dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony748 346
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań360 084

Judith McNaught - Raj

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :3.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Judith McNaught - Raj.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 615 stron)

JUDITH MCNAUGHT RAJ

ROZDZIAŁ 1 Grudzień 1973 Meredith Bancroft ostroŜnie wycinała zdjęcie z „Chicago Tribune”. Obok niej na łóŜku z baldachimem leŜał otwarty album z wycinkami prasowymi. Nadtytuł interesującego ją artykułu głosił: Dzieci śmietanki towarzyskiej Chicago w strojach elfów uczestniczą w boŜonarodzeniowej akcji charytatywnej w szpitalu oaklandzkim. Dalej wymieniano ich nazwiska. Zamieszczono teŜ duŜe zdjęcie „elfów”: pięciu chłopców i pięciu dziewcząt, w tym i Meredith. Elfy wręczały prezenty małym pacjentom oddziału dziecięcego. Z lewej strony, jakby nadzorując całą akcję, stał przystojny osiemnastolatek przedstawiony jako: „Parker Reynolds III, syn państwa Parker Reynolds z Kenilworth”. Meredith porównywała siebie do pozostałych dziewcząt w kostiumach elfów; zastanawiała się, dlaczego wyglądają umilkło, a jednocześnie mają wszelkie poŜądane okrągłości, podczas gdy ona wygląda... - Przysadziście - powiedziała z bolesnym grymasem. - Wyglądam jak troll, a nie jak elf. To nie w porządku, Ŝe inne dziewczęta, juŜ czternastolatki, zaledwie o kilka tygodni od niej starsze, mogły wyglądać tak cudownie. Ona była trollem o płaskich piersiach i z aparatem korekcyjnym na zębach. Znów spojrzała na fotografię i poŜałowała odruchu próŜności, który kazał jej wtedy zdjąć okulary. Bez nich miała tendencję do mruŜenia oczu; właśnie tak, jak na tym okropnym zdjęciu. - Szkła kontaktowe zdecydowanie by pomogły - orzekła. Spojrzała na podobiznę Parkera i na jej twarzy pojawił się marzycielski uśmiech. Przycisnęła gazetę do tego, co powinno być jej biustem, gdyby go oczywiście miała. Niestety nie było tam nic takiego i wcale nie zanosiło się, aby kiedykolwiek to coś miało się tam pojawić. Nagle drzwi do jej pokoju otworzyły się i Meredith gwałtownie oderwała zdjęcie od piersi. Sześćdziesięcioletnia, tęga gospodyni przyszła uprzątnąć naczynia po kolacji. - Nie zjadłaś deseru - skarciła ją pani Ellis. - Jestem za gruba - powiedziała Meredith. śeby to udowodnić, wstała ze swojego antycznego łóŜka i podeszła do wiszącego nad toaletką lustra. - Proszę na mnie spojrzeć - wskazała na swoje odbicie. - Nie mam talii.

- Masz jeszcze trochę dziecięcych okrągłości, i to wszystko. - Bioder teŜ nie mam. Wyglądam jak chodzący kloc. Nic dziwnego, Ŝe nie mam przyjaciół... Pani Ellis, pracująca dla Bancroftów od niespełna roku, zdziwiła się. - Nie masz przyjaciół, dlaczego? Meredith, chcąc się komuś zwierzyć, powiedziała: - Tylko udawałam, Ŝe w szkole jest wszystko w porządku. Tak naprawdę to jest okropnie. Ja się zupełnie... nie nadaję. Nigdy nie umiałam się dostosować do otoczenia. - Coś musi być nie tak z dziećmi w twojej szkole... - Nie z nimi, tylko ze mną; ale mam zamiar się zmienić - oświadczyła Meredith. - Zaczęłam się odchudzać i chcę zrobić coś z włosami. Są okropne. - Wcale nie są okropne - zaprotestowała pani Ellis, patrząc na jej jasnoblond włosy i turkusowe oczy. - Masz niezwykłe oczy i bardzo ładne włosy. Ładne i gęste, i... - Nijakie. - Jasne. Meredith uparcie spoglądała w lustro, wyolbrzymiając swe niedoskonałości. - Mam prawie metr sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Na szczęście przestałam rosnąć, zanim stałam się wielkoludem. W sobotę zorientowałam się, Ŝe nie jestem tak do końca beznadziejnym przypadkiem. Pani Ellis zmarszczyła brwi. - Co takiego zdarzyło się w sobotę, Ŝe zmieniłaś zdanie? - Nic wielkiego - powiedziała Meredith, a w myślach dodała: Coś, co zatrzęsło ziemią. Parker uśmiechnął się do mnie w czasie imprezy boŜonarodzeniowej i przyniósł mi colę. Poprosił, Ŝebym zarezerwowała dla niego taniec na wieczorku pani Eppingham w sobotę. Przed siedemdziesięciu pięciu łaty Parkerowie załoŜyli w Chicago potęŜny bank. Firma Bancroft i S - ka ulokowała w nim swój kapitał, a przyjaźń między obydwiema rodzinami przetrwała przez pokolenia. - Teraz wszystko się zmieni, nie tylko mój wygląd - ciągnęłą rozpromieniona Meredith. - Będę teŜ miała przyjaciółkę. Do szkoły przyszła nowa dziewczynka, która nie wie, Ŝe nikt mnie nie lubi. Jest inteligentna jak ja. Zadzwoniła do mnie wczoraj. Sama do mnie zadzwoniła i gadałyśmy o wszystkim.

- ZauwaŜyłam, Ŝe nigdy nie przyprowadzasz do domu koleŜanek ze szkoły - powiedziała pani Ellis, nerwowo zaciskając dłonie - ale sądziłam, Ŝe to dlatego, Ŝe daleko mieszkasz. - Nie, to nie to - powiedziała Meredith. Rzuciła się na łóŜko, bezwiednie patrząc na swoje praktyczne kapcie, które wyglądały jak miniatury kapci jej ojca. Pomimo ogromnego bogactwa ojciec Meredith przejawiał niezwykły szacunek dla pieniędzy. Wszystkie jej ubrania były świetnej jakości, ale kupowano je tylko wtedy, kiedy było to naprawdę konieczne, i zawsze zwracano uwagę na ich trwałość. - Widzi pani, nie jeden przez nich akceptowana. - Kiedy ja byłam w twoim wieku, teŜ trzymaliśmy się trochę z dala od prymusów. - To nie tylko to - odparła Meredith z wymuszonym uśmiechem. - To coś poza tym, jak wyglądam i jakie mam stopnie. To... to wszystko to - powiedziała, wymownie patrząc na duŜy, surowy pokój zastawiony antykami. Pokój ten odzwierciedlał charakter pozostałych czterdziestu pięciu pokoi w posiadłości Bancroftów. - Wszyscy myślą, Ŝe jestem dziwaczna, bo ojciec upiera się, Ŝeby Fenwick odwoził mnie do szkoły. - Co w tym złego, jeśli wolno zapytać? - Inne dzieci przychodzą pieszo albo jeŜdŜą szkolnym autobusem. - A więc? - A więc nie przyjeŜdŜają rollsem z szoferem. - Prawie z tęsknotą w głosie dodała: - Ich ojcowie są hydraulikami lub księgowymi. Jeden z nich pracuje w naszym domu towarowym. Logika wywodu była niezaprzeczalna, lecz nie chcąc tego potwierdzić, pani Ellis spytała: - Ale ta nowa dziewczynka w szkole nie uwaŜa, Ŝe to dziwne, Ŝe Fenwick cię wozi? - Nie - zachichotała Meredith z zaŜenowaniem. Jej oczy Ŝywo błyszczały za szkłami okularów - ona myśli, Ŝe Fenwick jest moim ojcem. Powiedziałam jej, Ŝe mój ojciec pracuje dla bogatych ludzi, którzy prowadzą duŜy sklep. - No nie, nie zrobiłaś tego! - Zrobiłam i... i wcale nie Ŝałuję. Powinnam była powiedzieć coś takiego juŜ kilka lat temu w szkole, ale nie chciałam kłamać. - Teraz ci nie przeszkadza to, Ŝe kłamiesz? - dziwiła się pani Ellis. - To nie jest tak do końca kłamstwo - Meredith brnęła dalej. - Ojciec wytłumaczył mi to dawno temu. Widzi pani, Bancroft i S - ka to korporacja, a jej właścicielami są

akcjonariusze. Ojciec jako prezes spółki praktycznie jest zatrudniony przez akcjonariuszy. Rozumie pani? - Sądzę, Ŝe nie - powiedziała bezbarwnie. - A kto jest właścicielem akcji? Meredith spojrzała na nią pokonana: - W większości my. Pani Ellis uwaŜała za niepojęte wszystko, co dotyczy firmy Bancroft i S - ka i znanego domu towarowego w centrum Chicago. Meredith jednak wykazywała zadziwiające zrozumienie dla tych spraw. MoŜe to wcale nie jest takie dziwne, pomyślała pani Ellis z rozdraŜnieniem. PrzecieŜ ten człowiek interesuje się swoją córką tylko wtedy, kiedy poucza ją i wprowadza w sprawy tego sklepu. W gruncie rzeczy to właśnie Philipa Bancrofta naleŜy winić za to, Ŝe jego córka nie moŜe znaleźć wspólnego języka z rówieśnicami. Traktuje swoją córkę jak osobę dorosłą, oczekuje od niej, Ŝeby mówiła i zachowywała się jak dorosła. Kiedy czasami podejmuje gości, Meredith gra rolę pani domu. W rezultacie dziewczynka czuje się swobodnie wśród dorosłych, a jest zagubiona w towarzystwie równolatków. - Ma pani rację, jeśli chodzi o jedno - dodała Meredith - nie mogę zwodzić Lisy Pontini, Ŝe Fenwick jest moim ojcem. Sadziłam, Ŝe gdy Lisa dobrze mnie pozna, nie będzie juŜ miało dla niej znaczenia to, Ŝe Fenwick jest naszym szoferem. Lisa nie odkryła tego jeszcze tylko dlatego, Ŝe nie zna nikogo poza mną w naszej klasie, a po lekcjach musi od razu iść do domu. Ma siedmioro rodzeństwa i pomaga mamie. Pani Ellis z zakłopotaniem poklepała ją po ramieniu i próbowała powiedzieć coś pocieszającego. - Rano wszystko wydaje się prostsze - obwieściła, uciekając się do swoich ulubionych powiedzonek. Wzięła tacę, ruszyła w stronę drzwi, po czym zatrzymała się poruszona kolejną odkrywczą myślą: - I jeszcze jedno - dodała tonem zapowiadającym godną zapamiętania maksymę: - KaŜda potwora znajdzie swego amatora. Meredith nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. - Dziękuję, pani Ellis - powiedziała w końcu. - To podtrzymuje na duchu. W bolesnej ciszy spoglądała na zamykające się za gospodynią drzwi, potem powoli podniosła album z wycinkami. Kiedy wycinek z „Tribune” był juŜ starannie wklejony, patrzyła na niego przez chwilę, po czym wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła uśmiechniętych ust Parkera. Na samą myśl o tym, Ŝe moŜe będzie z nim tańczyć, zadrŜała pełna lęku i oczekiwania jednocześnie. Był czwartek, a tańce u pani Eppingham miały się odbyć pojutrze. Całe wieki oczekiwań.

Z westchnieniem zaczęła przerzucać kartki albumu. Na początku było kilka bardzo starych wycinków, poŜółkłych ze starości, niewyraźnych. Ten zeszyt załoŜyła jej matka, Caroline. Był to zresztą w tym domu jedyny dowód na potwierdzenie tego, Ŝe Caroline Edwards Bancroft w ogóle kiedyś istniała. Wszystko inne, co było w jakikolwiek sposób z nią związane, zostało zgodnie z instrukcjami Philipa Bancrofta usunięte. Caroline Edwards była niespecjalnie dobrą aktorką, jak donosiły recenzje, ale z pewnością olśniewającą kobietą. Meredith wpatrywała się w wyblakłe zdjęcia, ale nie czytała notek redakcyjnych. Ich treść wyryta była w jej pamięci. Wiedziała, Ŝe Cary Grand towarzyszył jej matce na rozdaniu nagród Akademii Filmowej w 1955 roku. David Niven powiedział o niej, Ŝe jest najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział, a David Selznik proponował jej rolę w swoim filmie. Wiedziała, Ŝe jej matka grała w trzech musicalach na Broadwayu i Ŝe krytycy niemiłosiernie nisko oceniali jej grę, ale docenili jej zgrabne nogi. Brukowce doszukiwały się romansów między Caroline a prawie wszystkimi jej partnerami filmowymi. Wycinki pokazywały ją otuloną futrem na przyjęciu w Rzymie; w wydekoltowanej czarnej sukni, grającą w ruletkę w Monte Carlo. Na jednym ze zdjęć opalała się na plaŜy w Monaco w skąpym bikini, na innym jeździła na nartach w Gstaad ze szwajcarskim mistrzem olimpijskim. Było oczywiste, Ŝe gdziekolwiek Caroline się pojawiła, otaczali ją przystojni męŜczyźni. Ostatni wycinek zachowany przez jej matkę miał datę o sześć miesięcy późniejszą niŜ ten z Gstaad. Miała na sobie wspaniałą suknię ślubną. Uśmiechnięta zbiegała ze stopni katedry u boku Philipa Bancrofta pod gradem weselnego ryŜu. Dziennikarze prześcigali się w ekstrawaganckich opisach ślubu. Przyjęcie w hotelu Palmer House było zamknięte dla prasy, ale reporterzy sumiennie odnotowali obecność wszystkich znamienitych gości od Vanderbiltów, Whitneyów po sędziego Sądu NajwyŜszego i czterech senatorów. MałŜeństwo przetrwało dwa lata - wystarczająco długo, aby Caroline zaszła w ciąŜę, urodziła dziecko i miała nieciekawy romans z trenerem jazdy konnej. W końcu uciekła do Europy z jakimś księciem włoskim, który był gościem w domu jej męŜa. Poza tym Meredith wiedziała o matce niewiele ponad to, Ŝe nigdy nie dostała od niej nawet najkrótszego listu ani chociaŜ kartki urodzinowej. Ojciec Meredith, który zawsze podkreślał wagę honoru i zasad obowiązujących od pokoleń, uwaŜał jej matkę za egoistyczną, bezwartościową osobę nie mającą pojęcia o czymś takim jak wierność małŜeńska czy poczucie obowiązku rodzicielskiego. Kiedy Meredith miała rok, złoŜył pozew o rozwód i przyznanie mu pełnych praw do dziecka. Był zdecydowany uŜyć wszelkich, niemałych wpływów rodziny Bancroftów, ale nie musiał się uciekać do tych atutów. Zgodnie z tym, co powiedział

Meredith, jej matka nie raczyła nawet czekać na przesłuchanie jej przez sąd, a co dopiero próbować walczyć o dziecko. Z chwilą uzyskania opieki nad córką, jej ojciec postanowił zrobić wszystko, aby Meredith nie poszła w ślady matki. Chciał - aby zajęła naleŜne jej miejsce wśród szacownych kobiet z rodziny Bancroftów, wiodących przykładne Ŝycie poświęcone głównie pracy charytatywnej. Kiedy Meredith miała pójść do szkoły, Philip stwierdził z irytacją, Ŝe standardy wychowawcze, nawet wśród ludzi jego klasy, uległy rozprzęŜeniu. Wielu jego znajomych, hołdując zasadom bardziej liberalnego wychowania, posyłało dzieci do „postępowych” szkół, takich jak Bently czy Ridgeview. Kiedy Philip odwiedził te szkoły, usłyszał sformułowania typu: „swobodny tok nauczania” i „swoboda wypowiedzi”. Postępowa edukacja stała się dla niego równoznaczna z brakiem dyscypliny i obniŜonym poziomem. Po odrzuceniu obydwu tych szkół zabrał Meredith do katolickiej szkoły St. Stephen, prowadzonej przez benedyktynki. Do tej właśnie szkoły chodziły kiedyś jego ciotka i matka. Szkoła St. Stephen spełniła wszelkie jego wymagania. Trzydzieści cztery dziewczęta w szaroniebieskich mundurkach i dziesięciu chłopców w białych koszulach i niebieskich krawatach poderwało się karnie na widok zakonnicy wprowadzającej go do klasy. Chór dziecięcych głosów wyrecytował: „Dzień dobry siostro”. Co najwaŜniejsze jednak St. Stephen prezentowała stare, sprawdzone metody nauczania, nie takie jak Bently, gdzie część uczniów malowała palcami, podczas gdy inni, którzy akurat wybrali naukę, zajmowali się matematyką. Plusem St. Stephen były teŜ wpajane tu zdrowe zasady moralne. Nie uszło uwagi jej ojca, Ŝe sąsiedztwo szkoły zuboŜało. Jego obsesją było jednak, Ŝeby Meredith odebrała takie samo wykształcenie jak trzy pokolenia kobiet Bancroftów. Szofer woŜący Meredith do szkoły rozwiązał sprawę niepewnego sąsiedztwa. Philip Bancroft nie zdawał sobie sprawy z tego, Ŝe dzieci uczęszczające do St. Stephen wcale nie były takimi nieskazitelnymi istotami. Były to najzwyczajniejsze dzieci pochodzące ze średnio zamoŜnych, a nawet biednych rodzin; bawiły się razem, razem chodziły do szkoły i były podejrzliwie nastawione wobec kaŜdego, kto wywodził się z innego i w dodatku o wiele lepiej prosperującego środowiska. W dniu rozpoczęcia nauki w pierwszej klasie Meredith nie wiedziała o tym wszystkim. Ubrana w schludny szaroniebieski mundurek, zaopatrzona w nowy pojemnik na śniadania, drŜała z podniecenia, jakie czuje kaŜdy sześciolatek stojący oko w oko z klasą pełną obcych dzieci. Strachu jednak nie czuła. Dotychczas Ŝyła właściwie w samotności,

mając za towarzystwo tylko ojca i słuŜących. Z radością wyczekiwała na przyjaźnie z dziećmi w swoim wieku. Pierwszy dzień w szkole minął zupełnie nieźle. Niestety sprawy przybrały inny obrót, gdy uczniowie wylegli po lekcjach na szkolny dziedziniec i parking. Obok rollsa, w czarnym szoferskim uniformie czekał Fenwick. Starsze dzieci zatrzymały się, patrzyły i zidentyfikowały ją jako „bogatą”, a co za tym idzie „inną”. JuŜ samo to wystarczyłoby, Ŝeby trzymały się od niej z daleka. Pod koniec tygodnia odkryły jednak dalsze przywary „bogatej dziewczynki”. Meredith Bancroft mówiła jak dorośli, a nie jak dziecko. W dodatku nie znała gier, w które bawili się na przerwach. Gdy próbowała z nimi grać, wydawała się im niezdarna. Najgorsze, Ŝe w ciągu kilku dni stała się ulubienicą nauczycieli, bo była inteligentna. W ciągu miesiąca Meredith została osądzona i zaszufladkowana jako obca przybyszka z innego świata, czyli wyrzutek. Być moŜe, gdyby była ładna na tyle, Ŝeby wzbudzać zachwyt, pomogłoby to z czasem - ale ładna nie była. Jako dziewięciolatka zaczęła nosić okulary, gdy miała dwanaście lat - aparat korekcyjny na zębach, a w wieku lat trzynastu była najwyŜszą dziewczynką w klasie. Tydzień temu, wieki całe po tym, jak Meredith straciła jakąkolwiek nadzieję, Ŝe będzie miała kiedyś prawdziwych przyjaciół - wszystko się odmieniło. W ósmej klasie do szkoły przyszła Lisa Pontini. Była o pół centymetra wyŜsza niŜ Meredith. Poruszała się z gracją modelki, a na skomplikowane pytania z algebry odpowiadała bez najmniejszego trudu. Tego samego dnia w południe Meredith siedziała na niskim murku przed szkołą. Jak zwykle jadła tam śniadanie, czytając ksiąŜkę. Na początku zaczęła przynosić ksiąŜkę, dlatego Ŝe czytanie zagłuszało trochę uczucie jej izolacji i wyobcowania. Od piątej klasy stała się juŜ zapaloną czytelniczką. Miała właśnie przerzucić kartkę, gdy w polu jej widzenia pojawiła się para sfatygowanych, sznurowanych butów. Była to Lisa Pontini wpartująca się w nią z zaciekawieniem. Lisa z wyrazistą kolorystyką i masą kasztanowych włosów była całkowitym przeciwieństwem Meredith; co więcej, była wyzywająco pewna siebie, co pisma dla nastolatków określają ostentacją. Zamiast nosić szkolną bluzę zarzuconą porządnie na ramiona, tak jak to robiła Meredith, Lisa wiązała rękawy swojej bluzy w luźny węzeł na piersiach. - BoŜe, co za zbieranina - oznajmiła Lisa, siadając obok Meredith i rozglądając się po terenie szkoły. - W Ŝyciu nie widziałam tylu niskich chłopaków. Muszą tu dodawać do wody czegoś powstrzymującego wzrost! Jaka jest twoja średnia?

Oceny w St. Stephen były wyraŜane w procentach z dokładnością do części dziesiętnych. - Dziewięćdziesiąt siedem i osiem dziesiątych - odpowiedziała Meredith trochę zaskoczona gwałtownością uwag Lisy i jej nieoczekiwaną Ŝyczliwością. - Ja mam dziewięćdziesiąt osiem i jedną dziesiątą - skontrowała Lisa. Meredith zauwaŜyła, Ŝe Lisa ma przekłute uszy. Kolczyki i kredka do ust były zakazane na terenie szkoły. Podczas gdy Meredith odnotowywała to wszystko, Lisa przypatrywała się jej takŜe. Z zagadkowym uśmiechem zapytała bez ogródek: - Jesteś samotniczką z wyboru czy kimś w rodzaju wyrzutka? - Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - skłamała Meredith. - Jak długo musisz jeszcze nosić ten aparat? - Jeszcze rok - odpowiedziała i zdecydowała, Ŝe jednak nie lubi Lisy Pontini. Zamknęła ksiąŜkę i wstała zadowolona, Ŝe za chwilę miał juŜ zabrzmieć dzwonek. Tego popołudnia, jak w kaŜdy ostatni piątek miesiąca, uczniowie zbierali się w kościele, Ŝeby wyspowiadać się szkolnemu księdzu, Jak zawsze, z uczuciem zawstydzonej grzesznicy, Meredith uklękła w konfesjonale i wyznała ojcu Vickersowi swoje przewinienia. Nie zabrakło tam takich grzechów jak nielubienie siostry Mary Lawrance i poświęcanie zbyt wiele uwagi swemu wyglądowi. Skończywszy, przytrzymała drzwi dla następnej osoby, a sama uklękła w ławce i odmówiła zadaną jej pokutę. PoniewaŜ uczniowie po spowiedzi nie mieli więcej lekcji, Meredith wyszła na zewnątrz, Ŝeby poczekać na Fenwicka. W kilka minut później z kościoła wyszła Lisa, wkładając kurtkę. Meredith, ciągle wzdragając się na myśl o uwagach Lisy o jej samotności i aparacie ortodontycznym, patrzyła niechętnie, jak Lisa rozejrzała się wkoło i zwróciła się ku niej. - Nie uwierzysz - oznajmiła Lisa. - Vickers kazał mi odmówić cały róŜaniec za niewinne pieszczoty. Boję się pomyśleć, jaką pokutę zadaje za francuskie pocałunki - dodała z zuchwałym uśmieszkiem, siadając na stopniu obok Meredith. Meredith nie wiedziała, Ŝe narodowość określa sposób, w jaki ludzie się całują. Jednak z uwag Lisy wywnioskowała, Ŝe jakkolwiek Francuzi to robią, księŜa z St. Stephen nie akceptują tego. Starając się sprawić wraŜenie osoby światowej, powiedziała: - Ojciec Vickers kazałby ci wyszorować cały kościół za całowanie się w ten sposób. Lisa zachichotała, patrząc na Meredith z zaciekawieniem. - Czy twój chłopak teŜ nosi aparat na zębach? Meredith pomyślała o Parkerze i potrząsnęła przecząco głową.

- To dobrze. - Lisa uśmiechnęła się. - Zastanawiałam się zawsze, jak dwoje ludzi z aparatami ortodontycznymi moŜe się całować, nie zaczepiając się nimi. Mój chłopak nazywa się Mario Compano. Jest wysoki, ciemny i przystojny. Kto jest twoim chłopakiem, jaki on jest? Meredith zerknęła na ulicę z nadzieją, Ŝe Fenwick zapomniał, iŜ dzisiaj lekcje kończą się wcześniej. Czuła się trochę nieswojo, rozmawiając o tego typu sprawach, ale Lisa Pontini fascynowała ją. Wyczuwała, Ŝe z jakiegoś powodu Lisa chciała się z nią zaprzyjaźnić. - On ma osiemnaście łat i wygląda jak... - odpowiedziała szczerze - jak Robert Redford. Ma na imię Parker. - A jak się nazywa? - Reynolds. - Parker Reynolds - powtórzyła Lisa, marszcząc nos - brzmi snobistycznie. Jest w tym dobry? - W czym? - W całowaniu oczywiście. - A tak, jest absolutnie fantastyczny. Lisa spojrzała na nią z Ŝartobliwą miną. - On cię nigdy nie pocałował. Czerwienisz się, kiedy kłamiesz. Meredith wstała gwałtownie. - Słuchaj - zaczęła ze złością - nie prosiłam, Ŝebyś tu przyszła i... - Nie przejmuj się tym. Całowanie wcale nie jest takie wspaniałe. Kiedy Mario pocałował mnie po raz pierwszy, był to najbardziej zawstydzający moment w całym moim Ŝyciu. Złość Meredith ulotniła się, gdy tylko Lisa zaczęła się zwierzać. Usiadła z powrotem. - Jego pocałunek zawstydził cię? - Nie, ale kiedy mnie całował, oparłam się plecami o drzwi i niechcący nacisnęłam dzwonek. Mój ojciec je otworzył, a ja wpadłam w jego ramiona razem z Mariem, który ciągłe mnie obejmował niczym ostatnią deskę ratunku. Wieki całe trwało, zanim wszyscy troje pozbieraliśmy się z podłogi. Meredith przestała się śmiać na widok rollsa wyjeŜdŜającego zza rogu. - Jest juŜ mój... mój transport do domu - powiedziała, starając się uspokoić. Lisa spojrzała spod oka i zamurowało ją. - BoŜe, czy to rolls? Meredith przytaknęła ze skrępowaniem i wzięła swoje ksiąŜki. - Mieszkam daleko, a mój ojciec nie chciał, Ŝebym jeździła autobusem.

- Twój tata jest szoferem, co? - domyśliła się Lisa, idąc z Meredith w stronę samochodu. - Musi być nieźle jeździć takim samochodem i udawać, Ŝe jest się bogatą. - Nie czekając na odpowiedź Meredith, dodała: - Mój tata jest monterem rur. Jego związek strajkuje. Przeprowadziliśmy się, bo tutaj jest niŜszy czynsz. Wiesz, jak to jest. Meredith z własnego doświadczenia nie miała pojęcia, „jak to jest”, ale z gniewnych komentarzy ojca wiedziała, jaki efekt wywierają związki i strajki na przedsiębiorców takich jak Bancroftowie. Mimo to skinęła współczująco głową w odpowiedzi na smętne spojrzenie Lisy. - To musi być trudne - powiedziała, po czym impulsywnie dodała: - Chcesz, Ŝebyśmy podwieźli cię do domu? - Czy chcę? Pewnie! Nie, poczekaj, moŜemy to zrobić w przyszłym tygodniu? Mam siedmioro rodzeństwa i jak tylko pojawię się w domu, mama będzie miała dla mnie sto spraw do załatwienia. Lepiej pokręcę się tutaj jeszcze przez jakiś czas i wrócę do domu o normalnej porze. To działo się tydzień temu. Wątła nić przyjaźni, która zawiązała się tego dnia, umocniła się, zasilana kolejnymi zwierzeniami i porozumiewawczymi uśmiechami. Teraz, patrząc na zdjęcie Parkera i myśląc o sobotnich tańcach, Meredith zdecydowała, Ŝe zasięgnie rady Lisy w tej sprawie. Lisa znała się na fryzurach i róŜnych innych rzeczach. MoŜe doradzi coś, dzięki czemu Meredith wyda się Parkerowi bardziej atrakcyjna. Wprowadziła w Ŝycie swój plan w czasie przerwy śniadaniowej następnego dnia. - Jak myślisz - zagadnęła Lisę - czy istnieje coś poza operacją plastyczną, co mogłabym zrobić, Ŝeby zmienić swój wygląd do jutrzejszego wieczora? Cokolwiek, co sprawiłoby, Ŝe wydałabym się Parkerowi starsza i ładniejsza? Zanim Lisa odpowiedziała, poddała ją wnikliwej inspekcji. - Te okulary i aparat ortodontyczny nie są wzbudzającymi Ŝądzę ozdobami - zaŜartowała. - Zdejmij okulary i wstań. Meredith posłuchała i z niepewnym uśmiechem czekała na werdykt, podczas gdy Lisa krąŜyła wokół niej, oglądając ją od stóp do głów. - Rzeczywiście, zrobiłaś wszystko, co tylko moŜna, Ŝeby wyglądać nijako - orzekła. - Masz wspaniałe oczy i włosy. Jeśli zrobisz sobie lekki makijaŜ, zdejmiesz okulary i uczeszesz się inaczej, to moŜe stary dobry Parker spojrzy na ciebie łaskawszym okiem. - Myślisz, Ŝe naprawdę mogę mieć szanse? - zapytała, a całe uczucie do Parkera malowało się w jej oczach.

- Powiedziałam „moŜe” - skorygowała Lisa z bezwzględną szczerością. - On jest starszym męŜczyzną, więc wiek działa na twoją niekorzyść. Jak odpowiedziałaś na ostatnie pytanie w dzisiejszym teście z matmy? W czasie ich tygodniowej znajomości Meredith zdąŜyła się przyzwyczaić do karkołomnych zmian tematów. Lisa była zbyt bystra, Ŝeby koncentrować się tylko na czymś jednym. Meredith podała jej swoją odpowiedź, a Lisa odparła: - Odpowiedziałam tak samo. Przy dwóch takich orłach jak my - zaŜartowała - moŜna być pewnym, Ŝe to dobra odpowiedź. Czy wiesz, Ŝe wszyscy w tej beznadziejnej szkole uwaŜają, Ŝe rolls jest własnością twojego taty? - Nigdy nie mówiłam, Ŝe to nie jego samochód - wyjaśniła Meredith zgodnie z prawdą. Lisa nadgryzła jabłko i przytaknęła: - Dlaczego miałabyś to mówić. TeŜ pozwoliłabym im tak myśleć, jeśli są na tyle głupi, by wierzyć, Ŝe dziecko z bogatej rodziny chodziłoby tutaj do szkoły. Tego popołudnia po szkole Lisa znowu zgodziła się, Ŝeby „tata” Meredith odwiózł ją do domu, co Fenwick niechętnie robił przez cały tydzień. Kiedy rolls zatrzymał się przed niskim, brązowym domem z cegły, gdzie mieszkała rodzina Pontinich, Meredith objęła wzrokiem podwórko z plątaniną dzieci i zabawek. Matka Lisy stała w drzwiach wejściowych jak zawsze przepasana fartuszkiem. - Lisa! - zawołała z silnym włoskim akcentem. - Dzwoni Mario, chce mówić z tobą. Witaj, Meredith - dodała, machając ręką. - Musisz zostać kiedyś na kolacji i przenocować u nas, Ŝeby tata nie musiał przyjeŜdŜać po ciebie po nocy. - Dziękuję, pani Pontini - odkrzyknęła Meredith, machając na poŜegnanie. - Z przyjemnością. Wszystko było tak, jak sobie wymarzyła: miała przyjaciółkę, której mogła się zwierzyć i zostawać u niej na noc. Meredith była niemal w euforii. Lisa zamknęła drzwi samochodu i oparła się o okienko. - Twoja mama powiedziała, Ŝe Mario dzwoni - przypomniała jej Meredith. - Czekanie dobrze robi chłopakom - odpowiedziała Lisa - to pobudza ich ciekawość. Tylko nie zapomnij zadzwonić do mnie w niedzielę i opowiedzieć, jak ci pójdzie z Parkerem jutro wieczorem. Wolałabym sama zrobić ci włosy przed tymi tańcami. - TeŜ bym tego chciała - powiedziała Meredith, chociaŜ wiedziała, Ŝe gdyby Lisa przyszła do niej, wydałoby się, Ŝe Fenwick nie jest jej ojcem. Codziennie miała zamiar wyznać jej prawdę i codziennie odkładała to, myśląc, Ŝe im lepiej Lisa ją pozna, tym mniejsze

znaczenie będzie miało dla niej to, czy ojciec Meredith jest bogaty czy biedny. Z tęsknotą w głosie ciągnęła: - Jeślibyś wpadła jutro, mogłabyś zostać na noc. Odrobiłabyś lekcje, kiedy byłabym na tańcach, a po powrocie opowiedziałabym ci wszystko. - Nie mogę. Na jutro wieczorem umówiłam się z Mariem. Meredith była zaskoczona, Ŝe rodzice pozwalają Lisie, czternastolatce, chodzić na randki. Lisa roześmiała się i wyjaśniła, Ŝe Mario nie odwaŜyłby się zachować niewłaściwie, bo wie, Ŝe jej ojciec i wujowie policzyliby się z nim, gdyby to zrobił. Odsuwając się od samochodu, Lisa powiedziała: - Pamiętaj, co ci mówiłam. Flirtuj z Parkerem i patrz mu w oczy. Upnij włosy tak, Ŝebyś wyglądała dorośle. Przez całą drogę do domu Meredith próbowała wyobrazić sobie siebie flirtującą z Parkerem. Pojutrze wypadały jego urodziny. Zapamiętała to rok temu, kiedy zorientowała się, Ŝe zaczyna się w nim podkochiwać. W ubiegłym tygodniu spędziła godzinę w sklepie, szukając dla niego kartki odpowiedniej na tę okazję. Wszystkie karty, które miały teksty naprawdę odzwierciedlające to, co czuła, były zbyt ostentacyjne. Była dość naiwna, ale zdawała sobie sprawę, Ŝe Parker nie przyjąłby mile karty, która obwieszczałaby: „Dla mojej jedynej, prawdziwej miłości”. Tak więc z Ŝalem zdecydowała się na kartkę mówiącą: „Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin dla wyjątkowego przyjaciela”. Oparła głowę o tył siedzenia, zamknęła oczy i uśmiechnęła się marzycielsko. Wyobraziła sobie siebie wyglądającą jak wspaniała modelka, mówiącą dowcipnie, z polotem, podczas gdy Parker chciwie oczekiwał kaŜdego jej następnego słowa.

ROZDZIAŁ 2 Meredith z cięŜkim sercem spoglądała na swoje odbicie w lustrze. Pani Ellis odsunęła się, kiwając z aprobatą głową. Kiedy w ubiegłym tygodniu była w sklepie z panią Ellis, aksamitna sukienka wydawała się błyszczeć niczym topaz. Tego wieczoru wyglądała jak uszyta ze zwyczajnego brązowego aksamitu. Pantofle dobrane kolorem do sukni wyglądały zbyt powaŜnie z niskimi, szerokimi obcasami. Meredith wiedziała, Ŝe to pani Ellis skłaniała się ku takiemu stylowi. Co więcej obydwie były ograniczone ścisłym poleceniem jej ojca, Ŝeby wybrać sukienkę odpowiednią dla „wieku i pochodzenia młodej panienki, takiej jak Meredith”. Przyniosły do domu trzy sukienki, Ŝeby mógł je ocenić. To była jedyna, która nie wydała mu się zbyt „wydekoltowana” lub „niepraktyczna”. Jedynym punktem jej wyglądu, który nie pogrąŜał jej zupełnie, były włosy. Proste, spadające do ramion. Zwykle czesała je z przedziałkiem z boku i jedną spinką nad uchem. Uwagi Lisy przekonały ją, Ŝe powinna się uczesać inaczej, bardziej dorośle. Uprosiła panią Ellis, Ŝeby upięła je do góry, w koronę grubych loków na czubku głowy, z delikatnymi loczkami przy uszach. Wydawało jej się, Ŝe wyglądało to bardzo ładnie. - Meredith - powiedział jej ojciec, wchodząc do pokoju z biletami operowymi w dłoni - Park Reynolds potrzebuje dwóch dodatkowych biletów na „Rigoletto”, powiedziałem, Ŝe moŜe wykorzystać nasze. PrzekaŜ je dzisiaj młodemu Parkerowi, kiedy... - tu podniósł głowę, skupiając na niej surowe spojrzenie. - Co zrobiłaś z włosami? - rzucił oschle. - Chciałam je dzisiaj upiąć inaczej. - Wolałbym, Ŝebyś się uczesała tak jak zwykle. - Spoglądając z rozczarowaniem na panią Ellis dodał: - Sądziłem, Ŝe uzgodniliśmy, kiedy panią zatrudniałem, Ŝe oprócz czuwania nad wszelkimi domowymi sprawami będzie pani takŜe słuŜyć kobiecą radą mojej córce, jeśli zajdzie taka potrzeba. Czy to uczesanie to próbka... - Ta fryzura to był mój pomysł; Poprosiłam panią Ellis, Ŝeby tak właśnie mnie uczesała - interweniowała Meredith, podczas gdy pani Ellis zbladła i zaczęła drŜeć ze zdenerwowania. - W takim razie powinnaś była prosić ją o radę - powiedział Philip - a nie mówić, co chcesz, Ŝeby zrobiła. - Tak, masz rację - powiedziała Meredith. Nie cierpiała rozczarowywać ojca czy irytować go. Czuła się wtedy tak, jakby to ona i tylko ona była odpowiedzialna za to, czy przez cały dzień będzie miał dobry czy zły nastrój.

- Nic się nie stało - przyznał, widząc, Ŝe Meredith została przykładnie skarcona. - Pani Ellis poprawi ci włosy, zanim wyjdziesz. Przyniosłem ci coś, moja droga. To naszyjnik - dodał, wyjmując z kieszeni płaskie ciemnozielone, aksamitne pudełeczko. - MoŜesz go załoŜyć dzisiaj, będzie pasował do twojej sukienki. - Kiedy manipulował przy zamku pudełeczka, wyobraŜała sobie złoty medalion lub... - - To są perły twojej babci Bancroft - oznajmił. Z trudem ukryła konsternację, kiedy wyjął długi sznur grubych pereł. - Odwróć się, to ci je zapnę. Dwadzieścia minut później Meredith stała przed lustrem, próbując na próŜno przekonać samą siebie, Ŝe wygląda ładnie. Włosy miała rozczesane, proste, tak jak je zawsze nosiła. Ostatnią kroplą goryczy były jednak perły. Jej babka nosiła je niemal kaŜdego dnia swojego Ŝycia; nawet umarła w nich. Teraz ciąŜyły na nie istniejącym biuście Meredith niczym ołów. - Przepraszam, panienko. - Odwróciła się gwałtownie na dźwięk głosu kamerdynera dobiegającego zza drzwi. - Na dole jest panna Pontini, która twierdzi, Ŝe jest koleŜanką szkolną panienki. Meredith usiadła cięŜko na łóŜku, myśląc szaleńczo o jakimś sposobie wyplątania się z tej pułapki. Nie istniał jednak taki sposób i wiedziała o tym. - MoŜesz ją poprosić tutaj? W chwilę później weszła Lisa. Rozejrzała się po pokoju, jakby się znalazła na innej planecie. - Próbowałam zadzwonić, ale wasz telefon był zajęty przez godzinę, więc zdecydowałam, Ŝe zaryzykuję i wpadnę. - Przerwała, obróciła się i oglądała wszystko. - Tak czy inaczej, kto jest właścicielem tej kupy gruzu? W kaŜdym innym momencie Meredith zachichotałaby na to świętokradcze określenie tego domu. Teraz jednak mogła tylko wyksztusić słabym głosem: - Mój ojciec. Twarz Lisy spochmurniała. - Tego sama się domyśliłam, kiedy człowiek, który otworzył drzwi nazwał cię „panienką Meredith” tonem, którym ojciec Vickers mówi: „Przenajświętsza Maria Panna”. - Lisa obrócili! się na pięcie i ruszyła do drzwi. - Liso, zaczekaj! - prosiła Meredith. - Dowcip ci się udał. Miałam rzeczywiście niezły dzień. - Lisa z sarkazmem odwróciła się do Meredith. - Najpierw Mario zabiera mnie na przejaŜdŜkę i próbuje mnie rozebrać, a gdy docieram do domu mojej „przyjaciółki”, dowiaduję się, Ŝe ona robi ze mnie balona.

- To nieprawda - krzyknęła Meredith. - Pozwoliłam ci myśleć, Ŝe nasz szofer Fenwick jest moim ojcem, bo bałam się, Ŝe prawda zepsuje wszystko między nami. - No tak, oczywiście - odpowiedziała Lisa z pogardliwym powątpiewaniem. - Mała bogata ty chciałaś za wszelką cenę zaprzyjaźnić się z małą, biedną mną. ZałoŜę się, Ŝe śmiałaś się ze swoimi bogatymi przyjaciółmi z mojej mamy, zapraszającej cię do nas na spaghetti i... - Przestań - przerwała jej Meredith. - Nic nie rozumiesz! Lubię twoich rodziców i chcę się z tobą przyjaźnić. Ty masz rodzeństwo, ciotki, wujków i wszystko to, co ja zawsze chciałam mieć. Czy myślisz, Ŝe jeśli mieszkam w tym głupim domu, to wszystko od razu jest cudowne? Zobacz, jak to wpłynęło na ciebie. Jedno spojrzenie i nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego. Od kiedy pamiętam, dokładnie tak było w szkole. A na marginesie: uwielbiam spaghetti. Uwielbiam domy takie jak twój, gdzie ludzie śmieją się i krzyczą. Przerwała, kiedy na twarzy Lisy pojawił się zamiast gniewu sarkastyczny uśmiech. - Czyli Ŝe lubisz hałas, tak? Meredith uśmiechnęła się blado: - Chyba tak. - A co z twoimi bogatymi przyjaciółmi? - Tak naprawdę to ich nie mam. To znaczy, znam ludzi w swoim wieku. Widuję ich od czasu do czasu, ale oni chodzą razem do szkoły, są przyjaciółmi od lat. Ja jestem dla nich osobliwością, nie naleŜę do nich. - Dlaczego ojciec posłał cię do St. Stephen? - On uwaŜa, Ŝe to kuźnia charakterów. Moja babka i jej siostra skończyły St. Stephen. - Twój ojciec wygląda na dziwaka. - Chyba tak, ale intencje ma dobre. Lisa wzruszyła ramionami. Jej głos zabrzmiał bezceremonialnie: - W takim razie jest taki jak większość ojców. - Było to juŜ drobne ustępstwo i delikatna sugestia wspólnoty interesów. W pokoju zapadła cisza. Między nimi stało łoŜe z baldachimem w stylu Ludwika XIV i gigantyczna przepaść klasowa. Dwie wyjątkowo bystre nastolatki zdawały sobie sprawę z dzielących je róŜnic i spoglądały na siebie z mieszaniną wygasającej nadziei i ostroŜności. - Myślę, Ŝe lepiej będzie, jak juŜ sobie pójdę - powiedziała Lisa. Meredith wpatrywała się w nylonową torbę, którą Lisa przyniosła, najwyraźniej myśląc o przenocowaniu u niej. Uniosła rękę w niemym, proszącym geście, ale opuściła ją, widząc, Ŝe to bezcelowe. Zamiast tego powiedziała: - Ja teŜ będę musiała niedługo wychodzić. - Baw się... dobrze.

- Fenwick moŜe cię podrzucić do domu, jak mnie odwiezie do hotelu. - Mogę pojechać autobusem... - zaczęła mówić, ale przerwała z przeraŜeniem, bo dopiero teraz zobaczyła sukienkę Meredith. - Kto ci dobiera ubrania? Naprawdę będziesz to miała dzisiaj na sobie? - Tak. Nie podoba ci się, prawda? - Naprawdę chcesz wiedzieć? - MoŜe raczej nie. - A jak ty byś określiła taką sukienkę? Meredith z zakłopotaniem wzruszyła ramionami. - Co byś powiedziała na „beznadziejna”, „koszmarna”. Lisa uniosła brwi i przygryzła usta, Ŝeby nie wybuchnąć śmiechem. - Dlaczego ją kupiłaś, skoro wiedziałaś, Ŝe jest taka okropna? - Podobała się mojemu ojcu. - Gust twojego ojca jest do kitu. - Nie powinnaś uŜywać takich słów - zaprotestowała Meredith cicho, wiedząc, Ŝe Lisa ma rację co do sukienki. - Wydajesz się nieustępliwa i twarda, mówiąc tak, a wcale taka nie jesteś. Nie znam się na modzie i fryzurach, ale na pewno wiem, jak się poprawnie wyraŜać. Lisa spojrzała na nią z niedowierzaniem i nagle coś się stało. Poczuły naraz delikatną więź dwóch zupełnie róŜnych osobowości, które zdały sobie sprawę z tego, Ŝe kaŜda z nich ma coś wyjątkowego do zaoferowania drugiej. Powoli uśmiech rozjaśnił orzechowe oczy Lisy. Przekrzywiła głowę, koncentrując się na sukience Meredith. - Obciągnij trochę ramiona w dół, moŜe to pomoŜe - poinstruowała ją nagle. Meredith uśmiechnęła się w odpowiedzi i karnie wykonała polecenie. - Włosy masz do ki... okropne - poprawiła się szybko. Rozejrzała się po pokoju. Jej wzrok rozjaśnił się na widok bukiecika jedwabnych kwiatów na toaletce. - MoŜe pomogą kwiaty wpięte we włosy albo przypięte do paska. Z typowym dla Bancroftów instynktem Meredith wyczuła, Ŝe zwycięstwo było tuŜ - tuŜ i Ŝe czas wykorzystać swoje atuty. - Zostaniesz na noc? Wrócę przed północą i nikt nie będzie sprawdzał, o której się połoŜymy. Lisa po chwili zastanowienia uśmiechnęła się. - Zostanę. - Wracając do wyglądu Meredith, powiedziała: - Dlaczego wybrałaś pantofle z takimi szerokimi niskimi obcasami? - Nie jestem w nich taka wysoka.

- Być wysoką to teraz zaleta, głuptasie. Musisz zakładać te perły? - Mój ojciec chce, Ŝebym je włoŜyła. - Mogłabyś je zdjąć w samochodzie, prawda? - Ojciec czułby się uraŜony, gdyby się o tym dowiedział. - MoŜesz być pewna, Ŝe ja mu o tym nie powiem. PoŜyczę ci swoją kredkę do ust - dodała, szperając w torebce. - Co z twoimi okularami? Czy koniecznie musisz je nosić? Tłumiąc chichot, Meredith odpowiedziała: - Tylko wtedy, jeśli chcę coś widzieć. Czterdzieści pięć minut później Meredith wyszła. Lisa powiedziała jej, Ŝe ma talent do upiększania wszystkiego, począwszy od ludzi, a na wnętrzach skończywszy. Teraz Meredith juŜ w to uwierzyła. Jedwabny kwiat wpięty w jej włosy nad uchem sprawił, Ŝe czuła się bardziej elegancko i modnie. Delikatny róŜ na policzkach oŜywił ją, a kredka do ust, chociaŜ, jak orzekła Lisa, trochę za mocna do jej jasnej karnacji, powodowała, Ŝe Meredith czuła się bardziej dorośle i atrakcyjnie. Jej pewność siebie była podbudowana tak, jak to tylko było moŜliwe. Zatrzymała się w drzwiach swojego pokoju i pomachała na poŜegnanie Lisie i pani Ellis. Do Lisy zaś powiedziała: - Nie mam nic przeciwko temu, Ŝebyś upiększyła mój pokój w czasie mojej nieobecności, o ile będziesz miała na to ochotę. Lisa wyciągnęła zwiniętą dłoń z kciukiem skierowanym ku górze w pełnym wigoru geście: - Nie pozwól dłuŜej czekać Parkerowi.

ROZDZIAŁ 3 Grudzień 1973 Łomotanie w głowie Matta Farrella zaczęło dominować nad nasilającym się łomotaniem jego serca, kiedy pogrąŜył się całkowicie w pełnym Ŝądzy, wymagającym ciele Laury. Jej biodra wciągały go coraz głębiej. Nie kontrolowała się... była na krawędzi spełnienia, tuŜ - tuŜ... Łomotanie stało się rytmiczne. Nie było to melodyjne dudnienie dzwonów wieŜy kościelnej w centrum miasta ani teŜ rozlegające się echem dzwony straŜy poŜarnej z naprzeciwka. - Hej, Farrell, jesteś tam? Definitywnie był „tam”. W niej, bliski eksplozji. - Do diabła, Farrell... Gdzie u diabła... jesteś? - Dopiero wtedy zaczęło do niego docierać: ktoś był na zewnątrz, przy pompie z paliwem, jego walenie w nią rozlegało się w całym warsztacie. Wykrzykiwał jego nazwisko. Laura zamarła, stłumiła cichy okrzyk. - O BoŜe, tam ktoś jest. Było juŜ za późno. Nie mógł, nie chciał się powstrzymać. Nie chciał zaczynać tego tutaj, ale ona nalegała, kusiła. Teraz jego ciało nie chciało brać pod uwagę Ŝadnego zagroŜenia z zewnątrz. Wbił się w nią, ściskając jej krągłe pośladki. Eksplodował. Jego puls wracał do normy, usiadł i delikatnie, ale pospiesznie podniósł ją. Laura juŜ obciągała spódnicę i poprawiała sweter. Wcisnął ją za stertę regenerowanych opon i wyprostował się akurat w momencie, kiedy drzwi się otworzyły i do części serwisowej stacji wkroczył, rozglądając się podejrzliwie, Owen Keenan. - Co się tu u diabła dzieje, Matt? Wrzeszczę i nic. - Zrobiłem sobie przerwę - odpowiedział Matt, przeczesując dłońmi włosy potargane namiętnymi pieszczotami Laury. - Czego chcesz? - Twój ojczulek upił się u Maxima. Wezwali szeryfa. Jedź tam zaraz, jeśli nie chcesz, Ŝeby spędził noc w izbie wytrzeźwień. Po wyjściu Owena Matt podniósł z podłogi płaszcz Laury, na którym leŜeli. Otrzepał go i pomógł go jej włoŜyć. Wiedział, Ŝe ktoś ją tu podwiózł, co oznaczało, Ŝe musi ją odwieźć. - Gdzie zostawiłaś swój samochód? Podwiozę cię tam, zanim pojadę ratować swojego ojca.

WzdłuŜ Main Street na skrzyŜowaniach porozwieszano świąteczne dekoracje. Ich kolorowe światełka migotały w padającym śniegu. Na północnym krańcu miasta, nad napisem: „Witajcie w Edmunton, Indiana, liczba mieszkańców 38124” wisiał czerwony świąteczny wieniec. Z głośnika zainstalowanego przez ELK - Club wydobywały się głośno tony „Cichej nocy” i mieszały się z dźwiękami „Jingle Bells” sączącymi się z plastikowych sań zainstalowanych na dachu sklepu Ŝelaznego Hortona. Opadające płatki śniegu i boŜonarodzeniowe światełka odmieniały Edmunton. UŜyczały niezwykłej aury temu, co w ostrym świetle dnia było małym miasteczkiem, uwitym ponad płytką doliną, gdzie pęki kominów wyrastały z hut Ŝelaza, wyrzucając w niebo niezliczone gejzery dymu i pary. Wszystko to spowijała ciemność. Przykrywała południowy kraniec miasta, gdzie schludne domostwa przechodziły w nędzne chatynki, spelunki i lombardy, a potem w opustoszałe zimą pola. Matt zaparkował półcięŜarówkę w nie oświetlonym rogu parkingu, przy sklepie, gdzie Laura zostawiła swój samochód. - Nie zapomnij - powiedziała Laura, ocierając się o niego i zarzucając mu ręce na szyję. - Bądź dzisiaj wieczorem u stóp wzgórza, a skończymy to, co zaczęliśmy przed godziną. I, Matt, nie daj się zauwaŜyć. Tata widział tam ostatnio twoją cięŜarówkę i zaczyna zadawać pytania. Spojrzał na nią, myśląc naraz z niesmakiem o swoim czysto fizycznym pociągu do niej. Była piękną, bogatą, rozpieszczoną egoistką i on o tym wiedział. Pozwolił, Ŝeby go wykorzystywała jak byka rozpłodowego. Pozwolił się wmanewrować w potajemne spotkania i ukradkowe obmacywanki; pozwolił sobie na zniŜenie się do skradania się wśród wzgórz, zamiast wchodzić frontowymi drzwiami, jak to niewątpliwie robili inni, akceptowani przez jej środowisko młodzi ludzie. Nie łączyło ich absolutnie nic poza pociągiem fizycznym. Ojciec Laury, Frederickson, był najbogatszym człowiekiem w Edmunton, a ona była na pierwszym roku w kosztownym college'u na wschodzie. Matt pracował w ciągu dnia w hucie Ŝelaza. W czasie weekendów dorabiał sobie jako mechanik i studiował wieczorowo w lokalnej filii Uniwersytetu Stanu Indiana. Przechylając się, otworzył drzwiczki cięŜarówki z jej strony; jego głos zabrzmiał twardo i nieprzejednanie. - Albo dzisiaj przyjdę po ciebie do domu, albo zaplanuj sobie wieczór inaczej. - Ale co ja powiem ojcu, kiedy zobaczy twoją cięŜarówkę na podjeździe?

Widząc jej zawiedzione spojrzenie, Matt odpowiedział ironicznie, chłodnym, nieprzeniknionym głosem: - Powiedz mu, Ŝe moja limuzyna jest w naprawie.

ROZDZIAŁ 4 Grudzień 1973 Długa procesja limuzyn posuwała się wolno naprzód, zmierzając ku zadaszonemu wejściu chicagowskiego hotelu Drake. Tu pojazdy zatrzymywały się, Ŝeby młodzi pasaŜerowie mogli wysiąść. Odźwierni eskortowali kaŜdą z przybyłych grup z ich samochodów do hotelowego lobby. śaden z pracowników Drake'a nie okazał rozbawienia ani nie uŜył protekcjonalnego tonu w odniesieniu do tych młodych gości przybywających w szytych na miarę smokingach i odświętnych kreacjach. Nie były to bowiem zwykłe dzieci przesadnie wystrojone na studniówkę lub przyjęcie weselne, onieśmielone otoczeniem i niepewne, jak się zachować. Były to dzieci najbardziej znaczących rodzin chicagowskich; były zrównowaŜone i pewne siebie, a jedynym zewnętrznym potwierdzeniem ich młodego wieku był być moŜe radosny entuzjazm, jakim emanowali na myśl o czekającym ich wieczorze. Mając przed sobą długi sznur prowadzonych przez szoferów limuzyn, Meredith obserwowała wysiadającą młodzieŜ. Tak jak ona wszyscy byli tutaj, Ŝeby wziąć udział w organizowanych co roku przez panią Eppingham, a poprzedzanych kolacją tańcach. Tego wieczoru oczekiwano, Ŝe uczniowie pani Eppingham, wszyscy w wieku od dwunastu do czternastu lat, zaprezentują swoje umiejętności towarzyskie. Nabyli i szlifowali te umiejętności w czasie sześciomiesięcznego kursu. Było zrozumiałe, Ŝe oczekiwano, Ŝe będą się zachowywać jak dorośli, skoro ogłada towarzyska miała im umoŜliwiać poruszanie się z gracją w wyrafinowanych kręgach społecznych. Z tego to właśnie powodu wszyscy uczniowie, cała pięćdziesiątka ubrana stosownie do okoliczności zostanie formalnie wprowadzona, a następnie podjęta dwunastodaniową kolacją, uwieńczoną tańcami. Meredith obserwowała przez okna samochodu pogodne i pewne siebie twarze juŜ zebranych w holu. ZauwaŜyła, Ŝe jako jedyna przyjechała sama. Inne dziewczęta przyjeŜdŜały grupkami lub były eskortowane przez starszych braci i kuzynów, którzy juŜ wcześniej ukończyli kursy pani Eppingham. Z zamierającym sercem patrzyła na piękne suknie innych dziewcząt, ich wyszukane fryzury: aksamitne wstąŜki wplecione we włosy, ozdobne spinki. Pani Eppingham zarezerwowała na ten wieczór wielką salę balową. Meredith wchodziła schodami prowadzącymi z marmurowego holu. śołądek miała ściśnięty ze zdenerwowania, kolana drŜały jej ze strachu. Na podeście zauwaŜyła damską toaletę i udała się prosto do niej. JuŜ w środku podeszła do lustra, mając nadzieję, Ŝe jej wygląd podtrzyma

ją na duchu. Zdecydowała, Ŝe właściwie nie wygląda tak źle, biorąc pod uwagę to, czym dysponowała Lisa, przygotowując ją. Jej jasne włosy uczesane z przedziałkiem z prawej strony podpinał jedwabny kwiat. Opadały prosto, sięgając niemal do ramion. Z większą dozą nadziei niŜ przekonania uznała, Ŝe kwiat dodaje jej tajemniczości i sprawia, Ŝe wygląda światowo. Wyjęła z torebki brzoskwiniową szminkę Lisy i delikatnie poprawiła nią usta. Zadowolona z efektu rozpięła naszyjnik z pereł i włoŜyła go do torebki. Zdjęła okulary i upchnęła je razem z perłami. DuŜo lepiej - pomyślała podbudowana. Gdyby tylko nie mruŜyła oczu i gdyby światła były przyciemnione, to moŜe Parker uzna, Ŝe wygląda bardzo, bardzo ładnie. Przed wejściem do sali balowej uczniowie pani Eppingham machali do siebie i zbierali się w grupki. Niestety do niej nikt nie pomachał i nie zawołał: „Mam nadzieję, Ŝe siedzimy razem?” Wiedziała, Ŝe nie było w tym ich winy. Większość z nich znała się od dzieciństwa, zapraszali się nawzajem na przyjęcia urodzinowe, ich rodzice się przyjaźnili. WyŜsze sfery towarzyskie Chicago były ekskluzywną grupą, której dorośli członkowie poczytywali sobie za obowiązek bronienie tej ekskluzywności, a jednocześnie dbali o to, Ŝeby ich dzieci miały zapewnione wejście do niej. Jedynym nie zgadzającym się z tą filozofią był ojciec Meredith. Chciał, Ŝeby Meredith zajęła naleŜne jej w towarzystwie miejsce, a jednocześnie nie chciał, Ŝeby zdemoralizowały ją dzieci, których rodzice są bardziej tolerancyjni niŜ on. Meredith przebrnęła bez trudu przez formalności powitań w drzwiach sali i skierowała się w stronę stołów bankietowych. PoniewaŜ siedzenia były oznaczone karteczkami z nazwiskami, dyskretnie wyjęła z torebki okulary, Ŝeby zlokalizować swoje miejsce. Znalazła je przy trzecim stole. Okazało się, Ŝe siedzi razem z Kimberly Gerrold i Stacy Fitzhgah, które razem z nią były „elfami” w czasie pokazu boŜonarodzeniowego. Usłyszała chóralne „cześć Meredith”, przy czym dziewczęta spojrzały na nią z zabarwionym wyŜszością, pobłaŜliwym uśmiechem, który zawsze sprawiał, Ŝe czuła się niezręcznie i niepewnie. JuŜ po chwili skoncentrowały ponownie uwagę na siedzących między nimi chłopcach. Trzecią z dziewcząt była młodsza siostra Parkera, Rosemary, która obojętnie skinęła w jej kierunku na powitanie. Jednocześnie szepnęła do siedzącego obok niej chłopca coś, co spowodowało, Ŝe zaczął się śmiać, rzucając w stronę Meredith szybkie spojrzenie. Starając się ukryć nieprzyjemne przekonanie, Ŝe to ona była przedmiotem tych szeptów, Meredith rozejrzała się z oŜywieniem dookoła, udając, Ŝe podziwia biało - czerwone dekoracje świąteczne. Krzesło po jej lewej stronie ciągle pozostawało puste. Jak się później dowiedziała, przyczyną tego była grypa jednego z uczniów. Stawiało to Meredith w niezręcznej sytuacji bez przypisanego jej zwyczajowo partnera.

Posiłek postępował danie za daniem. Meredith odruchowo wybierała do kolejnych potraw odpowiednie srebrne sztućce spośród jedenastu kunsztownie ułoŜonych wokół jej nakrycia. W jej domu, tak jak w domach innych uczniów pani Eppingham, jadanie w sposób tak formalny było codziennością, tak Ŝe nawet podejmowanie decyzji, jakich sztućców uŜyć, nie wyrywało jej z kręgu dziwnej izolacji, jaką czuła, słuchając toczącej się dyskusji o najnowszych filmach. - Czy widziałaś ten film, Meredith? - zapytał Steven Mormont, usiłując poniewczasie zastosować się do zalecenia pani Eppingham, aby starać się włączyć do rozmowy wszystkich siedzących przy stole. - Nie, niestety nie. - Na szczęście nie musiała mówić nic więcej na ten temat. Właśnie w tym momencie zaczęła grać orkiestra i podniesiono ścianę oddzielającą stoły od parkietu. Był to znak, Ŝe naleŜy zgrabnie zakończyć rozmowy i udać się do sali balowej. Parker obiecał, Ŝe wpadnie na chwilę na tańce. Meredith była przekonana, Ŝe to zrobi, zwłaszcza Ŝe była tu jego siostra. Wiedziała teŜ, Ŝe był w hotelu. Jego klub studencki organizował przyjęcie w jednej z tutejszych sal. Wstając, poprawiła włosy, wciągnęła brzuch i przeszła do sali balowej. Przez następne dwie godziny pani Eppingham czyniła zadość obowiązkom gospodyni przyjęcia, krąŜąc wśród gości, upewniając się, Ŝe kaŜdy ma z kim rozmawiać i z kim tańczyć. Meredith zauwaŜyła, Ŝe raz za razem wysyłała w jej kierunku jakiegoś ociągającego się chłopca z poleceniem poproszenia jej do tańca. Koło jedenastej większość kursantów podzieliła się na małe grupki i parkiet opustoszał prawie zupełnie. Przyczynił się do tego zapewne przestarzały repertuar orkiestry. Wśród ostatnich czterech, ciągle jeszcze tańczących par była. Meredith, a jej partner Stuart Whitmore podtrzymywał oŜywioną dyskusję o zamiarze podjęcia kiedyś pracy w firmie prawniczej jego ojca. Stuart był powaŜny i inteligentny i Meredith lubiła go bardziej niŜ kogokolwiek innego z zebranych tu dzisiaj, szczególnie dlatego, Ŝe chciał z nią tańczyć. Słuchała Stuarta z oczami utkwionymi w wejście do sali, kiedy nagle pojawił się w nich Parker z trzema kolegami. Serce jej zadrŜało, poczuła dławienie w gardle, kiedy zobaczyła, jak wspaniale wygląda w czarnym smokingu, z gęstymi, rozjaśnionymi jeszcze przez słońce blond włosami i opaloną twarzą. Wszyscy inni męŜczyźni na sali wyglądali przy nim nieciekawie. Stuart poczuł, Ŝe Meredith nagle zesztywniała, przerwał swój wywód na temat wymagań stawianych przez firmy prawnicze i spojrzał w kierunku, w którym patrzyła. - Przyszedł brat Rosemary - powiedział.

- Tak, wiem - odpowiedziała, nieświadoma rozmarzenia brzmiącego w jej głosie. Stuart wychwycił to brzmienie i skrzywił się. - Co takiego ma Parker Reynolds, Ŝe dziewczęta na jego widok tracą oddech i głowę? - zapytał z pretensją zabarwioną wisielczym humorem. - Wolisz go tylko dlatego, Ŝe jest ode mnie wyŜszy, starszy i po prostu nieskazitelny? - Nie powinieneś umniejszać swoich zalet - powiedziała Meredith z bezwiedną szczerością, obserwując, jak Parker idzie przez salę balową, Ŝeby spełnić swój obowiązek i zatańczyć z siostrą. - Jesteś bardzo inteligentny i strasznie miły. - To tak samo jak ty. - Będziesz znakomitym prawnikiem, tak jak twój ojciec. - Umówiłabyś się ze mną w następną sobotę? - Co takiego? - tracąc oddech, gwałtownie zwróciła się w jego stronę. - To znaczy - dodała pospiesznie - miło, Ŝe mnie zaprosiłeś, ale ojciec nie pozwoli mi się umawiać, dopóki nie skończę szesnastu lat. - Dzięki, Ŝe mnie tak delikatnie odprawiłaś. - Nie zrobiłam tego! - zaprzeczyła pośpiesznie Meredith, ale zapomniała o wszystkim, widząc, Ŝe jeden z kolegów Rosemary Reynolds przerwał jej taniec z Parkerem i ten ostatni skierował się właśnie do drzwi, zamierzając wyjść z sali balowej. - Przepraszam cię, Stuart - powiedziała z desperacją w głosie - ale mam coś do przekazania Parkerowi. Nieświadoma tego, Ŝe skupia na sobie rozbawione spojrzenia wielu par oczu, Meredith ruszyła pospiesznie przez opustoszały parkiet i dotarła do Parkera właśnie w chwili, kiedy miał juŜ wyjść razem ze swoimi kolegami z sali. Spojrzeli na nią ze zdziwieniem, jakby była niezręcznym robakiem, który nagle wkroczył między nich. Uśmiech Parkera był jednak ciepły i szczery. - Cześć Meredith. Dobrze się bawisz? Meredith skinęła głową, mając nadzieję, Ŝe będzie pamiętał o obietnicy zatańczenia z nią. W miarę jak przedłuŜało się jego oczekiwanie na wyjaśnienie, dlaczego go zatrzymała, jej stan ducha pogarszał się niewyobraŜalnie, osiągając nie znane jej dotąd niziny. Jej policzki zalał gorący rumieniec zakłopotania w chwili, kiedy, zbyt późno, zorientowała się, Ŝe stoi wpatrzona w niego z niemym uwielbieniem. - Mam ci coś przekazać - powiedziała drŜącym, przeraŜonym głosem, przetrząsając swoją torebkę. - To znaczy, mój ojciec prosił, Ŝebym ci to przekazała. - Wyjęła w końcu kopertę z biletami operowymi i kartę urodzinową. Jednocześnie wyciągnęła i perły, które