jakie to jednak
ma znaczenie? Obserwowała go uważnie spod długich rzęs. Był podniecony, gwałtowny, a ją
cieszyło, że potrafi w nim wzbudzić tak silne doznania. Powinien być dziki, silny,
nienasycony niczym satyr, jak zawsze, gdy ogarniała go namiętność. A nawet bardziej...
- Tak - wyszeptała. - Będę bardzo hojna, amo mio.
Wyraźnie mnie nie rozumiesz, moja urocza Sanchio - westchnął bez zniecierpliwienia
Caprino. - Nie masz wyboru. Musisz pójść na plac i ukraść pewnemu człowiekowi sakiewkę.
Potem przyniesiesz ją mnie, a ja już dopilnuję, żebyś została należycie wynagrodzona. Albo
to zrobisz, albo nigdy już nie ukradniesz żadnej sakiewki we Florencji.
- Dlaczego ja? - zapytała gniewnie. - Mówiłam wam dziś, panie, że nie chcę już...
- To nadzwyczajne zadanie.
- Ale jest na to za wcześnie! Nie mogę... - Przerwała, zdając sobie sprawę, że podnosi
głos. Zerknęła niespokojnie na drzwi prowadzące do drukarni, która znajdowała się tuż obok.
Giovanni nie może się dowiedzieć, że ona stoi tu i rozmawia z Caprinem. Mogła
niepostrzeżenie wymknąć się ze sklepu tylko dzięki temu, że Giovanni zabrał się właśnie za
trzeci tego wieczoru dzban wina i nie był już w stanie zauważyć, że dziewczyna wychodzi. -
Wiecie, panie, przecież, że nie mogę porzucać pracy w ciągu dnia. Giovanni zainteresuje się,
dlaczego wychodzę.
- A ty skłamiesz - rzucił Caprino. - Nie powiesz mi chyba, że jeszcze nigdy go nie
okłamałaś.
- Nie zdarzało mi się to często. - Co prawda, kłamstwa były czasem koniecznością, ale
Sanchia, obawiając się o utratę zaufania, doszła do wniosku, że nie powinna uciekać się do
nich zbyt często. - A jeśli już, to tylko w bardzo ważnej sprawie.
- Ale to właśnie jest taka sprawa. Sama przyszłaś do mnie trzy lata temu i prosiłaś o
przyuczenie. Dzięki mojej dobroci stałaś się jedną z najzręczniejszych złodziejek we
Florencji, a czego ja żądałem w zamian? Niczego.
- Dwie trzecie zawartości każdej ukradzionej sakiewki trudno nazwać „niczym".
- Mogłem żądać prawie wszystkiego.
I w dodatku dostałbyś - pomyślała ze smutkiem Sanchia. Nie miała wyboru, musiała
spełniać jego rozkazy. Nie było chyba we Florencji kradzieży, stręczycielstw czy morderstw,
z których Caprino nie czerpałby zysków.
- Nigdy nie próbowałam was oszukać, panie Caprino.
- Wiem. Jesteś dobrym, grzecznym dzieckiem. Wzruszyłaś mnie. - Podszedł bliżej. - A
jak tam się miewa trójka twoich małych przyjaciół? Słyszałem, że Bartolomeo staje się coraz
zręczniejszym pomocnikiem w drukarni. Ileż to on ma lat?
- Dziesięć - odpowiedziała ostrożnie.
- A Elizabet? Widziałem ją kilka dni temu. Śliczna z niej panienka, ma takie piękne
złote włoski i mleczną cerę. Pewnie ma już z piętnaście lat.
Sanchia zesztywniała.
- Czternaście.
- Wystarczająco duża - stwierdził Caprino. - Kiedy ją do mnie przyślesz? Takie urocze
pisklątko o wiele lepiej poradzi sobie ze światem pod moją opieką, niż pod twoją.
Lęk Sanchii zniknął, wyparty przez gniew.
- Nie ważcie się jej tknąć, Caprino!
- Nareszcie mam to, na co czekałem. Trochę ognia. - Przyjrzał się Sanchii badawczo. -
Zupełnie nieźle wyglądasz. Trochę różu na policzki, nieco ciałka na te wystające kości i ho,
ho, mógłbym cię nawet wykorzystać. - Uniósł wykończoną koronką chustkę do nosa i
wykrzywił twarz w grymasie. - Oczywiście po kilkunastu kąpielach i starannym
perfumowaniu.
- Przecież już mnie wykorzystujecie, panie. - Długie rzęsy na chwilę przysłoniły jej
oczy. - Kradnę dla was.
- Phi, tylko tyle, by móc wyżywić tę czeredę, która jest ci tak droga.
- Musi to wam wystarczyć.
- Ja nigdy nie mam dosyć. Jestem bardzo chciwy. Czyżbyś tego dotąd nie zauważyła,
Sanchio? - Uśmiechnął się lubieżnie. - Przyprowadź mi Elizabet, a podzielę się z tobą
pieniędzmi, które za nią dostanę. Być może nawet uda mi się przekonać Giulię Marzo, żeby
ją wzięła do siebie. Twoja Elizabet mogłaby zostać kurtyzaną jakiegoś bogatego i
wpływowego pana. Miałaby pod dostatkiem jedzenia, piękne suknie...
- Nie! - Sanchia zauważyła drgnienie gniewu na twarzy Caprina i natychmiast ton jej
głosu złagodniał. - Jeszcze nie teraz. Może w przyszłym roku.
- A dlaczegóż by nie teraz? - W głosie Caprina zabrzmiała niezbyt starannie skrywana
groźba. - Rani mnie twoja niewdzięczność. Najpierw odmawiasz mi drobnej przysługi, a teraz
ukrywasz to słodkie dziecko przede mną i wmawiasz mi...
- Dobrze, ukradnę tę sakiewkę - przerwała mu Sanchia i dopiero po chwili, ujrzawszy
błysk satysfakcji w jego oczach, zdała sobie sprawę, że Caprino uzyskał od niej dokładnie to,
czego sobie życzył. Posłużył się Elizabet, by zmusić ją, Sanchię, do ponownej kradzieży. Jak
mogła się spodziewać czegoś innego po tym człowieku? Caprino zawsze dostawał to, czego
chciał, podstępem lub silą.
Tym razem tylko groził, pomyślała z ulgą.
- Czemu tak wam zależy na tej właśnie sakiewce? - spytała. - A gdybym wypatrzyła
lepszą okazję...
Caprino zaprzeczył ruchem głowy.
- Musisz ukraść ją człowiekowi, którego ci wskażę. A dlaczego właśnie temu, to już nie
twoja sprawa. - Odwrócił się, zamierzając odejść, lecz po chwili obejrzał się przez ramię. - A
więc na placu o drugiej. Nie spóźnij się. Jeśli nie uda ci się dostać tej sakiewki, będę musiał
to sobie jakoś powetować. Rozumiemy się, Sanchio?
- Tak. - Zadrżała pod jego spojrzeniem. - Będziecie mieli tę waszą sakiewkę, panie.
- Cieszę się. Miła z ciebie dziewczyna.
Jego sylwetka rozpłynęła się w ciemnościach i Sanchia odetchnęła głęboko, dopiero
teraz zdając sobie sprawę, że przez cały czas mimowolnie wstrzymywała oddech.
Dio, naprawdę się bała. Od dawna wiedziała, że jest tylko kwestią czasu, kiedy Caprino
zda sobie sprawę, iż Elizabet może być mu przydatna. Nic, co oznaczało napływ gotówki do
jego sakiewki, nie umykało uwadze Caprina. Może jednak udało jej się go powstrzymać,
przynajmniej na jakiś czas.
Stała wpatrzona w mrok, w którym zniknął jej mocodawca. Tak czy owak, musi coś
zrobić z coraz urodziwszą Elizabet, którą z dnia na dzień trudniej będzie chronić. Ostatnio
niejeden raz widziała, jak Giovanni spogląda lubieżnie na Elizabet. Takim samym wzrokiem
często dawniej patrzył na matkę Sanchii. Wkrótce spróbuje dobrać się do Elizabet, o ile
wcześniej Caprino nie zabierze jej do któregoś ze swoich burdeli. Sanchia obmyśliła sposób
rozwiązania problemu Elizabet, wymagał on jednak znacznie więcej pieniędzy, niż te, które
przypadały jej w udziale z kradzieży sakiewek dla Caprina. Gdyby tak mogła częściej
wyrywać się z drukarni...
Drgnęła gwałtownie, usłyszawszy z wnętrza warsztatu brzęk tłukącego się dzbana. Po
chwili dobiegł ją stek wulgarnych przekleństw i głośne nawoływanie Giovanniego:
- Sanchia! Gdzie się podziewasz, do kaduka? Opanowawszy się natychmiast, otworzyła
drzwi.
- Wyszłam na chwilę zaczerpnąć trochę powietrza. Tutaj jest tak... - Urwała, z
przerażeniem wpatrując się w potworny nieład panujący w pomieszczeniu. Skorupy rozbitego
dzbana leżały na stole, a Giovanni na próżno usiłował powstrzymać ścierką strugi
czerwonego wina zalewające dwa arkusze pergaminu.
- Boże! - Sanchia błyskawicznie znalazła się przy stole. Jeden arkusz był kompletnie
zalany, inkaust spływał właśnie z niego razem z winem. Ostrożnie wydobyła leżący pod
spodem drugi arkusz. Na szczęście litery na nim dały się jeszcze odczytać, lecz znać było
ślady wina; należało go również przepisać. - Wszystko zniszczyłeś!
- Poradzisz sobie - wymamrotał Giovanni, potrząsając strzechą rozczochranych
siwiejących włosów. - Ta praca ma być zrobiona dopiero na jutro, na południe. - Wstał i
chwiejnym krokiem skierował się ku izbie na zapleczu. - Chce mi się spać... Poradzisz sobie.
Oczywiście będę musiała sobie poradzić - pomyślała z goryczą Sanchia - ale zajmie mi
to całą noc i jutrzejszy ranek. Dobrze chociaż, że Bartolomeo włożył do szafki pozostałe
arkusze, gdy tylko skończył składać czcionki, w przeciwnym razie doszłoby do prawdziwej
katastrofy. Zostawił sobie tylko te dwa na rano. A jednak i tak była teraz w nie lada kłopocie.
Signore Rudolfo był wszechstronnie wykształconym kupcem i z pewnością wpadłby w furię,
widząc zniszczony oryginał „Convivio". Zgodnie z modą wzbogacał swą bibliotekę o książki
drukowane na prasie drukarskiej, lecz wciąż przede wszystkim cieszyły go piękne oryginały,
których wartość doceniał zresztą dodatkowo jako kupiec. Będzie teraz musiała nie tylko
zastąpić zniszczone arkusze pergaminowe dwoma równie starannie przepisanymi, ale także
zacząć składać czcionki. Wcześniej ona i Bartolomeo doszli do wniosku, że aby złożyć i
wydrukować na czas te dwa arkusze, będą musieli zacząć pracować od świtu i bardzo się
spieszyć. No cóż, w nowej sytuacji, nazajutrz Bartolomeo będzie musiał sam zająć się
drukowaniem, a ona przepisywaniem tekstu, tak więc czcionki powinna złożyć nocą.
- Ja posprzątam stół.
W drzwiach prowadzących do niewielkiego magazynu stał rozczochrany sześcioletni
Piero i przecierał piąstkami oczy. Wyglądał rozbrajająco i sprawiał wrażenie młodszego niż
w rzeczywistości. Sanchię ogarnęła fala tkliwości, a świat przestał jej się wydawać tak
ponury. Owszem, życie jest trudne, ale przecież nie pozbawione uroku. Są w nim dzieci takie
jak Piero, cenne myśli spisane na pergaminie i z pewnością tysiące innych cudownych
zjawisk, których nie mogła sobie w tej chwili przypomnieć, albo też ich jeszcze nie miała
okazji poznać.
- Wracaj do łóżka - powiedziała z czułością. - Posprzątam sama.
Potrząsnął główką, podszedł do stołu i zaczął zbierać gliniane skorupy. Chwiał się
trochę na nogach; był bardzo śpiący. Uparł się jednak, żeby za wszelką cenę jej pomóc. Tak,
na świecie są na szczęście uczucia, których nawet ludzie tacy jak Caprino czy Giovanni nie są
w stanie zbrukać, a na pewno należą do nich przyjaźń i miłość.
- Obudzę Bartolomea - zaproponował Piero, niosąc gliniane skorupy do pokaźnych
rozmiarów wiklinowego kosza, stojącego w rogu. - Będzie składał.
Sanchia zaprzeczyła ruchem głowy.
- Bartolomeo położył się spać zaledwie przed godziną.
- A ty wcale nie spałaś - odrzekł Piero. - Zbudzę Bartolomea.
Zniknął w izdebce, w której sypiali we czwórkę.
W chwilę później Sanchia usłyszała gniewne pomruki głęboko śpiącego Bartolomea, a
następnie zdecydowany głosik Piera:
- Nie, nie pozwolę ci spać. Jesteśmy potrzebni Sanchii.
Sanchia uśmiechnęła się. Mimo tak młodego wieku Piero nigdy nie rezygnował, jeśli
uznał, że coś ma być zrobione. Uśmiech zgasł jednak natychmiast, gdy przypomniała sobie,
iż tylko dzięki niezwykłemu hartowi ducha przeżył, kiedy matka, która trafiła do jednego z
burdeli Caprina, pozostawiła go na ulicy. Przez kilka tygodni po tym, jak Sanchia znalazła go
w małym zaułku niedaleko Piazza della Signoria i przyprowadziła do domu, zachowywał się
jak dzikie zwierzątko. Było to dwa lata temu.
W drzwiach pojawił się ziewający Bartolomeo.
- Sanchia, nie mam zamiaru... - Przerwał, nagle całkowicie rozbudzony, i wykrzyknął: -
Dio! Udało ci się coś ocalić?
Sanchia potrząsnęła głową.
- Niestety. Oba trzeba przepisać.
Bartolomeo spojrzał ponuro na drzwi, zza których dobiegało chrapanie Giovanniego.
- To już trzeci raz w tym miesiącu. Wkrótce straci wszystkich klientów. Arcolo jest
lepszy i nie upija się jak świnia. - Z dumą popatrzył na wielką drewnianą prasę drukarską,
zajmującą centralne miejsce w izbie.
Giovanni nie zasługuje na tak wspaniały warsztat. Szkoda tej prasy dla niego.
- Ale nie szkoda dla ciebie - żarliwie zapewniła go Sanchia. - Sama już nie wiem, czy ty
matkujesz tej prasie, czy ona tobie.
Piero pociągnął Bartolomea za koszulę.
- Zacznij już składać.
- Dio, daj mi jeszcze chwilę. - Bartolomeo zmarszczył brwi, patrząc na Piera. - Pozwól
mi chociaż strząsnąć sen z powiek.
Malec potrząsnął główką.
- Ale Sanchia cię potrzebuje. Jest zmęczona i chce iść do łóżka.
Sanchia skrzywiła się.
- Tej nocy nie jest mi pisane spanie. - Wręczyła Bartolomeowi arkusz, który można było
odczytać. - Jeśli uda ci się to teraz złożyć, postaram się do rana przepisać tamte.
Bartolomeo ochoczo skinął głową. Po senności nie pozostało ani śladu. Wyraźnie się
ożywił, jak zawsze, gdy oczami wyobraźni widział wydrukowany już tekst.
- Zrobię to - zapewnił, w zamyśleniu sortując czcionki. Skończywszy wycieranie stołu,
Piero zaczął sprzątać izbę.
Sanchia podeszła do szafki, wyciągnęła z niej arkusz pergaminu, po czym usiadła przy
pulpicie do przepisywania. Zorientowała się, że ze zniszczonego arkusza nie da się już nic
odczytać. Litery zamazały się zupełnie. Dzięki Bogu, zdążyła wcześniej dokładnie przeczytać
całą stronicę, jak czyniła to zawsze, gdy Giovanni otrzymywał nowe zamówienie. Był to już
trzeci egzemplarz „Convivio" kopiowany przez nich w tym roku, poszczególne wersje różniły
się jednak. Signore Rudolfo zdobył swoją wersję u ojców franciszkanów, a zakonnik, który
przepisywał dzieło Dantego, samowolnie opuścił z niego kilka zdań, dodając inne. Trudno
było przypuszczać, żeby erudyta taki jak signore Rudolfo nie ślęczał nad stronicami tak
długo, dopóki nie zapamiętał każdego słowa.
Piero usiadł na podłodze obok krzesła i położył głowę na kolanach Sanchii. Czule
gładziła jego jasne włosy, starając się odgonić znużenie.
Nagle ogarnął ją paniczny strach. Co będzie, jeśli tym razem nie da rady dokładnie
odtworzyć treści arkusza?
Jeśli nie zapamiętała wszystkiego dokładnie? Głęboko zaczerpnęła tchu i próbowała się
uspokoić. Dlaczego miałaby nie zapamiętać wszystkiego? Od dziecka wyróżniała się
doskonałą pamięcią, nigdy nie uszedł jej uwadze nawet najdrobniejszy szczegół. Przecież nie
straciła tej umiejętności nagle, teraz, gdy tak bardzo była jej potrzebna.
Przymknęła oczy, chcąc odprężyć się choć na chwilę, modląc się o to, by pamięć
dopisała jej i tym razem.
I tak się stało!
Nagle ujrzała przed sobą arkusz pergaminowy zapełniony starannym pismem, wraz ze
wszystkimi niedokładnościami tekstu. Dzięki Ci, słodka Madonno - pomyślała z ulgą.
Otworzyła oczy i zdecydowanym ruchem sięgnęła po pióro.
2
Spóźniłaś się. - Caprino wciągnął Sanchię w spowite cieniem arkady okalające plac. -
Mówiłem ci, żebyś przyszła o drugiej.
- To nie moja wina - wysapała zdyszana. - Mieliśmy wypadek... skończyliśmy pracę
przed godziną... a później musiałam czekać, aż Giovanni wyjdzie, żeby...
Caprino przerwał jej niecierpliwym gestem dłoni.
- To twój człowiek. - Skinął głową w kierunku tłumu wypełniającego plac. - Ten duży
mężczyzna w atłasowej pelerynce koloru wina, który słucha recytatora.
Sanchia przyjrzała się mężczyźnie stojącemu na wprost podium. Duży? Przecież to
olbrzym - skonstatowała ponuro. Wyzywająca, pewna siebie postawa świadczyła o tym, że
ten człowiek jest bezwzględnie przekonany, że poradzi sobie w każdej sytuacji. Jeśli złapie
ją, Sanchię, na gorącym uczynku, niechybnie gołymi rękami zmiażdży jej głowę jak orzech.
Była teraz jednak zbyt zmęczona, by odczuwać jakikolwiek strach. Nie spała od ponad
trzydziestu godzin i nie miała siły zastanawiać się nad tym, co ją czeka. Przynajmniej strach
nie spowoduje, że będzie tak niezgrabna jak poprzedniego dnia. Cieszyła się, że olbrzym nie
sprawia wrażenia człowieka, dla którego strata kilku dukatów jest dużym problemem. Jego
kosztowny strój dowodził, że musiał być kimś znacznym: bankierem lub dobrze
prosperującym kupcem.
- No idź już. - Caprino pchnął ją lekko w kierunku placu. - Teraz.
Zasłoniła twarz szalem i podeszła do podium, na którym Luca Brezal deklamował coś,
przygrywając sobie na lirze. Słyszała już te recytacje wiele razy i była zdania, że Luka nie
grzeszy nadmiarem talentu. Żałowała, że to nie Pico Fallone jest dziś na jego miejscu. Pico
potrafił oczarować publiczność i dużo łatwiej byłoby jej wtedy niepostrzeżenie podejść do
olbrzyma i zabrać mu sakiewkę.
Poczuła kroplę deszczu na twarzy i spojrzała w górę na pociemniałe nagle niebo.
Jeszcze nie teraz - pomyślała. Jeśli rozpada się na dobre, ludzie szybko się rozbiegną,
IRIS JOHANSEN NIEWOLNICA
Tańczący na Wietrze narodził się z białego od żaru zygzaka błyskawicy. Tak głosi legenda. Tańczący na Wietrze był bezcenny, roztaczał niezrównane piękno. Tak głosi legenda. Tańczący na Wietrze mógł karać zło i nagradzać dobro. Tak głosi legenda. Tańczący na Wietrze miał moc odmieniania losów ludzi i narodów. Tak głosi legenda. I choć legenda, bliska w tym historii, bywa zniekształcona przez czas, odarta z prawdy przez cynizm, to uświetnia ją siła wyobraźni.
Osoby, których losy powiązane były z niezwykłym złotym posążkiem: LIONELLO ANDREAS - żołnierz i budowniczy statków, silny i prawy, zobowiązany przysięgą do strzeżenia Tańczącego na Wietrze - nawet kiedy marzy o wyzwoleniu się z krępujących go więzów i gdy ogarnia go gwałtowna namiętność, nieokiełznana jak płomień, który zagraża najdroższym mu osobom. SANCHIA - niezwykła uroda i inteligencja są jej jedyną bronią w okrutnym świecie. Choć potrafi pokornie znosić zniewagi, a nawet tortury, jest bezbronna wobec zniewalającej siły dobroci. CATERINA ANDREAS - wspaniała, obdarzona silną wolą matrona, gotowa narazić życie, by ochronić Mandarę, posiadłość Andreasa. W obliczu niebezpieczeństwa staje się nieustraszonym wojownikiem... i jedynie ten, kto widział, jak troskliwie pielęgnuje róże we wspaniałym ogrodzie, wie, że w królewskiej piersi bije dobre, czułe serce. LORENZO VASARO - wyrachowany zawodowy morderca, którego jedyną słabością jest niezwykłe oddanie rodzinie Andreasów. To wielkie i wręcz obsesyjne przywiązanie doprowadzi go na skraj przepaści... MARCO ANDREAS - łagodny, wrażliwy malarz, przeciwieństwo porywczego brata, Liona. Marco płonie czystą miłością do kobiety, która nigdy nie będzie doń należała... FRANCISCO DAMARI - wiedziony nienawiścią, chęcią użycia i żądzą władzy, ma naturę mroczną i poplątaną jak korytarze labiryntu, w którym „zabawia" swoich „gości". Zdecydowany za wszelką cenę zniszczyć Mandarę i wykraść jej największy skarb, Tańczącego na Wietrze, spiskuje z bezwzględnym, przebiegłym Cesare Borgią i jego pozbawionym skrupułów ojcem, papieżem Aleksandrem. GUIDO CAPRINO - stręczyciel prostytutek i pośrednik w najmie złodziei. To za jego pośrednictwem Lion poznaje Sanchię. Jego usługi i informacje należą do najlepiej opłacanych. Gdy zachłanność Caprina połączy się z zawiścią mściwej kurtyzany, życie Sanchii i Liona stanie się koszmarem, z którego jedynym wyzwoleniem wydaje się śmierć.
1 3 marca 1503 roku Florencja Łapać złodzieja! Zatrzymać ją! Okradła mnie! Sanchia przedarła się przez Mercato Vecchio, przemknęła obok kościoła i pobiegła ulicą, przeskakując po drodze wychudłego biało-brązowego kundla, który posilał się resztkami wygrzebanymi spośród walających się na chodniku śmieci. Zgrabnie zanurkowała pod wyciągniętym ramieniem ubranego w skórzany fartuch szewca, lecz udało mu się chwycić gruby wełniany szal stanowiący okrycie jej głowy; wyswobodziła się gwałtownym szarpnięciem i popędziła dalej. Goniący ją kupiec był otyły, lecz mimo to dzielący ich dystans stopniowo się zmniejszał i Sanchia czuła, że serce wali jej w piersiach jak oszalałe. Złapie ją. Obetną jej dłonie. Wtrącą do Stinche, a tam zjedzą ją szczury. Poczuła silny przeszywający ból w lewym boku. Kolka. Nie zwolniła jednak biegu. Co będzie z Pierem? - przemknęło jej przez myśl. Starsi jakoś sobie poradzą, ale Piero ma zaledwie sześć lat. Tyle rzeczy może przydarzyć się tak małemu dziecku... - Łapcie ją, do kata! Dziwka, ukradła mi sakiewkę! Dio - pomyślała Sanchia - chyba jest coraz bliżej. Jak on może biec tak szybko z tymi zwałami tłuszczu na brzuchu? Omal nie przewróciwszy się o taczkę pełną ryb, skręciła w Canto di Vacchereccia, po czym gwałtownie rzuciła się w czeluść wąskiej uliczki pomiędzy sklepem złotnika a apteką. Otoczyła ją ciemność. Nad miastem powoli zapadał zmierzch, lecz w zaułku panował już gęsty mrok. Nagle z głębokiego cienia, spod ścian niewielkich budynków, wyjrzały na nią małe bystre oczka. Szczury. Całe mnóstwo szczurów! Zatrzymała się gwałtownie i mimowolnie wzdrygnęła.
Kamienie pod cienkimi podeszwami były zaścielone najprzeróżniejszymi odpadkami wyrzucanymi przez właścicieli sklepów. Nie musiała obawiać się szczurów, dopóki zaspokajały swój apetyt. Gnijące resztki wypełniały zaułek trudnym do wytrzymania zaduchem. Przełknęła ślinę, próbując zwalczyć mdłości, których przyczyną, w tym samym stopniu co nieznośny fetor, był paniczny strach. - Którędy pobiegła? Sapanie kupca dochodziło teraz z większej odległości. Czyżby udało jej się go zgubić, gdy wpadła w uliczkę? Przywarłszy plecami do tonącego w mroku muru sklepu złotniczego, oparła rozczapierzone dłonie o ścianę. Słyszała swój ciężki, urywany oddech. Czy i on go słyszy? Cristo, co będzie, jeśli słyszy? Zimna, oślizgła ściana mroziła plecy skryte pod wełnianą suknią. Sanchia miała wrażenie, że sztywnieją jej wszystkie mięśnie, a krew zastyga w żyłach. Nagle wyraźnie poczuła nierówność i chropowatość kamieni, których dotykała dłońmi, ale to było przyjemne doznanie. Dotyk. Jak mogłaby żyć bez rąk? Jak oni wszyscy by sobie wtedy poradzili? - Tędy, niezdaro. Zesztywniała nagle, lecz głos, który usłyszała, nie był głosem grubego kupca. Należał do kogoś, kogo znała aż za dobrze. Zaświtała nadzieja. Wąskie drzwi apteki otworzyły się i mimo panujących ciemności natychmiast rozpoznała drobną sylwetkę elegancko ubranego Caprina. Jednym susem pokonała dzielącą ich przestrzeń i o mały włos nie upadła na progu. Jej wzrok natychmiast powędrował ku siedzącemu za niewielką ladą terminatorowi, lecz ten starannie unikał spoglądania w jej kierunku. - To pewny człowiek - wyjaśnił Caprino. - Pracuje dla mnie. Trucizna - pomyślała Sanchia i jej ciało przeniknął nagły dreszcz. Trucizna albo te dziwne białe proszki, które Caprino daje swoim nierządnicom. Caprino zamknął drzwi i wyciągnął rękę. - Sakiewka. Wsunąwszy rękę pod fałdy szala, wydobyła woreczek z miękkiej skórki i położyła na wyciągniętej dłoni Caprina, po czym ciężko oparła się o drzwi. Czuła, jak drżą jej kolana, z trudem utrzymywała się na nogach. - Przykro było patrzeć, jak partaczysz robotę - stwierdził z przyganą w głosie Caprino. - Powinienem pozwolić, żeby ten opasły głupiec cię złapał. Następnym razem tak zrobię. Musiała odczekać, aż uspokoi się jej oddech, zanim odpowiedziała:
- Nie będzie żadnego następnego razu. Nigdy więcej tego nie zrobię. - Oczywiście, że zrobisz - stwierdził lodowatym tonem Caprino. - Teraz jesteś trochę wystraszona, ale to minie. Zapomnisz o strachu i pomyślisz o pieniądzach, za które można kupić chleb. Dotychczas szło ci całkiem nieźle i na pewno dziesięć następnych razy wywiniesz się tak, że nie będzie strachu, że cię złapią. - Znajdę jakiś inny sposób zarabiania na życie. - Sanchia mocno zacisnęła dłonie. - Musi być przecież jakiś inny sposób. - Kiedy zaczynałaś dla mnie pracować, nic takiego nie przychodziło ci do głowy - Caprino otworzył drzwi niecierpliwym gestem. - Nie mam już czasu dla ciebie. Muszę iść załatwić ważny interes u Giulii. Zostań tu jeszcze parę minut, zanim wrócisz do Giovanniego. Wyszedł. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Sanchia ze smutkiem pomyślała, że nie dostała swego udziału. Zresztą czegóż innego mogła się spodziewać po Caprinie. Wiedziała przecież, że jeśli tylko nadarza się okazja, łakomi się nawet na najmniejszą sumkę. Będzie musiała go jutro odnaleźć i domagać się swoich pieniędzy. Musi przecież wyżywić kilka osób, a Caprino miał rację, że głód może nawet świętego skłonić do kradzieży. Lecz czy dla zaspokojenia głodu warto ryzykować obcięcie dłoni? Ogarnęła ją nowa fala paniki, a przed oczami stanął złodziej wyrzucony przed bramę więzienia Stinche, którego widziała kilka tygodni temu. Jego ramiona kończyły się krwawymi kikutami. Od tamtej chwili żyła w ciągłym strachu przed karą, w nocy dręczyły ją koszmary. Wiele razy zastanawiała się nad innym sposobem zarabiania pieniędzy na życie, by z przerażeniem stwierdzić, że to do niczego nie prowadzi. Innego sposobu nie było. Nie było innego sposobu, tylko robić to jeszcze raz i jeszcze raz. Będzie zmuszona ciągle kraść, dokładnie tak, jak przewidywał to Caprino. A jednak mylił się sądząc, że przerażenie sparaliżowało ją tylko na chwilę. Wiedziała, że uczucie strachu nigdy już jej nie opuści. Dobry wieczór. Czuję się zaszczycony mogąc powitać tak znamienitych panów. Jestem Guido Caprino. - Stanął w drzwiach komnaty i przymilnie uśmiechnął się do dwóch mężczyzn siedzących przy politurowanym stole. - Czarująca donna Giulia zapewniła mnie, że mógłbym wyświadczyć wielmożnym panom drobną przysługę. Starał się, by jego twarz zachowała spokojny, łagodny wyraz, gdy błyskawicznie taksował wzrokiem siedzących mężczyzn. Ten starszy to zapewne Lorenzo Vasaro - pomyślał. Zapadające policzki, długi nos i głęboko osadzone oczy były dokładnie takie, jak
opisała je Giulia. Caprino instynktownie wyczuwał zagrożenie ze strony tego mężczyzny. Szczupły, ubrany z nienaganną elegancją w modnie ponacinany czarny aksamitny kaftan, wydawał się dużo niebezpieczniejszy niż jego towarzysz. Przyjrzawszy się drugiemu mężczyźnie poczuł niesmak. Tamten był taki męski. Lionello Andreas miał z pewnością ponad sześć stóp wzrostu - oszacował Caprino - i był zbyt potężnie zbudowany, by wyglądać elegancko w najwytworniejszym choćby ubraniu. Teraz, odziany jedynie w szare obcisłe rajtuzy i luźną białą koszulę, wyglądał dokładnie tak, jak spodziewał się tego Caprino: przypominał barbarzyńskiego wojownika, który zaimponować może muskulaturą, lecz nie grzeszy inteligencją. Nie miał przy sobie broni, nawet sztyletu. Co prawda to Andreas był panem Mandary, lecz Caprino mógł się założyć, że to sprawka Vasara. - Wejdźcie, panie Caprino. - Andreas uniósł srebrny kielich, lecz zanim przechylił go do ust, wskazał na stojące przy oknie wyściełane krzesło. - Spocznijcie. Ten nieobyty sukinsyn nie raczył się nawet unieść, aby mnie powitać - pomyślał Caprino, lecz przywołując na twarz jeden ze swoich najuprzejmiejszych uśmiechów, pokornie przemierzył komnatę, by zająć wskazane miejsce. Andreas najwyraźniej nie uważa go za kogoś godnego szacunku. Wkrótce przekona się, że jest inaczej. Lorenzo Vasaro wstał i w milczeniu podszedł do okna, po czym oparłszy się o ścianę, splótł ręce na piersiach i łagodnie spojrzał na Caprino. Dobre posunięcie. Podziw Caprina dla Vasara wzrósł. Teraz Caprino stał pomiędzy Vasarem a Andreasem. Miał ochotę zwrócić się do Vasara, jako do człowieka, który wydawał się mu bardziej godny szacunku, lecz, ku własnemu zdumieniu, przemówił do Andreasa: - Zawsze ogromnie się raduję, ilekroć mogę wyświadczyć grzeczność przyjaciołom donny Giulii. Czym mogę służyć wielmożnemu panu? - Potrzebuję zręcznego złodzieja. - Andreas odchylił głowę i obserwował Caprina przez półprzymknięte powieki. Caprino nie przestawał się przymilnie uśmiechać. - Z rozkoszą zapewnię usługi najzręczniejszego złodzieja w całej Florencji. Czy ma to być tylko złodziej, czy też pożądane są inne talenty? Może potrzebny jest morderca? Mam paru znajomych, którzy wykazują duże zdolności w tej dziedzinie, ale przecież żaden z nich nie może równać się z panem Vasaro. Andreas zesztywniał. - Skąd słyszeliście o panu Vasaro? - Jak mógłbym nie słyszeć? - Caprino cały czas siedział na brzegu krzesła, z dłonią pozornie przypadkowo spoczywającą na wysadzanej klejnotami rękojeści sztyletu. - Przecież
jaśnieje na firmamencie niczym gwiazda oślepiająca swym blaskiem tych, którzy ją widzą. Czy można nie znać takiego człowieka? - Zaiste nie można. - Andreas zerknął z rozbawieniem na Vasara, który wciąż obojętnie spoglądał na Caprina. - Słyszałeś, Lorenzo? Jesteś gwiazdą. Chyba powinieneś podziękować tak łaskawemu panu. Lorenzo nieznacznie skinął głową. - Żadne podziękowania nie są potrzebne - pośpiesznie wtrącił Caprino. - Złożyłem tylko należny hołd. Byłem nieroztropny mniemając, że możecie potrzebować skrytobójcy, mając do dyspozycji kogoś takiego jak signore Vasaro. Dlaczegóż w takiej sytuacji mielibyście szukać, panie... - Jak słusznie zauważyliście, panie, nie potrzebuję skrytobójcy - przerwał mu zniecierpliwiony nagle Andreas. - Poszukuję złodzieja o dłoniach tak zręcznych i pewnych jak strzała wypuszczona przez mistrzowskiego łucznika, a dotyku delikatnym jak pocałunek motyla. - No cóż, we Florencji jest wielu złodziei - rzekł w zamyśleniu Caprino. - Sam wyszkoliłem kilku. - Tak mnie właśnie zapewniono. - Wargi Andreasa wykrzywiły się w pobłażliwym uśmieszku. - Nie wątpię, że opiekowaliście się też osobami zainteresowanymi wykonywaniem niegdysiejszej profesji obecnego tu mojego przyjaciela Lorenza. Caprino wzruszył ramionami. - Może trafił się taki jeden, może dwóch. Fach skrytobójcy wymaga rzadko dziś spotykanej odwagi. Złodziej to co innego. Ma zdecydowanie łatwiejszy zawód. Oczywiście nie tak dochodowy, ale... - Zawiesił głos, po czym zapytał poufale: - Przez jaki czas chcielibyście korzystać z usług tego złodzieja, signore Andreas? - Więc i mnie znacie? - odezwał się Andreas cichym, niepokojąco łagodnym tonem. Czy i moje nazwisko lśni jak gwiazda na firmamencie? Dłoń Caprina zacisnęła się na rękojeści sztyletu. Poczuł perlące się na skroniach krople potu. Zrozumiał swój błąd. Do tej pory uważał, że zagraża mu Vasaro. Duża pomyłka. Większość znanych mu kondotierów nie posiadała sprytu ani umiejętności, które tak podziwiał. Nie powinien był jednak pozwolić, by pogarda dla tej profesji przesłoniła mu zdolność właściwej oceny człowieka. Zresztą nie tylko dlatego źle ocenił Andreasa. Sam wygląd tego potężnego, silnego mężczyzny wzbudził w nim tak instynktowną niechęć, że uniemożliwił dokładną ocenę. Teraz dostrzegł inteligencję i cynizm w błyszczących
ciemnych oczach Andreasa, o spojrzeniu równie bezlitosnym, jak spojrzenie Vasara. Zwilżył dolną wargę językiem. - Wasza sława odbija się szerokim echem w całych Włoszech, panie. Tak znamienity kondotier nie powinien być zaskoczony, gdy ktoś go rozpozna i... - Caprino przerwał, by dodać po chwili: - Nie wiedziałem, że odwiedziliście nasze miasto w tajemnicy, panie. Jeśli nie chcecie zostać rozpoznany, to nie muszę chyba zapewniać, że nie widziałem waszej twarzy, nie słyszałem głosu, nie znam nawet waszego imienia. - A kto wam powiedział, jak się nazywam? - zapytał z pozorną słodyczą Andreas. - I jakim prawem? Prosiłem Giulię, aby nikomu nie mówiła, że jestem we Florencji. - Wiecie przecież, jak nieostrożne potrafią być kobiety, panie. Kiedy donna Giulia wezwała mnie tutaj, wspomniała wasze nazwisko, lecz nic poza tym. Przysięgam. Czy donna Giulia polecałaby wam moje usługi, gdyby nie była pewna mojej dyskrecji i honoru? - Lorenzo? - Andreas nie odrywał wzroku od twarzy Caprina. Głos Vasara był niski i chrapliwy. Brzmiał grobowo. - Bądź spokojny, że cię zdradzi za odpowiednio wysoką sumę. Mam się go pozbyć? - Lorenzo zadał to pytanie tonem tak beznamiętnym, jakby chciał się dowiedzieć, czy ma wyrzucić fusy z wina Andreasa. Caprino pochylił się, gotując się do skoku, z dłonią na rękojeści sztyletu, zdecydowany na... - Myślę, że nie - odpowiedział Andreas. - Nie wie tyle, by mógł zaszkodzić, a nie chce mi się szukać drugiego pośrednika. - Roztropna decyzja. - Caprino rozluźnił uścisk na rękojeści sztyletu. - Nigdy nie należy lekceważyć dalszych skutków decyzji. Może porozmawiamy o tym złodzieju? - Właśnie myślałem o tym, jakie powinien posiadać cechy - rzekł Andreas, spoglądając na leżące na stole ciężkie skórzane rękawice. - Muszę go mieć na własność. - Na własność? Andreas pocierał długim palcem wskazującym mosiężne nity na rękawicy. - Musi należeć do mnie duszą i ciałem. Nie życzę sobie, żeby przybiegał do was z opowieściami, które będziecie mogli sprzedać za odpowiednią opłatą. - Andreas uśmiechnął się. - Oczywiście będę miał prawo odprawić go po wykonaniu zadania, ale nie zwykłem nagradzać w ten sposób dobrej roboty. Nie popieram takich zwyczajów. - Rozumiem. - Caprino przeniósł niespokojny wzrok na Vasara. Chodziły słuchy, że Vasaro wstąpił na służbę u Andreasa, kiedy kondotier był zaledwie siedemnastolatkiem. Jakim sposobem udało się Andreasowi utrzymać tak zręcznego mordercę przez tyle lat? Czy
Vasaro był mu oddany duszą i ciałem tak, jak tego oczekiwał od złodzieja? Należało to rozważyć, bo któż, jeśli nie sam szatan, był w stanie rządzić demonem? - Niełatwo jest trafić na takich ludzi. Zastanawiam się, gdzie mógłbym... - Musicie przecież mieć swoje sposoby. - Andreas wyciągnął zza pasa sakiewkę i rzucił Caprinowi. - Chciwość, żądza zemsty, kobieta... Obaj znamy sposoby zdobywania ludzi. Caprino rozwiązał woreczek i przeliczył dukaty. - Całkiem niezła sumka. - Dobrze wiecie o tym, że to wręcz królewska suma za nic nie znaczącego złodzieja, lecz bardzo niewielka za duszę człowieka. Caprino uśmiechnął się. - Zapewniam was, że nie pożałujecie waszej hojności, panie. Czy mam to zatrzymać? - zapytał po chwili, chowając sakiewkę. - Pochlebia mi wasze zaufanie, panie. - Mogę sobie pozwolić na to, by ci zaufać, Caprino. - odparł Andreas bez ceremonii. - Wiem, gdzie można cię znaleźć, gdybyś mnie zawiódł. Kiedy mam się spodziewać złodzieja, za którego zapłaciłem? - Nie potrafię tego jeszcze dokładnie określić. - Caprino wstał i skierował się w stronę drzwi. - Muszę wszystko dokładnie rozważyć i zadecy... - A więc jutro. - Ton głosu Andreasa się nie zmienił, lecz w uśmiechu kryło się coś złowieszczego. - Nie później niż o trzeciej. Jestem z natury niecierpliwy. - Spojrzał wymownie na Caprina. - Widzę, że masz już kogoś upatrzonego. Przyprowadź go. Caprino okazał wyraźne zakłopotanie. - Ale... ale, muszę to jeszcze przemyśleć... - Jakim sposobem temu przeklętemu Andreasowi udało się tak łatwo przejrzeć jego zamiary? - Rzeczywiście pomyślałem o pewnej osobie, która mogłaby spełnić wasze wymagania, ale będą pewne trudności... - Zatem je pokonaj. - Może się zdarzyć, że będę w tym celu potrzebował o wiele więcej dukatów, niż mieści się w tym woreczku. Wargi Andreasa na moment zacisnęły się w wąską kreskę. - Bardzo nie lubię chciwców. Radziłbym ci to zapamiętać. Caprino przymknął powieki. - Nie mam zamiaru stracić na spełnieniu waszej prośby, panie. Wart jestem godziwej zapłaty.
- Jeśli mój sztylet trafi dziś wieczorem między jego żebra, jutro na ulicach Florencji pojawi się drugi Caprino - odezwał się lekko modulowanym głosem Vasaro. - Mniemam, że będzie mniej zachłanny na pieniądze. Rozważ to, Lionie. Caprino poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach, lecz natychmiast się opanował. Skinął głową. - Jeśli nie dziś, to jutro, a może pojutrze lub któregoś innego dnia... Wiem, że nie jestem niezastąpiony. Ale wielmożnym panom zależy na czasie, a to właśnie ja mogę im dzisiaj pomóc. Andreas nie odzywał się na tyle długo, że Caprino zdążył najeść się strachu. - Muszę się najpierw przekonać - odezwał się wreszcie - jakie umiejętności prezentuje ten wasz łobuz o zręcznych palcach. - Zrobił pauzę. - I to jutro. - To za wcześnie. Nie dam rady... - Nie powinien piętrzyć trudności w tej chwili. Sprawy i tak układały się nad wyraz pomyślnie. - Stanie się zgodnie z twoim życzeniem, panie. Poruszę niebo i ziemię. - Czekam jutro na Piazza San Michele o drugiej. Będę miał w sakiewce tyle samo dukatów - rzekł Andreas. - Jeśli wasz złodziej będzie w stanie odebrać mi niepostrzeżenie sakiewkę, te pieniądze należą do was. Jeśli nie... - Wzruszył ramionami. - No cóż, wtedy wypada wam tylko współczuć. Będzie mi przykro, gdy dowiem się, że wasze ciało wyłowiono z Arno. - Machnął ręką na znak, że Caprino ma już odejść. - Dobranoc, Caprino. Może odprowadziłbyś pana do domu, Lorenzo? - Mieszkam niedaleko. Mój dom jest bardzo blisko placu. - Caprino błyskawicznie znalazł się przy drzwiach. - Dobranoc panom. Do jutra. Andreas uśmiechnął się kpiąco. - Idź z panem, Lorenzo. Dla człowieka z sakiewką pełną dukatów ulica bywa taka niebezpieczna. Andreas bawi się ze mną w kotka i myszkę - pomyślał Caprino i poczuł, że rodzi się w nim bezsilna wściekłość. Stojąc w drzwiach, odwrócił się jeszcze i zacisnąwszy zęby przywołał na twarz uśmiech. - To ma być próba, czy boję się signore Lorenza? Tak, boję się go. Nie należę do odważnych, ale też wcale nie odwaga sprawiła, że jestem tym, kim jestem. Zechciejcie ocenić, panie, kto podjął decyzję dziś wieczorem. - Kilka razy popukał czubkiem wskazującego palca w skroń. - Tutaj. Tylko to się liczy. - Skłonił się. - Przekonacie się o tym jutro, szlachetni panowie.
Zamknąwszy drzwi, Caprino głośno odetchnął z wyraźną ulgą. Wygładził krótką szkarłatną pelerynkę, starannie umieścił na głowie aksamitny beret i dopiero wtedy skierował się w stronę schodów. Z upodobaniem przyjrzał się wiszącemu na ścianie obrazowi przedstawiającemu Wenus w całej krasie nagości. Dzieło malarza było nowe i wyjątkowo dobrze wykonane, lecz. Wenus nie została przedstawiona jako ideał kobiecego piękna. Wcale go to nie zaskoczyło. Giulia nigdy nie pozwoliłaby na to, by ktokolwiek czy cokolwiek miało zaćmić jej wdzięki we własnym domu. - Buona sera, Caprino. - Na podeście stała Giulia Marzo. Uśmiechała się słodko. - Wszystko w porządku? Caprino uniósł pelerynkę, by zaprezentować sakiewkę. Nadstawiła dłoń. - Miło się z tobą pracuje, Caprino. - Rozliczymy się jutro - rzucił szybko, starając się ją wyminąć. - Teraz. - Słodki uśmiech nie znikał z jej twarzy. - Albo natychmiast powiem Andreasowi, że nie zamierzasz spełnić obietnicy i spieszysz w kierunku bramy miejskiej. Wątpię, czy dotarłbyś wtedy do twojego wspaniałego domu postawionego za dukaty ukradzione twoim nierządnicom i złodziejom. Zatrzymał się gwałtownie i odwrócił. Powinien był się domyślić, że Giulia będzie podsłuchiwała. Dobrze przecież zdawał sobie sprawę, że nie tylko olśniewająca uroda sprawiła, że mogła opuścić jeden z jego burdeli i przenieść się do własnego okazałego domu. Z ociąganiem otworzył woreczek i położył pięć dukatów na wyciągniętej dłoni. - Któregoś dnia stracę cierpliwość i zabiorę cię z powrotem do siebie - rzekł łagodnie. - Rozbiorę cię do naga i wystawię na ulicę, i będę sprzedawał twoje uroczo pachnące ciało każdemu przechodzącemu mężczyźnie. Jak myślisz, czy spodobasz się swoim protektorom po kilku tygodniach takiej pracy? - Nie uda ci się mnie przestraszyć ani zrobić mi przykrości, Caprino. - Wzruszyła pogardliwie ramionami. - Chronią mnie bardzo wpływowe osoby we Florencji. - Takie jak ten sukinsyn tam, na górze? - Wskazał ręką drzwi u szczytu schodów. - Andreas nie liczy się we Florencji. Może rządzić wyłącznie w Mandarze. - Na razie. - Wzrok Giulii powędrował ku wskazanym przez Caprina drzwiom. - Lion może rządzić wszędzie. Rzadko spotyka się takich mężczyzn jak on. Spojrzał na nią szyderczo spod przymrużonych powiek.
- Czyżbym dostrzegał na twojej twarzy ślad pożądania, madonna mia? Uważaj, bo w walce z Kupidynem możesz stracić swoją jedyną broń. Kurtyzana nigdy nie powinna pożądać, to ona ma być pożądana. - On mnie pożąda - odparła gniewnie. - Od dwóch lat przychodzi do mojego domu i nigdy nie prosi o inną kobietę, pragnie być tylko ze mną. - Zauważywszy pełen mściwej satysfakcji wzrok Caprina, żachnęła się. - Zresztą to nie ma żadnego znaczenia. - Myślę, że dla ciebie ma. - Przyjrzał się jej uważnie. - Zastanawiam się tylko, dlaczego. Przecież słyniesz z wyrafinowanego smaku, a ten kondotier wydaje mi się paskudny. - A co ty możesz o tym wiedzieć? Dostarczyłam ci zbyt wielu młodzieńców i nędznych kreatur, żebym nie zdawała sobie sprawy, jak osobliwy masz gust, Caprino. Włożył sakiewkę z powrotem za pas. - Jak dla mnie jest zbyt toporny - stwierdził z ironią. - Zresztą, żołnierze mogą być tak grubo ciosani. Ale dodam ci jeszcze pięć dukatów, jeśli powiesz mi, dlaczego nasz dzielny kondotier chce skorzystać z usług złodzieja. Wzrok Giulii powrócił ku drzwiom na górze. - Pomyślę o tym. Ale on należy do tych, których trudno pociągnąć za język. - Nawet pięknej Giulii? - Odwrócił się. - Siedem dukatów. Otworzył drzwi i wyszedł na ulicę. To był bardzo udany wieczór - pomyślał z zadowoleniem. Andreas musi grać o dużą stawkę, skoro tak łatwo przystał na warunki. Gdybym okazał się nieco bardziej sprytny, mógłbym wrzucić do kufra jeszcze więcej złota. Na najbliższym rogu skręcił, lecz nie skierował się w stronę swojego domu przy placu. Udał się prosto na Via Calimala do drukarni Giovanniego Ballano. Zbyt łatwo się poddałeś - stwierdził Lorenzo, gdy za Caprinem zamknęły się drzwi. - Z pewnością udałoby mi się go przekonać, żeby wziął mniej. Lion podniósł kielich do ust. - Jeśli Caprino dostarczy mi to, czego chcę, będzie wart swojej ceny. Lorenzo wzruszył ramionami. - No cóż, skoro wierzysz, że tak będzie... - Wierzę. - Lion położył nogi na stole. - Pojutrze wyjeżdżamy do Solinari. - O ile twój złodziej pomyślnie przebrnie przez próbę.
- Lepiej niech mu się uda, bo inaczej pozwolę ci postąpić z Caprinem według twojego uznania. Blady uśmiech rozjaśnił twarz Lorenza. - Nie, nie pozwolisz. Lion zmarszczył kruczoczarne brwi. - Myślisz, że jestem za łagodny, żeby polecić Caprina twojej czułej opiece? - Myślę, że z przyjemnością sam wymierzysz mu sprawiedliwość, ale nie pozwolisz, żebym ja to zrobił. - Ich spojrzenia spotkały się. - Dlaczego za wszelką cenę starasz się zbawić moją duszę, skoro zatraciłem ją dawno temu? Dokładnie kiedy miałem jedenaście lat. Wtedy zabiłem pierwszego człowieka. A co ty robiłeś, kiedy miałeś jedenaście lat, Lionie? - Podążałem za sztandarami ojca, patrząc, jak jego ludzie grabią i plądrują miasta. Zabiłem po raz pierwszy, kiedy miałem trzynaście lat. - Zamyślił się na chwilę. - Lecz wcale nie uważam, że moja dusza jest zgubiona. - Ale twoje zabójstwo przyniosło ci zaszczyt i sławę - cicho odpowiedział Lorenzo. - A skrytobójstwa chwały nie przynoszą. - Zabijanie zawsze jest zabijaniem. - Skoro tak uważasz, to powinieneś pozwolić mi pójść za Caprinem. Lion uśmiechnął się. - Może jeszcze ci pozwolę. - Nie, nie pozwolisz. Musiałbyś żyć w świecie Caprina. I moim. - To nie jest twój świat. Twoim światem jest teraz Mandara. - Tylko dlatego, że tak mówisz? - Ponieważ zasłużyłeś sobie na to miejsce trzynaście lat temu. - Dzięki nożowi skrytobójcy. - Który uratował mi życie i pomścił mojego ojca. - Honor i sława. - W ponurym głosie Lorenza słychać było kpinę. - Obawiam się, że popełniasz poważny błąd, Lionie. Nie wiem, jakim cudem udzielił ci się sposób myślenia minionej epoki. Rycerskość nigdy nie będzie w cenie w kraju, w którym ludzie tacy jak ja mogą stać się bardzo bogaci. - Rycerskość? Boże, ty zupełnie oszalałeś, Lorenzo. Jestem realistą. Jeśli marzy ci się rycerskość, obawiam się, że musisz zwrócić się do Marca. - Wiem, że twój brat jest aż do przesady cnotliwy i honorowy, ale coś mi się wydaje, że cierpisz na łagodniejszą odmianę tej samej choroby. - Widząc, że Lion ma ochotę odparować, Lorenzo uniósł rękę. - Może nie zgadzasz się z filozofią twojego brata, ale na pewno instynkt
mówi ci to samo co jemu. Zwróć tylko uwagę, jak za wszelką cenę starałeś się zatrzymać mnie przy swoim boku, żebym nie mógł powrócić do podrzynania gardeł co znamienitszych neapolitańczyków. - Większość z nich zasłużyła sobie na to. - Ale nigdy nie interesowałem się, czy tak było, czy nie. - Lorenzo uśmiechnął się niewyraźnie. - Zabijanie zawsze jest zabijaniem. - Do diabła, Lorenzo, przestań obracać moje własne słowa przeciwko mnie! Dlaczego nie przyznasz wreszcie, że teraz jesteś zupełnie innym człowiekiem? - Ponieważ jestem tylko tym, kim jestem, kim byłem i kim będę. - Cristo! - Lion gwałtownie zaczerpnął tchu. - Więc kim w takim razie jesteś, pal licho twoją nędzną duszę?! Nagły uśmiech rozjaśnił szczupłą twarz Lorenza. - Powiedziałem ci już, że nie mam duszy. Choćbym nie wiem jak starał się określić, kim jestem, przychodzi mi do głowy tylko jedno miano, którym mogę się chlubić. - Mianowicie? - Jestem przyjacielem Lionella Andreasa - nieoczekiwanie cicho dokończył Lorenzo. Lion popatrzył na niego podejrzliwie. - Mam niejasne przeczucie, że znowu ze mnie drwisz. Lorenzo uniósł brwi. - Ależ oczywiście – przytaknął. – Skąd człowiek bez duszy może coś wiedzieć o przyjaźni? Jestem zadowolony, że to zauważyłeś. To oznacza, że dobrze cię wyszkoliłem przez te trzynaście lat. Lion zaklął cicho. - Lorenzo, któregoś dnia... - Mój Boże, robi się późno. - W drzwiach stanęła uśmiechnięta Giulia Marzo. - Jeśli pozwolicie, panowie, zaprowadzę signore Vasara do jego komnaty. Czy życzycie sobie, panie, towarzystwa? Mam tu uroczą małą Sycylijkę, która z pewnością będzie potrafiła umilić wam pobyt. - Co o tym sądzisz, Lorenzo? - Lion wymownie spojrzał na przyjaciela. Lorenzo potrząsnął głową. - Dziękuję, nie dzisiaj. - Ostatnio żaden dzień nie wydaje ci się odpowiedni. - Lion popatrzył badawczo na Vasara. - Uważaj, zaczynasz zachowywać się jak mnich. Nie tak dawniej bywało. - Widocznie się starzeję. Mam już czterdzieści cztery lata. Prawdopodobnie straciłem już męskość - odparł Lorenzo, kierując się w stronę drzwi. - Moje książki pobudzają mnie
bardziej niż te kwiatuszki. Ale błagam, nie proś, żebym powstrzymał ciebie od oddania się rozkoszom ogrodu Wenus. - Z pewnością nie będę o to prosił. - Lion z upodobaniem objął wzrokiem obnażone ramiona Giulii i jej krągłe piersi. - Masz na to moje słowo. Kiedy Giulia po chwili wróciła, zastała Liona w tej samej pozycji, w której go zostawiła, z nogami na stole i zamyślonym wzrokiem utkwionym w kielichu. - Dziwny człowiek z tego Vasara. - Zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. - Nie boisz się takiego przyjaciela? Caprino mówi, że Vasaro jest... - Na pewno nie jest gorszy od któregokolwiek z nas - przerwał Lion. - Żyjemy w trudnych czasach, więc, żeby przeżyć i zadbać o swoje, człowiek nieraz musi uciekać się do przemocy. - Albo zabrać cudze? - podchwyciła rozbawiona Giulia. - Czy to właśnie po to potrzebny ci jest złodziej? Spojrzał na nią chłodno. - Nie lubię pytań, Giulio. - Uśmiechnął się. - Po prostu uważam, że wypowiadanie słów to zbyt ciężka praca dla ust, które tak doskonale spełniają inne, milsze funkcje. Proszę, rozbierz się, cara. Giulia poczuła, że pod wpływem jego wzroku kurczą jej się mięśnie brzucha. Drżała na całym ciele, z trudem łapiąc oddech. Nie dziwiło jej wcale takie zachowanie Liona - znała go dobrze; pierwszy raz złożył jej wizytę ponad dwa lata temu. Caprino miał wiele racji, twierdząc, że Lion nie jest wcale piękny. Można było nawet powiedzieć, że jest „grubo ciosany", jak określił to Caprino. Jego sylwetka z pewnością nie sprawiała wrażenia wyrzeźbionej delikatnym dłutem artysty. Wydatne kości policzkowe i kruczoczarne brwi niepokojąco podkreślały czerń oczu, które tak rzadko wyrażały coś poza czujnością i cynizmem. Doskonale uformowane wargi sugerowały zuchwałą zmysłowość, lecz i zdolność do okrucieństwa. Ciemne włosy ostrzyżone były krótko, jak za czasów, gdy skrywał je pod żołnierskim hełmem, zaś jego ciało, choć gibkie, nie miało gracji ruchów dworzanina. Jednak nawet teraz, mimo niedbałej pozy, pod luźną białą koszulą doskonale rysowały się szerokie, silne ramiona, a szare pończochy uwydatniały muskularne uda i pośladki. Siła, bije od niego wielka siła - zauważyła Giulia z pewnym zdziwieniem. Nie myślała tylko o sile fizycznej, lecz przede wszystkim o energii wewnętrznej, nienasyceniu życiem, o wiele większym niż u innych mężczyzn, których poznała. - Zaczynam się niecierpliwić, cara. Czy chcesz mnie zmusić, żebym zaczął cię błagać?
- Ty nigdy nie błagasz. - Szła w jego stronę, rozwiązując po drodze sznur pereł wpleciony w jasne włosy. - Ty po prostu bierzesz. - Rzuciła perły na stół. - I bierzesz, i bierzesz. - Przesunęła dłonią wzdłuż jego uda, czując, jak mięśnie napinają się pod wpływem tego dotyku. - Dopóki nie jestem już w stanie unieść nawet paluszka. - Jakie to okrutne z mojej strony. - Ujął jej dłoń i przycisnął do ust. - Zastanawiam się, czemu wciąż mnie przyjmujesz, skoro tak cię maltretuję. - Leciutko pieścił językiem gładką skórę jej dłoni. - Zawsze tak pięknie pachniesz różami... Nawet kiedy jestem daleko, pamiętam ten zapach... - Nawet kiedy jesteś pomiędzy udami którejś z twoich nierządnic? Przyjeżdżasz do Florencji tylko dwa, trzy razy do roku. Kto cię zaspokaja, gdy nie ma mnie w pobliżu? Spojrzał na nią roziskrzonym wzrokiem. - Być może, tak jak Lorenzo, znajduję pociechę, zgłębiając dzieła Plutarcha i Arystotelesa? Zaśmiała się z przymusem. - O nie, to nie ty. Masz na to zbyt wielki temperament. Wątpię, czy potrafiłbyś wytrzymać tydzień bez kobiety. Czy masz w Mandarze jakieś nałożnice, które mogą cię zaspokoić? Wiem, że... - Urwała, czując, jak jego zęby zaciskają się na jej dłoni, z taką siłą, by jej ciało przeszył nie ból, a dreszcz pożądania. Wielka ręka Liona przesunęła się wzdłuż jej ramion i zaczęła delikatnie gładzić okolice szyi. - Czy to ważne, czy mam inne kobiety? - Jego dłoń spoczęła pod piersią, w miejscu, w którym doskonale czuć było przyspieszone uderzenia jej serca. - Po co pytasz? Czy ja się interesuję, ilu mężczyzn odwiedza cię w czasie mojej nieobecności? - Odchylił głębokie, kwadratowe wycięcie sukni i władczo zagarnął dłońmi pełne piersi. - Interesują mnie tylko chwile, kiedy jesteśmy razem. - Musnął wargami sutek; poczuła język, którym drażnił i pieścił nabrzmiały guziczek. - Lion... - Przywarła do niego, wsuwając drżące palce w ciemne włosy. - Mogłabym pojechać z tobą do Mandary. Szybko uniósł głowę i zmrużył oczy. - Nie. Głupio zrobiła, występując z taką propozycją. Słowa przyszły szybciej niż myśl, inspirowane osobliwą zazdrością o inne kobiety w jego życiu. Lion nigdy nie zabierze jej do Mandary. Przecież nawet nie rozmawia z nią o swoim życiu.
- Żartowałam - zapewniła pospiesznie, ocierając się piersiami o jego usta. - Dlaczego miałabym porzucać moje wygodne życie tutaj, we Florencji? Mam tu wszystko, co potrzebne mi do szczęścia: pieniądze, piękne klejnoty, a mężczyźni są przecież bardzo do siebie podobni. - To prawda - przytaknął, wyraźnie już rozluźniony. - Ale jest tylko jedna Giulia. Boska Giulia. - Wstał i pociągnął ją do stojącego po przeciwnej stronie pokoju łoża. - Szczodra Giulia. - Szczodra? - Widziała, jak narasta w nim pożądanie. Widziała męskość coraz silniej napierającą na materiał jego odzienia. - Mam zamiar wystawić dziś na próbę twoją łaskawość. - Siadając na łóżku, obdarzył ją szerokim uśmiechem, po czym posadził ją na kolanach, ujął jej dłoń i przycisnął do ust. - Masz przecież zamiar być dzisiaj dla mnie hojna, prawda, cara? Dzisiaj, jutro, każdego dnia. Z nikim nie mogło być lepiej niż z Lionem. Jakie to jednak ma znaczenie? Obserwowała go uważnie spod długich rzęs. Był podniecony, gwałtowny, a ją cieszyło, że potrafi w nim wzbudzić tak silne doznania. Powinien być dziki, silny, nienasycony niczym satyr, jak zawsze, gdy ogarniała go namiętność. A nawet bardziej... - Tak - wyszeptała. - Będę bardzo hojna, amo mio. Wyraźnie mnie nie rozumiesz, moja urocza Sanchio - westchnął bez zniecierpliwienia Caprino. - Nie masz wyboru. Musisz pójść na plac i ukraść pewnemu człowiekowi sakiewkę. Potem przyniesiesz ją mnie, a ja już dopilnuję, żebyś została należycie wynagrodzona. Albo to zrobisz, albo nigdy już nie ukradniesz żadnej sakiewki we Florencji. - Dlaczego ja? - zapytała gniewnie. - Mówiłam wam dziś, panie, że nie chcę już... - To nadzwyczajne zadanie. - Ale jest na to za wcześnie! Nie mogę... - Przerwała, zdając sobie sprawę, że podnosi głos. Zerknęła niespokojnie na drzwi prowadzące do drukarni, która znajdowała się tuż obok. Giovanni nie może się dowiedzieć, że ona stoi tu i rozmawia z Caprinem. Mogła niepostrzeżenie wymknąć się ze sklepu tylko dzięki temu, że Giovanni zabrał się właśnie za trzeci tego wieczoru dzban wina i nie był już w stanie zauważyć, że dziewczyna wychodzi. - Wiecie, panie, przecież, że nie mogę porzucać pracy w ciągu dnia. Giovanni zainteresuje się, dlaczego wychodzę. - A ty skłamiesz - rzucił Caprino. - Nie powiesz mi chyba, że jeszcze nigdy go nie okłamałaś.
- Nie zdarzało mi się to często. - Co prawda, kłamstwa były czasem koniecznością, ale Sanchia, obawiając się o utratę zaufania, doszła do wniosku, że nie powinna uciekać się do nich zbyt często. - A jeśli już, to tylko w bardzo ważnej sprawie. - Ale to właśnie jest taka sprawa. Sama przyszłaś do mnie trzy lata temu i prosiłaś o przyuczenie. Dzięki mojej dobroci stałaś się jedną z najzręczniejszych złodziejek we Florencji, a czego ja żądałem w zamian? Niczego. - Dwie trzecie zawartości każdej ukradzionej sakiewki trudno nazwać „niczym". - Mogłem żądać prawie wszystkiego. I w dodatku dostałbyś - pomyślała ze smutkiem Sanchia. Nie miała wyboru, musiała spełniać jego rozkazy. Nie było chyba we Florencji kradzieży, stręczycielstw czy morderstw, z których Caprino nie czerpałby zysków. - Nigdy nie próbowałam was oszukać, panie Caprino. - Wiem. Jesteś dobrym, grzecznym dzieckiem. Wzruszyłaś mnie. - Podszedł bliżej. - A jak tam się miewa trójka twoich małych przyjaciół? Słyszałem, że Bartolomeo staje się coraz zręczniejszym pomocnikiem w drukarni. Ileż to on ma lat? - Dziesięć - odpowiedziała ostrożnie. - A Elizabet? Widziałem ją kilka dni temu. Śliczna z niej panienka, ma takie piękne złote włoski i mleczną cerę. Pewnie ma już z piętnaście lat. Sanchia zesztywniała. - Czternaście. - Wystarczająco duża - stwierdził Caprino. - Kiedy ją do mnie przyślesz? Takie urocze pisklątko o wiele lepiej poradzi sobie ze światem pod moją opieką, niż pod twoją. Lęk Sanchii zniknął, wyparty przez gniew. - Nie ważcie się jej tknąć, Caprino! - Nareszcie mam to, na co czekałem. Trochę ognia. - Przyjrzał się Sanchii badawczo. - Zupełnie nieźle wyglądasz. Trochę różu na policzki, nieco ciałka na te wystające kości i ho, ho, mógłbym cię nawet wykorzystać. - Uniósł wykończoną koronką chustkę do nosa i wykrzywił twarz w grymasie. - Oczywiście po kilkunastu kąpielach i starannym perfumowaniu. - Przecież już mnie wykorzystujecie, panie. - Długie rzęsy na chwilę przysłoniły jej oczy. - Kradnę dla was. - Phi, tylko tyle, by móc wyżywić tę czeredę, która jest ci tak droga. - Musi to wam wystarczyć.
- Ja nigdy nie mam dosyć. Jestem bardzo chciwy. Czyżbyś tego dotąd nie zauważyła, Sanchio? - Uśmiechnął się lubieżnie. - Przyprowadź mi Elizabet, a podzielę się z tobą pieniędzmi, które za nią dostanę. Być może nawet uda mi się przekonać Giulię Marzo, żeby ją wzięła do siebie. Twoja Elizabet mogłaby zostać kurtyzaną jakiegoś bogatego i wpływowego pana. Miałaby pod dostatkiem jedzenia, piękne suknie... - Nie! - Sanchia zauważyła drgnienie gniewu na twarzy Caprina i natychmiast ton jej głosu złagodniał. - Jeszcze nie teraz. Może w przyszłym roku. - A dlaczegóż by nie teraz? - W głosie Caprina zabrzmiała niezbyt starannie skrywana groźba. - Rani mnie twoja niewdzięczność. Najpierw odmawiasz mi drobnej przysługi, a teraz ukrywasz to słodkie dziecko przede mną i wmawiasz mi... - Dobrze, ukradnę tę sakiewkę - przerwała mu Sanchia i dopiero po chwili, ujrzawszy błysk satysfakcji w jego oczach, zdała sobie sprawę, że Caprino uzyskał od niej dokładnie to, czego sobie życzył. Posłużył się Elizabet, by zmusić ją, Sanchię, do ponownej kradzieży. Jak mogła się spodziewać czegoś innego po tym człowieku? Caprino zawsze dostawał to, czego chciał, podstępem lub silą. Tym razem tylko groził, pomyślała z ulgą. - Czemu tak wam zależy na tej właśnie sakiewce? - spytała. - A gdybym wypatrzyła lepszą okazję... Caprino zaprzeczył ruchem głowy. - Musisz ukraść ją człowiekowi, którego ci wskażę. A dlaczego właśnie temu, to już nie twoja sprawa. - Odwrócił się, zamierzając odejść, lecz po chwili obejrzał się przez ramię. - A więc na placu o drugiej. Nie spóźnij się. Jeśli nie uda ci się dostać tej sakiewki, będę musiał to sobie jakoś powetować. Rozumiemy się, Sanchio? - Tak. - Zadrżała pod jego spojrzeniem. - Będziecie mieli tę waszą sakiewkę, panie. - Cieszę się. Miła z ciebie dziewczyna. Jego sylwetka rozpłynęła się w ciemnościach i Sanchia odetchnęła głęboko, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że przez cały czas mimowolnie wstrzymywała oddech. Dio, naprawdę się bała. Od dawna wiedziała, że jest tylko kwestią czasu, kiedy Caprino zda sobie sprawę, iż Elizabet może być mu przydatna. Nic, co oznaczało napływ gotówki do jego sakiewki, nie umykało uwadze Caprina. Może jednak udało jej się go powstrzymać, przynajmniej na jakiś czas. Stała wpatrzona w mrok, w którym zniknął jej mocodawca. Tak czy owak, musi coś zrobić z coraz urodziwszą Elizabet, którą z dnia na dzień trudniej będzie chronić. Ostatnio niejeden raz widziała, jak Giovanni spogląda lubieżnie na Elizabet. Takim samym wzrokiem
często dawniej patrzył na matkę Sanchii. Wkrótce spróbuje dobrać się do Elizabet, o ile wcześniej Caprino nie zabierze jej do któregoś ze swoich burdeli. Sanchia obmyśliła sposób rozwiązania problemu Elizabet, wymagał on jednak znacznie więcej pieniędzy, niż te, które przypadały jej w udziale z kradzieży sakiewek dla Caprina. Gdyby tak mogła częściej wyrywać się z drukarni... Drgnęła gwałtownie, usłyszawszy z wnętrza warsztatu brzęk tłukącego się dzbana. Po chwili dobiegł ją stek wulgarnych przekleństw i głośne nawoływanie Giovanniego: - Sanchia! Gdzie się podziewasz, do kaduka? Opanowawszy się natychmiast, otworzyła drzwi. - Wyszłam na chwilę zaczerpnąć trochę powietrza. Tutaj jest tak... - Urwała, z przerażeniem wpatrując się w potworny nieład panujący w pomieszczeniu. Skorupy rozbitego dzbana leżały na stole, a Giovanni na próżno usiłował powstrzymać ścierką strugi czerwonego wina zalewające dwa arkusze pergaminu. - Boże! - Sanchia błyskawicznie znalazła się przy stole. Jeden arkusz był kompletnie zalany, inkaust spływał właśnie z niego razem z winem. Ostrożnie wydobyła leżący pod spodem drugi arkusz. Na szczęście litery na nim dały się jeszcze odczytać, lecz znać było ślady wina; należało go również przepisać. - Wszystko zniszczyłeś! - Poradzisz sobie - wymamrotał Giovanni, potrząsając strzechą rozczochranych siwiejących włosów. - Ta praca ma być zrobiona dopiero na jutro, na południe. - Wstał i chwiejnym krokiem skierował się ku izbie na zapleczu. - Chce mi się spać... Poradzisz sobie. Oczywiście będę musiała sobie poradzić - pomyślała z goryczą Sanchia - ale zajmie mi to całą noc i jutrzejszy ranek. Dobrze chociaż, że Bartolomeo włożył do szafki pozostałe arkusze, gdy tylko skończył składać czcionki, w przeciwnym razie doszłoby do prawdziwej katastrofy. Zostawił sobie tylko te dwa na rano. A jednak i tak była teraz w nie lada kłopocie. Signore Rudolfo był wszechstronnie wykształconym kupcem i z pewnością wpadłby w furię, widząc zniszczony oryginał „Convivio". Zgodnie z modą wzbogacał swą bibliotekę o książki drukowane na prasie drukarskiej, lecz wciąż przede wszystkim cieszyły go piękne oryginały, których wartość doceniał zresztą dodatkowo jako kupiec. Będzie teraz musiała nie tylko zastąpić zniszczone arkusze pergaminowe dwoma równie starannie przepisanymi, ale także zacząć składać czcionki. Wcześniej ona i Bartolomeo doszli do wniosku, że aby złożyć i wydrukować na czas te dwa arkusze, będą musieli zacząć pracować od świtu i bardzo się spieszyć. No cóż, w nowej sytuacji, nazajutrz Bartolomeo będzie musiał sam zająć się drukowaniem, a ona przepisywaniem tekstu, tak więc czcionki powinna złożyć nocą. - Ja posprzątam stół.
W drzwiach prowadzących do niewielkiego magazynu stał rozczochrany sześcioletni Piero i przecierał piąstkami oczy. Wyglądał rozbrajająco i sprawiał wrażenie młodszego niż w rzeczywistości. Sanchię ogarnęła fala tkliwości, a świat przestał jej się wydawać tak ponury. Owszem, życie jest trudne, ale przecież nie pozbawione uroku. Są w nim dzieci takie jak Piero, cenne myśli spisane na pergaminie i z pewnością tysiące innych cudownych zjawisk, których nie mogła sobie w tej chwili przypomnieć, albo też ich jeszcze nie miała okazji poznać. - Wracaj do łóżka - powiedziała z czułością. - Posprzątam sama. Potrząsnął główką, podszedł do stołu i zaczął zbierać gliniane skorupy. Chwiał się trochę na nogach; był bardzo śpiący. Uparł się jednak, żeby za wszelką cenę jej pomóc. Tak, na świecie są na szczęście uczucia, których nawet ludzie tacy jak Caprino czy Giovanni nie są w stanie zbrukać, a na pewno należą do nich przyjaźń i miłość. - Obudzę Bartolomea - zaproponował Piero, niosąc gliniane skorupy do pokaźnych rozmiarów wiklinowego kosza, stojącego w rogu. - Będzie składał. Sanchia zaprzeczyła ruchem głowy. - Bartolomeo położył się spać zaledwie przed godziną. - A ty wcale nie spałaś - odrzekł Piero. - Zbudzę Bartolomea. Zniknął w izdebce, w której sypiali we czwórkę. W chwilę później Sanchia usłyszała gniewne pomruki głęboko śpiącego Bartolomea, a następnie zdecydowany głosik Piera: - Nie, nie pozwolę ci spać. Jesteśmy potrzebni Sanchii. Sanchia uśmiechnęła się. Mimo tak młodego wieku Piero nigdy nie rezygnował, jeśli uznał, że coś ma być zrobione. Uśmiech zgasł jednak natychmiast, gdy przypomniała sobie, iż tylko dzięki niezwykłemu hartowi ducha przeżył, kiedy matka, która trafiła do jednego z burdeli Caprina, pozostawiła go na ulicy. Przez kilka tygodni po tym, jak Sanchia znalazła go w małym zaułku niedaleko Piazza della Signoria i przyprowadziła do domu, zachowywał się jak dzikie zwierzątko. Było to dwa lata temu. W drzwiach pojawił się ziewający Bartolomeo. - Sanchia, nie mam zamiaru... - Przerwał, nagle całkowicie rozbudzony, i wykrzyknął: - Dio! Udało ci się coś ocalić? Sanchia potrząsnęła głową. - Niestety. Oba trzeba przepisać. Bartolomeo spojrzał ponuro na drzwi, zza których dobiegało chrapanie Giovanniego.
- To już trzeci raz w tym miesiącu. Wkrótce straci wszystkich klientów. Arcolo jest lepszy i nie upija się jak świnia. - Z dumą popatrzył na wielką drewnianą prasę drukarską, zajmującą centralne miejsce w izbie. Giovanni nie zasługuje na tak wspaniały warsztat. Szkoda tej prasy dla niego. - Ale nie szkoda dla ciebie - żarliwie zapewniła go Sanchia. - Sama już nie wiem, czy ty matkujesz tej prasie, czy ona tobie. Piero pociągnął Bartolomea za koszulę. - Zacznij już składać. - Dio, daj mi jeszcze chwilę. - Bartolomeo zmarszczył brwi, patrząc na Piera. - Pozwól mi chociaż strząsnąć sen z powiek. Malec potrząsnął główką. - Ale Sanchia cię potrzebuje. Jest zmęczona i chce iść do łóżka. Sanchia skrzywiła się. - Tej nocy nie jest mi pisane spanie. - Wręczyła Bartolomeowi arkusz, który można było odczytać. - Jeśli uda ci się to teraz złożyć, postaram się do rana przepisać tamte. Bartolomeo ochoczo skinął głową. Po senności nie pozostało ani śladu. Wyraźnie się ożywił, jak zawsze, gdy oczami wyobraźni widział wydrukowany już tekst. - Zrobię to - zapewnił, w zamyśleniu sortując czcionki. Skończywszy wycieranie stołu, Piero zaczął sprzątać izbę. Sanchia podeszła do szafki, wyciągnęła z niej arkusz pergaminu, po czym usiadła przy pulpicie do przepisywania. Zorientowała się, że ze zniszczonego arkusza nie da się już nic odczytać. Litery zamazały się zupełnie. Dzięki Bogu, zdążyła wcześniej dokładnie przeczytać całą stronicę, jak czyniła to zawsze, gdy Giovanni otrzymywał nowe zamówienie. Był to już trzeci egzemplarz „Convivio" kopiowany przez nich w tym roku, poszczególne wersje różniły się jednak. Signore Rudolfo zdobył swoją wersję u ojców franciszkanów, a zakonnik, który przepisywał dzieło Dantego, samowolnie opuścił z niego kilka zdań, dodając inne. Trudno było przypuszczać, żeby erudyta taki jak signore Rudolfo nie ślęczał nad stronicami tak długo, dopóki nie zapamiętał każdego słowa. Piero usiadł na podłodze obok krzesła i położył głowę na kolanach Sanchii. Czule gładziła jego jasne włosy, starając się odgonić znużenie. Nagle ogarnął ją paniczny strach. Co będzie, jeśli tym razem nie da rady dokładnie odtworzyć treści arkusza? Jeśli nie zapamiętała wszystkiego dokładnie? Głęboko zaczerpnęła tchu i próbowała się uspokoić. Dlaczego miałaby nie zapamiętać wszystkiego? Od dziecka wyróżniała się
doskonałą pamięcią, nigdy nie uszedł jej uwadze nawet najdrobniejszy szczegół. Przecież nie straciła tej umiejętności nagle, teraz, gdy tak bardzo była jej potrzebna. Przymknęła oczy, chcąc odprężyć się choć na chwilę, modląc się o to, by pamięć dopisała jej i tym razem. I tak się stało! Nagle ujrzała przed sobą arkusz pergaminowy zapełniony starannym pismem, wraz ze wszystkimi niedokładnościami tekstu. Dzięki Ci, słodka Madonno - pomyślała z ulgą. Otworzyła oczy i zdecydowanym ruchem sięgnęła po pióro.
2 Spóźniłaś się. - Caprino wciągnął Sanchię w spowite cieniem arkady okalające plac. - Mówiłem ci, żebyś przyszła o drugiej. - To nie moja wina - wysapała zdyszana. - Mieliśmy wypadek... skończyliśmy pracę przed godziną... a później musiałam czekać, aż Giovanni wyjdzie, żeby... Caprino przerwał jej niecierpliwym gestem dłoni. - To twój człowiek. - Skinął głową w kierunku tłumu wypełniającego plac. - Ten duży mężczyzna w atłasowej pelerynce koloru wina, który słucha recytatora. Sanchia przyjrzała się mężczyźnie stojącemu na wprost podium. Duży? Przecież to olbrzym - skonstatowała ponuro. Wyzywająca, pewna siebie postawa świadczyła o tym, że ten człowiek jest bezwzględnie przekonany, że poradzi sobie w każdej sytuacji. Jeśli złapie ją, Sanchię, na gorącym uczynku, niechybnie gołymi rękami zmiażdży jej głowę jak orzech. Była teraz jednak zbyt zmęczona, by odczuwać jakikolwiek strach. Nie spała od ponad trzydziestu godzin i nie miała siły zastanawiać się nad tym, co ją czeka. Przynajmniej strach nie spowoduje, że będzie tak niezgrabna jak poprzedniego dnia. Cieszyła się, że olbrzym nie sprawia wrażenia człowieka, dla którego strata kilku dukatów jest dużym problemem. Jego kosztowny strój dowodził, że musiał być kimś znacznym: bankierem lub dobrze prosperującym kupcem. - No idź już. - Caprino pchnął ją lekko w kierunku placu. - Teraz. Zasłoniła twarz szalem i podeszła do podium, na którym Luca Brezal deklamował coś, przygrywając sobie na lirze. Słyszała już te recytacje wiele razy i była zdania, że Luka nie grzeszy nadmiarem talentu. Żałowała, że to nie Pico Fallone jest dziś na jego miejscu. Pico potrafił oczarować publiczność i dużo łatwiej byłoby jej wtedy niepostrzeżenie podejść do olbrzyma i zabrać mu sakiewkę. Poczuła kroplę deszczu na twarzy i spojrzała w górę na pociemniałe nagle niebo. Jeszcze nie teraz - pomyślała. Jeśli rozpada się na dobre, ludzie szybko się rozbiegną,