dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony699 367
  • Obserwuję399
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań344 096

Karen Kingsbury i Gary Smalley - Historia rodziny Baxterów 01 - Ocalenie 04 - Radość

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Karen Kingsbury i Gary Smalley - Historia rodziny Baxterów 01 - Ocalenie 04 - Radość.pdf

dareks_
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 89 osób, 27 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 273 stron)

Tłumaczenie: Agnieszka Rasztawicka-Szponar KAREN KINGSBURY I GARY SMALLEY Historia rodziny Baxterów 01 - Ocalenie 04 RADOŚĆ 2 RS

Naszym Ukochanym Rodzinom, które nieustannie dostarczają nam niezliczonych powodów do radości. I Wszechmocnemu Bogu, Autorowi Życia, który - właśnie teraz - nam błogosławi. Od Autorów Seria Ocalenie rozgrywa się głównie w Bloomington, w Indianie. Niektóre z miejsc - jak Uniwersytet Stanu Indiana - istnieją naprawdę. Inne budynki, parki i placówki nie są niczym innym, jak tylko wytworami naszej wyobraźni. Mamy nadzieję, że Ci, którzy znają Bloomington i jego okolice, rozróżnią te dwie rzeczywistości. Akcja w Nowym Jorku łączy autentyczne obserwacje z tymi, które stworzyła wyobraźnia. 1 RS

ROZDZIAŁ 1 Przyjęcie na basenie, to brzmiało świetnie; doskonałe zakończenie cudownego lata. Przyjaciółka Brooke z kliniki pediatrycznej miała córeczkę w wieku Maddie. Postanowili z mężem, że na jej urodziny zaproszą dzieci wraz z rodzicami. Już od dwóch tygodni Maddie i Hayley wyczekiwały tych urodzin, wypytując o nie Brooke niemal każdego wieczoru. - Mamusiu, kiedy będzie to przyjęcie na basenie? Jednak na dwa dni przed tym wielkim wydarzeniem, jeden z lekarzy z kliniki otrzymał wiadomość zza Wschodniego Wybrzeża, że jego matce, kobiecie w podeszłym już wieku, zostało niewiele dni życia. Zanim zarezerwował lot do Kalifornii, zapytał Brooke, czy nie przejęłaby jego weekendowego dyżuru pod telefonem. - Jesteś moją ostatnią szansą - powiedział. - Moja rodzina mnie potrzebuje. Brooke nie znosiła dyżurować pod telefonem, gdy miała zaplanowane popołudnie z dziewczynkami. Ale oprócz przyjęcia na basenie, nie miała innych planów na weekend, więc mogła zabrać ze sobą pager. Szanse na wezwanie przez telefon w sobotnie popołudnie były niewielkie. Sobotni wieczór - tak, ale nie sobotnie popołudnie. Jednak w dniu przyjęcia, u Brooke pojawiły się wątpliwości. Pomyślała, że należało podzwonić po znajomych i poszukać kogoś, kto przejąłby dyżur. Dziewczynki potrzebowały jej obecności na przyjęciu; a jeśli okaże się, że będzie musiała pojechać do pacjenta, straci szansę na cieszenie się ostatnimi podrygami lata. Wcisnęła spodenki na kostium kąpielowy. Właśnie zasuwała suwak, gdy usłyszała głos Petera, dobiegający z dołu. - Pospieszcie się. - Frustracja w jego głosie narastała. - Przyjęcie rozpoczyna się za dziesięć minut. Brooke przewróciła oczami i chwyciła torbę - tę z kamizelkami ratunkowymi i kremem do opalania. Co z nim było nie tak? Wiecznie miał skwaszoną minę; nie pamiętała już kiedy ostatnio normalnie rozmawiali. Nawet Hayley dostrzegła panujące w ich domu napięcie. - Czy tatuś jest na ciebie zły, mamusiu? - zapytała ostatnio. Brooke powiedziała coś na temat zmęczenia tatusia i żeby się za niego modliły. Ale tak naprawdę miała już dosyć postawy Petera. Od chwili gdy zdiagnozowano gorączki Maddie, traktował ją jak kogoś niekompetentnego i irytującego. Czy 2 RS

nie mógłby już z tym skończyć? Maddie obecnie czuła się znacznie lepiej; nie miała gorączki już od ponad dwóch miesięcy. Brooke wyszła na korytarz i wpadła na Hayley i Maddie. -Wiecie co, dziewczynki - jedno spojrzenie na buzie dziewczynek i uśmiech przyszedł jej łatwo - mam już na sobie kostium! - Super, mamusiu! - Maddie zaczęła podskakiwać i złapała Hayley za rękę. - Zjemy podwieczorek na dworze. Dołączyły do Petera. Podczas jazdy samochodem do domu na drugim krańcu miasta - gdzie mieszkała Aletha, koleżanka Brooke, oraz jej mąż DeWayne - jedynie radosny szczebiot dziewczynek wypełniał milczącą atmosferę. Trzyletnia Hayley była jeszcze za mała, żeby wspinać się po schodach, więc Brooke wzięła ją na ręce, gdy szli chodnikiem w kierunku wejściowych drzwi. Po drodze Hayley chwyciła Brooke za dłoń i ścisnęła ją trzy razy. Był to ich specjalny znak, który mówił - kocham cię. Miłość jej młodszej córeczki była cudownym lekarstwem na chłód Petera. - Jesteś kochana, Hayley, wiesz o tym? - Brooke poprawiła torbę na ramieniu. - Ty też, mamusiu. - Hayley potarła swoim małym noskiem o nos Brooke. - Jesteś kochana. Wiesz dlaczego? - Dlaczego? - Brooke i Hayley zostały w tyle za Peterem i Maddie, ale nie przeszkadzało im to. Uwielbiała takie chwile, czas spędzany ze swoimi córeczkami. - Dlatego że... - Hayley przechyliła główkę. Blond włoski niczym jedwab opadły na jej twarz - ja też cię kocham, i tyle. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich uśmiechnięta Aletha. - Cześć. Przyjęcie właśnie się zaczyna. Na twarzy Petera pojawił się uśmiech, ten który przywoływał, gdy znajdowali się w towarzystwie. Brooke miała ochotę odciągnąć go na bok i zapytać, dlaczego nie uśmiecha się tak do niej, ale nigdy nie było ku temu okazji. Akurat w tym momencie włączył się jej pager. Odpięła go z wszywanego paska i spojrzała na ekran. „Pilne" - mówił napis. Zaraz potem pojawił się numer do szpitala. Świetnie - pomyślała - nie spędzę z nimi w basenie nawet jednej godziny. Peter zerknął przez ramię. - O co chodzi? - Wezwanie ze szpitala. - Nie kryła swojego rozczarowania. - Może to nic ważnego. 3 RS

Na hol wpadła gromadka rozradowanych dzieciaków, które zaraz otoczyły Hayley i Maddie. Brooke ukryła się w jednym z pokoi i wyjęła z torebki komórkę. - Mówi doktor Brooke West. Właśnie odebrałam wezwanie. Pielęgniarka po drugiej stronie wyrecytowała informację. U jednego z pacjentów kliniki wykryto gronkowca. Wyglądało to poważnie. Niezwłocznie potrzebowano konsultacji pediatry. - Już jadę. - Brooke rozłączyła się i wyszła na hol. Peter zauważył ją i uniósł brwi. - Więc? - Muszę jechać - sapnęła. Właśnie tego nie lubiła w swoim zawodzie. Wezwań, które kolidowały z życiem rodzinnym. - Wrócę tak szybko, jak tylko to będzie możliwe. - To wyłącznie twoja wina. Wstęga złości opasała jej serce. - Co to miało znaczyć? Peter wzruszył ramionami i spojrzał na nią chłodno. - To ty wzięłaś dyżur pod telefonem. Maddie podbiegła do niej. - Mamusiu, Natasha chce, żebyśmy popływały. Możemy? Proszę. Czy możemy już teraz? Wtedy podbiegła Natasha i przytuliła się do Maddie. Ich rodziny przyjaźniły się już od lat, a Maddie i Natasha wprost przepadały za sobą. - Kochanie - Brook spojrzała na Hayley, stojącą kilka kroków dalej i czekającą na odpowiedź - a nie chcecie zaczekać aż wrócę? - Później też możemy popływać. Proszę, mamusiu. Możemy? - Prosimy, możemy popływać? - Natasha wzięła Maddie za rękę, obydwie uśmiechnęły się najbardziej czarująco, jak tylko potrafiły. Brooke poczuła, że walka wewnątrz niej ustaje. Straci jakąś część zabawy. Ale jeśli się pospieszy, niedługo wróci i będzie mogła popływać razem z nimi. - Okay - uśmiechnęła się łagodnie. - Ale najpierw muszę porozmawiać z tatusiem. Brooke poszła do salonu, gdzie Peter siedział obok DeWayne'a, obydwaj ze wzrokiem wlepionym w telewizor. Czas rozgrywek baseballowych. Aletha ostrzegała, że przyjęcie w tym czasie będzie równało się z nieobecnością mężczyzn. Brooke przeszła przez pokój i usiadła naprzeciw męża. - Muszę jechać, a dziewczynki chcą popływać. - Torba, którą trzymała w dłoniach była wypchana; postawiła ją na podłodze pomiędzy nimi. - Tutaj jest 4 RS

krem do opalania i kamizelki ratunkowe. Dopilnuj, żeby dziewczynki je włożyły. - W porządku. - Peter odchylił się na bok, żeby widzieć telewizor. - Dopilnuję, kochanie. Czułości były przeznaczone raczej dla uszu DeWayne'a niż dla niej, Brooke nie miała co do tego wątpliwości i nie podobało się jej, że Peter przykleił wzrok do ekranu. - Peter, mówię poważnie. Nie pozwól, aby wyszły na dwór nieposmarowane kremem i bez kamizelek. Żadna z nich nie potrafi pływać. Rzucił jej spojrzenie, które mówiło, że stawia go w kłopotliwej sytuacji, po czym zawołał: - Hayley... Maddie, chodźcie tutaj. Dziewczynki wbiegły do pokoju i podeszły do Petera. - Tak, tatusiu. - Pierwsza odezwała się Hayley. - Możemy popływać? - Jeszcze nie. - Peter znowu spojrzał na Brooke, po czym rozsunął torbę. Szybko i zręcznie wycisnął krem na dłoń i rzucił tubkę Brooke. - Posmaruj Hayley. Musiała już iść, ale to było ważniejsze. Pospiesznie wycisnęła emulsję na dłoń i stanęła przed ich młodszą córeczką. - Proszę, skarbie. Nie chcemy żadnych poparzeń, prawda? - Tak, mamusiu. Brooke rozsmarowała emulsję do opalania na ramionach i nogach Hayley, plecach oraz szyi, a na końcu na twarzy. Skończyła w chwili, gdy Peter posmarował Maddie. Wtedy rzucił jej mniejszą kamizelkę ratunkową. Tym razem nic nie mówiąc, i to jej odpowiadało. Ostatnio im mniej mówił, tym było lepiej. Wzięła błękitną kamizelkę i ostrożnie włożyła przez otwory najpierw jedną, a potem drugą rękę Hayley. Następnie zapięła z przodu klamerki, przełożyła pasek, który biegł z tyłu kamizelki i przyczepiała go z przodu. Brooke przejrzała różne rodzaje kapoków; ten wydawał się najbezpieczniejszy. Gdy druga kamizelka znalazła się na Maddie, Peter po raz kolejny spiorunował Brooke wzrokiem. Ponieważ siedział obok DeWayne'a, powiedział łagodnym, prawie że przyjacielskim tonem: - Teraz możecie już iść. Do zobaczenia za chwilę. Brooke nic nie powiedziała, tylko odwróciła się i szybko pożegnała się z dziewczynkami. Odszukała Alethę i obiecała jej, że wróci tak szybko, jak tylko będzie mogła. Minutę później siedziała już w samochodzie i jechała do 5 RS

szpitala. Oddalała się od swoich córeczek, wyobrażając sobie, że w tym momencie siedzą już w basenie, a ich śmiech rozbrzmiewa w ogrodzie za domem Alethy. Przycisnęła pedał gazu. Załatwi to wezwanie możliwie jak najszybciej i wróci, zanim zacznie się podwieczorek. A wtedy - oprócz jej relacji z Peterem - wszystko w tym dniu będzie wyglądało tak jak powinno. Peter cieszył się, że właśnie rozpoczęto transmisję z rozgrywek Ligi Mistrzów. Pomimo że lubił DeWayne'a oraz Alethę, ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, był sobotni wieczór spędzony w gronie lekarzy. Pływanie nie było jego specjalnością, więc oglądanie meczu stanowiło jedyną ekscytującą rozrywkę. Oprócz tego goście w większości byli przyjaciółmi Brooke, których prawie wcale nie znał. Więc perspektywa oglądania meczu z DeWayne'em przekonała go do zjawienia się na przyjęciu. Szczególnie po tym jak Brooke przejęła dyżur pod telefonem. Na co ona w ogóle liczyła? Oczywiście musiała zgodzić się na ten dyżur akurat dzisiaj, w sobotnie popołudnie. Przecież właśnie wtedy dzieci szczególnie potrzebowały lekarza. Urazy podczas meczów piłki nożnej, choroby, które wychodziły po całym tygodniu spędzonym w szkole. Ukąszenia przez owady. Weekendy to był okres szczególnego żniwa dla pediatrów. Fakt, że dała się namówić innemu lekarzowi na przejęcie tego dyżuru potwierdzał, że Peter nie mógł na niej polegać. Zupełnie odwrotnie niż na początku. Podczas studiów to właśnie jej pewność i kompetencja były czymś, co zwróciło jego uwagę. Ale po zajściu z Maddie - gdy twierdziła, że ich dziecko nie potrzebuje specjalisty - Peter ujrzał swoją żonę w zupełnie innym świetle. Niestety niezbyt korzystnym. Minęła godzina i usłyszał dzieci wchodzące do pokoju obok. - No dobrze - słychać było głos Alethy. - Wysuszcie się, a potem zjemy tort. Rozpoczęła się już siódma runda i faworyci Petera przegrywali jednym punktem. Miał nadzieję, że tort na razie nie będzie podawany - przynajmniej do reklam. Nie chodziło o to, że nie lubił urodzin, ale to był jeden z najdłuższych tygodni w jego życiu. Nie spał już od dwóch dni, a wolną sobotę spędzał właśnie na urodzinowym przyjęciu pięciolatki. I akurat w tym momencie - przy zdobytej trzeciej bazie 6 RS

1 wyśmienitym pałkarzu na boisku - przybiegły do niego Maddie i Hayley. Ich kapoki zostawiały za sobą mokry ślad, a one same trzęsły się z zimna. - Tatusiu, możesz nam zdjąć kamizelki? Spojrzał na nie, po czym znowu przeniósł wzrok na telewizor. - Dziewczynki, jeszcze dosłownie minutka. Tatuś chce to zobaczyć. Wynik wynosił 3:0, ale tym razem rzut był dobry. Pałkarz uderzył w narzuconą piłkę, a ta przeleciała nad miotaczem i wylądowała poza boiskiem. Foulball. Pierwszy błąd. Peter ponownie spojrzał na swoje córeczki. - Jesteśmy całe mokre, tatusiu. - Maddie podeszła bliżej. - Możesz nam zdjąć kamizelki? Proszę. - Oczywiście, koteczku. - Odpiął klamerki w obydwu kamizelkach i pomógł dziewczynkom je zdjąć. - Zanieście je mamie Natashy i poproście, aby rozwiesiła je nad wanną. Kolejny rzut został doskonale odbity, zdobyto wszystkie bazy. - Tatusiu, kiedy wróci mamusia? - Niedługo, kochanie. - Wychylił się i obserwował biegnącego zawodnika. W chwili gdy zniknął, on oraz DeWayne wstali i przybili piątkę. - Swojskie chłopaki. - Są świetni. - DeWayne pokiwał głową i usiadł. - Już jest w drodze, skarbie. Już do nas jedzie. - Tatusiu. - Hayley przekrzywiła główkę. - Kocham cię. Peter usiadł na swoim miejscu. Nie odrywał oczu od gry. - Ja też cię kocham. - Na razie. - Maddie odwróciła się i wybiegła z pokoju, z kamizelką zarzuconą przez ramię. - Pa, pa, tatusiu. - Hayley prawie że deptała Maddie po piętach. - Pa, pa. - Peter, wpatrzony w ekran, nagle coś sobie przypomniał. - Nie wychodźcie na zewnątrz bez kapoków. Ale dziewczynek nie było już w pokoju. Rozejrzał się, i nawet w zgiełku meczu prawie że słyszał Brooke, nakazującą mu, by je odnalazł i sprawdził, czy mają na sobie kamizelki. Ale mecz dobiegał już końca, a dzieci miały przecież jeść tort. Przypomni im o kapokach dosłownie za kilka minut. Skupił uwagę na ekranie. Odbicie i skradziona baza, kolejne odbicie i piękny lot piłki. Zdobyto drugi punkt. Jeśli teraz wygrają, obejmą prowadzenie 2:3 w tej serii rozgrywek. 7 RS

Niestety miotacz zbił dwóch następnych zawodników uderzających i w kolejnym inningu przeciwna drużyna zdobyła dwa pełne obiegi. Dopiero w drugiej połowie dziewiątego inningu drużyna faworytów zdobyła wszystkie cztery bazy. Mecz zakończył się zwycięstwem drużyny, której kibicowali. Peter prowadził ożywioną dyskusję o oburęcznych graczach i rezerwowych, gdy usłyszał wołającą z drugiego pokoju Maddie. - Tatusiu! Tatusiu! Szybko! Pomocy! Peter rozłożył ręce, patrząc na DeWayne'a i zawołał: - Jestem tutaj, skarbie! Maddie wbiegła do salonu. Włosy miała suche, ale w jej oczach malowało się przerażenie. - Tatusiu, nie mogę znaleźć Hayley. Natychmiast wstał; serce podskoczyło mu do gardła. - O czym ty mówisz, skarbie? - Czuł strach wbijający pazury w jego kark i plecy. - Miałyście jeść tort. - Jadłyśmy. Ale potem postanowiłyśmy, że pójdziemy popływać. - Maddie otworzyła usta. - Hayley powiedziała, że chce być pierwsza, żeby przygotować podwieczorek dla mamy. A teraz nie mogę jej znaleźć... Peter nie czekał, aż Maddie skończy. Ruszył w stronę balkonowych drzwi nie z powodu słów Maddie, ale czegoś, co trzymała w dłoniach. Natychmiast to rozpoznał. To była kamizelka ratunkowa Hayley. 8 RS

ROZDZIAŁ 2 Peter nie mógł oddychać, nie potrafił się skupić. - Hayley! - To był krzyk, błaganie pełne rozpaczy, żeby mu odpowiedziała. Gdy biegł w kierunku basenu, miał wrażenie, że jego ruchy stają się mechaniczne, zupełnie jakby nogi i ręce poruszały się poza jego świadomością. - Hayley!... - krzyczał jej imię na całe gardło, nie mogąc złapać tchu, oszalały z rozpaczy. - Skarbie, gdzie jesteś? Zwrócił uwagę innych gości i grupka dorosłych zaczęła biec za nim. Peter minął kępę wysokich krzaków i nagle jego oczom ukazała się tafla wody. Na pierwszy rzut oka nie zauważył tam Hayley. Błagam, niech będzie w którymś z pokoi, albo w pokoju zabaw, wszędzie, ale nie tutaj, Boże. Proszę... nie tutaj, Boże... Oddychał z trudem, gdy zbliżał się do krawędzi basenu. I wtedy zobaczył mały kształt na dnie... nieruchomy. - Hayley! -Tatusiu! - Krzyk Maddie był przeraźliwy i głośny. - Ona jest w wodzie, tatusiu... wyciągnij ją stamtąd! Jeden z rodziców wziął Maddie za rękę i zabrał ją do domu, podczas gdy jej krzyk stawał się coraz bardziej rozhisteryzowany. - Tatusiu, zabierz ją stamtąd! Tatusiu... W jednym momencie zderzyły się czas i świadomość oraz całe życie, przywołując setki myśli i wspomnień. Hayley leżała na dnie basenu, mogła być już martwa. I nie miała na sobie kapoka, a to była jego wina, gdyż zamiast jej pilnować, oglądał baseball. Brooke nie zdążyła się z nią pożegnać, a teraz być może żadne z nich nigdy już nie ujrzy jej błyszczących niebieskich oczu. Nigdy nie usłyszy jej śpiewnego głosu i nie poczuje jej rączek wokół szyi. Ale przecież ona krzyczała do niego nawet teraz. - Tatusiu, pomóż mi! Wyciągnij mnie, tatusiu... uratuj mnie! - To była ona. Przemawiała do jego serca z wodnego grobu, w którym leżała. - Już idę, Hayley... I znalazł się w wodzie. Czuł ciężar własnych ubrań i butów, nurkując, coraz głębiej, do miejsca gdzie leżało jej ciało. Podniósł je i nakazywał sobie szybsze ruchy, myśląc o jej małym ciałku, zupełnie bezwładnym, myśląc tylko o tym, aby wyjąć je z wody. Gdy wydostał ją na powierzchnię i położył na brzegu, pozostali rodzice ukryli swoje dzieci w domu. Aletha trzymała w 9 RS

dłoni bezprzewodowy telefon. Miała szeroko otwarte oczy, a jej twarz zastygła w przerażeniu. Peter wyszedł z basenu, ociekający wodą; jeden z jego butów powoli opadał na dno. Stanął nad Hayley, spojrzał na jej siną twarz i obrócił ją na bok, aby woda wypłynęła z jej ust, i krzyknął: - Dzwoń na pogotowie! - Już jadą! - Aletha stała obok DeWayne'a. - Boże, pomóż nam! - Zatopiła dłonie we włosach; jej ramiona i nogi trzęsły się. A Peter, pochylony nad córeczką, przypominał sobie, jak trzymał ją po raz pierwszy na rękach; jak pięknie wyglądała na ślubie Kari i Ryana dwa tygodnie temu, gdy chciała ocalić płatki róż, zbyt piękne, by sypać je na ziemię; jak wyglądała godzinę temu, wystrojona w kapok, gdy jej twarz rozjaśniał iście anielski uśmiech. Sprawdził jej puls, ale go nie wyczuł. Ani jednego nitkowatego rymu. Objął jej nosek, zakrył swoimi ustami jej małe usta i wdmuchnął w nie powietrze, po czym ucisnął jej klatkę piersiową. Jeden-dwa-trzy-cztery-pięć. Kolejny krótki oddech. Uciskanie klatki piersiowej. Walczył. Nie przestawał. Spraw, żeby oddychała... teraz, Boże... proszę, Boże... Obliczał czas, przypominając sobie wiadomości ze studiów. Brak tlenu przez dziesięć minut - uszkodzenie mózgu. Piętnaście minut - nieodwracalne uszkodzenie mózgu. Osiemnaście minut... Spojrzał na zamknięte oczy swojej córeczki. Zakasłaj, Hayley... zakasłaj albo zapłacz, wydaj jakiś dźwięk. Boże... obudź ją! Więcej ucisków klatki piersiowej... więcej oddechów... tak bardzo pragnął, żeby się poruszyła, żeby zrobiła cokolwiek, tylko nie leżała na tym mokrym tarasie, podczas gdy Aletha płakała nieopodal. Cała ta scena, wszystko wokół zlało się w jedno, gdy Peter po raz kolejny wdmuchiwał powietrze w płuca Hayley. W oddali słychać było wyjące syreny. Peter usiadł i przyłożył palce do tętnicy szyjnej Hayley. Tym razem coś poczuł. Bardzo niewyraźne poruszenie, jakby oddech na jego skórze. Szansa. Miała szansę. Przesunął dłoń w kierunku jej nosa i poczuł śmiertelny bezruch. Nie oddychała. Dusił go lęk. Resztkami sił wciągnął kolejny haust powietrza, którego potrzebowała jego córeczka. Boże... co się dzieje? Spraw, żeby się poruszyła, spraw, żeby zaczęła oddychać... Pojawili się przy nim ratownicy medyczni i poprosili go, aby odsunął się na bok. Żaden z nich nie rozpoznał w nim lekarza ze szpitala. Założyli Hayley 10 RS

maskę tlenową i położyli małą na noszach, wyjaśniając, że niezwłocznie potrzebuje intensywnej opieki medycznej. Peter nie był pewien, czy da radę wstać i wydobyć z siebie głos. Z jego udręczonej duszy wyrwało się tylko jedno pytanie: - Czy... czy ona przeżyje? - Zrobimy, co w naszej mocy... I wtedy już wiedział. Wiedział, ponieważ sam udzieliłby identycznej odpowiedzi w takiej sytuacji. Nie świadczyło to wcale o rychłym wyzdrowieniu. Lekarz nie mógł niczego ukrywać. Raczej był to typ odpowiedzi, której udzieliłby w przypadku przeciwnym. Gdyby, był przekonany, że jego pacjent nie ma szans. Brooke była więcej niż podenerwowana. Wezwanie wcale nie było pilne. Zanim dotarła do szpitala, diagnozę z gronkowca zmieniono na zapalenie płuc. Jednostronne bakteryjne zapalenie płuc. Rentgen wykazał, że było na tyle niebezpieczne, iż dziecko wymagało hospitalizacji. Lekarz zalecił dożylne podanie antybiotyku. Brooke zatwierdziła leczenie, sprawdziła, czy stan zdrowia małego pacjenta jest stabilny i podpisała się na karcie leczenia szpitalnego. Była już w drodze powrotnej, gdy otrzymała kolejne wezwanie, tym razem z izby przyjęć. Dziesięcioletni chłopiec złamał rękę na meczu piłki nożnej; kość przebiła skórę. Brooke zacisnęła zęby i pospiesznie zawróciła. Zatwierdziła wstępne leczenie, sprawdziła dawki leków przeciwbólowych oraz osłuchała chłopca. Zabrało jej to około dwudziestu minut. - No nareszcie... - wymamrotała, gdy po raz kolejny szła do samochodu. Zanim dotrze na przyjęcie, minie jego połowa. Goście zaśpiewają już sto lat, zostanie podany tort. Podwieczorek w wodzie też już się skończy. Dziewczynki będą zmęczone pływaniem i skłonne raczej do zabawy w domu. Brooke zdmuchnęła z czoła kosmyk włosów, gdy uruchamiała samochód. Peter miał rację; sama była sobie winna. Mogła przecież odmówić. Ktoś inny przejąłby dyżur pod telefonem, gdyby była stanowcza. Jej rodzina powinna być dla niej najważniejsza. Zerknęła na zegarek. Od chwili gdy opuściła przyjęcie, minęło półtorej godziny. Transmisja z meczu powinna już się skończyć, więc Peter pewnie odszedł od telewizora i gawędzi z jakimś innym rodzicem, siedząc przy basenie. Przynajmniej taką miała nadzieję. Ale przecież ostatnio nie okazywał zainteresowania nikomu z ich przyjaciół. Od momentu postawienia diagnozy Maddie, Peter zachowywał dystans do wszystkich. A przeważnie w stosunku do niej. 11 RS

Gdy jechała na przyjęcie, słyszała w myślach jego głos. - Nie polegaj na swoim przygotowaniu medycznym, Brooke... Nieważne, czy chodzi o nasze dzieci, czy też o któregoś z twoich pacjentów. Nie pozwalaj sobie na zbytni spokój... Ty wciąż się uczysz... Może powinnaś pracować na niepełnym etacie? Może na razie tylko ja będę pracował, a ty zostaniesz w domu z dziewczynkami? Sprawdzasz się bardziej jako matka niż lekarz, Brooke. Jego ostatnie uwagi były serią upokorzeń. Zacisnęła zęby. Jak śmiał przesądzać, że jego umiejętności górowały nad jej przygotowaniem? Poza tym dziewczynki miały się świetnie, rozkwitały pod opieką niani, gdy nie były w przedszkolu, a Brooke miała przecież pełne trzy dni wolnego. Ile pracujących matek mogło powiedzieć coś takiego? W jej wnętrzu narastało oburzenie na myśl o Peterze, gdy jakieś osiemset metrów przed miejscem gdzie odbywało się przyjęcie, wyprzedził ją ambulans na sygnale. Brooke aż poczuła dreszcze. Pomimo że była lekarzem, na ten dźwięk jej serce przyśpieszało. Sygnał oznaczał jedno: ktoś gdzieś bezzwłocznie potrzebował pomocy; atak serca, wypadek samochodowy lub jakiś inny przypadek zagrażający życiu. Przez ułamek sekundy Brooke zastanawiała się, czy ambulans nie jedzie może na przyjęcie. Ale myśl o tym zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Oczywiście, że nie. Na miejscu było mnóstwo lekarzy; dzieciom nic nie groziło. Były pilnowane i bezpieczne. Nikt nie pozwoliłby, aby coś im się stało. Chyba że ambulans jechał do kogoś z dorosłych. W tym samym momencie szaleńcze myśli odpłynęły. Ze wszystkich domów znajdujących się w Blooming-ton, ambulans z pewnością nie jechał do domu Alethy i DeWayne'a. To był jedynie jej irracjonalny matczyny lęk. Uczucie, które pojawiało się zawsze w takich chwilach, wzbudzając chwilowy niepokój. Bez względu na to jak odległe było zagrożenie. Gdy Brooke skręcała w ulicę Alethy, myślami znowu powróciła do Petera. I wtedy coś zwróciło jej uwagę, a jej stopa zastygła na pedale gazu. Czuła odpływającą z twarzy krew. Na wprost niej stał ambulans, na sygnale świetlnym. Zaparkowany przed domem jej przyjaciół. Drogi Boże, tylko nie któreś z dzieci, proszę... Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, gdy dojeżdżała na miejsce. Od ambulansu dzieliło ją pięć domów. Gdy zaparkowała samochód, frontowymi 12 RS

drzwiami wychodziła akurat grupa ratowników medycznych z noszami, na których leżał ktoś mały. To było jedno z dzieci. Jeden z ratowników trzymał przy twarzy dziecka maskę tlenową, a w grupie osób za noszami Brooke dostrzegła... Złapała się za gardło. - Peter! - biegła przez plac; jej nogi poruszały się o połowę wolniej, niż chciała. Spojrzał na nią i już wiedziała, wiedziała zanim dotarła do noszy, zanim ktokolwiek zdążył jej powiedzieć, że dziecko na noszach było jej własnym. Peter przebiegł obok ratowników, zbliżył się do niej i chwycił ją za ramię. - To Hayley... - Był śmiertelnie blady i cały drżał. Na jego czole lśniły krople potu. Szok - pomyślała Brooke. - Jest w szoku. Ale co on powiedział o Hayley? Ściągnęła brwi i gwałtownie potrząsnęła głową. - Co... co się stało? Ratownicy przechodzili właśnie obok niej. Jeden z nich zatrzymał się i położył rękę na jej ramieniu. - Czy pani jest matką? Matką? Brooke miała ochotę zamknąć oczy i z powrotem znaleźć się w samochodzie, w drodze na przyjęcie, gdy przeczucie, że wyprzedzający ją ambulans może jechać do domu Alethy i DeWayne'a było niczym więcej niż przypadkową, irracjonalną myślą. Matką... matką. - Tak... - Gwałtownie wyrwała się Peterowi i dobiegła do noszy. I wtedy po raz pierwszy zobaczyła wyraźnie swoją córeczkę, leżącą bez ruchu. Jeden z ratowników nieustannie uciskał worek samorozprężalny. Brooke poczuła ogromne przerażenie. - Co się stało? - Wpadła... do basenu. - Peter ponownie znalazł się u jej boku. Nie mógł złapać tchu po biegu za noszami. - Nie miała na sobie kapoka. Brooke otworzyła usta i na ułamek sekundy przystanęła, spoglądając na Petera. - Co takiego? Peter poruszył ustami, ale nie wydobył z siebie ani słowa. Ratownicy biegli w stronę ambulansu, więc Brooke odwróciła się i podążyła za nimi. Gdy dotarli do karetki, pierwszy ratownik gwałtownie otworzył tylne drzwi. 13 RS

- W porządku. - Jego ton był naglący, gdy powiedział do Petera i Brooke: - Jedno z państwa może jechać z nami. - Ja. - Odpowiedź Brooke była natychmiastowa, ratownik nie dokończył nawet zdania. Rzuciła Peterowi krótkie spojrzenie. - Zostań z Maddie. Chwiejąc się, Peter cofnął się o krok. - Będziemy zaraz za wami. - Zadzwoń do moich rodziców. Pokiwał głową, ale ona tego nie zauważyła. Wchodziła już do ambulansu i zajmowała miejsce przy Hayley, naprzeciwko ratownika, kontynuującego szaleńczą walkę o życie jej córeczki. Inny ratownik zamknął drzwi i ambulans ruszył gwałtownie, na sygnale. - Hayley, kochanie, mamusia jest przy tobie. - Brooke ujęła bezwładną dłoń dziecka. - Obudź się skarbie, proszę. Ścisnęła jej palce, ale ona leżała nieruchomo na noszach. Brooke mrugnęła i rozejrzała się dookoła. To nie mogło się wydarzyć. To był tylko zły sen, jakiś koszmar. Przecież nie mogła znajdować się w pędzącym ambulansie i obserwować ratownika trzymającego worek ambu nad twarzyczką Hayley. Przed jej oczami pojawiły się plamki - powolnie i leniwie poruszające się koła. Poczuła mrowienie w palcach i ramionach. Szok, jak u Petera. Zaczynała panikować. - Nie - krzyknęła. Po czym zupełnie świadomie i z pełną determinacją mrugnęła dwa razy. Nie, była lekarzem, a nie ofiarą. Panika nie była wskazana - nie teraz. Przyjrzała się badawczo Hayley, jakby była kimś innym niż jej córką. Dziewczynka leżała obok niej, jechały do szpitala, ponieważ mała omal się nie utopiła.To były obiektywne fakty. Jednak Brooke nie wiedziała nic więcej, i nagle poczuła, że musi poznać całą prawdę. Natychmiast przeniosła wzrok na ratownika. - Jak długo - miała trudności z wysłowieniem się - jak długo znajdowała się pod wodą? - Nikt dokładnie nie wie. Dziesięć minut, a może dłużej. Dziesięć minut! A co wtedy robili inni na przyjęciu? Siedzieli w środku i nie zauważyli, że jej brakuje? A co z Peterem? Gdzie on był? Oglądał baseball, podczas gdy Hayley sama spacerowała nad basenem? Gdy do niego wpadła? Fala obrazów wdarła się do jej świadomości. Przerażona Hayley rozpaczliwie walcząca o życie, próbująca przypomnieć sobie, czego ją uczono 14 RS

o kopaniu nogami i puszczaniu bąbelków. Brooke widziała ją, jak wiosłuje coraz szybciej rękoma i nogami, tonąc. Słyszała, jak woła tatusia, Maddie, kogokolwiek, kto mógłby wyciągnąć ją z basenu. Ale wtedy zaczyna brakować jej powietrza i pierwszy ogromny łyk wody wypełnia jej płuca, aż w końcu Hayley zapomina o krzyku, o wiosłowaniu i kopaniu, a potem pojawia się obezwładniająca umysł ciemność i jej ciało zaczyna opadać na dno basenu. Brooke ścisnęła mocniej dłoń córeczki i obrazy zniknęły. Ocal ją, Boże... nie pozwól jej umrzeć... Poczuła mdłości, i rozejrzała się wokoło w poszukiwaniu foliowej torebki na wypadek gdyby wymiotowała. Nie mogąc jej znaleźć, zamknęła oczy, tylko na chwilę. Nie może być jej niedobrze. Nie teraz. Hayley jej potrzebuje. Wypuściła jej dłoń i pogładziła puszyste blond włoski. - Hayley, kochanie, mamusia jest z tobą. Ratownik nie ustawał w swoich wysiłkach. Sprawdzając jej puls co kilka minut, rytmicznie uciskał worek ambu. I wtedy Brooke zauważyła, że rączki i paluszki, a nawet twarz Hayley zaczynają puchnąć. Wiedziała, że im bardziej puchła ofiara tonięcia, tym było gorzej. Poczuła panikę. Musiała wiedzieć. Musiała zadać to pytanie. - Czy ona... - Brooke pogładziła palcami opalone ramię Hayley i spojrzała na ratownika. To pytanie słyszała od rodziców swoich pacjentów, ale tym razem to ona musiała je zadać. Przycisnęła wolną dłoń do brzucha i zmusiła się do dokończenia zdania. - Czy ona przeżyje? - Mamy puls. - Ratownik prawie zapominał o oddechu; pot spływał po jego twarzy. - Ale nie oddycha samodzielnie. Brooke poczuła ucisk w gardle. Informacja udzielona przez ratownika była oczywista. Gdyby Hayley oddychała samodzielnie, nie stosowano by sztucznej wentylacji. Jednak wraz ze słowami ratownika, niosącymi jej tę ponurą informację, wszystko to stało się jeszcze bardziej realne. Jak bardzo został uszkodzony jej mózg i kiedy będą w stanie określić rozmiar obrażeń i podjąć pierwsze kroki mające przywrócić ją do normalnego funkcjonowania i?... Miała setki innych pytań, ale nie było sensu ich zadawać. Była lekarzem; znała odpowiedzi. Jeśli Hayley spędziła dużo czasu pod wodą, jej mózg mógł być już nawet martwy. Jeśli nie, i jeśli pozostała w nim jeszcze jakaś iskierka życia, mogła spędzić jego resztę w szpitalnym łóżku, przykuta do aparatury. Poza tym istniało jeszcze kilka innych możliwości. 15 RS

Mózg Hayley mógł zostać poważnie uszkodzony, co uniemożliwiałoby jej jedzenie, chodzenie czy mówienie. Mogła też zachować wszystkie te umiejętności, ale tylko częściowo. Istniała jeszcze jedna możliwość. Była realna, jeśli Hayley nie przebywała pod wodą tak długo, jak podejrzewano i jeśli nie doszło do żadnego urazu psychicznego. Wtedy - wyłącznie wtedy - być może uda się jej powrócić do nich w takim stanie, w jakim była dzisiejszego poranka. Ale Brooke zbyt dobrze znała prawdę. Przecież była pediatrą. Gdy ofiara nie była w stanie oddychać samodzielnie, nie trzeba było badań, żeby stwierdzić uszkodzenie mózgu. Musiało do niego dojść; to było oczywiste. Syreny wyły coraz głośniej. Miała wrażenie, że ich dźwięk za chwilę przyprawi ją o szaleństwo. To wszystko było jej winą. Nie powinna zgodzić się na dyżur pod telefonem. Jeśli byłaby na przyjęciu, Hayley ani przez sekundę nie zostałaby sama przy basenie. W ogóle nigdzie nie byłaby sama. Brooke nie pozwoliłaby na to. A Peter... Poczucie winy przyblakło, gdy wyobraziła sobie własnego męża przyklejonego do telewizora i oglądającego mecz baseballa. Nawet jeśli zawiniła, to wina Petera była jeszcze większa. Prosiła go, żeby miał na nie oko i upewnił się, czy mają na sobie kapoki. Ponownie położyła dłoń na główce Hayley. - Skarbie... obudź się, proszę, kochanie. - Jej głos był teraz cichszy i bardziej niepewny. Jeśli Hayley nie mogła oddychać, to oznaczało, że nic nie słyszy. Tak naprawdę tutaj już nie było Hayley. Została uwięziona w innym świecie, zamknięta w jakiejś odległej celi, gdzie jej życie zależało tylko od jednego. Od sprawności jej mózgu. - Już prawie jesteśmy. - Ratownik wyjrzał przez szybę, wciąż trzymając dłoń na worku ambu. Nie musiał jej mówić, że liczyła się każda sekunda. Pokiwała głową; jej wzrok spoczywał na twarzy Hayley. Porusz się kochanie, pokaż mi, że ciągle tu jesteś... Ale jej córeczka nie poruszyła się i Brooke znowu pomyślała o kamizelce ratunkowej. Żadna z dziewczynek nie mogła jej zdjąć bez czyjejś pomocy. Na myśl o tym w jej sercu zaczęła wzbierać fala złości. Prosiła Petera, żeby nie zdejmował im kamizelek, a to oznaczało, że zrobił to ktoś inny. 16 RS

Ale kto? Na pewno nie Aletha ani żadna z matek. One z pewnością nie podjęłyby takiego ryzyka. A Hayley i Mad-die nigdy nie poprosiłyby o to któregoś z ojców. Fala narastała, a w jej wyobraźni zaczął formować się coraz wyraźniejszy obraz: widziała jak Hayley i Maddie biegną do Petera i proszą go o zdjęcie kamizelek. Być może dlatego że chciały pobawić się w domu z innymi dziewczynkami lub usiąść swobodnie na kuchennych krzesłach, żeby zjeść tort. Jeśli to Peter zdjął im kamizelki, powinien z nimi zostać dopóki nie były gotowe, by wyjść na dwór, lub przynajmniej zostawić je pod opieką innych rodziców. Wtedy wiedziałby, czy dziewczynki nie wyszły znowu na zewnątrz. A jeśli tego nie zrobił... Jeśli nie zrobił nic więcej, tylko siedział przed telewizorem, rozmawiając z DeWayne'em... Ambulans wjechał gwałtownie na podjazd i zatrzymał się przed wejściem na oddział pomocy doraźnej. Ktoś z zewnątrz otworzył drzwi i przyłączył się do dwóch ratowników, wyjmujących nosze i biegnących do budynku. Brooke biegła razem z nimi, modląc się przy każdym kroku. Jej sportowe buty na gumowych podeszwach w zderzeniu ze szpitalną posadzką pozostawiały przytłumiony dźwięk, który brzmiał niczym wołanie: Proszę, Boże... proszę, Boże... proszę, Boże... proszę, Boże... Żadne inne słowa nie przychodziły jej na myśl, nie potrafiła powiedzieć nic więcej. Plamki przed oczami wróciły i Brooke wpatrywała się w nosze, które niesiono przed nią. Co one tutaj robią? I dlaczego Hayley jest w szpitalu i śpi? I dlaczego nikt nie próbuje jej obudzić? Opanowało ją przerażenie, zatrzymując ją na kilka sekund i zginając w pół. Spojrzała na porysowaną szpitalną podłogę. Po chwili uniosła głowę i zauważyła, że Hayley oddala się od niej, pośpiesznie niesiona na noszach. - Zaczekajcie! -Wyprostowała się, zmuszając się do biegu. - Czy wszystko w porządku? - Jeden z ratowników odłączył się od pozostałych i wyciągnął do niej rękę. Brooke chwyciła ją i poczuła, że porusza się do przodu, że jej stopy nabierają prędkości. Wypuściła dłoń medyka i dogoniła nosze. Proszę, Boże... proszę, Boże... proszę, Boże... proszę, Boże... - Hayley! - Czuła, że brakuje jej powietrza, ale jakoś udało się jej wykrzyczeć słowa, które się w niej zbierały. - Jestem tutaj, kochanie. Plamki zniknęły i Brooke przypomniała sobie, gdzie się znajduje i co się dzieje. Ratowano życie Hayley. Zmusiła nogi do szybszego biegu, utrzymania tempa, dopóki nie znaleźli się w jednej z sal. 17 RS

Nie pozwól jej umrzeć, Boże... nie pozwól jej umrzeć. - Zaintubuj ją. - Głos lekarza brzmiał znajomo, ale Brooke nie widziała go, nie widziała nikogo, oprócz swojej córeczki. - Hayley... - Szept Brooke ginął w krzątaninie personelu próbującego przywrócić oddech jej dziecku. - Hayley. - Pogładziła jej potargane włoski, podczas gdy w niej samej kłębiły się przeróżne myśli. A jeśli Hayley umrze? Jeśli nie wyzdrowieje? Jeśli nigdy już nie będzie taka sama? Brooke oblizała dolną wargę i przełknęła ślinę. A co stanie się z nią? Co będzie, jeśli nie zniesie już ani minuty dłużej widoku Hayley leżącej bez ruchu na noszach? I gdzie był Peter? Gdzie on był, gdy do tego doszło? Gdziekolwiek był, nie dopilnował jej, pozwolił jej zatonąć. To wszystko było jego winą; tak właśnie było. Najprawdopodobniej zdjął dziewczynkom kamizelki i zapomniał założyć je z powrotem. Musiało tak być. I jeśli stracą Hayley z powodu jego zaniedbania, to będzie jego wina, nawet jeśli ona podjęła się dyżuru pod telefonem. I gdy w pokoju trwały gorączkowe wysiłki grupy ratowniczej, świadomość przerodziła się w zrozumienie. Brooke była pewna jednego. Jeśli straci Hayley przez niedbalstwo Petera, ich małżeństwo nie ma szansy. Ponieważ nigdy, tak długo jak będzie żyła, nie wybaczy mu tego. 18 RS

ROZDZIAŁ 3 Ashley znowu zaczęła malować. Gdy dowiedziała się, że jest chora, na miesiąc odłożyła sztalugi i pędzle, przekonana, że nie ma czasu na malowanie dopóki nie pójdzie do lekarza i nie opracuje planu walki z chorobą. Jednak u lekarza jeszcze nie była, a jej postanowienie zerwania z malowaniem uległo zmianie po spotkaniu z Landonem. Czas, który z nim spędziła tydzień po ślubie Kari i Ryana przekonał ją, że pomiędzy oddychaniem i życiem istnieje różnica. - Nikt z nas nie wie, ile mamy czasu - powiedział jej Landon ostatniego wieczora przed powrotem do Nowego Jorku. - Nie przestawaj żyć z powodu tej diagnozy, Ashley. Od tamtej pory często o tym myślała. Miał rację. Przynajmniej w pewnym stopniu. Szczególnie jeśli chodziło o Cole'a i malowanie. A nawet i o te dwadzieścia godzin, które spędzała w Domu Opieki dla Dorosłych Sunset Hills. Powiedziała właścicielce o wyniku badań i wirusie HIV. Kobieta sprawdziła wszystko i powiedziała, że Ashley nadal może tu pracować. Tak długo, jak będzie zajmowała się sprawami administracyjnymi i socjalnymi, oczywiście zostawiając fizyczną opiekę nad pacjentami innym pracownikom. Jej związek z Landonem siłą rzeczy musi umrzeć, gdyż tak będzie lepiej. Jednak ona musi żyć dalej. Dopóki będzie miała siłę, zamierzała grać z Cole'em w piłkę, bujać się z nim na huśtawce w ogródku za domem, biegać nad brzegiem jeziora Monroe oraz codziennie czytać mu na dobranoc Dr Suess. No i oczywiście utrzymywać kontakty z mieszkańcami Sunset Hills: Irvel i Edith oraz Helen i Bertem. I będzie malować, wkładając serce w każde pociągnięcie pędzla. A wszystko to tak długo, póki będzie oddychać. Siedziała teraz przed domem rodziców, obserwując Cole'a, który zarzucał lasso na rogi plastikowej głowy byka. Głowa była prezentem od Landona. Miała dwa metalowe paliki, które wbijało się w ziemię, więc byk, bez tułowia, patrzył groźnie przed siebie, podczas gdy rogi miał uniesione ku górze, go- towe do schwytania. Landon kupił także kowbojski kapelusz i linę, odpowiednią dla dziecka - wystarczająco sztywną, aby zrobić na niej pętlę, i na tyle lekką, aby Cole mógł nią rzucać. - Wszystko zależy od nadgarstka - tłumaczył Cole'owi, gdy tamtego dnia siedzieli przed domem Ashley. 19 RS

A teraz zapełniała płótno delikatnymi pociągnięciami pędzla, uśmiechając się do wspomnień. Cole otworzył oczy tak szeroko, że aż było mu widać białka. Jego małe usta także się nie zamykały. - Czy ty jesteś kowbojem, Landon? - No cóż... - Landon zaśmiał się, rzucając jej szybkie spojrzenie. - Nie do końca. Ale był nim mój wujek. Nauczył mnie rzucać lassem, gdy byłem trochę starszy od ciebie. Od tamtej pory Cole miał obsesję na punkcie chwytania byka za rogi. Ashley poczuła na twarzy muśnięcie delikatnego powiewu wiatru i spojrzała znad sztalug na Cole'a. Obraz przedstawiał Cole'a w kowbojskim kapeluszu, z lassem. Na jego twarzy była wypisana determinacja. - Zobacz, mamusiu... udało mi się schwytać go za dwa rogi. - Śpiewny głos Cole'a rozchodził się po ogrodzie rodziców. - Widzę. - Ashley przyglądała mu się bacznie, jak zręcznie unosił rękę do góry, a potem ją cofał, pracując nadgarstkiem zgodnie ze wskazówkami Landona. Cole miał sportowego ducha, którego skrzydła rozwijał w zetknięciu z miłością Landona. Ashley zanurzyła pędzel w jasnym odcieniu brązu i pomalowała delikatny kontur liny nad sylwetką jej synka. Gdzie teraz mógł być Landon? Powoli, niczym słońce gdy zachodzi, smutek zacieniał jej serce. Landon zaskoczył ją, zjawiając się na ślubie Kari i Ryana, i w ciągu pierwszej doby prawie zmieniła zdanie na temat ich rozstania. Dokładnie tak zadziałała jego obecność. Jego bliskość, zapach jego skóry i dotyk jego palców, muskających jej twarz. W tym momencie jego głos był tak realny, jak tamtego wieczora. - Nie odejdę, Ashley... nie możesz mnie do tego zmusić. I przez pierwszy dzień Ashley przywarła do niego, wierząc, że ma rację. Że jakimś cudem uda im się znaleźć sposób na to, aby mogli być razem pomimo jej choroby. Ale drugiego dnia powrócił jej zdrowy rozsądek. Nie przebaczy- łaby sobie, gdyby pociągnęła Landona za sobą w przepaść. Na dwa dni przed jego wyjazdem, powiedziała mu o tym. - Potrzebuję czasu - stwierdziła, gdy spacerowali nad strumykiem, nieopodal domu jej rodziców. - Muszę iść do swojego lekarza i ustalić plan leczenia. A ty... ty musisz żyć dalej, Landon. - Zatrzymali się i spojrzeli na siebie. - Zostało ci jeszcze trzy miesiące pracy w Nowym Jorku. 20 RS

- Nie, Ash. - W jego twarzy pojawiło się coś, co nie było do końca ani smutkiem, ani złością. - Nie rób tego - nie po raz kolejny. - Ja nic nie robię. Mówię ci tylko, jak się czuję. Nie mogę z tobą być, teraz muszę zadbać o swoje zdrowie. Landon kontynuował z nią walkę, aż do dnia odlotu. W końcu przystała na pewien kompromis. Tak, Landon musiał zakończyć kontrakt z FDNY. A odpowiedni dla niego etat w jednostce w Bloomington zwalniał się dopiero na wiosnę. W międzyczasie ona miała ustalić plan leczenia. - Ale potem wracam po ciebie. - Zaczynała się już odprawa na lotnisku, nie mieli więc dużo czasu. - Nie jestem przekonana, Landon - odetchnęła i spojrzała mu w oczy. - Przekonana, o czym? - Lęk w jego głosie był wyraźniejszy niż frustracja. - Ashley, przestań już ze mną walczyć. Tak bardzo pragnęła się z nim zgodzić, powiedzieć mu, żeby wrócił do samochodu i już nigdy jej nie opuszczał. Ale zbyt bardzo go kochała. Nigdy więc nie zgodzi się na ten związek, nie w chwili gdy walczy z HIV-em i gdy nie można wykluczyć AIDS. Ale nie było już czasu na stawianie oporu faktom. Zamiast mówić dalej, pochyliła się i pocałowała go w policzek. - Kocham cię, Landon. Zawszę będę cię kochać. - Tak jest znacznie lepiej. - Musnął jej usta swoimi ustami, a drobne zmarszczki wokół jego oczu złagodniały nieco. - Zadzwonię do ciebie, gdy dotrę do domu. Gdy wyjechał, przez sześć dni nie mogła do siebie dojść, zupełnie jakby wyrwał z niej jakąś część i zabrał ze sobą. Ale nawet jeśli miałoby to ją zabić, musiała pozwolić mu odejść. Zasługiwał na normalne życie, życie w którym ona nie będzie niczym więcej jak tylko miłym wspomnieniem. Oczywiście on nigdy się na to nie zgodzi, więc grała na zwłokę. Jeśli odeśle Landona do jego życia i będzie utrzymywała dystans, to on w końcu zacznie iść własną drogą i wszystko ułoży się tak jak powinno. Taki przynajmniej wyglądał jej plan. Ale wciągu dziesięciu dni po wyjeździe Landon dzwonił już cztery razy. Ashley robiła wszystko, żeby unikać tych rozmów. Trzy razy, gdy zobaczyła, że to on, pozwoliła żeby włączyła się automatyczna sekretarka. Ona sama odebrała jego telefon tylko raz, gdy zapomniała zerknąć na identyfikację nu- meru. Wtedy udawała, że się bardzo śpieszy. - Gdzie byłaś? - W jego głosie słychać było zmieszanie i cierpienie. - Zostawiłem ci wiadomość. 21 RS

- Landon, muszę już kończyć - westchnęła na tyle głośno, że usłyszał. - Powiedziałam ci, że muszę to wszystko przemyśleć. Daj mi czas, dobrze? Rozmowa zakończyła się raptownie, a potem Ashley krążyła przez pół godziny po ogrodzie, dopóki Cole nie wyszedł na dwór i nie zastał jej pod starym dębem. - Co się dzieje, mamusiu? Tęsknisz za Landonem? Ashley zmusiła się do uśmiechu. - Tak, kochanie. - Przytuliła Cole'a i pokiwała głową, walcząc ze smutkiem. - Bardzo za nim tęsknię. Cole wyśliznął się z jej uścisku i opuszkami palców pogładził ją po czole. - On wróci, mamusiu. Nie musisz już być smutna. Landon wróci na zawsze. Jeszcze tylko kilka rzutów lassem, pamiętasz? - Wiem, skarbie. - Ashley brakowało siły, aby powiedzieć mu prawdę. Że tak długo, jak jej krew będzie zakażona, nie może pozwolić Landonowi na powrót do jej życia ani do Cole'a. - Wiem. Ciągle jeszcze nie powiedziała całej rodzinie. O chorobie wiedzieli tylko jej rodzice, i oczywiście Luke. Kari i Ryan wrócili już z miesiąca miodowego, im także musiała powiedzieć. Dzięki temu będą mogli wspólnie coś postanowić odnośnie do Cole'a, gdyby okazało się, że rozwinął się u niej AIDS. Odłożyła mniejszy pędzel i wzięła drugi, z szerszą końcówką. Przyszedł czas na namalowanie nieba, czas na oprawienie uchwyconej chwili bogactwem odcieni błękitu. Zanurzyła włosie w pastelowym kolorze i miała właśnie zaakcentować obszar nad liną, gdy zadzwonił telefon. Bezprzewodowa słuchawka leżała na krześle, kilka metrów dalej. Ashley odłożyła pędzel, zeskoczyła ze stołka i po trzecim dzwonku podniosła słuchawkę. - Słucham? - Ashley... - Głos po drugiej stronie był niewyraźny i przeniknięty strachem. - Tak? - Nie rozpoznała kto to, ale ton głosu sprawił, że jej serce przyśpieszyło. - Mówi Peter. - Zawahał się; słyszała jego drżący oddech. - Posłuchaj, potrzebuję twojej pomocy. - Oczywiście. - Ashley poszła w kierunku Cole'a. - o co chodzi? Czy coś się stało? - Hayley... jest w szpitalu. Muszę tam pojechać, ale mam ze sobą Maddie. 22 RS

Hayley? W szpitalu? Przecież dziecko było zupełnie zdrowe jeszcze kilka dni temu, gdy Kari i Ryan wrócili z miesiąca miodowego. Ashley złapała się za gardło i zaczęła masować sobie szyję. - Co się stało? Po drugiej stronie krzyczała przerażająca cisza. Kilka metrów dalej Cole trzy razy machnął liną nad swoim kowbojskim kapeluszem, i perfekcyjnie zarzucił ją wprost na plastikowe rogi byka. - Udało się! - Odwrócił się do niej. - Widziałaś to, mamusiu? Udało mi się! Pokiwała głową i przyłożyła palec do ust. - Peter... powiedz mi, co się stało. - Byliśmy na przyjęciu. Hayley... ona wpadła do basenu. Gdy ją znaleźliśmy, była już nieprzytomna. Ashley jęknęła. - Nie... Peter, nie! - Drzewa i krzewy oraz zielony dywan z trawy zaczęły falować, rozpływać się i zanikać. Ashley nie mogła skupić myśli. Opadła na ziemię i skrzyżowała nogi; jej głos brzmiał teraz zupełnie inaczej. - Czy ona... jak długo była pod wodą? - Nie wiemy. - Głos Petera stał się pewniejszy, ale przynaglenie pozostało. - Za chwilę przywiozę do was Maddie. 1 proszę, Ashley... czy możesz powiadomić resztę rodziny? Zgodziła się i rozmowa zakończyła się. Ashley ciągle siedziała na ziemi, podbródkiem dotykała klatki piersiowej, opuściła wzrok i starała się pogodzić z tym, co właśnie powiedział Peter. Hayley topiła się? Wpadła do basenu, a Brooke i Peter tego nie zauważyli? To zupełnie nieprawdopodobne. Uniosła wzrok ponad konary drzew, ku niebu. Proszę, Boże... proszę, pozwól jej żyć. Ona jest taka mała... pełna życia i energii, nadziei i radości. Do swojej modlitwy włączyła Brooke oraz Petera, gdyż ich relacje ostatnio były bardzo napięte. Brooke większość wolnego czasu spędzała u rodziców, nawet gdy Peter był w domu. Jeśli coś stało się z Hayley, wszyscy to odczują, ale dla Brooke i Petera nic już nie będzie takie samo. Ich wspólne życie odmieni się już na zawsze. O ile ich małżeństwo przetrwa na tyle długo, żeby tego doświadczyli. Doktor John Baxter nie potrafił myśleć o niczym innym, jak tylko o stanie Hayley. O siódmej wieczorem wszyscy zebrali się w szpitalu, nie było tylko Erin i Sama, mieszkających obecnie w Teksasie. Oprócz Brooke oraz Petera tylko John rozumiał powagę sytuacji. Siedział w poczekalni, spoglądając co raz na 23 RS