dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony708 031
  • Obserwuję404
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań346 552

Katarzyna Zyskowska Ignaciak Nie lubie kotow

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Katarzyna Zyskowska Ignaciak Nie lubie kotow.pdf

dareks_ EBooki Literratura Polska Zyskowska-Ignaciak Katarzyna
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 77 osób, 70 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 158 stron)

Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Nie lubię kotów Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA

W serii Agnieszka Gil Układ nerwowy Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Nie lubię kotów W przygotowaniu: Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Wieczna wiosna

CZĘŚĆ I Archetyp Ostre światło poranka wpada do środka wraz z odgłosami ze Stresemannstraße. Mimo że mieszkanie jest oddalone od głównej ulicy i jak zapewniał pośrednik nieruchomości, ma gwarantować pełen komfort, to przy otwartym oknie nie da się spać. Huk samochodów dociera tu o każdej porze dnia i nocy. Jednak stare niemieckie kamienice podobno warte są wysokiej ceny. Odrestaurowane z niemieckim pietyzmem, dają poczucie luksusu. Prestiż na wynajem. Wojtek zerka nieprzytomnym wzrokiem na wyświetlacz komórki – dopiero pięć po szóstej. Mógłby pospać jeszcze pół godziny, ale wie, że przez to cholerne dudnienie już nie zdoła zasnąć. Dudnienie wychuchanych mercedesów, mknących za oknem, i to w głowie – zbyt uporczywe, przypominające o samotnie wypitym wczoraj wieczorem bordeaux. Sfermentowany sok dojrzewa teraz boleśnie w głowie, niczym winorośl na żwirowych glebach wokół Żyrondy. Wojtek mocno zaciska oczy, żeby powstrzymać helikopter w ogniu kaca. Z ociąganiem wygrzebuje się z wymemłanej pościeli, noszącej żółtawe ślady nocnych polucji. „Greta i tak ją dzisiaj zmieni” – myśli, niedbale zakrywając stygmaty samotności. Sprzątaczka przychodzi co piątek, kiedy on znajduje się gdzieś nad Berlinem, w samolocie powrotnym do Polski. W samych bokserkach staje w oknie. Drapie się po wydatnym brzuchu, przeciąga, rozkłada szeroko ręce. Tutaj, w Hamburgu wiosna rozkwita wcześniej niż w Warszawie. Drzewa, mimo że jest dopiero maj, są już intensywnie zielone. Sąsiadka z naprzeciwka (ta, która nigdy nie zasłania okna, przyjmując kolejnych kochanków) ustawiła na balkonie kwiaty. Namiastka prawdziwego domu. Kwitną radośnie, kolorowo, wbrew niemieckiej kindersztubie, w wegetacyjnym uniesieniu, na przekór chłodnym wiatrom znad Morza Północnego. Wojtek lubi zaglądać w okna kamienicy naprzeciwko. Nie z powodu kwiatów, oczywiście, raczej ze względu na tamtą kobietę. Niemłodą, lecz zadbaną i najwidoczniej pewną siebie, bo często paradującą nago; która na śniadanie jada sałatę, a na obiad porami skóry wciąga botoks. Ma południową urodę. Może to Hiszpanka, a może Włoszka? Jest coś bezpruderyjnego, radosnego w ruchach jej dojrzałego ciała – wrodzone poczucie wolności? Sąsiadka nie nosi, w przeciwieństwie do Wojtka, cierniowej korony wschodnioeuropejskich kompleksów, ale bardzo prawdopodobne, że tak jak on jest w Hamburgu tylko na chwilę, gościnnie – w niegościnnym niemieckim otoczeniu. Niemal przy całej Mistralstraße mieszkają obcokrajowcy. Tymczasowi niewolnicy międzynarodowych korporacji, których wiatr wraz z szumem euro zawiał aż tutaj. Większość przebywa tu bez rodzin, rozdarta pomiędzy stęsknionymi dzieciakami, zostawionymi w kraju, a karierą. Między osamotnionymi żonami a dziwkami z osławionej hamburskiej dzielnicy czerwonych latarni – żaden facet na dłuższą metę nie pojedzie na ręcznym. Można wytrzymać życie z dala od znajomego ciepłego ciała rok czy dwa, lecz później każdemu w końcu odbije. I przez łóżka zakontraktowanej kadry menadżerskiej przetaczają się albo dziewczynki, albo koleżanki z pracy czy jak w przypadku sąsiadki z naprzeciwka mięso wyrwane na jedną noc w którymś z nocnych klubów. Wojtek nie korzysta z usług prostytutek, nie chadza do barów, jest po chrześcijańsku monogamiczny. No, prawie: monogamiczny tu i monogamiczny tam. Nie ma siły na ekscesy, życie nocne. No i szkoda mu pieniędzy na sponsoring, choć wciąż młode ciało domaga się seksu

częściej niż raz w tygodniu. Częściej niż tylko w weekend, gdy Malina zrelacjonuje mu wreszcie swoje życie bez niego, gdy już położą Piotrusia do łóżka. Oczywiście, kocha żonę – tak jak należy kochać żonę. Jednak czasem się zastanawia, kiedy przeszli z fazy miłosnego wrzenia wprost w objęcia prozy życia, a podobnie nostalgiczne myśli nachodzą go teraz już tylko po pijaku. Na początku było ciężko. Rozłąka, chłód pustego łóżka w obcym mieszkaniu, cisza grająca w uszach, obce twarze w pracy i na ulicach, ostry wszechobecny niemiecki szwargot. Zdarzały się wieczory, że z tęsknoty krzyczał w poduszkę, ale nie płakał. Płacz to luksus zarezerwowany dla kobiet. Krzyczał więc, a później na uspokojenie wypijał lampkę wina. I kolejną. Ból samotności ustępował miejsca zobojętnieniu. W końcu był na zawodowym szczycie, całe życie na to czekał. Co miesiąc na koncie pojawiała się kwota rekompensująca samotność z nawiązką, więc po co te nerwy? Szybko doszedł do wniosku, że jego czasowa nieobecność w rodzinnym zaciszu, abstrahując od pieniędzy, uchroni ich od rutyny. Teraz już prawie w ogóle się nad tym nie zastanawia. Nie ma czasu po tyłku się podrapać, a co dopiero jakieś egzystencjalne głupoty. Tak musi być. Tak jest dobrze. Dla nich? Dla niego? Malina chyba też się pogodziła, że widzą się tylko przez dwa dni w tygodniu. Zresztą to przecież dla niej zdecydował się na tę pracę. I dla Piotrusia. Hamburg to nie koniec świata, no i w Polsce zarabiał mniej. Niemało, ale mniej. A potrzeby rosły. Anglojęzyczne przedszkole dla dziecka, które kosztuje więcej niż roczne dochody polskiego emeryta. Nowy samochód dla Maliny, żeby mogła dzieciaka wozić, dobry samochód, ponieważ tylko takie parkowały pod prywatnym przedszkolem. W Polsce nie miał szans na awans. Szef był okropnym kutasem. Gówno wiedział o zarządzaniu ludźmi i produktach i tylko windował plany sprzedażowe. Pod koniec kwartału na spotkaniach działowych poklepywał swoich pracowników po plecach, niby to po przyjacielsku. I z idiotycznym uśmiechem powtarzał: „Cyfra, cyfra, kochani, pokażcie mi cyfrę. Show me the money”. Kurwicy można było dostać. W marketingu jest spokojniej niż w sprzedaży, więc gdy pojawił się wakat w tym dziale, postanowił uciec. Awans wiązał się z wyjazdem za granicę – zachodnią! – a to nieźle brzmi. Kumplom można było zaimponować i teść zaczął na niego patrzeć przychylniej. Pensja w „juro”... Tylko Malina miała pewne wątpliwości. Nie chciała z nim wyjeżdżać, bo przedszkole, bo koledzy Piotrusia, dopiero co zmienili mieszkanie, więc szkoda wynajmować, bo hołota zdewastuje nowe podłogi. No ale Hamburg...? Wojtek bezsprzecznie powinien przyjąć tę propozycję. Musiałby być idiotą, żeby ją odrzucić. No to przyjął. Myślał, że przezimuje rok lub dwa i wróci na lepsze stanowisko w polskim oddziale, może nawet wygryzie tego kretyna dyrektora... Tak wyglądały plany trzy lata temu. Dziś już wie, że nie wróci przez kolejny rok, a być może kontrakt zostanie przedłużony na następne lata. Wtedy na pewno pomyślą z Mali, by jednak przeniosła się tutaj z dzieckiem. Tak, wtedy o tym pomyślą. Mały nauczy się niemieckiego, pozna trochę świata. Tylko co Malina będzie tu, u licha, robić? Pewnie to samo co w Warszawie – odegra rolę perfekcyjnej pani domu. W tym jest przecież najlepsza. Wojtek idzie do łazienki. Nieskazitelne wnętrze wygląda jak z katalogu. Całe mieszkanie wydaje się bezduszne, wyjałowione, pozbawione osobistych artefaktów niczym hotelowy pokój. Niby kto miałby tu zrobić bałagan? On co rano rusza do biura, wraca około dwudziestej. W piątek prosto z pracy jedzie na lotnisko. Ląduje w Warszawie po dwudziestej pierwszej. Wchodzi do domu, kiedy syn kładzie się spać. W drzwiach wita go uśmiechnięta żona. Kolacja, świece, wszystko w idealnej harmonii. Zapachy dobiegające z kuchni. Sztuczne uśmiechy, rozmowy pozbawione głębi. Od czasu do czasu rytualny małżeński seks, nieco nudny i schematyczny. Przez dwa dni bawią się w rodzinę. Udają, że więzi wcale nie zostały

nadwątlone, że wszystko jest jak dawniej. Jak dawniej... Nic nie jest jak dawniej. Chociaż może tylko on to dostrzega? Może Malinie ten układ odpowiada, przecież nigdy się na nic nie skarży. Zawsze wypoczęta, uśmiechnięta. Niby taka sama jak na początku ich małżeństwa. Niby... Później, w niedzielę pod wieczór, Wojtek znowu wsiada w samolot. Słońce umyka za horyzont, a on ląduje w Hamburgu. Od poniedziałku znów wpada w kierat... Dość tych myśli. Szybki prysznic, pakowanie teczki, zamówienie taksówki, kawa. Nie powinien nic jeść, odkąd zamieszkał w Niemczech, przytył piętnaście kilo. Obrósł w tłuszcz dobrobytu. Wyhodował drugi podbródek, polnische Schwein. Malina gdera, więc obiecał, że schudnie. Jednak nie jest lekko. Służbowe lancze i samotne wieczory, podczas których szuka zapomnienia w jedzeniu. Albo kolacyjki z klientami i hotelowe żarcie w trakcie delegacji. Kiedyś trochę biegał, teraz mu się nie chce. Dobrze, że przynajmniej zrezygnował z piwa. Wino mniej wzdyma i podobno zdrowe. Chociaż może samotne picie jednej butelki dziennie to przesada? Koszula, idealnie skrojony garnitur, znienawidzony uniform codzienności. Do tego jedwabny stryczek krawata pod szyją. Dżinsy i koszulka to luksus weekendu – Wojtek wrzuca je na dno walizki. Niewiele rzeczy wozi do domu. Nie ma sensu targać wszystkiego w tę i z powrotem. Umówił się z Gretą, że za dodatkowe sto euro będzie prała jego gacie i prasowała koszule. Jedną szafę ma tutaj, drugą w domu, dlatego bagaż podręczny w zupełności mu wystarcza. Zabiera jedynie kilka osobistych drobiazgów, a resztę walizki wypełnia na lotnisku perfumami i kremami z wolnocłówki dla Maliny i żelkami dla Piotrusia, chociaż ona się piekli o te słodycze, bo „dzieci obecnie takie grube”. Taksówka w kolorze budyniu waniliowego mknie przez zalane słońcem ulice, wzdłuż których wyrastają ciągi zadbanych kamienic przetykanych dobrze wkomponowaną nowszą zabudową. Wszystko wokół jak z folderu, jak z idealnie skadrowanej pocztówki. Czyste chodniki, równo przycięte trawniki, szpalery zieleniejących drzew, połyskująca w kanałach woda. Zero syfu, psich gówien, miejskiego kurzu, oznak biedy i zaniedbań, tańczących na wietrze papierzysk czy wdeptanych w trotuar kiepów. Ordnung muss sein![1] Czerwone. Taksówkarz hamuje przed światłami. Wojtek patrzy przez okno. W samochodach obok podobni jemu sztywni krawaciarze, zakładnicy kapitalizmu. O tej porze poranka tylko kadra menadżerska, jadąca limuzynami do pracy, zażywa witaminy D. Wyrobnicy i szaraki niższego szczebla jak szczury tłoczą się pod ziemią w splątanej siatce metra. Dopiero za jakiś czas ich zgnębiona masa wyleje się z kanałów na powierzchnię ulic, na razie panują tu tylko ich szefowie, współcześni bogowie, możnowładcy świata mamony. Wszyscy w podobnych, równo skrojonych mundurkach, każdy z drogim gadżetem w dłoni. Uzależnieni od informacji, siedzą rozparci na skórzanych kanapach swoich wozów i śledzą na supernowoczesnych tabletach i smartfonach poranne newsy, kursy walut oraz notowania giełdowe. Zawsze są online, jakby w mózgi na stałe wszczepiono im moduły 3G. Jak cyborgi, bez względu na porę dnia i nocy odbierają mejle, mielą dane, analizują statystyki. Zielone. Taksówki i limuzyny z szoferami mkną dalej, do swoich biur, na spotkania zarządów, by pod pozorem naprawy świata i wzrostu PKB napychać prywatne kabzy. Wojtek już dawno wyzbył się złudzeń. Gdy zaraz po studiach przyjęto go do firmy, głęboko wierzył w jej górnolotne kredo. W hasła tryskające optymizmem. W nowoczesny sprzęt do laparoskopii. Oczyma wyobraźni widział uzdrowienie polskich szpitali, skrócone procedury operacyjne, zadowolonych pacjentów, którzy zamiast zostać rozpłatani skalpelem na pół, będą uleczeni przez dziurkę. Nieinwazyjnie, bezkrwawo. Laparoskopowo! Współczesna medycyna brzydzi się krwi i smrodu flaków. A jego

korporacja fundowała ludzkości nową jakość i nieskazitelną skórę bez blizn. Więc jeździł po całej Polsce i opowiadał lekarzom o cudownych produktach, czarował, zachęcał, doszkalał z nowych technik. Niczym mantrę recytował formułkę: „Milion złotych, wysupłany przez szpital na ten oto kosmiczny sprzęt, zwróci się z nawiązką, wprowadzi was w dwudziesty pierwszy wiek”. Został posłańcem dobrej nowiny. Pragnął zbawienia służby zdrowia. Był dumny z zapoczątkowanej przez korpo rewolucji i ze swojego w niej współudziału. Stał się częścią systemu odnowy, transformacji. Globalne wyniki koncernu wydawały się wyłącznie produktem ubocznym jego tytanicznej pracy u podstaw. Niewiele znaczącym elementem wysoce humanitarnych działań. A że przy okazji słupki sprzedaży rosły, konta się zapełniały...? Dopiero później zaczął rozumieć prawdziwe mechanizmy rządzące branżą, lecz wtedy był już wiernym żołnierzem firmy, głęboko uwikłanym w jej struktury. Oczy szeroko zamknięte otwarto mu brutalnie – porannym waleniem do drzwi. Malina spała z małym Piotrusiem w drugim pokoju, to był czas, kiedy jeszcze karmiła. Irytujący, bezpardonowy łomot wyrwał go ze snu. Zwlókł się z łóżka i poczłapał do przedpokoju. Był rozdrażniony niezwykłą pobudką, ale spokojny. Może to jakaś awaria na osiedlu? Otworzył drzwi. I wszystko potoczyło się jakby poza nim, jakby oglądał zwolnione kadry filmu akcji. Faceci z bronią, w czarnych bojowych mundurach i ciężkich buciorach, ze święcącym w półmroku holu alfabetem na plecach: CBA. I ten krzyk: – Na ziemię, kurwa, kładź się na ziemię, nogi szeroko, ręce na plecy! Jeden ruch ściągający go do parteru. Płacz Piotrusia, przerażone oczy Maliny, która wypadła na korytarz w koszuli nocnej z dzieckiem na rękach. Jej zdumiony, błagalny głos: – Panowie, to jakaś pomyłka! – Jaka, kurwa, pomyłka?! Wojciech Lasota?! Dotyk zimnego gresu na policzku i czyjeś kolano przygniatające go do podłogi. – Pytam, czy nazywasz się Wojciech Lasota?! – Tak, to ja – wycharczał wprost w grafitową fugę. – Jesteś zatrzymany. Chłód kajdanek zacisnął się na nadgarstkach. W powietrzu wibrował coraz głośniejszy płacz niemowlęcia. – Panowie – to był głos Maliny – ja jestem prawnikiem. O co tu chodzi? Mój mąż nic nie zrobił. Drab, stojący na szeroko rozstawionych nogach – pewnie szef – uśmiechnął się cynicznie, patrząc, jak jego koledzy podciągają zatrzymanego niczym marionetkę do pionu. – Czy pani mąż jest pracownikiem firmy „X”? – Tak, ale... – Tutaj mam nakaz. Zabieramy go na przesłuchanie. Przesłuchanie?! Później nastąpił ciąg zdarzeń, które Wojtek pamiętał jak przez mgłę. Łuszcząca się farba na ścianach korytarzy prokuratury, wielogodzinne wyjaśnienia w dawno niewietrzonym pokoju urządzonym meblami na wysoki połysk z czasów Gierka. Słowo: „korupcja”, rzucane przez kogoś co chwilę i wibrujące w jego głowie. Dociekliwe pytania. Morze pytań... – Łapówki lekarzom dawałeś? Ty malwersancie na sznurku zachodniego kapitału! W formie pieniężnej, za lewe faktury? Inne sposoby nacisku: sponsorowane wyjazdy dla lekarzy do Chin, do Meksyku. Niby na konferencję, a jednak na rodzinną wycieczkę, co? Kto wydawał

dyspozycje, jakie były wytyczne, jak długo trwał proceder? Pytania przepływały przez jego głowę i pozostawały bez odpowiedzi. Daty, nazwiska, spotkania. Kasa, cyfry, konta. Jestem niewinny. Niewinny! Błogosławieństwo niewiedzy szeregowego pracownika. Nikogo nie przekupił, nie namawiał, nie mamił wizją osobistych korzyści. Działał moralnie, w poczuciu misji. To po prostu dobry sprzęt. Medyczna rewolucja, do kurwy nędzy! Czy w tym zaścianku Europy nikt tego nie rozumie?! Dwie bezsenne noce w zawilgoconej celi. W samotności. Z głową pękającą od wątpliwości i strachu. Nigdy nikogo nie przekupił. Nigdy. Tylko raz, w dziewięćdziesiątym czwartym jako szczeniak – kanara w tramwaju linii trzydzieści trzy. Ile lat za to posiedzi? Nie opuszczały go okrutne wizje: Malina, mały Piotruś i wyrzucane wstydliwie w przyszłości słowa: „Mój tatuś siedzi w pudle”. I strach, wszechogarniający strach. Twarda prycza, śmierdzący stęchlizną koc, sikanie w brudny kibel i jedzenie podłego żarcia w areszcie, które później zwracał w nerwowych konwulsjach – to wszystko miało go zmiękczyć. A przecież nie da się wycisnąć suchej gąbki. Chyba tamci za biurkami też to w końcu zrozumieli, ponieważ po dwóch dobach został wezwany do jakiegoś gabinetu. W środku już czekał jego teść. Wybitny obrońca uciśnionych. Na biurku masa papierów, druki, karteluszki, biurokratyczny bajzel. – Wojtek, podpisz. Tu i tu – powiedział stary i nawet powieka mu przy tym nie drgnęła. A przerażony Wojtuś w tamtej chwili był gotów złożyć krwawy cyrograf na prośbę samego Belzebuba. Byle do domu. Do Malinki, do Piotrusia. Zresztą i tak nic na niego nie mieli, musieli go wypuścić. Upiekło mu się. Był pracownikiem drugiej ligi, zwykłym przedstawicielem medycznym, bez dostępu do informacji. Niewtajemniczonym. Poleciała cała góra. Jedni do paki, inni na zieloną trawkę z wilczymi biletami. System penitencjarny przygarnął także kilku współpracujących z korporacją lekarzy. W mediach wrzało. Minister sprawiedliwości, krakowski Batman, uchronił polskie Gotham City przed szajką przestępców w kitlach i wytwornych garniturach. I złożył satysfakcjonujący raport niewielkiemu wzrostem, acz wielkiemu duchem szefowi. Odtrąbiono sukces w walce z korupcją. Sukces rządu i chwiejącej się koalicji w przedśmiertnym pokazie siły. Polski oddział, czyli firma-córka, zadrżał w posadach, jednak nie upadł, wsparty kapitałem zachodniej firmy-matki. Przeprowadzono audyt wewnętrzny, oddzielono ziarno od plew i na nowo zwarto szeregi. Interes znów mógł się kręcić. Powoli wszytko wracało do normy. Choć już nic nie było takie samo. Na korporacyjnych zawirowaniach można przegrać życie albo wygrać awans. Wojtek okazał się lojalny. Nawet jeśli czegoś się domyślał, wiedział, jakimi metodami wygrywa się publiczne przetargi, to nie sypnął, słowa nie pisnął, pary z ust nie puścił. Takich pracowników się nagradza. Globalny zarząd docenił dwie noce spędzone w celi i w rewanżu zaprosił do elitarnego klubu menadżerów, dał przepustkę do lepszego świata, hermetycznego towarzystwa tych, co rządzą i wiedzą więcej. Do świata podwyżek, apanaży i bonusów, uścisków rąk i poklepywania po plecach, zagranicznych delegacji, służbowych kolacyjek zakrapianych Dom Pérignon i zakąszanych kawiorem z bieługi. Wojtek w końcu wkupił się w łaski teścia, zobaczył uznanie w oczach Maliny. Mogli sobie pozwolić nawet na francuską bonę do dziecka. Już nie był chłopakiem z Woli, który zrywał się co rano, by rozładować z ojcem dostawę pieczywa. Wreszcie został kimś! Refleksje na temat tamtego zatrzymania nachodziły go rzadko. Podobno oportunizm jest

nieodzownym elementem dojrzewania, bez niego w dzisiejszym świecie nie da się niczego osiągnąć. Wojtek wolał nie dostrzegać tego, co niewygodne. Tylko raz, mniej więcej rok po całej aferze, wpadł podczas zakupów w hipermarkecie na byłego kolegę. Facet w sile wieku, a zupełnie siwy. Przygarbiony, wręcz skulony, zapadł się w sobie. W oczach miał osobliwą pustkę. Podobno przesiedział w areszcie pół roku, a teraz, już na wolności, czekał na ostateczny wynik procesu. Prawnicy wynajęci przez korporację dawno położyli laskę na jego przypadek. A i on wyglądał, jakby było mu w tej chwili wszystko jedno, jaki werdykt zapadnie – i tak już przegrał. Przegrał dawne życie, które Wojtek dostał po nim w spadku. Wtedy, w sklepowym tłumie, obaj udawali, że się nie poznają. Bo niby co mieliby sobie powiedzieć? Tamten może przestrzegałby Wojtka przed machiną, która każdego kiedyś przemieli i wypluje. Na bruk, bez sentymentów. Nikt nie zna dnia ani godziny. A Wojtek? Jak brzmiałaby jego riposta? Przecież jemu się upiekło. Przetrwał i teraz był beneficjentem systemu. Mała rybka pożarła rekina. Na widok dawnego kolegi przez chwilę zrobiło mu się po prostu wstyd, po raz pierwszy i ostatni od pamiętnej wizyty panów w czerni. Zresztą, facet szybko zginął w tłumie kupujących, a to efemeryczne uczucie, wejście w komitywę z własnym sumieniem, szczęśliwie gdzieś uleciało. Takich spraw lepiej nie rozpamiętywać i Wojtek postanowił być wierny tej dewizie. Nie miał czasu na moralne rozterki. Szczególnie kiedy zaproponowano mu wyjazd na kontrakt. Świat zamknął się w przestrzeni kilku teatralnych dekoracji: Warszawa, Hamburg i lotniska. Nie było miejsca na roztrząsanie tego, co dzieje się za kulisami, bo w tym przedstawieniu nikogo nie obchodziły prywatne dramaty aktorów. * * * Taksówkarz zatrzymuje samochód przed wejściem do szklanego wieżowca. Wojtek nonszalancko podaje mu banknot i nie czeka na resztę. Czasy, gdy liczył się z każdym groszem, dawno minęły. Rozrzutność daje poczucie władzy i wyższości, gdyż w świecie pozornej demokracji nadal istnieją kasty panów i podwładnych. A on przecież przynależy do tej pierwszej. Patrzy więc z satysfakcją, niczym dobry wujek, na zaskoczoną minę kierowcy, napawa się tą chwilą, a później zabiera niewielki bagaż i wchodzi do budynku. W zimnym wnętrzu rozlega się głuchy stukot kółek walizki. Na jego widok portier bez słowa otwiera bramkę. Jasny hol wita pracowników chłodem i czystą pustką, a oni pozdrawiają się nawzajem powściągliwie, skinieniem głowy. W windzie każdy stoi wyprostowany, jakby połknął kij, starając się nikogo ze współpasażerów nie dotknąć, broniąc cielesnej nietykalności. Nikt się nie odzywa, nikt nie zagaduje. Choć od miesięcy, czasem lat spotykają się w tym samym składzie, nadal przywdziewają maski kurtuazyjnych, nic nieznaczących uśmiechów i pozostają sobie obcy. Dziesiąte piętro, drzwi się otwierają. Wojtek opuszcza windę ze słowami: „Do zobaczenia”, które równie dobrze mogłyby oznaczać: „Pocałujcie mnie w dupę”. Za ogromnymi taflami szkła rozciąga się panorama miasta, do środka wpada słońce. Pod błyszczącym logo firmy, za pulpitem z egzotycznego drewna siedzi śliczna recepcjonistka. Nie jest specjalnie rozgarnięta, zresztą to zupełnie bez znaczenia, wystarczy, że jest ładna. Niczym dopracowana przez grafika elegancka wizytówka, żywa wizytówka korporacji. Z wyrazem pustki w wielkich oczach aksamitnym głosem wita pana dyrektora: – Guten Morgen, Herr Lasota. On też stara się być miły, szczególnie, że ta mała ma nogi do szyi, którymi lubi się afiszować, nosząc przykrótkie kiecki. – Hallo! – rzuca w jej stronę niemal radośnie i bez zwłoki zagłębia się w plątaninę korytarzy.

Mija open space, w którym niczym szarańcza kłębią się pracownicy biurowi, wymienia zdawkowe ukłony i szyb ko zamyka za sobą drzwi gabinetu. Harmonogram dnia zawsze wygląda podobnie. Rutynowe powtarzanie czynności i bezustanne wtłaczanie w podświadomość celowości własnych działań jest niezbędne na dyrektorskim stanowisku. Wojtek już dawno odkrył, że wysoka pozycja w korporacyjnej hierarchii zobowiązuje nie tyle do bycia najlepszym, co do bezustannego pozorowania własnej doskonałości. Do ciągłego udawania przed tymi z niższych szczebli (którzy w chwili nieuwagi wbiliby ci nóż w plecy), że nie bez przyczyny to ty zostałeś ich szefem. Nie musisz być alfą i omegą, powinieneś tylko udowodnić wszystkim wokół, że tak właśnie jest! Niezaprzeczalnie! Praca polega więc na wykreowaniu pozorów permanentnego zarobienia i pośpiechu. Oczywiście dobrze, jeśli objawiają się one bladością cery i zapuchniętymi z niewyspania powiekami, bo przecież dobro firmy spędza ci także sen z powiek. Wojtek tylko przez chwilę odpisuje na superważne mejle, akceptuje wydatki na kampanie reklamowe i robi zestawienie kosztów, a później oddaje się nicnierobieniu w internecie. Zamawia kawę, wypija kawę, niespiesznie robi prasówkę i tak mocno powstrzymuje się od ziewania, że aż oczy wilgotnieją mu z wysiłku. Byle wytrzymać do jedenastej. A później już tylko zebranie zarządu, lancz, może seks, kolejne godziny twórczego udawania i samolot... Wróć, najpierw spotkanie z górą w konferencyjnej. Dźwiękoszczelna szklana tafla odgradza minimalistyczne wnętrze od eklektyzmu portowego miasta. Ściany przyozdabiają niewyszukane fotografie kamienistych plaż i zielonych bambusów w stylu zen oprawione w ramki z Ikei, w kącie stoi donica z rachityczną rośliną, która ma nadać pomieszczeniu pozór przytulności. W środku sześć osób. Wszystkie z wyrazem wystudiowanego entuzjazmu na twarzy, z odbitymi w oczach tabelkami Excela wyświetlającymi się na monitorach otwartych laptopów. Zbawiają świat, tocząc rozmowy wyłącznie po angielsku. Z akcentem niemieckim, polskim, włoskim, estońskim. Zwracają się do siebie po imieniu, sztucznie zmniejszając dystans. Każdy dyrektor produkuje się przed resztą. Wygłasza z pełną powagą swoje kwestie, a później, z wciąż przyklejonym do twarzy wyrazem zainteresowania i skupienia, wyłącza się kompletnie, zerkając chyłkiem a to na wyświetlacz telefonu, a to na tablet schowany pod blatem; czyta serwisy plotkarskie albo ogląda wysłane MMS-em nagie zdjęcia kochanek czy kochanków. Kiedyś Wojtek przyłapał na tym Stefano, dyrektora finansowego. Uśmiechnęli się tylko do siebie porozumiewawczo. Coś trzeba przecież robić, żeby zabić nudę spotkań... I Wojtuś też ją zabija. Przegląda ukradkiem Książkę Twarzy, lajkuje artykuły z internetowych wydań gazet albo filmiki z YouTube’a, rzuca jakiś zabawny komentarz pod wynikami porannego biegu Daniela na Endomondo, przegląda cudze profile... Strategia na przyszły rok, analiza sprzedaży za kwiecień, cięcia w jednym z zespołów, kłopoty z dostawami z fabryki w Meksyku, narastający problem z chińską konkurencją. Monotonne słowa wirują ponad głowami zebranych. Za oknem wyje syrena pogotowia, sekretarka z usłużnym uśmiechem wnosi napoje. Filiżanki podzwaniają na tacy. Słońce kreśli tęczowe zygzaki na blacie szklanego stołu i połyskuje w niemal przezroczystych tęczówkach Silke, która właśnie mówi o potrzebie zwolnień w austriackim oddziale. Silke Fidler. Kadrowa, w nomenklaturze korpo HR Direktor. Jedyna osoba w konferencyjnej, którą można określić jako tutejszą, to znaczy jest Niemką i mieszkanką Hamburga, die Hamburgerin, hamburką – po polsku brzmi to jakoś idiotycznie. W każdym razie to rasowa niemra. Blondynka, trochę rudawa. Piegowata, ze zbyt różową cerą z wygładzonymi laserowo bliznami po młodzieńczym trądziku co rano dokładnie pokrywanymi najpierw drogim kremem, a później

fluidem od Heleny Rubinstein. Bez zmarszczek mimicznych, z jadem kiełbasianym zamiast nerwów twarzy. Szczupła, choć nie wiotka, raczej umięśniona, ładnie zbudowana – jako nastolatka trenowała pływanie, a teraz biega co rano. Wstaje przed szóstą i bez względu na porę roku i pogodę truchta te swoje pięć kilometrów. Zarówno podczas treningów, jak i w życiu – obowiązkowa, sumienna, twarda. Ma mocne nogi i pełen dekolt. Niemiecka Helga, jak z etykiety z piwem. Zdrowa, rasowa. Bezceremonialna nie tylko w pracy... W firmie niejeden miałby na nią ochotę, lecz – jak się szepcze na korytarzach – ona wybrała tego polaczka. Wszystko zaczęło się zupełnie niepozornie, na wyjeździe integracyjnym na Teneryfie, kiedy Wojtek pracował w niemieckim oddziale od prawie roku. W ciągu dnia pracownikom prano mózgi, wtłaczając dyrektywy korporacji, wieczorami pozwalano pochłaniać tony owoców morza zagryzanych papas arrugadas z mojo rojo i mojo verde i chlać na umór miejscowe cierpkie wina o posmaku wulkanicznej gleby. Wojtek domyślał się, że w pokojach był niezły burdel, jednak sam nie brał w tym udziału. Menadżerowie zerwani ze smyczy codzienności obracali koleżanki i podwładne, które za zrobienie laski szefowi oczekiwały szybkiego awansu. On jeszcze wtedy uważał, że uda mu się oprzeć pokusie, że jest bardziej moralny niż ta międzynarodowa kapitalistyczna swołocz. Ma przecież zasady, priorytety. No i kocha żonę, ma dziecko, poukładane życie. Wtedy nie myślał o romansach. Z Silke fajnie mu się rozmawiało. Na swój sposób była wyjątkowa. Posiadała niezwykłe pozazawodowe pasje, o których on mógł tylko pomarzyć. Zdobyła Kilimandżaro, Mont Blanc, chciała wejść na Elbrus. Podobnie jak Wojtek uwielbiała żeglarstwo, ale jej wyprawy to nie były, jak w jego przypadku, rejsy po Mazurach. Od lat urlop spędzała ekstremalnie. „Jamajka, Bali i ciepłe plaże przy pięciogwiazdkowych hotelach dobre są dla dzieciaków, które dopiero co zachłysnęły się pieniędzmi – mówiła – dla kolegów z byłego bloku wschodniego”. Tymczasem marzenia pani dyrektor wybiegały daleko poza sielankowe widoczki turkusowych lagun. Trekking po Andach, Korona Ziemi. Walka z niedoskonałościami i ograniczeniami własnego ciała to był jej żywioł. W biurze eleganckie garsonki od Chanel i szpilki od Louboutina, a na wakacjach Gore-Tex i totalny hardcore. Imponowała mu. Miała jaja. To był już któryś wieczór z kolei spędzony na szkoleniu. Po tym jak reszta kolegów porozłaziła się po pokojach albo padła pokotem w hotelowym lobby, Silke zabrała go na spacer po czarnej niczym noc kanaryjskiej plaży. Pachniało oceanem, glonami, wyrzuconymi na brzeg przez fale, i surową rybą. Chłodny wiatr poruszał liśćmi rachitycznych palm porastających przybrzeżny deptak. Z tandetnie udekorowanego neonami baru przy promenadzie dochodziło zawodzenie piosenkarzy karaoke. Jakaś para norweskich nastolatków paliła ukradkiem jointa na ławce, a rozkrzyczana grupa Anglików, odbywając pijacki tour, wytoczyła się z jednego lokalu, żeby zaraz zniknąć w następnym. Wojtek i Silke szli niespiesznie, brodząc bosymi stopami w wilgotnym, szaroburym piachu. Rozmawiali. Silke wyjęła z torebki zabraną z hotelu butelkę wina. Usiedli na plaży z dala od zbłąkanych nocnych turystów i pili, obserwując rozżarzone nocnymi światłami wzgórze. Pomarańczowa łuna Adeje odbijała się w spokojnych wodach oceanu. Choć jej o to nie pytał, zaczęła opowiadać o swoim życiu. Może dlatego, że była już nieco wstawiona, a może i w niej drzemały bardziej przyziemne instynkty? Ona też czuła się słaba? Po raz pierwszy spojrzał na nią jak na kobietę, a nie twardego korporacyjnego zawodnika. Było coś przejmującego w jej głosie, gdy zwierzała się, że jest niezamężna i od lat tkwi w powierzchownym związku z dziennikarzem pracującym w „Hamburger Abendblatt”. Nie mieli dzieci i nie planowali ich mieć. Oboje akceptowali incydentalne romanse i ignorowali konwenanse. Szczególnie on. Ona się przystosowała. Silke była niewątpliwie atrakcyjna i na swój chłodny nordycki sposób pociągająca, choć

fizycznie nie podobała się Wojtkowi – wolał drobne, eteryczne szatynki. Lecz nastrój tamtej nocy, perwersyjna bezpośredniość i niemiecka bezpruderyjność tej kobiety szybko zmiękczyły jego wolę. Powiedziała wprost, że od dnia, gdy zaczął pracę w hamburskim oddziale, miała na niego ochotę. Nie pytała, czy on także jej pragnie, po prostu wsunęła prezerwatywę na jego nabrzmiały członek. Kręciło mu się w głowie od wina, słonego zapachu bryzy, od jej gorączkowych pocałunków i piżmowej woni perfum we włosach. A później od szybkich, zachłannych ruchów bioder i wydyszanych w przestrzeń niemieckich świństw. Fick mich, fick! Dopiero kiedy z pulsujących jąder, przepełnionych po brzegi podnieceniem, trysnęło nasienie, kiedy oboje opadli plecami na chłodny piasek, Wojtek przypomniał sobie o Mali. Zobaczył jej spokojną twarz wychylającą się z fałd pościeli, w ich łóżku, w ich mieszkaniu, a w jej objęciach synka. To był pierwszy raz, gdy zdradził żonę. Wcześniej myślał, że ten moment będzie miał wymiar symboliczny, coś z metafizyki, i stanie się swoistym przełomem, który szkarłatną literą odciśnie na jego skórze niezatarte piętno. Zbruka go. A on przecież kochał Malinę. Naprawdę ją kochał. A jednak w tamtej chwili na Costa Adeje, wsłuchując się w szum fal i przyspieszony oddech Silke, nie czuł nic ponad spełnienie, przepływające spokojnie przez opróżnione trzewia. Drżące w środku echo orgazmu zagłuszyło wyrzuty sumienia. Kac moralny okazał się mniej dokuczliwy niż ten, który następnego poranka dopadł go po alkoholu. To było takie proste. Zdrada była prosta. Początkowo uznał wszystko za jednorazowy wyskok. Zwykłą wakacyjną czy delegacyjną przygodę, o której bez trudu zapomni. Dlatego nawet przed sobą udawał, że nic się nie stało. Jednak już podczas pierwszej wizyty w domu czuł się tak paskudnie w stosunku do Maliny, że postanowił się przyznać. Tylko jakoś przez dwa dni nie znalazł w sobie siły, by z nią porozmawiać, a podczas kolejnego weekendu zmienił zdanie i uznał, że tajemnicę zachowa dla siebie. I tak przez następne tygodnie bezustannie toczył wewnętrzną walkę. Powiedzieć? Nie powiedzieć? Zrobił nawet rachunek zysków i strat, jakie poniesie, spowiadając się żonie, lecz wciąż nie umiał wyznać grzechu. Za to miotał się niczym wiarołomny Raskolnikow. Paniczny lęk do spółki z dyskomfortem zasznurowanych milczeniem ust z każdym dniem uwierały go coraz bardziej i bardziej. W końcu, na jakimś grillu u znajomych, w przypływie poalkoholowej szczerości opowiedział o Silke Konradowi. Przyjaciel też był nie do końca trzeźwy; wyznania wysłuchał w skupieniu, a później powiedział całkiem poważnie: – Zdrada jest wpisana w małżeństwo niemal z urzędu. Nikt nie jest w stanie sypiać z jednym człowiekiem do końca dni swoich i dopóki śmierć nie... – Skąd ty, wieczny kawaler, możesz to wiedzieć? – Właśnie dlatego jestem kawalerem, żeby nie mieć podobnych dylematów. – To co mam teraz zrobić? – Jest tylko jedno wyjście. – To znaczy? Konrad uzupełnił kieliszki. – To znaczy, Wojtusiu, że nawet najsmaczniejsza, najwyżej gatunkowa polska wódka, pita w nadmiarze, przestaje w końcu smakować. – Przepił do przyjaciela. – Więc w pewnym stopniu rozumiem, że miałeś ochotę na zimne piwko, ot, choćby niemieckie. – Wymownie się uśmiechnął. – Tyle że w każdym akcie ślubu istnieje niezapisany paragraf, zobowiązujący do milczenia na wypadek chwilowej zmiany „nawyków alkoholowych”. – Czyli według ciebie mam nic nie mówić? – Powiesz, a wszystko się rozwali. Zaczną się pretensje, wypominania. Zero zaufania...

Nie znam małżeństw, którym by się udało przetrwać coś takiego, a jeszcze na odległość...? Nic Malinie nie mów. Po co ją taką wiedzą obciążać. Poza tym milczenie kosztuje więcej, niż przyznanie się do winy. Uznaj, że to będzie twoja kara. Wojtek długo zastanawiał się nad słowami przyjaciela. Może Konrad miał rację ze swoją pokrętną ideą czystości? Może faktycznie zdrada jest wpisana w każde małżeństwo, a gdy już do niej dojdzie, lepiej trzymać ją w tajemnicy? Postanowił, że żona nigdy się nie dowie. Nigdy! Przez długi czas po powrocie z Teneryfy między nim a Silke nic się nie działo. Przez następne tygodnie na firmowych korytarzach nadal zachowywali profesjonalny dystans. Rozmawiali wyłącznie na tematy służbowe, jakby tamten wieczór nigdy nie miał miejsca. Było mu to na rękę. Przecież nie chciał się w nic angażować. Tamto to był tylko seks. Aż któregoś dnia pod pozorem omówienia pewnej zawodowej kwestii Silke poprosiła, by poszli razem na lancz. Poszli. Z premedytacją do obiadu zamówił zimne piwo. I tak od dwóch lat niemal codziennie chodzą razem coś zjeść. Zjeść...?! * * * – Na dziś to już wszystko. Głos generalnego przywołuje go do rzeczywistości. Salę wypełniają szuranie krzeseł, szelest zbieranych papierów, ciche kliknięcia klap drogich laptopów. Wszyscy z ulgą zbierają się z miejsc. W drzwiach Wojtek czuje jej ciało tuż obok swojego. Znajomy zapach perfum. Słyszy niewyraźny szept: – Za pół godziny na skrzyżowaniu. Silke nie musi dodawać nic więcej. Oboje wiedzą, gdzie nastąpi spotkanie, jakie danie każde z nich wybierze z karty i czym uraczą się na deser. Z biurowca wychodzą osobno i jak zawsze spotykają się dopiero na rogu ulicy. Kadra kierownicza zmierzająca na służbowy lancz – nic nadzwyczajnego, nic podejrzanego. Rozmawiają wyłącznie o planowanych projektach, spadkach sprzedaży, trochę plotkują o współpracownikach. Wchodzą do niewielkiej knajpki. Podstarzały kelner z enigmatycznym uśmiechem wampira energetycznego na wyschniętych ustach wita ich przy wejściu. Dobrze zna tę dwójkę, domyśla się, co robią po obiedzie w łazience na dole, tylko co go to obchodzi? Ważne, że zostawiają wysokie napiwki, nigdy nie narzekają na jedzenie, są dyskretni. Więc tylko uśmiecha się po swojemu, dwuznacznie, gdyż wie, że oni wiedzą, że on wie, i prowadzi ich w kierunku stałego miejsca w rogu sali. Mimo pory lanczowej w restauracji jest niewiele osób. Panuje niemal intymna atmosfera. Silke sadowi się wygodnie na krześle, składa zamówienie za siebie i Wojtka, po czym wyciąga dłoń po kartę win, zatrzymując tym samym kelnera. – Napijemy się czegoś do obiadu? – Masz ochotę? Przytakuje. Kelner z niewzruszoną miną, jakby nie słuchał ich wymiany zdań, czeka na dyspozycje. – W takim razie wybierz. – Białe czy czerwone? – Chłodne oczy Silke szybko prześlizgują się po karcie. – Może białe? Za ciepło dziś na czerwone. – W takim razie poprosimy białe. Może nie powinien pić w ciągu dnia, lecz po alkoholu krew płynie szybciej, a myśli przepływają przez głowę, nie pozostawiając refleksji. Właśnie tego mu potrzeba, żeby po jedzeniu przejść na dół, wyzbyć się resztek rozsądku i bez skrępowania dotykać jej ciała.

Kelner zapisuje zamówienie i odchodzi w stronę baru. Patrzą na siebie ponad stołem. Z twarzy Silke opada maska zdystansowania. Uśmiecha się nieznacznie, przygryza wargę. Przez chwilę wydaje mu się ładna, łagodna. Jej rysy zdają się miękkie. Waży słowa, jakby pragnęła powiedzieć coś znaczącego, coś... Komórka wibruje w kieszeni spodni Wojtka. Wyjmuje ją, rozdrażniony, i patrzy na wyświetlacz. W duże orzechowe oczy Maliny śmiejącej się ze zdjęcia. Silke unosi brew. – Muszę odebrać. It’s my wife[2] . Ostatnie słowo, wyrzucone w przestrzeń z ledwie dostrzegalnym zmieszaniem, brzmi w jego ustach dziwnie niewyraźnie. Niejednoznacznie. Niby jak wife, a może life? Drugie życie? Oderwane i tak niekompatybilne z tą chwilą, z obecnym otoczeniem, z restauracją nad kanałem i blondynką siedzącą naprzeciwko. Czemu akurat teraz musi dzwonić to jego drugie życie...? Usta Silke lekko wykrzywiają się, jakby poczuła w nich cierpki smak. – Odbierz. – Wzrusza ramionami i przenosi spojrzenie za okno. I tak nic nie zrozumie z ich rozmowy, z tych wszystkich „sz”, „cz”, „ż”, upiornie szeleszczących na języku kochanka. Wojtek przykłada słuchawkę do ucha. – Halo? Dźwięki restauracji mieszają się ze stłumionym, miękkim kobiecym głosem dochodzącym z aparatu. A on słucha w skupieniu. – Tak, trochę. Jestem na lanczu. Nie, mów szybko. Tak, pamiętam. Nie zapomnę, kupię. Idź sama. Zajadę do domu, zostawię bagaż i dołączę do ciebie. Przekaż Konradowi, że na pewno będę. Daj mi tylko adres tej knajpy, dobrze? Jasne, że nie mam ochoty. Tylko ze względu na niego tam pójdę. Nie jestem rozdrażniony... kochanie. To zmęczenie. Świetnie. Nie przejmuj się nią. Zadzwonię do niej. Nie zapomnę. Ucałuj go ode mnie i powiedz, że jutro gdzieś razem pójdziemy. Może do kina. No to na spacer. Powiedz, żeby się nie przejmował, na pewno dostanie rozgrzeszenie. W ogóle co za bzdura, żeby tak stresować dziecko. Dobrze, dajmy temu spokój. Tak, muszę już kończyć. Zadzwonię, gdy wyląduję. Tak. Tak. Ja ciebie też. No to pa. Pa. Wojtek się rozłącza, odkłada powoli telefon. Patrzy przepraszająco na kobietę po drugiej stronie stolika, choć przecież nie czuje się winny, bo zasady od początku były jasne. On ma Malinę, ona Marcela. Incydentalnie mają siebie. Swoje ciała wyrwane z kontekstu duszy. A jednak Silke jest dziś jakaś zamyślona. Inna. Rozgoryczona? Przez ostatnie trzy lata oboje bardzo się starali, żeby ich powierzchowna relacja nie stała się niczym więcej. I przecież się nie stała. Nie stanie... Oboje tego chcą. Prawda? Kelner bezszelestnie jak cień przemyka przez salę. Przystaje przy stole, nienaturalnym gestem trzyma w dłoni butelkę, by jak najlepiej zaprezentować ją gościom. Że też nie bolą go palce? Otwiera wino, nieprzyjemny pisk korka o szklaną szyjkę kończy głuche pstryknięcie ulgi. Mężczyzna nalewa do kieliszka parę złocistych kropel, podaje Wojtkowi. Ten wprawia zawartość w lekkie wirowanie, wącha, próbuje. Chłód, kwaśna nuta ziemi, ulotny smak pachnących słońcem owoców. Migdały...? Przez usta przetacza się echo wakacji. Przed oczami na ułamek sekundy staje obraz sprzed paru miesięcy. Wakacje, powietrze przesycone spokojem. On, Malina. Piotruś pływający w basenie na dmuchanym materacu. Rozkołysany upałem widok z leżaka na pozłocone sieną paloną łany słoneczników porastających toskańskie wzgórze, na równe rzędy winorośli. Słońce padające na policzki żony przez dziurki w słomkowym kapeluszu. Opalone, gładkie ramiona. Wpółotwarte usta, po których błąka się uśmiech. Chłód kieliszka trzymanego w dłoni i słodkawy posmak. Migdałów...? Złudne poczucie spokoju, spełnienia. A może w tamtej chwili naprawdę czuł się szczęśliwy? Wojtek odpędza wspomnienie.

– Tak, poprosimy. – Kiwa w kierunku kelnera. Kieliszki się wypełniają. W lśniącej cieczy wirują małe bąbelki, wędrują radośnie ku powierzchni, pękają w niebycie powietrza. Starszy mężczyzna znika równie niepostrzeżenie, jak się zjawił. Silke upija łyk, wpatrując się intensywnie w Wojtka. Bierze głęboki oddech. Krótkie cięcie: – Prosiłam o to dzisiejsze spotkanie, ponieważ chciałam ci powiedzieć... Marcel wyjeżdża. Słowa zawisają w powietrzu. Nic nie znaczą. Znaczą zbyt wiele? – Jakiś reportaż? – pyta, choć przecież wcale go nie interesuje praca partnera kochanki. W ogóle nie lubi, kiedy cień Marcela pojawia się w ich rozmowach. – Nie mówiłam ci wcześniej. Jakiś czas temu otrzymał propozycję zostania korespondentem. Po co ona mu to mówi? – To chyba dobrze... dla jego kariery? Gdzie go wysyłają? – Do Stanów. Jutro leci do Waszyngtonu. „Musiała to wiedzieć od dawna” – przemyka mu przez głowę, jednak na głos pyta: – Na długo? Silke, trzymając w dwóch palcach nóżkę, obraca kieliszek, przygląda się światłu tańczącemu na załamaniach rżniętego szkła. Unosi wzrok. – Na rok. – Na rok?! Teraz ona wpatruje się w Wojtka. Błękitnie, intensywnie, jakby starała się przeniknąć jego myśli, wedrzeć się do środka, odgadnąć reakcję na nowiny. Otwiera usta, może chce coś dodać? Lecz on ją uprzedza: – Na pewno będzie tu przylatywał co jakiś czas. Powinien uciąć tę rozmowę, zbyć Silke. Zostawić bez komentarza jej słowa. Nie pocieszać, nie roztrząsać głębiej powodów, dla których ona się zwierza. Czuje, że robi mu się dziwnie gorąco. Może przez wino? Za ciepło jak na maj. – Nie będzie. Zostanie tam przez rok, a potem... – A potem wróci. – Ale już nie do mnie – rzuca Silke bez cienia żalu, spokojnie. Zawsze taka jest: zerojedynkowa. Prosta, na swój północny sposób nieskomplikowana. W jej świecie nie ma miejsca na niedopowiedzenia, na słowiańską ekspresję, chwiejność nastrojów, melancholię, rwanie włosów z głowy, spontaniczny śmiech, na półsłówka, szepciki, plotki, kokieteryjne zagadki. Marcel jeszcze nie wyjechał, jeszcze pościel po jego stronie łóżka nie wystygła, a ona już wydała wyrok. Już zadecydowała, że to koniec. – Po co mi to mówisz, Silke? – Nie wiem – odpowiada, wzruszając ramionami. Jednak oboje wiedzą, że właśnie coś się zmieniło, że te słowa – jeszcze niebędące jednoznaczną deklaracją, popychają ich w niebezpiecznym kierunku. Teraz Wojtek powinien powiedzieć, że przecież ma rodzinę, że nie może dać z siebie nic ponad to, co już jej dał, ale milczy. Gdzieś na dnie jego świadomości kiełkuje myśl, że cudownie byłoby znowu żyć jednym życiem, i to niekoniecznie tym, które toczy się bez jego udziału w Warszawie. Tu, przy stoliku w zacisznej restauracji, obraz Maliny wydaje się taki odległy, zamglony, niewyraźny. Niemal nierzeczywisty. Naturalnie łączy się tylko ze wspomnieniami z wakacji, z weekendów. Z cząstką Wojtka, która w żaden sposób nie wiąże się z codziennością. Tu jest prawdziwe życie. Tu jest Silke. Jej jasne oczy, sprężyste ciało. To ona jest realna.

– Chyba po prostu chciałam, byś wiedział, że od teraz jestem sama. I gdybyś tylko chciał... – Waha się, po czym wyjmuje z torebki kopertę z napisem Lufthansa i kładzie przed Wojtkiem. – Jutro rano lecę do Genewy. Zamierzam w weekend pochodzić po górach. Chcę nabrać dystansu i pomyślałam... Wojtek otwiera kopertę. Nieznacznie marszczy brwi. Bilet na jego nazwisko? – ...że może miałbyś ochotę ze mną polecieć. To tylko dwa dni. Zawsze mówiłeś, że chciałbyś kiedyś się wybrać na taką wyprawę, że... Zaskoczenie. Konsternacja. Tak wiele różnych emocji szaleje teraz w jego głowie. Oczy Silke – pytające i spokojne. Jakby zapraszała go na spacer po Hamburgu, a nie na szalony weekend w górach. Szalony... Tak, to by było czyste szaleństwo! Wsiąść jutro w samolot i polecieć z nią do Genewy. Błądzić razem gdzieś wysoko w Alpach, zamiast siedzieć na nudnym komunijnym obiedzie z rodziną w Warszawie. – Wiem, że jesteś zaskoczony. Ale... chyba nie chcę zostać sama w ten weekend. Dla mnie rozstanie z Marcelem to też pewna nowość. Zmiana. Ja... Gdybyś miał ochotę... To tylko wyjazd w góry. Mogłoby być miło. Odpoczęlibyśmy. Patrzy na niego wyczekująco. On, niemal otępiały, wpatruje się we własne imię wydrukowane na bilecie. Na końcu języka formułuje się odpowiedź. Wystarczy jedno słowo i wszystko może się zmienić. Wystarczy jedno krótkie: tak. Yes. Ja! Natürlich! Zamiast tego wybąkuje niezrozumiale, ochryple: – Dziękuję ci, niestety... Silke zbyt energicznie potrząsa głową. Na jej ustach wykwita sztuczny, zakłopotany uśmiech, tak do niej niepodobny. – Nie, oczywiście, rozumiem. To głupie z mojej strony. Na pewno masz plany na weekend. Przepraszam. – Nie wiem, co mam ci odpowiedzieć. Znowu milczą zbyt długo. Zbyt wymownie. – Nic nie musisz mówić. Chcę być w stosunku do ciebie fair i musisz wiedzieć, że przez te ostatnie lata coś się we mnie zmieniło. Nasz układ... Zresztą nieważne, to chyba nie jest dobry moment na taką rozmowę. Wojtek... Jego imię wypowiedziane z niemieckim akcentem brzmi, jakby należało do kogoś innego. Może właśnie do tego kogoś, kim w tej chwili chciałby się stać? Chowa bilet do koperty, odkłada go na stół. Na twarz kobiety wraca dawny wyraz. – Zachowaj go. Może do jutra zmienisz zdanie. Między nami... wszystko może zostać tak, jak było. Jeśli nie zdecydujesz inaczej – dodaje niemal niedosłyszalnie. Wojtek przytakuje, chce coś jeszcze powiedzieć, na szczęście kelner uwalnia go od tego obowiązku, pojawiając się z zamówieniem. Więc posłusznie wsuwa kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki – i tak ją podrze, a potem wyrzuci do ulicznego kosza, gdy tylko wyjdzie z restauracji, gdy tylko rozstanie się z Silke. Podrze i wyrzuci swój one way ticket, zniszczy przepustkę do kolejnego rozdziału, choć w głębi duszy wszystko w nim krzyczy: verte!. Jedzą w zadumie, nic nie jest takie, jakie być powinno. Ten dzień, ten lancz, nastrój. Tych kilka wyrazów siejących zamęt, koperta szeleszcząca kusząco na piersi. Pytające spojrzenie Silke i telefon od Maliny. Piotruś i jego komunia. Warszawskie spotkanie z przyjaciółmi, na które w tej chwili zupełnie nie ma ochoty iść. Picie do rana, sobotni kac. Lekko naćpany Konrad i sztucznie wykreowany dekadencki nastrój wieczoru literackiego. Jak to się ma do tej chwili? Do blondynki siedzącej naprzeciwko, którą zaraz zabierze do łazienki i wypieprzy do bólu, do utraty tchu? Owo „tu” i „tam” zdaje się tworzyć swoisty teatr absurdu, bo przecież z dwóch pudełek puzzli nie można ułożyć jednego obrazka.

Ona pierwsza wychodzi z sali. On przez chwilę czeka, po czym także kieruje się w stronę wąskiego korytarzyka prowadzącego do schodów. Ten lokal wybrali właśnie ze względu na fantastyczną toaletę. Ładną, czystą, przestronną, a co najważniejsze ulokowaną z dala od głównej części restauracji. Należy tylko zejść po schodach do sutereny, a tam... Wojtek puka w charakterystyczny, dawno ustalony sposób. Drzwi natychmiast się otwierają. Silke stoi, opierając się jedną ręką o ościeżnicę. Patrzy mu w oczy wyzywająco. Robi krok do tyłu i wpuszcza go do środka. „Dziś nie będzie gry wstępnej, kochanie, dziś w ramach terapii zafunduję ci ostre rżnięcie, najlepsze lekarstwo na wszelkie smutki – zdają się mówić jej oczy. – Tam, na górze, zaprosiłam cię do mojego życia, do mojego łóżka, do mojego świata. Tu, na dole, witam w wersji demo”. Płynnym gestem wciąga go w głąb łazienki, popycha na ścianę. Jej język meandruje po zakątkach jego ust. Dłoń wędruje wprost do rozporka, a Wojtek czuje, jak krew z całego ciała odpływa w to jedno, pulsujące miejsce. Chce, żeby wzięła go do ust, chce ją zobaczyć na kolanach. Zetrzeć tamto pytanie z twarzy, szminkę z warg. Chce ją ukarać za wcześniejszą rozmowę, za chaos w głowie. Silke, jakby czytała w jego myślach, ze smutnym rozbawieniem unosi brew. – Dzisiaj chcesz tak? Szybkim ruchem wyciąga rozpięty wcześniej pasek z jego spodni. Sprzączka z metalicznym odgłosem uderza w idealnie czysty gres. Patrząc mu w oczy, kobieta powoli klęka. W tym geście nie ma nic poddańczego, to ona rozdaje tu karty. Bierze w usta nabrzmiały członek, zaciska obręcz wilgotnych warg na jego wierzchołku i szybko osuwa się ku podstawie. Język błądzi po plątaninie żył, dłoń zwieńczona kroplami czerwonego lakieru, jakby splamiona krwią, zaciska się na jądrach. I nagle znika schludna dekoracja łazienki. Rozgrzana lawa pożądania zalewa mu oczy. Każda myśl biegnie w kierunku podbrzusza, gdzie skumulowały się w tej chwili wszystkie zakończenia nerwowe. Silke bezlitośnie wymierza mu karę, nie jest delikatna, jest zachłanna. Trzyma go w garści, zębami. Wykorzystuje, a on chce zostać wykorzystany. Chce zostać oczyszczony. W jej ciele chce przeżyć la petite mort. Napletek zsunięty do granic wytrzymałości niebezpiecznie obnaża jego słabość. Nie, jeszcze nie teraz! Musi znaleźć się w jej wnętrzu, wypełnić sobą, zdobyć przewagę w tej walce. Chwyta ją mocno za ramiona i podciąga do góry. Popycha na blat umywalki i obraca tyłem. Śliski od śliny penis bez trudu wdziera się pod spódnicę, koronkowe majtki opadają, pętając kostki kobiety powyżej czarnych eleganckich szpilek. Ich oczy krzyżują się w odbiciu kryształowego lustra. Jest coś ludzkiego, coś rozczulającego w potarganych włosach Silke, w roztartej wokół ust szmince. Jakaś bezbronność. Nawet oczy kobiety straciły ostry wyraz, są nieobecne. Ale teraz to Wojtek nie ma dla niej litości. Wdziera się głęboko, boleśnie, zapamiętale, tak że z każdym pchnięciem kobieta rozchyla lekko wargi, z których wyrywa się błagalny jęk: – Ja, ja! Mógłby ją tak pieprzyć w nieskończoność. Mógłby ulec propozycji, która padła przy stoliku. Eksplorować cieniste alpejskie kotliny, lesiste wzgórki, wilgotne przełęcze. Eksplorować Silke. A później na zawsze zostać z nią w Hamburgu. Po pracy nie wychodzić z łóżka. Powiesić swoje garnitury na miejscu, gdzie jeszcze wczoraj wisiały rzeczy Marcela, i rozgrzać na nowo pościel, która wciąż nie zdążyła ostygnąć po jego stronie łóżka. I nic by go nie obchodziło. Ani Marcel, ani Malina. Ani tamto życie, ani ciągłe rozdarcie. Odwikłałby się z uwikłania, uwolnił z uwięzi. Ostatnie pchnięcie. Wojtek przytrzymuje się mocno umywalki. Drży. Fala ciepła zalewa ciało. Jest mu tak dobrze, tak dobrze... Teraz przez chwilę nie trzeba myśleć o niczym. Opiera

głowę na ramieniu Silke i ciężko oddycha. Ona podnosi dłoń i zatapia w jego włosach. Ma zaróżowioną twarz. Jej oczy zdają się mówić: „Przemyśl jeszcze moją propozycję”. Przemyśl! I myśli. Kiedy myje penisa nad zlewem. I kiedy żegna się z kochanką zaraz po wyjściu z restauracji – musi jeszcze coś załatwić na mieście. Myśli, kupując Piotrusiowi iPada, prezent, który postanowili z Maliną sprawić dziecku z okazji pierwszej komunii. I kiedy wysyła ostatni raport przed zakończeniem pracy. Myśli, jadąc taksówką na lotnisko i idąc niespiesznie w kierunku kolejki do odprawy. Myśli. Myśli... Im dalej jest od tamtej chwili przy stoliku, tym mniej wyraźna zdaje się Silke, tym mniej wyraźne wydają się szczyty wokół Mont Blanc, a koperta w kieszeni marynarki szeleści coraz ciszej. Nadal nie miał czasu, a może siły, by ją wyrzucić. Wraca do Maliny. * * * Zgiełk lotniska. Płacz tych, co się rozstają, i radość innych, którzy dziś w końcu przestaną na kogoś czekać. Wbrew pozorom bezduszna hala jest wypełniona emocjami po brzegi. Strachem przed lataniem, szczęściem nadchodzących wakacji, ulgą powrotu, ciekawością przed nieznanym. Takich jak Wojtek: spokojnych, zdystansowanych, naznaczonych rutyną ciągłych podróży, także jest tu wielu, lecz na ich twarzach przeważnie widać niepewność. Głowy uniesione wysoko. Rozbiegany wzrok błądzi w poszukiwaniu tabliczek informacyjnych lewitujących pod wysoko sklepionymi sufitami. Przyloty, odloty, toalety, duty free. Tymczasem Wojtek prze do celu niemal na oślep. Zna tu każdy zakamarek, kolor płytek, którymi wyłożono halę, ceny w sklepach na wolnocłówce, twarze ludzi z obsługi. Prawie wszystkich po tych trzech latach już kojarzy z widzenia, oni także zdają się go rozpoznawać. Kobieta przy odprawie zagląda w jego paszport chyba tylko dla zasady. Nawet nie pyta o bagaż, gdyż wie, że ten człowiek zawsze podróżuje bez niego. – Nach Hause zurück?[3] – stwierdza tylko kurtuazyjnie, zerkając mu przy tym przyjaźnie w oczy. – Ja – przytakuje Wojtek, uśmiecha się zdawkowo i odchodzi w stronę bramek. Wyrzuca na taśmę skanera metalowe rzeczy, sprzączka paska uderza głucho o gumę podłoża, telefon, zegarek. Odruchowo przeszukuje kieszenie w poszukiwaniu czegoś, co jeszcze mogłoby pobudzić alarm bramki, lecz kieszenie są puste i tylko samotny bilet lotniczy smutno szeleści na sercu. Jeszcze tylko parę kroków, a Wojtek przejdzie na drugą stronę, tam, gdzie stanie się bezpieczny, chroniony przed własnymi pokusami. Już nie zdoła się cofnąć, wyjść z lotniska, pojechać do mieszkania Silke, zatopić w jej ciele, by jutro razem wyruszyć w nieznane. Bramka nie stawia oporu, milczy. Rosły ochroniarz jedynie spojrzeniem prześlizguje się po znajomej twarzy i przepuszcza Wojtka dalej. On zbiera rzeczy z taśmy, upycha je po kieszeniach, stapia się z tłumem podróżujących. Komórka drży w spodniach. Wiadomość od Maliny. Zdjęcie uśmiechniętego Piotrusia w komunijnej albie – widocznie już ją odebrali. I zaraz nadchodzi kolejna. Następne zdjęcie syna? Nie, to Silke. Silke? I still feel you in my mouth[4] . Wojtek uśmiecha się nieznacznie, cień podniecenia wypełnia synapsy. „To będzie trudny weekend” – myśli, naciskając przycisk „kasuj”. W tym momencie czuje czyjąś dłoń na ramieniu. Odwraca się. – Przepraszam, to chyba pana gazeta? Wysunęła się panu z torby. – Dziewczyna mówi po niemiecku ze słowiańskim akcentem. Nie jest tutejsza. Zbyt śniada, zbyt szczupła. Drobna, taka, jakie on lubi. Naturalna. Na oko dwudziestka. Ubrana w wytarte dżinsy i sprany podkoszulek. Studentka? Turystka? – Ja, das ist meine. Danke sehr – odpowiada Wojtek, odbierając zgubę.

Tymczasem gdzieś z tłumu wyłania się chłopak w podobnym wieku. Ponagla ją ręką. – Daria, chodź już, spóźnimy się. A więc Polacy. Ona uśmiecha się przepraszająco i wycofuje. Wojtek kłania się nieznacznie i mówi w rodzimym języku: – Jeszcze raz dziękuję. Dziewczyna szerzej otwiera oczy. – To pan z Polski? – Zatrzymuje się w pół kroku i odwraca do chłopaka. – Adam, słyszałeś, pan też jest z Polski. „I co dalej?” – myśli Wojtek. Nie lubi takich sytuacji. Jakby spotkanie rodaka na lotnisku było czymś niezwykłym. Jakby z miejsca należało się zaprzyjaźnić z nowo poznanym, bo on też zna smak krakowskiej, wyborowej i ogórków kiszonych. Uśmiecha się krzywo. – Tak, z Polski. Dziewczyna się rozpromienia. Teraz wydaje mu się jeszcze ładniejsza. Ma w twarzy coś, co przypomina mu... Jej towarzysz przedziera się przez odgradzający ich dotąd tłum i w końcu podchodzi bliżej. Mierzy Wojtka ukradkowym spojrzeniem. Chwyta towarzyszkę za rękę i lekko ciągnie do tyłu. – Musimy już iść – ponagla. – Pan też leci do Warszawy? – Też. – Wojtek wycofuje się z przyklejonym do twarzy sztucznym uśmiechem. – W takim razie... – Dziewczyna chyba zaczyna rozumieć, że nieznajomy nie ma ochoty na jałowe pogawędki. – Do zobaczenia w samolocie. Wojtek przytakuje w milczeniu głową, odwraca się na pięcie i szybko oddala. Do najbliższego kosza wyrzuca gazetę. Wszystko mu jedno, czy tamta mała to zauważyła. Coś go w niej zirytowało. Bezpośredniość, młodość, a może to, że tak bardzo przypominała jego żonę sprzed lat, z czasów, kiedy się poznali. Kiedy wszystko się zaczęło. * * * Początkowo nie zwrócił na nią uwagi. Nie od razu. Dwa lata od niego młodsza i raczej przeciętnej urody. No, może i niebrzydka, ale były ładniejsze. Ona po prostu nie rzucała się w oczy. Wtedy, na obozie żeglarskim, znacznie bardziej podobała mu się jej przyjaciółka, Karolina. Choć i tak to było bez znaczenia, ponieważ jako instruktor miał zakaz wchodzenia w bliższe relacje z kursantkami. Już drugie z kolei wakacje spędzał, pracując w ośrodku sportowym w Wilkasach. Lubił to, co robił, i zarabiał całkiem niezłe pieniądze, więc nie zamierzał się narażać dla wakacyjnego romansu. Praca była najważniejsza. Od dziecka uczono go, że na własne przyjemności musi zapracować. Rodzicom niespecjalnie się powodziło. Wkrótce po zmianie ustroju, jako postkomunistyczny odpad, oboje stracili ciepłe państwowe posadki. Szczególnie dla matki był to cios. Wiele lat przepracowała w Ministerstwie Kultury i Sztuki, a ta robota to było całe jej życie. Uważała, że misja ochrony kulturowego dziedzictwa narodowego zdejmuje z niej czerwone piętno. Pracowała nie dla dobra towarzyszy, lecz dla sztuki. Zresztą nigdy nie zapisała się do partii, chociaż pewnie dzięki temu zaszłaby dużo wyżej. Oczywiście, poprzez samo zatrudnienie uwikłana była w reżimowe struktury władzy, jednak zawsze dystansowała się od komunistów. Czasami opowiadała nawet, że ma szlacheckie pochodzenie. Podobno przed wojną jej dziadkowie mieli majątek pod Warszawą, dopiero później rodzinę wywłaszczono, dom zarekwirowano i urządzono w nim punkt skupu zboża. Z rodowych dóbr została jedynie srebrna cukiernica, z którą matka obchodziła się jak z relikwią. Wojtek miał wbijane do głowy, że gdyby

nie PRL, gdyby nie ten łobuz Stalin, to do dzisiaj ich rodzina coś by znaczyła, no a tak... Może dlatego matka tak lubiła swoją bądź co bądź nobilitującą pracę. Przed osiemdziesiątym dziewiątym znała wielu utalentowanych pisarzy i innych różnej maści artystycznych popaprańców. Nawet dziadowską pensję rekompensował jej ów nimb kulturalnych kręgów, w których mogła się od czasu do czasu poobracać. Z kolei ojciec nigdy nie miał ambicji, żeby stać się kimś więcej. Przed upadkiem komuny pracował w administracji Teatru Narodowego, zwykła papierkowa robota, nic nadzwyczajnego. To dzięki tej pracy w połowie lat siedemdziesiątych poznał matkę. Byli kompletnie niedobrani. On – dusza towarzystwa, prosty, wesoły chłopak, przyjmujący życie takim, jakie jest, ona – trochę zbyt dumna, zbyt wyniosła, chłodna, z pretensjami do lepszego świata. Jednak jakoś się dogadywali. Może nawet kochali? Mieli te swoje bezpieczne etaty, syna, niewielką sumę odłożoną w PKO, dwupokojowe mieszkanie na Woli i zgniłozielonego fiata 126p, niespełnione marzenia o bułgarskich Złotych Piaskach i te zrealizowane – o Łebie i Ustroniu. Statystyczna rodzina idealnie wpasowana w szarobury socjalistyczny krajobraz. A później wszystko diabli wzięli, a oni, dobijający do czterdziestki, wylądowali na bruku. To ojciec wpadł na pomysł rozpoczęcia własnej działalności. Gównianej, bo gównianej, ale przynajmniej nie musieli korzystać z kuroniówki. Wojtek był jeszcze w podstawówce, gdy otworzyli przy Krochmalnej, pod jednym z tych kilkunastopiętrowych molochów z wielkiej płyty, sklepik spożywczy. Matka lamentowała. Uważała, że to uwłaczające, że ona, z tytułem magistra, zdegradowana została do roli handlarki. Za to ojciec pierwszy raz w życiu jej nie posłuchał i kazał dumę schować do kieszeni. „Dumą jeszcze nikt się nie najadł” – mawiał. Oczywiście, o prowadzeniu interesów rodzice nie mieli pojęcia i może dlatego, delikatnie rzecz ujmując, na początku szło im raczej kulawo. Wojtek dobrze pamiętał tamten okres, ponieważ od początku pomagał w sklepie. Dla niego to był raj na ziemi z nieograniczonym dostępem do gumy balonowej Turbo i chrupiących Chio Chipsów o chemicznym posmaku papryki. Jako dzieciak naprawdę lubił tam przebywać i zupełnie nie rozumiał matki, która przy pierwszej nadarzającej się okazji wymiksowała się z prowadzenia sklepu, zostawiając wszystko na głowie ojca. Sama załapała fuchę tłumacza – bardzo dobrze znała angielski. Dostawała zlecenia od jednego z nowych wydawców, którzy hurtowo wrzucali różne harlequiny i inny zachodni literacki szmelc na polski rynek. Jednak, choć popyt był ogromny i nakłady rozchodziły się w mgnieniu oka, a matka niemal nie wstawała od wysłużonej maszyny do pisania, to pieniądze zarabiała niewielkie. Wojtek na początku nie czuł się gorszy od innych dzieciaków. Wszyscy mieli po równo. Równie kiepsko. Lecz im był starszy, tym bardziej uwierał go brak pieniędzy. Rodzice co poniektórych kolegów na fali przekształceń dorobili się majątków, pobudowali domy pod Warszawą albo kupili większe mieszkania, i to nie w prosto ciosanych szarych klockach na dawnych blokowiskach, a na nowych zamkniętych osiedlach. Tymczasem oni nadal tkwili na czterdziestu ośmiu metrach Za Żelazną Bramą. Wojtek rósł, rosły też jego pragnienia i potrzeby. To były lata dziewięćdziesiąte. Szczytem marzeń była komórka marki Ericsson, wielka, czarna cegła, która bez przerwy traciła zasięg. Matka powiedziała, że jeśli Wojtek chce ją mieć, to musi zarobić, więc codziennie prosto po szkole gnał do sklepu, by pomagać ojcu. Ustawiał produkty na półkach, przerzucał na własnych ramionach tony dostaw, robił remanent, sprzątał, stał za kasą. Wymarzony telefon kupił jeszcze przed maturą. Był pierwszą osobą w klasie, która miała takie cudo. „Pieniądze nie śmierdzą, nawet jeśli ich zarobienie wiąże się z wycieraniem zakurzonych półek po nadgniłych warzywach. Cel uświęca środki, a żadna praca nie hańbi” – myślał wtedy, prezentując pękającym z zazdrości kumplom komórkę. Dopiero na studiach, kiedy dostał się na wymarzone SGH i poznał Konrada, zrozumiał, że

nie liczy się sama kasa; ciułanie i harowanie bowiem, nawet jeśli przynoszą wymierne efekty, niewiele mają wspólnego z prestiżem. Pieniądze same w sobie się nie liczą, ważny jest prestiż. Prestiż, który można sobie za nie kupić. Prestiż – słowo wytrych, które miało napędzać Wojtka przez całe dorosłe życie. Konrad miał wszystko. Bogatych starych, obracających się w kręgach warszawskiej socjety, odziedziczonego po matce opla tigrę, w którym jak korki od szampana strzelały cnoty koleżanek z wydziału, no i nonszalancki stosunek do pieniędzy. Nie wyssał z mlekiem matki kompleksów i poczucia niższości – tak jak Wojtek. Był panem życia i dla chłopaka z Woli stanowił metaforę wszelkich pragnień. Dla Wojtka dwupokojowe mieszkanko, w którym gnieździł się z rodzicami, i forsa o zapachu artykułów spożywczych z dnia na dzień stały się powodem zażenowania. Praca w sklepiku to był obciach, i to obciach, którego nie mogły zmazać oryginalne pięćsetjedynki Levisa czy perfumy od Versace. Potrzebował zajęcia bardziej nobilitującego, którego nie musiałby się wstydzić! Ambicje, dotąd delikatnie bulgoczące pod skórą, wezbrały i wylały się na powierzchnię. Zaczął składać komputery, giełda przy klubie Stodoła to był jego żywioł. Każdy na wydziale wiedział, że jak potrzebny jest nowy sprzęt, to należy się z tym zwrócić do Wojtka. Co weekend wstawał około piątej rano (albo wcale się nie kładł, tylko wprost z całonocnej imprezy przychodził na plac) i brodząc w jesiennym błocie, odmrażając dłonie na mrozie albo moknąc w strugach wiosennego deszczu, dobijał mniejszych i większych targów. Kupował nowe i odsprzedawał używane części, dobierał obudowy, twarde dyski, kości pamięci, klawiatury, myszy. Na każdym złożonym komputerze miał około dziesięciu, dwudziestu procent. Po zaledwie roku kupił punto. Nówkę z salonu! Jedynie w wakacje na komputerowym rynku panowała stagnacja. I wtedy zaczęła się przygoda Wojtka z żeglarstwem. Nigdy wcześniej nie miał okazji żeglować. Wydawało mu się, że to taki elitarny sport, zabawa dla wybranych. Myślisz: jacht, a przed oczami stają ci nowiutkie mokasyny, koszulki polo od Ralpha Laurena i keja w Saint-Tropez. Oczywiście, w polskich realiach wyglądało to zupełnie inaczej. Jednak gdy Konrad zaproponował mu wyjazd na Mazury, Wojtek był wniebowzięty. Przyjaciel wkręcił ich do załogi pływającej w Pucharze Polski. To był fantastyczny czas. Wojtek nigdy nie czuł się tak wolny. Panienki w każdym porcie na szlaku Wielkich Jezior. Imprezy do rana, a później rywalizacja na wodzie. Szum spinakerów, turkot korb w kabestanach, wiatr we włosach. Okazał się w te klocki całkiem niezły i naprawdę lubił pływać, szkoda, że forsy z tego nie było, ot, czysta rekreacja. Czasami tylko dostali coś od sponsora. A to sztormiak z nadrukiem firmowym, a to notes i długopisy – reklamowe śmieci. Tymczasem on potrzebował pieniędzy. Pieniędzy! Żywej gotówki. Dlatego zrobił uprawnienia instruktorskie i znowu dzięki układom Konrada – zaczepił się w ośrodku nad Niegocinem. To był drugi sezon pracy w szkółce żeglarskiej i zarazem ostatnie takie wakacje. Bez zobowiązań, beztroskie. W kolejnym roku Wojtek kończył studia i planował rozpocząć karierę zawodową z prawdziwego zdarzenia. Wtedy, na Mazurach, chciał tylko zarobić, a w międzyczasie dobrze się bawić. Lecz pojawiła się Malina. Takich chętnych dziewczyn jak ona Wojtek miał wtedy na pęczki. Zawsze się podobał płci przeciwnej: wysoki, opalony, dobrze zbudowany, małomówny, przez co stwarzał wokół siebie aurę tajemnicy. Na każdym turnusie trafiało się kilka panienek, które bardzo szybko wskoczyłyby do jego koi. Korzystał rzadko. Nie żeby mu w tym przeszkadzał kręgosłup moralny, zawsze lubił seks bez zobowiązań, lecz nie chciał zadzierać z szefem. I faktycznie, nie przespał się wtedy z Mali, za to opędzić się od niej nie mógł. Fajna była, zabawna, pozbawiona kompleksów, otwarta. Ukończyła właśnie drugi rok prawa, chociaż już wtedy przewidywała, że raczej nigdy nie będzie pracować w zawodzie.

Bardziej interesowały ją sztuka, film, chciała studiować historię teatru, to ojciec namówił ją na prawo. Władysław Dobrosz. Mecenas Dobrosz. Ten Dobrosz. Jeden z najlepszych prawników w całej Warszawie, prowadzący kancelarię, która obsługiwała wszystkie wchodzące na Polski rynek międzynarodowe korporacje. Miał kasy jak lodu, lecz córeczka wydawała się nie być tym zepsuta. Do majątku ojca miała stosunek obojętny. Pieniądze to przecież tylko pieniądze, a forsa po prostu zawsze w domu była i Mali nigdy nie zawracała sobie tym głowy. Ubierała się zwyczajnie, może nawet przesadnie skromnie, jakby ją zawstydzała własna pozycja materialna. Nie lubiła wyróżniać się wśród rówieśniczek, nie zadzierała nosa. Wciąż bardziej przypominała dziecko niż kobietę. Wtedy na kursie nie dawała mu spokoju. Zawsze tak kombinowała, żeby trafić do jego załogi. Wieczorami wybierała w portowej tawernie ten stolik, który sąsiadował z jego. Bawiło go to i co tu dużo mówić, łechtało męską próżność. Kto nie lubi być adorowany? Długo opierał się jej umizgom. Aż w końcu pewnego wieczoru, kiedy był już nieco zawiany, wyciągnęła go na spacer nad jezioro. Wokoło spokój, grająca żabim koncertem cisza, zapach tataraku, łuna nad Giżyckiem, gwiazdy nad głową i te odbite w tafli Niegocina; nigdy człowiek nie jest tak blisko nieba jak w sierpniową noc nad jeziorem. Siedzieli razem na pomoście, mocząc nogi w chłodnej wodzie, i pierwszy raz tak naprawdę ze sobą rozmawiali. Bez wygłupów, jakie towarzyszyły im na łódce. Opowiadali o swoich marzeniach, o tym, jak chcą przeżyć życie. Czego się boją, czego skrycie pragną. Alkohol rozwiązał im języki. Później się całowali. Długo. Namiętnie. Gdyby tylko Wojtek chciał, pewnie doszłoby do czegoś więcej. Jednak wtedy jeszcze nie chciał. Malina zdobyła patent, kurs dobiegł końca, ich drogi się rozeszły. Kiedy stracił ją z oczu, zrozumiał, że coś mu chyba umknęło, że może powinien ją w Warszawie odszukać. Nie szukał. I ciąg dalszy nie nastąpił. Nadszedł ostatni rok studiów. Praca magisterska, egzaminy końcowe. Ważyły się jego dalsze losy. Obraz tamtego sierpniowego wieczoru rozmazywał się w niepamięci. Wojtek nie miał czasu, by myśleć o głupotach. Ich drogi skrzyżowały się dopiero rok później. Przypadkiem. Świętował z kumplami obronę dyplomu i dostanie się na staż do jednego z międzynarodowych koncernów. Bar w Ground Zero spłynął złotą tequilą. Głowę wypełniła muzyka, krew w żyłach zapulsowała w rytm laserowych świateł. I wtedy ją zobaczył. Tym razem nie miała spranych dżinsów, tenisówek ani bluzy z kapturem, włosów potarganych wiatrem i spalonego słońcem nosa. Wyglądała zupełnie inaczej niż podczas ubiegłych wakacji. W letniej sukience, na obcasach i z dyskretnym makijażem nie była już dziewczynką. Mali była kobietą. Kobietą, o jakiej nie śmiał marzyć. Właśnie taką, jakiej pragnął, na jaką czekał... Przetańczyli cały wieczór. Niewiele rozmawiali. Nie musieli. Tamtej nocy chyba oboje już wiedzieli, że tym razem ciąg dalszy nastąpi. W końcu wszystko zaczęło układać się tak, jak Wojtek sobie zaplanował. Po zaledwie dwóch miesiącach zaproponowano mu stałą pracę w korporacji. Został przedstawicielem handlowym, dostał służbowy samochód, laptopa, komórkę, satysfakcjonujące pieniądze. Miał tę swoją wymarzoną karierę. I był nieprzytomnie zakochany. Mali już wtedy dostała od rodziców mieszkanie, studiowała na czwartym roku i namówiła go, by się do niej wprowadził. Bał się. Nie tyle tego wspólnego zamieszkania, co poznania Dobroszów. To byli ludzie grający w innej lidze, pochodzący z innego, niedostępnego Wojtkowi świata. On, z blokowiska Za Żelazną Bramą, z ojcem sklepikarzem i niespełnioną artystycznie matką, która marnowała wzrok nad przekładzikami miałkich książek. I ona, Malina, córka faceta, który w jeden dzień zarabiał tyle, co ojciec Wojtka przez pół roku. Mecenasa Dobrosza na pewno

nie cieszył wybór córki, ale mimo wszystko jako człowiek z klasą przy pierwszym spotkaniu nie pokazał po sobie rozczarowania. W końcu Mali była już dorosła, a ten cały Lasota miał dyplom ukończenia studiów i dużo ambicji. Jej rodzice na pewno liczyli wtedy, że się ta wielka miłość posypie. Przez dwa lata żyli jak w bajce, zapamiętali ten czas jako najcudowniejszy okres ich związku. Ona studiowała, on pracował. Bawili się w dorosłość. Było im dobrze. Mieli wszystko: jako takie pieniądze i brak zobowiązań. Po studiach Malina dostała się na aplikację (kontakty starego trochę w tym pomogły), lecz wyniki egzaminów przyjęła bez entuzjazmu. Była już znudzona prawem, ale zupełnie nie miała na siebie pomysłu. Nie widziała się w kancelarii ojca, nie nęciło jej bieganie po sądach i grzebanie w stosach papierów. Chodziła do pracy jak na ścięcie, za to przynajmniej miała co ze sobą zrobić, gdy Wojtek na całe dnie wyjeżdżał służbowo poza Warszawę. Z każdym miesiącem coraz głębiej wsysany w korporacyjne struktury, bywał w domu gościem. I to w niczym im nie przeszkadzało. Tęsknili, wysyłali sobie czułe wiadomości, a kiedy już wracał, nie wychodzili z łóżka. Miłość kwitła. No i stało się. Choć niby brała pigułki. A może jednak nie brała? Nieważne. Wojtek nie był gotowy na tę ciążę. Wciąż nie myślał o zakładaniu rodziny, we dwójkę było im przecież tak dobrze. Miał tyle życiowych planów, tyle szczebli należało pokonać, by je urzeczywistnić. Jako prawdziwy mężczyzna (jak śmiała się Malina, „archetypowy”) wszystko miał już zaplanowane. Najpierw kupi większe mieszkanie, żeby nie musieli siedzieć z Mali w tym zafundowanym przez jej ojca. Później zwiedzą razem świat, a jeszcze później wezmą ślub, wyprawią huczne wesele, pomyślą o dzieciach, a ona nigdy nie będzie pracować. Dlatego widomość o dziecku nim wstrząsnęła. A Malina? Przedstawiciele bananowej młodzieży, do której przecież należała, zazwyczaj nigdy nie wychodzą z fazy szczenięcej. Może dlatego bezrefleksyjnie, po dziecięcemu ucieszyła się z tej ciąży. „Cudowną” wiadomość przekazała mu pewnego wieczoru przy kolacji. Świece, nastrojowa muzyka, duperele, a on tylko patrzył szeroko otwartymi oczami na dwie kreski cyrografu, malujące się na plastikowej zasikanej płytce. W myślach krzyczał: „Kurwa, kurwa, kurwa!”. Przecież miał dopiero dwadzieścia osiem lat! Kto dzisiaj tak wcześnie zarzuca sobie pęta obsranych pieluch na szyję?! Ona chyba dostrzegła jego przerażenie, bo wzięła za rękę, uśmiechnęła się po swojemu, słodko, czarująco i zapytała: – Cieszysz się? Czuł się jak bożonarodzeniowy karp zamknięty w reklamówce. Ze ściskającą wnętrzności wizją rychłego końca, z trudem łapał powietrze. – Tak, Mali, kochanie moje, bardzo się cieszę. „Kurwa mać!”. Nie było mowy, żeby dziecko przyszło na świat bez ślubu. Ojciec panny ucieszył się na wieść o ciąży równie mocno co wcześniej przyszły zięć, jednak zacisnął zęby i z dobrze zagranym entuzjazmem na nalanej twarzy wyłożył kasę na wesele. Było hucznie, wystawnie i bardzo światowo. Dwustu gości, dwa dziki z rożna i pięć kilo kawioru. Królewskie wesele w stylu londyńskiej socjety odbyło się w pałacu w podwarszawskiej Jabłonnie. Stołeczne towarzystwo bułkę przez bibułkę i „ą” „ę” wybekało życzenia bąbelkami drogiego szampana, a do kotleta zagrała jedna z gwiazdek goszczących na okładkach bulwarówek. Ojciec Wojtka, trochę onieśmielony otoczeniem, spędził większą część imprezy na ławce w przypałacowym parku, popijając chyłkiem whiskacza wprost z butelki, którą zwinął ze stołu, a matka z radości, że syn tak awansował społecznie, niemal cały wieczór przepłakała.

I tylko pan młody, z przyklejonym do twarzy nieobecnym uśmiechem, wyglądał na umiarkowanie szczęśliwego. A przecież właśnie wżenił się w fortunę. Gdzieś z tyłu głowy kiełkowała myśl, że odtąd już zawsze wszyscy będą uważali, że wszedł do tego świata bocznymi drzwiami. Przez łóżko i zapłodnienie odpowiedniej macicy. Choć przecież on naprawdę Malinę kochał. No właśnie. Kochał czy kocha? Darzy uczuciem tę kobietę, którą nazywa żoną, która urodziła mu syna, z którą spędził ostatnich dwanaście lat? Czy tamtą dziewczynę z przebrzmiałych, choć wcale nie tak odległych czasów, kiedy wszystko wydawało się dużo prostsze. Mali w wytartych dżinsach, bez makijażu. Kiedy nie było pęt i na szyi jedwabnej smyczy odpowiedzialności, kiedy ambicje nie dusiły z taką mocą. Kiedy mógł, a nie musiał. Wyjmuje z teczki iPada, sprawdza zapisaną w skrzynce mejlowej listę zakupów dla żony. Koszyk w sklepie bezcłowym zapełnia w ekspresowym tempie, zastanawiając się, czy Malina przypadkiem nie kupuje kosmetyków na handel, bo przecież twarz jednej kobiety nie jest w stanie przyjąć takiej ilości kremów. Kupuje trochę słodyczy dla syna. Dwie butelki whisky plus kilka małpek na podróż dla niego, na nerwy. Dekoracje lotniska płynnie przechodzą w klaustrofobiczne cygaro kabiny samolotu: schować bagaż, zająć miejsce, zapiąć pasy. Sztucznie uśmiechnięta stewardesa macha dłońmi, nakreślając drogi ewakuacji w czasie katastrofy. Bezbarwnie wygłasza swoje formułki o cudownym ocaleniu przy pomocy masek z tlenem. Wojtek patrzy na nią zobojętniały. Obserwuje ruchy jej umalowanych na bladoróżowo warg, lecz nie słyszy słów. Przecież i tak nikt się nie uratuje, jeśli spadną z dziesięciu tysięcy metrów. Podczas awarii jedyne, co należy zrobić, to zrolować paszport i wsadzić go sobie w tyłek, by ułatwić identyfikację zwłok. Tego oczywiście stewardesy nie uczą. Silniki wyją, zwiększając obroty, wchodzą w wibracje. Wojtek przymyka oczy. Pospiesznie wypite buteleczki alkoholu kołyszą go do snu. Snu bez snów. Snu, w którym nie ma Maliny, nie ma Silke. Jest tylko mętna, szara pustka zapadającego ponad Hamburgiem wieczoru... Śpi. Śpi do czasu, aż padną słowa, które zakończą jeden, a otworzą kolejny rozdział tej psychodramy. – Proszę państwa, za pięć minut schodzimy do lądowania. Prosimy o schowanie bagaży i zapięcie pasów. W Warszawie jest obecnie piętnaście stopni Celsjusza, niebo bezchmurne... „Dom – myśli półprzytomnie. – Dom?”. * * * Taksówka – wysłużony mercedes, w którym nawet smętnie dyndająca pod lusterkiem waniliowa choinka nie jest w stanie zabić smrodu dawno wypalonych papierosów – mknie w kierunku Mokotowa. Dopiero dziewiąta wieczór, a ulice są puste, wyludnione. W Europie Wschodniej, gdy zapada zmrok, siedzi się w domu przed telewizorem. Kierowca trajkocze niemiłosiernie: – Skąd pan wraca? Na długo? A ładny ten Hamburg? Wojtek odpowiada monosylabami na pytania, więc taksówkarz wreszcie milknie. Zatrzymują się pod apartamentowcem na zamkniętym osiedlu. – Jeśli poczeka pan na mnie piętnaście minut, to będzie jeszcze kurs do centrum. – Wojtek wciska facetowi w dłoń pieniądze i wysiada z taksówki, nie czekając na odpowiedź. Wie,

że po takim napiwku taksówkarz poczeka. Przystrzyżone trawniki, podświetlone punktowo. Wyłożone kostką alejki. Elewacja z piaskowca. Nowobogacki entourage. Wojtek zadziera głowę. Przez chwilę patrzy na ostatnie piętro budynku. Tylko w pokoju Piotrusia widać przyćmione światło lampki nocnej. Wzdycha, ruszając do drzwi. Wszystko wydaje się tu takie ciche i obce. Ten budynek. I okna. Ciemne, puste. W którym momencie przestał być tutaj u siebie? Którego dnia zrozumiał, że ani tu, ani przy Mistralstraße nie czuje się jak w domu? A może tutaj nigdy nie miał prawdziwego domu? Od progu budynku wita go portier. Z usłużnym uśmiechem otwiera drzwi windy. Cały penthouse należy do niego i Maliny. Mieszkanie warte więcej niż dom pod Warszawą, o którym kiedyś marzył, lecz ona nie chciała wyprowadzać się z miasta. W środku chłodna elegancja, trochę jak z apartamentu na Manhattanie. Żona wraz z dekoratorem wnętrz urządziła wszystko z wielkim smakiem. Szkoda, że zasłony, lampy, lustra i kanapy zawsze wjeżdżały do mieszkania podczas jego nieobecności, że Wojtek nie brał udziału w zakupach i że nikt go nie pytał, czy nowe nabytki mu się podobają. Fakt, było mu wszystko jedno. Ważne, że Mali miała przy tym tyle frajdy. Urządziła więc mieszkanie po swojemu. Ładnie, ale bezosobowo. Bez źle skadrowanych fotografii rodzinnych na ścianach, bez zakurzonych pamiątek ustawionych bez ładu i składu na komodach, ubrań na oparciach krzeseł, bez jakichkolwiek oznak charakteru czy zainteresowań mieszkańców. Czysto, lśniąco, jak z wnętrzarskiego kolorowego magazynu. I może dlatego Wojtek czuje się jak gość we własnym domu, jak tymczasowy rekwizyt, nieharmonizujący z resztą wnętrza? Drzwi windy otwierają się wprost w holu mieszkania. Wojtek stawia tuż przy wejściu walizkę, zapala małą lampkę. Na odgłos zasuwających się drzwi z ciemności korytarza prowadzącego do prywatnej części apartamentu wyłania się młoda kobieta. Przez chwilę w półmroku wydaje mu się, że to Malina, jednak gdy dziewczyna podchodzi bliżej, zdaje sobie sprawę, że to Alicja. Niania Piotrusia, która zajmuje się chłopcem, gdy planują z żoną wieczorne wyjścia. – Dzień dobry, panie Wojtku – wita go nieco zawstydzona. Ona w kapciach, wygodnej bluzie, z lekko potarganymi włosami, wygląda jakby tu mieszkała. On, stojący sztywno przy drzwiach, wciąż w płaszczu, przypomina niezapowiedzianego gościa. – Piotruś już śpi – kontynuuje dziewczyna. – Czekał na pana, ale chyba za dużo miał dzisiaj wrażeń i przed chwilą zasnął. Powiedziałam mu, że na pewno pan go przyjdzie pocałować, jak tylko pan wróci. – Dziękuję. Pójdę do niego. Wojtek nie zdejmuje lekkiego prochowca, wymija dziewczynę i idzie w stronę pokoju syna, z którego na korytarz sączy się ciepły blask. Chłopiec śpi w pozycji embrionalnej, skulony. Przytula do twarzy pluszową owieczkę, nieco już wytartą przez lata czułości. Wojtek kupił ją na lotnisku i podarował synkowi po pierwszym tygodniu spędzonym w Hamburgu. „Chyba jest już za duży, by spać z przytulanką” – myśli, siadając na skraju łóżka, i wpatruje się w spokojną twarz dziecka. Piotruś jest tak podobny do Maliny. Ma jej ciemne włosy i orzechowe oczy, oliwkową barwę skóry. Kiedyś wyrośnie z niego przystojny mężczyzna, lecz dziś jest tylko bezbronnym małym chłopcem. Chłopcem nieplanowanym, którego pojawienia Wojtek tak bardzo się bał, a którego bezwarunkowo pokochał. Od pierwszego wydartego z płuc krzyku. Od chwili, gdy oblepionego maziami płodowymi wziął na ręce – to była jedyna chwila w jego życiu, gdy pozwolił łzom spłynąć po twarzy. Tego wzruszenia nie potrafił powstrzymać. Jeden, jedyny raz. Nigdy więcej nie płakał. Ani kiedy rok po narodzinach Piotrusia nagle na zawał zmarła matka, ani gdy którejś soboty, ubiegłej jesieni, obudzili się z Mali w łóżku mokrym od krwi.