dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony705 384
  • Obserwuję401
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań345 462

Koestler A. - Lunatycy Historia zmiennych poglądów człowieka na wszechświat

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :15.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Koestler A. - Lunatycy Historia zmiennych poglądów człowieka na wszechświat.pdf

dareks_ EBooki Fizyka, Kosmologia, Astronomia
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 282 osób, 161 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 573 stron)

r i L J Lunatycy arthur koestler ZYSKIS-KAWYDAWNICTWO

SPIS TREŚCI Przedmowa.............................................................................................................. 9 Wstęp....................................................................................................................... 15 CZĘŚĆ PIERWSZA. EPOKA HEROICZNA Rozdział I. Ś w it................................................................................................. 19 Rozdział II. Harmonia sfer.................................................................................. 26 Rozdział III. Dryfująca Ziem ia............................................................................ 43 Rozdział IV. Porażka z braku odwagi ................................................................ 52 Rozdział V. Rozwód z rzeczyw istością............................................................. 65 Tablica chronologiczna do części pierwszej........................................................... 82 CZĘŚĆ DRUGA. MROCZNE INTERLUDIUM Rozdział I. Wszechświat prostokątny................................................................ 85 Rozdział II. Wszechświat opasany m uram i....................................................... 95 Rozdział III. Wszechświat scholastyków............................................................. 105 Tablica chronologiczna do części drugiej.............................................................. 115 CZĘŚĆ TRZECIA. BOJAŹLIWY KANONIK Rozdział I. Życie Kopernika............................................................................ 119 Rozdział II. System Kopernika ......................................................................... 187 Tablica chronologiczna do części trzeciej.............................................................. 216 CZĘŚĆ CZWARTA. PRZEŁOM Rozdział I. Młody K epler................................................................................. 221 Rozdział II. „Tajemnica kosmosu” ................................................................... 243 Rozdział III. Bóle dojrzewania............................................................................ 264 Rozdział IV. Tycho de B rahe.............................................................................. 279 Rozdział V. Tycho i K epler.............................................................................. 298 Rozdział VI. Nadanie p raw ................................................................................. 310 Rozdział VII. Kepler przygnębiony.......................................................... 341 Rozdział VIII. Kepler i Galileusz......................................................................... 349 Rozdział IX. Chaos i harmonia............................................................................ 376 Rozdział X. Małżeńska loteryjka ...................................................................... 397 Rozdział XI. Ostatnie lata życia ......................................................................... 403 7

CZĘŚĆ PIĄTA. DROGI SIĘ ROZCHODZĄ Rozdział I. Ciężar dow odu............................................................................. 423 Rozdział II. Proces Galileusza.......................................................................... 462 Rozdział III. Synteza newtonowska ................................................................. 494 Tablica chronologiczna do części czwartej i p ią te j............................................... 508 Epilog .................................................................................................................... 513 Wybrana bibliografia ............................................................................................ 543 Przypisy................................................................................................................. 547 Podziękowania........................................................................................................ 592

PRZEDMOWA W indeksie wersji skróconej ponad sześćsetstronicowego A Study o f H istoty Arnolda Toynbeego nazwisko Kopernika, Galileusza, Kartezju- sza i Newtona nie pojawia się1. Ten jeden przykład spośród wielu możliwych powinien wystarczyć do zilustrowania przepaści, która wciąż dzieli humanistykę od filozofii przyrody. Posługuję się tym prze­ starzałym określeniem, ponieważ termin „nauki ścisłe”,któryje zastąpił, nie budzi tych samych bogatych i uniwersalnych skojarzeń, które „filo­ zofia naturalna” niosła ze sobą w XVII stuleciu, w czasach, gdy Kepler napisał Harm onices m undi, a Galileusz Sidereus nuncius. Ludzie ci, twórcy przewrotu, który dzisiaj określamy mianem rewolucji naukowej, nazywali to zupełnie inaczej: nową filozofią. Rewolucja techniczna, której dały początek ich odkrycia, stanowiła nieoczekiwany skutek uboczny, ich celem nie był bowiem podbój natury, lecz zrozumienie jej. Wszakże ich kosmiczne poszukiwania zburzyły średniowieczną wi­ zję niezmiennego porządku społecznego wewnątrz opasanego murami wszechświata, wraz z towarzyszącą temu porządkowi na zawsze usta­ loną hierarchią wartości moralnych, i przekształciła europejski krajo­ braz, społeczeństwo, kulturę, obyczaje i światopogląd tak gruntownie, jakby na naszym globie pojawił się nowy gatunek człowieka. Ta siedemnastowieczna przemiana europejskiego umysłu to tylko najnowszy przykład wpływu „nauk ścisłych” na „humanistykę” — wpływu badania natury przyrody na badanie natury człowieka. Przykład ten ilustruje również, jak wielkim błędem jest wznoszenie barier akade­ mickich i społecznych między tymi dwoma obszarami dociekań. Fakt ten nareszcie zaczyna zyskiwać uznanie, niemal pół tysiąclecia po tym, jak renesans odkrył Vuomo universale. Innym rezultatem tej fragmentaryzacji jest istnienie prac z historii nauki, które mówią, kiedy pojawił się pierwszy mechaniczny zegar czy też zasada bezwładności, oraz prac z historii astronomii, które informują, 9

że precesję punktów równonocy odkrył Hipparch z Aleksandrii, jednak — o ile mi wiadomo — nie istnieje współczesna historia kosmologii, nie istnieje szerokie omówienie zmiennej ludzkiej wizji wszechświata, któ­ ry człowieka otacza. Powyższy wstęp wyjaśnia, jakie cele stawiałem sobie, pisząc tę książkę, i czego starałem się uniknąć. Nie jest to historia astronomii, aczkolwiek astronomia pojawia się tam, gdzie zachodzi potrzeba wy­ ostrzenia wspomnianej wizji. I chociaż praca ta skierowana jest do sze­ rokiego grona czytelników, nie jest książką popularnonaukową, lecz osobistą i spekulatywną analizą kontrowersyjnego tematu. Wychodzi od Babilończyków, a kończy się na Newtonie, ponieważ wciąż żyjemy we wszechświecie zasadniczo newtonowskim. Kosmologia Einsteina znaj­ duje się dotychczas w stanie „płynnym” i zbyt wcześnie byłoby próbo­ wać oszacować jej wpływ na kulturę. Aby książka nie rozrosła się ponad wszelką miarę, musiałem się ograniczyć zaledwie do ogólne­ go zarysowania tego ogromnego tematu. Niektóre części są szkicowe, inne szczegółowe, ponieważ w doborze materiału kierowałem się włas­ nym zainteresowaniem pewnymi konkretnymi kwestiami, które stano­ wią motywy przewodnie tej książki, a które winienem tutaj pokrótce przedstawić. Po pierwsze, podejmuję bliźniacze wątki nauki i religii, poczynając od zespolenia mistyka i naukowca w bractwie pitagorejczyków. Wątki te stale się rozchodzą i znów schodzą, czasem zapętlająze sobą, to znów biegną równolegle, aby dotrzeć do „podzielonego w sobie domu wiary i rozumu” naszych czasów, gdzie panuje grzeczna, lecz martwa atmo­ sfera, gdzie po obu stronach symbole zastygły w dogmaty, a wspólne źródło inspiracji zniknęło z pola widzenia. Studium ewolucji koncepcji kosmosu w dawnych czasach może nam pomóc stwierdzić, czy nowa wspólna podróżjest przynajmniej do pomyślenia, i najakich warunkach. Po drugie, od dłuższego czasu interesuje mnie psychologia procesu odkrycia2jako najzwięźlejszego wyrazu twórczych mocy człowieka — jak również psychologia tego przeciwstawnego procesu, zaślepiające­ go na prawdy, które po odkryciu wydają się rozpaczliwie oczywiste. Przesłona ta daje o sobie znać nie tylko w umysłach „ciemnych i zabo­ bonnych mas”, jak to określił Galileusz, lecz jest jeszcze bardziej ude­ rzająco obecna w umyśle samego Galileusza i innych geniuszy, takich 10

jak Arystoteles, Ptolemeusz czy Kepler. Odnosi się wrażenie, że gdy jedna część ich umysłu prosiła o więcej światła, inna wołała o więcej ciemności. Historia nauki jest dziedziną stosunkowo młodą i biografo­ wie jej Cromwellów i Napoleonów na razie niewiele czasu poświęcają psychologii. Swych bohaterów przedstawiająjako maszyny do rozumo­ wania, które stawiają na zimnych marmurowych piedestałach, na sposób równie staroświecki jak ten, który znamy z bardziej sędziwych gałęzi historiografii — kierując się prawdopodobnie założeniem, że u przyrod­ nika, inaczej niż w przypadku męża stanu czy zdobywcy, charakter i osobowość nie odgrywają żadnej roli. Tymczasem we wszystkich systemach kosmologicznych, od pitagorejczyków po Kopernika i Ed- dingtona, znajdują odbicie nieświadome uprzedzenia, filozoficzne, a na­ wet polityczne poglądy ich autorów. Żadna dziedzina nauki, od fizyki po fizjologię, nie może twierdzić, że jest wolna od takich czy innych nachyleń metafizycznych. Postęp nauki zazwyczaj postrzega się jako regularny, racjonalny marsz wzdłuż prostej wznoszącej się linii. W rze­ czywistości linia ta przebiegała zygzakami, czasem bardziej zadziwia­ jącymi niż ewolucja myśli politycznej. Zwłaszcza historię teorii kos­ mologicznych można bez przesady nazwać historią zbiorowych obsesji i kontrolowanych schizofrenii, sposób zaś, w jaki dokonały się niektóre z najważniejszych odkryć, kojarzy się raczej z zachowaniami lunatyka niż elektronicznego mózgu. Gdy więc zdejmowałem Kopernika czy Galileusza z piedestału, na którym umieściła ich mitologia nauki, moją pobudką nie było „odbrą- zawianie”, lecz próba zbadania funkcjonowania ich twórczych umy­ słów. Nie będę jednak żałował, jeżeli ubocznym skutkiem mojej pracy będzie obalenie legendy, zgodnie z którą nauka jest zajęciem czysto racjonalnym, a naukowiec typem człowieka bardziej „trzeźwym” i „bez­ namiętnym” od innych (i dlatego należy mu się wiodąca rola w zarzą­ dzaniu sprawami tego świata), bądź że potrafi on dostarczyć sobie i swym współczesnym rozumowego substytutu prawd etycznych, czer­ panych z innych źródeł. Moją ambicją było uczynić trudny temat przystępnym dla przecięt­ nego czytelnika, lecz mam nadzieję, że osoby zaznajomione z tą dzie­ dziną również znajdą na tych stronachjakieś nowe dla siebie informacje. Odnosi się to szczególnie do Johannesa Keplera, którego prace, dzien­ 11

niki i korespondencja nie były do tej pory dostępne angielskiemu czy­ telnikowi, nie istnieje również żadna poważna jego biografia w języku angielskim. A przecież Kepler należy do tych nielicznych pośród geniu­ szy pozwalających nam prześledzić krok po kroku zawiłą drogę, która doprowadziła ich do odkryć i przyjrzeć się naprawdę dokładnie, ni­ czym na puszczonym w zwolnionym tempie filmie, aktowi twórczemu. W związku z tym należy on do najważniejszych bohaterów mojej opowieści. Z kolei opus magnum Kopernika, O obrotach sfer niebieskich, mu­ siało zaczekać do roku 1952 na swój pierwszy angielski przekład — co być może wyjaśnia, skąd wzięły się niektóre dziwne nieporozumienia otaczające jego dzieło, podzielane przez niemal wszystkie autorytety piszące na jego temat. W niniejszej książce próbuję te nieporozumienia sprostować. Czytelnik o wykształceniu ścisłym proszony jest o wyrozumiałe potraktowanie wyjaśnień, które mogą mu się wydać obrazą dla jego inteligencji. Dopóki w naszym systemie kształcenia będzie trwała zimna wojna między naukami ścisłymi i humanistycznymi, sytuacja tajest nie do uniknięcia. Jednym z ważnych kroków ku zakończeniu tej zimnej wojny była książka profesora Herberta Butterfielda Rodow ód współczesnej nauki, opublikowana w 1949 roku. Praca ta jest sama w sobie znakomita i wnikliwa, lecz najbardziej zaimponował mi fakt, że profesor histo­ rii nowożytnej uniwersytetu w Cambridge wyruszył na obszar średnio­ wiecznej nauki i podjął się dzieła zasypywania przepaści. Być może uznał, że nasza epoka specjalistów potrzebuje takich twórczych intru­ zów. Ponieważ podzielam to przekonanie, poprosiłem profesora Butter­ fielda o napisanie krótkiego wprowadzenia do pracy innego intruza. Chciałbym, aby moje najszczersze podziękowania przyjęły następu­ jące osoby: profesor Max Caspar z Monachium oraz Bibliotheksrat dr Franz Hammer ze Stuttgartu, za pomoc i poradę na temat Johannesa Keplera; dr Marjorie Grene za pomoc przy korzystaniu ze średnio­ wiecznych źródeł łacińskich i przy wielu innych zagadnieniach; profe­ sor Zdenek Kopal z uniwersytetu w Manchesterze za krytyczną lektu­ rę tekstu; profesor Alexandre Koyré z École des Hautes Études na 12

Sorbonie oraz profesor Ernst Zinner z Bambergu za informacje cytowa­ ne w przypisach; profesor Michael Polanyi za życzliwe zainteresowanie i zachętę; wreszcie Cynthia Jefferies za żmudną i cierpliwą pracę nad maszynopisem i korektą.

WSTĘP Żadnego obszaru myśli nie wytyczą w sposób właściwy ludzie, którzy mierzą go jedynie za pomocą linijki. Całe odcinki historii mogą zostać przekształcone — a przynajmniej znacznie ożywione — przez wyobraźnię, która omiata je światłem swego reflektora, przychodząc spoza profesji historyków. Stare przeczucia zyskują wtedy potwierdze­ nie dzięki nowemu zastosowaniu materiału dowodowego bądź znalezie­ niu nieoczekiwanych powiązań między źródłami. Wyłania się nowa materia, ponieważ stają obok siebie rzeczy, o których zestawieniu nikt wcześniej nie pomyślał. Pojawiają się nowe szczegóły, a stare nabierają innej wagi, ponieważ argumentacja przybrała nowy obrót. Co rusz stwierdzamy, że doczytywaliśmy się zbyt nowoczesnej świadomości na przykład u Kopernika bądź że wybieraliśmy z prac Keplera (a zarazem wyjmowaliśmy z kontekstu) pewne elementy, które brzmią nowocześnie. Podobnie anachronicznie traktowaliśmy umysło- wość i życie Galileusza. Autor niniejszej książki kontynuuje dzieło uświadamiania nam tych spraw, podejmuje wiele zaniedbanych wątków i ukazuje cały temat często w nieoczekiwanej perspektywie. Przygląda­ jąc się nie tylko osiągnięciom naukowym, ale także metodom pracy, jakie za nimi stały, jak również prywatnej korespondencji uczonych, na nowo odkrywa wielkich myślicieli, przywraca ich swoim epokom, nie odbierając przy tym znaczenia ich dziełu — nie zostawia nas z anoma­ liami przestarzałej myśli, lecz ukazuje spójność, wyjątkowość, wiary­ godność i konsekwencję umysłu, który się za tą myślą kryje. Szczególnie pożyteczny dla czytelników angielskichjest fakt, że pan Koestler skoncentrował się na pewnych zaniedbanych aspektach historii nauki i wiele miejsca poświęcił Keplerowi, którego postać szczególnie zasługiwała na przybliżenie, co wymagało wielkiej wyobraźni historycz­ nej. Historii nie wolno oceniać na podstawie negatywów. Nawet ci z nas, którzy różnią się od pana Koestlera w ogólniejszych kwestiach świa­ 15

topoglądowych bądź nie zawsze za nim nadążają w pewnych szczegó­ łach, na pewno zauważą światło, które nie tylko modyfikuje i ożywia obraz, ale także wydobywa nowe fakty bądź sprawia, że te martwe zaczynają tańczyć przed naszymi oczyma. Byłbym zaskoczony, gdyby nawet osoby zaznajomione z tematem nie doznały wrażenia, że zrosił nas oto deszcz, którego każda kropla uchwyciła cząstkę tego światła. Herbert Butterfield

EPOKA HEROICZNA

Rozdział I. Świt 1. Przebudzenie Do naszej wiedzy możemy coś dodać, lecz nie możemy nic od niej odjąć. Kiedy próbuję zobaczyć wszechświat tak,jak widzieli go Babiloń- czycy około 3000 roku p.n.e., muszę cofnąć się do swego dzieciństwa. W wieku około czterech lat posiadałem zadowalające w moim odczuciu zrozumienie Boga i świata. Pamiętam, jak ojciec pokazał kiedyś palcem na sufit, ozdobiony fryzem z tańczącymi figurami, i wyjaśnił, że tam w górze jest Bóg i patrzy na mnie. Natychmiast nabrałem przekonania, że to tancerze są Bogiem i zwracałem się do nich w swoich modlitwach, prosząc o ochronę przed potwornościami dnia i nocy. Wyobrażam sobie, że na podobnej zasadzie świetliste postacie na ciemnym suficie świata jawiły się jako żywi bogowie Babilończykom i Egipcjanom. Bliźnięta, Niedźwiedzica i Wąż byli dla nich czymś równie znajomymjak dla mnie moi żłobkowani tancerze. Sądzono, że znajdują się niezbyt daleko i dzier­ żą władzę nad życiem i śmiercią, nad plonami i deszczem. Świat Babilończyków, Egipcjan i Hebrajczyków był ostrygą, z wodą pod spodem i wodą w górze, podtrzymywaną przez lity firmament. Był to świat skromnych rozmiarów, zamknięty ze wszystkich stron równie bezpieczniejak dziecko w kołysce lub płód w łonie matki. Babilończycy mieli ostrygę okrągłą, Ziemia była dla nich wydrążoną górą, umieszczo­ ną w środku ostrygi, unoszącą się na wodnych głębinach, z litą kopułą nad głowami, dźwigającą górne wody. Górne wody przesączały się przez kopułęjako deszcz, dolne zaś wytryskiwały fontannami i strumie­ niami. Słońce, Księżyc i gwiazdy wykonywały powolny taniec na estra­ dzie kopuły, na którą wchodziły przez drzwi wschodnie, a znikały przez wrota zachodnie. Wszechświat Egipcjan był natomiast ostrygą prosto- 19

kątną czy pudełkiem. Za podłogę miało ono Ziemię, niebo zaś było ałbo krową, której kopyta spoczywały na czterech rogach, albo kobietą wspartą na łokciach i kolanach. Wokół wewnętrznych ścianek pudełka, na swego rodzaju podwyższonej galerii, płynęła rzeka, po której żeglo­ wały na swych szkutach Słońce i Księżyc, wchodząc i wychodząc przez liczne drzwi teatralne. Gwiazdy stałe były lampami zawieszonymi pod sklepieniem bądź unoszonymi przez innych bogów. Planety żeglowały na swych własnych łodziach po kanałach biorących swój początek z Drogi Mlecznej, niebiańskiej krewniaczki Nilu. Około piętnastego dnia każdego miesiąca na boga-Księżyc napadała straszliwa maciora i pożerała go, zadając mu dwutygodniowe męczarnie. Potem odradzał się na nowo. Niekiedy maciora pożerała Księżyc od razu w całości, powodując jego zaćmienie. Tragedie te były wszakże, niczym we śnie, zarazem realne i nierealne. Wewnątrz swego pudełka czy macicy śniący czuł się stosunkowo bezpiecznie. To poczucie bezpieczeństwa wypływało z odkrycia, że chociaż bóg Słońce i bóg Księżyc mają takie burzliwe życie osobiste, ich pojawie­ nia się i ruchy są całkowicie przewidywalne i można na nich polegać. W regularnych cyklach przynosili ze sobą noc i dzień, pory roku i deszcz, czas siewu i czas zbiorów. Matka pochylona nad kołyską jest nieprze­ widywalną boginią, lecz można liczyć na pojawienie się jej karmiącej piersi, kiedy będzie potrzebna. Śniący umysł może przeżywać rozmaite burzliwe przygody, może zawędrować na Olimp lub do Tartaru, lecz puls śniącego jest regularny i można go zmierzyć. Pierwsi nauczyli się mierzyć puls gwiazd Babilończycy. Około sześciu tysięcy lat temu, gdy ludzki umysł wciąż był na poły pogrążony we śnie, chaldejscy kapłani stawali na wieżyczkach obser­ wacyjnych, przyglądali się gwiazdom, sporządzali mapy i harmonogra­ my ich ruchów. Gliniane tabliczki z czasów panowania Sargona z Aka­ du, datowane na około 3800 roku p.n.e., wskazują na istnienie z dawna ugruntowanej tradycji astronomicznej1. Tablice gwiazd stały się kalen­ darzami, które regulowały zorganizowane czynności, od uprawy roli po obrzędy religijne. Obserwacje dokonywane przez chaldejskich kapła­ nów osiągały zdumiewający stopień dokładności: przy ustalaniu długo­ ści roku pomylili się o mniej niż 0,001 procent2, ich obliczenia zaś dotyczące ruchów Słońca i gwiazd obarczone są zaledwie trzykrotnie 20

większym błędem niż obliczenia dziewiętnastowiecznych astronomów uzbrojonych w olbrzymie teleskopy3. Pod tym względem ich nauka za­ sługiwała na miano ścisłej. Ich obserwacje były weryfikowalne i umoż­ liwiały im precyzyjne przewidywanie zdarzeń astronomicznych. Choć teoria opierała się na przesłankach mitologicznych, sprawdzała się w prak­ tyce. A zatem u samych początków nauka pojawia się pod postacią Janusa, boga o dwóch obliczach, strażnika drzwi i bram: twarz z przodu czujna i spostrzegawcza, druga zaś rozmarzona i o szklanych oczach patrzy tępo w przeciwnym kierunku. Najbardziej fascynującymi obiektami na niebie — z obu punktów widzenia — były planety, czyli tzw. gwiazdy błędne. Istniało ich tylko siedem pośród tysięcy świateł zawieszonych na firmamencie: Słońce, Księżyc, Nebo-Merkury, Isztar-Wenus, Nergal-Mars, Marduk-Jowisz i Ninib-Satum. Wszystkie inne gwiazdy pozostawały w tym samym miejscu, tworząc na firmamencie stały wzór, obracały się raz dziennie wokół Ziemi-góry, lecz nigdy nie zmieniały swego usytuowania we wzorze. Siedem wędrownych gwiazd obracało się wraz z nimi, lecz były też obdarzone swym własnym ruchem, niczym muchy, które spacerują po powierzchni obracającego się globusa. Nie wędrowały jednak po całym niebie: ich ruchy były ograniczone do wąskiej alei bądź też opinającego firmament pasa, który był nachylony pod kątem mniej więcej dwudziestu trzech stopni do równika. Pas ten — zodiak — dzielił się na dwanaście odcinków i każdy odcinek miał nazwę pocho­ dzącą od położonej na nim konstelacji gwiazd stałych. Zodiak był niebieską aleją zakochanych, po której spacerowały planety. Przejście planety przez jeden z odcinków miało podwójne znaczenie: dawało liczby, które obserwator mógł umieścić w swoich tablicach, ofaz sym­ bolicznie przekazywało, co się dzieje w mitologicznym dramacie, który rozgrywał się za kulisami. Astrologia i astronomia do dzisiaj pozostają uzupełniającymi się polami widzenia Janus sapiens. 21

2. Jońska gorączka Dzieło Babilończyków i Egipcjan podjęli Grecy. Kosmologia grecka początkowo posługiwała się bardzo podobnymi wyobrażeniami — świat Homera to kolejna, barwniejsza ostryga, to unoszący się na wodzie krążek otoczony przez Okeanosa. Jednak mniej więcej w tym samym czasie, kiedy teksty O dysei iIliady uzyskały swą ostateczną postać, w Jonii nad Morzem Egejskim nastąpił przełom. Szóste stulecie przedchrześcijań­ skie — niezwykłe stulecie Buddy, Konfucjusza, Lao-Cy, filozofów joń- skich i Pitagorasa — było punktem zwrotnym w dziejach gatunku ludzkie­ go. Wiosenny wiatr zdawał się ciągnąć przez naszą planetę od Chin do Samos, rozbudzając świadomość człowieka, niczym tchnienie w nozdrzach Adama. Wjońskiej szkole filozofii z mitologicznego świata snu zaczęła się wyłaniać racjonalna myśl. Był to początek wielkiej przygody: prometej­ skich poszukiwań naturalnych wyjaśnień i racjonalnych przyczyn, poszu­ kiwań, które w ciągu następnych dwu tysięcy latmiały w większym stopniu przeobrazić gatunek niż poprzednie dwieście milleniów. Tales z Miletu, który sprowadził do Grecji abstrakcyjną geometrię i przewidział zaćmienie Słońca, wierzył, podobnie jak Homer, że Zie­ mia jest krążkiem unoszącym się na wodzie, lecz nie poprzestał na tym. Odrzucając wyjaśnienia mitologiczne, postawił rewolucyjne pytanie: Z jakiego surowca i za pomocą jakiego procesu naturalnego zbudowa­ ny jest wszechświat? Jego odpowiedź brzmiała, że ową podstawową materią, czy też żywiołem, musi być woda, ponieważ wszystkie rzeczy rodzą się z wilgoci, łącznie z powietrzem, które jest wyparowaną wodą. Inni uczyli, że podstawową materią nie jest woda, lecz powietrze bądź ogień. Ich odpowiedzi miały jednak mniejsze znaczenie niż fakt, że uczyli się stawiać nowego rodzaju pytania, z którymi zwracali się nie do wyroczni, lecz do milczącej natury. Zajęcie to dawało niezmiernie wiele radości. Aby to docenić, trzeba powrócić swymi prywatnymi ścieżkami czasu do fantazji okresu dorastania, kiedy mózg, upojony nowo odkry­ tymi możliwościami, puścił wodze spekulacji. „Tak, jak to o Talesie powiadają — mówi Platon — że gdy gwiazdy badał i w niebo patrzył, a w studnię wpadł, wtedy pewna fertyczna pokojówka z Tracji miała go wyśmiewać, że mu się zachciewa wiedzieć, co się dzieje na niebie, a nie widzi tego, co ma pod nogami”4. 22

Drugi z filozofówjońskich, Anaksymander, wykazuje wszelkie objawy intelektualnej gorączki, która szerzyła się w Grecji. Jego wszechświat nie jest już zamkniętym pudełkiem, lecz nieskończoną rozciągłością i trwaniem. Surowca nie stanowi żadna ze znanych form materii, lecz substancja pozbawiona konkretnych właściwości, prócz tego, że jest niezniszczalna i wiecznotrwała. Z substancji tej powstają wszystkie rze­ czy i do niej powracają. Przed naszym światem istniała nieskończona wielość innych wszechświatów, które na powrót rozpłynęły się w amor­ ficznej masie. Ziemia jest walcem otoczonym powietrzem. Unosi się pionowo w środku wszechświata, na niczym nie wsparta ani nie podwie­ szona, lecz nie spada, ponieważ będąc w środku, nie ma wyróżnione­ go kierunku, w którym mogłaby się skłonić. Gdyby się poruszyła, zabu­ rzyłoby to symetrię i równowagę całości. Sferyczne niebiosa otaczają atmosferę jak kora drzewo i otoczka ta składa się z kilku warstw, w któ­ rych są osadzone rozmaite ciała gwiezdne. Nie są one jednak tym, czym się wydają, nie są wcale „ciałami”. Słońce to jedynie dziura w obręczy olbrzymiego koła. Obręcz jest wypełniona ogniem i obraca się wokół Ziemi, a wraz z nią dziura — przebicie gigantycznej opony wypełnionej płomieniami. Podobnie został objaśniony Księżyc. Jego fazy,jak również zaćmienia, wynikają z tego, że przebicie opony częściowo się zatyka. Gwiazdy to otworki w ciemnym suknie, przez które miga kosmiczny ogień wypełniający przestrzeń pomiędzy dwiema warstwami „kory”. Niełatwo jest sobie wyobrazić, jak to wszystko działa, lecz opis ten stanowi pierwszą próbę stworzenia mechanicznego modelu wszech­ świata. Łódź boga Słońce zastępują tryby mechanizmu zegarowego. Maszyneria ta sprawia jednak wrażenie, jakby wyśnił ją malarz surrea­ listyczny. Poprzebijane opony z ogniem z pewnością są bliższe Picas­ sowi niż Newtonowi. Wrażenie to jeszcze wielekroć powróci, gdy będziemy rozpatrywać inne kosmologie. System Anaksymenesa, współpracownika Anaksymandra, jest mniej wymyślny. Wydaje się jednak, że filozof ten dał początek ważnej idei, zgodnie z którą gwiazdy są przytwierdzone „niczym gwoździe” do przezroczystej sfery z krystalicznego materiału, obracającej się wokół Ziemi „niczym kapelusz wokół głowy”. Brzmiało to tak wiarygodnie i przekonująco, że kryształowe sfery miały królować w kosmologii aż do początku czasów nowożytnych. 23

Siedzibą filozofów jońskich był Milet w Azji Mniejszej, lecz istniały konkurencyjne szkoły w greckich miastach na południu Włoch, a w każ­ dej szkole głoszono konkurencyjne teorie. Założyciel szkoły eleackiej, Ksenofanes z Kolofonu, to sceptyk, który do dziewięćdziesiątego dru­ giego roku życia pisał poezję, tak, że mógłby posłużyć za wzór Eklezja- stesowi: Z ziemi są wszystkie rzeczy i do ziemi wszystkie rzeczy powracają. Z ziemi i wody pochodzimy my wszyscy. [...] Nie było i nie będzie człowieka, co by wiedział na pewno to, co mówi o bogach io wszystkich rzeczach. Choćby bowiem to, co mówi, było najsłuszniejsze, nie wie on o tym; wszystkojest sprawą opinii. [...] Ludzie przedstawiają sobie, że bogowie rodzą się, odziewają, mają głosy i postacie takie jak oni. [...] Zaprawdę, bogowie Egipcjan mają czarną skórę i płaskie nosy, bogowie mieszkańców Tracji mają rude włosy i niebieskie oczy. [...] Zaprawdę, gdyby woły, konie i lwy miały dłonie i dłońmi tymi mogły tworzyć obrazy, jak czynią to ludzie, bogowie koni miałyby postać koni, a bogo­ wie wołów miałyby postać wołów. [...] Homer i Hezjod przypisali bogom wszystko, co wstydliwe i haniebne pośród ludzi: złodziejstwo, cudzołóstwo, oszustwo i inne nieprawe czyny. A w innym fragmencie: Jest jeden Bóg [...] postacią i myślą niepodobny śmiertelnikom. [...] Bytuje wciąż w tym samym miejscu nieporuszony [...] ibez wysiłku porusza wszystkim mocą umysłu5. Filozofowie jońscy byli optymistycznymi, pogańskimi materialista­ mi. Ksenofanes należał do panteistów smętnych, zmiana była dlań iluzją, wszelkie zaś starania marnością. Jego kosmologia odzwierciedla jego temperament filozoficzny, różniąc się radykalnie od jońskiej. Według niego Ziemia nie jest pływającym po wodzie krążkiem ani unoszącym się w powietrzu walcem, lecz czymś „zakorzenionym w nieskończono­ ści”. Słońce i gwiazdy nie mają substancji ani trwałości, są tylko chmu- rzastymi wyziewami Ziemi, które zajęły się ogniem. O świcie gwiazdy się wypalają, a wieczorem z nowych wyziewów powstaje nowy zespół gwiazd. Podobnie każdego ranka ze stłoczonych w jednym miejscu iskier tworzy się nowe słońce. Księżyc to zbita, świetlista chmura, która rozpływa się w ciągu miesiąca, po czym zaczyna powstawać od nowa. 24

Nad różnymi obszarami Ziemi wiszą różne słońca i księżyce, wszystkie będące chmurzastymi złudzeniami. Tak oto najdawniejsze racjonalne teorie wszechświata odzwiercied­ lają skłonności i temperament swych autorów. Panuje powszechne przekonanie, że wraz z postępami metody naukowej teorie stały się bardziej obiektywne. Jeszcze się okaże, czy przekonanie to jest uzasad­ nione. Co do poglądów Ksenofanesa możemy jednak odnotować, że dwa tysiące lat później Galileusz uważał komety za złudzenia atmosfe­ ryczne — z przyczyn czysto osobistych i wbrew temu, co pokazywał jego teleskop. Ani kosmologia Anaksagorasa, ani Ksenofanesa nie zyskały wielu zwolenników. Każdy filozof tego okresu zdaje się mieć własną teorię na temat natury otaczającego go wszechświata. Cytując profesora Burneta, „ledwo jakiś filozofjoński nauczył się kilku twierdzeń geometrycznych i usłyszał, że zjawiska na niebie następują cyklicznie, natychmiast zabierał się do pracy nad poszukiwaniami obowiązującego w całej naturze prawa i do budowania, ze śmiałością graniczącą z hybris, syste­ mu wszechświata”6. Ich dalece się od siebie różniące spekulacje łączyło to, że odrzucono węże pożerające Słońce i bogów na Olimpie pociąga­ jących za sznurki. Każda teoria, nawet najbardziej cudaczna i osobliwa, próbowała znaleźć przyczyny naturalne. Dociekania naukowe z VI wieku przywołują obraz orkiestry stroją­ cej instrumenty: każdy muzyk zajęty jest wyłącznie swoim instrumen­ tem, głuchy na kocią muzykę innych. Potem następuje dramatyczna cisza, na scenę wchodzi dyrygent, trzy razy stuka batutą i z chaosu wyłania się harmonia. Mistrzem tym jest Pitagoras z Samos, którego wpływ na idee, aprzez to na losy rodzaju ludzkiego był prawdopodobnie większy niż jakiegokolwiek innego człowieka w dziejach.

Rozdział II. Harmonia sfer 1. Pitagoras z Samos Pitagoras urodził się w pierwszych dziesięcioleciach tego niezwy­ kłego wieku przebudzenia, VI stulecia p.n.e. Niewykluczone, że był świadkiem jego końca, ponieważ dożył co najmniej osiemdziesięciu, a może ponad dziewięćdziesięciu lat. W swym długim życiu zmieścił, mówiąc słowami Empedoklesa, „wszystkie rzeczy, które są zawarte w dziesięciu, a nawet dwudziestu pokoleniach ludzi”. Niepodobna stwierdzić, czy jakiś konkretny element pitagorejskiego wszechświata jest dziełem mistrza, czy też któregoś z jego uczniów — uwaga ta w równym stopniu odnosi się do Leonarda da Vinci czy Michała Anioła. Nie może być jednak wątpliwości, że podstawowe cechy tego wszechświata powstały w jednym umyśle; że Pitagoras z Samos był założycielem nowej filozofii religijnej, jak również zało­ życielem nauki w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Można rozsądnie przyjąć, że był synem grawera Mnesarchosa; że był uczniem Anaksymandra, ateisty, lecz także Ferekydesa, mistyka, który nauczał o wędrówce dusz. Musiał wiele podróżować po Azji Mniejszej i Egipcie, tak jak wielu wykształconych mieszkańców wysp greckich. Mówi się również, że Polikrates, przedsiębiorczy autokrata z Samos, powierzał mu misje dyplomatyczne. Polikrates był oświeco­ nym tyranem, który popierał handel, piractwo, inżynierię i sztuki piękne. Na jego dworze żył Anakreont, najświetniejszy poeta owych czasów, oraz Eupalinos z Megary, najwybitniejszy inżynier. Jak opowiada He- rodot, Polikrates stał się tak potężny, że dla uśmierzenia zawiści bogów wrzucił w morską głębinę swój najcenniejszy sygnet. Kilka dni później jego kucharz patroszył świeżo złowioną rybę i znalazł pierścień w jej 26

żołądku. Skazany wyrokiem bogów Polikrates wpadł w pułapkę zasta­ wioną przez pomniejszego władcę perskiego i został ukrzyżowany. Pitagoras zdążył jednak wyjechać wcześniej z Samos, wraz z rodziną, i około 530 roku p.n.e. osiadł w Krotonie — największym mieście greckim w południowych Włoszech, obok rywalizującego z nim Syba- ris. Musiała go poprzedzać wielka sława, ponieważ bractwo pitagorej- skie, które założył po przybyciu, wkrótce rządziło miastem i na jakiś czas zyskało zwierzchność nad znaczną częścią Magna Graecia. Świec­ ka władza w mieście trwała jednak krótko. Pitagoras został pod koniec życia wygnany z Krotonu do Metapontion. Jego uczniów skazano na banicję lub stracono, a domy spotkań bractwa spalono. Ta wątła łodyżka w mniejszym lub większym stopniu potwierdzo­ nych faktów już za życia mistrza zaczęła obrastać bluszczem legendy. Wkrótce uzyskał status półboga. Jak przekazuje Arystoteles, mieszkań­ cy Krotonu mieli go za syna Apolla Hiperborejskiego i istniało powie­ dzenie, że „ze stworzeń rozumnych są bogowie, ludzie i istoty takie jak Pitagoras”. Czynił cuda, rozmawiał z demonami z niebios, zstępował do Hadesu i miał taką władzę nad ludźmi, że po jego pierwszym kazaniu do krotończyków sześciuset z nich przystąpiło do wspólnotowego życia bractwa, nie wróciwszy nawet do domu, aby pożegnać się z rodzinami. Wśród uczniów jego autorytet był bezgraniczny — „mistrz tak powie­ dział” było dla nich prawem. 2. Jednocząca wizja Mity narastają jak kryształy, według swych własnych, powtarzają­ cych się wzorów. Musi wszak istnieć odpowiedni zarodek, aby dać początek temu procesowi. Ludzie przeciętni i pomyleńcy nie mają władzy tworzenia mitów. Mogą stworzyć modę, która szybko jednak przemija. Pitagorejska wizja świata była zaś tak trwała, że wciąż jest obecna w naszym myśleniu, a nawet w naszym słowniku. Sam termin „filozofia” ma pitagorejski rodowód, podobnie jak słowo „harmonia” w jego szerszym znaczeniu. A kiedy w języku angielskim nazywamy liczby „figurami”, posługujemy się żargonem bractwa1. 27

Istota i siła tej wizji tkwi w jej wszechogarniającym, zespalającym charakterze. Łączy bowiem religię i naukę, matematykę i muzykę, medycynę i kosmologię, ciało, umysł i ducha w natchnionej i porywa­ jącej syntezie. W filozofii pitagorejskiej wszystkie elementy zazębiają się. Od zewnątrz przypomina ona sferę o jednolitej powierzchni, trudno więc zdecydować, z której strony się w nią zagłębić. Najprościej jest jednak zacząć od muzyki. Odkrycie pitagorejczyków, zgodnie z którym wysokość dźwięku zależy od długości wytwarzającej ten dźwięk struny, a współbrzmiące interwały skali odpowiadają prostym stosunkom licz­ bowym (2:1 — oktawa, 3:2 — kwinta, 4:3 — kwarta) było epokowe: było to pierwsze uwieńczone sukcesem sprowadzenie jakości do ilości, pierwszy krok w kierunku matematyzacji ludzkiego doświadczenia — a tym samym początek Nauki. W tym miejscu należy jednak poczynić istotne rozróżnienie. Dwu­ dziestowieczny Europejczyk z uzasadnioną niechęcią traktuje „reduko­ wanie” otaczającego go świata, swoich doświadczeń i uczuć do listy abstrakcyjnych formuł pozbawionych barw, ciepła, znaczenia i warto­ ści. Dla pitagorejczyków, przeciwnie niż dla niego, matematyzacja doświadczenia oznaczała jego wzbogacenie, a nie zubożenie. Liczby były dla nich święte jako najczystsze idee, ubezcieleśnione i eteryczne; stąd zaślubiny muzyki z liczbami mogły ją tylko uszlachetnić. Ludzie umiejętni potrafili przekształcić religijną i emocjonalną ekstasis w eks­ tazę intelektualną, kontemplację boskiego tańca liczb. Materialne struny liry mają podrzędne znaczenie. Można je wykonać z rozmaitych mate­ riałów, mogą mieć rozmaitą grubość i długość, byle zostały zachowane proporcje: muzykę wytwarzają stosunki liczbowe, liczby, schemat skali. Liczby są wieczne, wszystko inne zaś jest zniszczalne. Liczby nie są z materii, lecz z umysłu. Pozwalają dokonywać najbardziej zaskakują­ cych i najrozkoszniejszych działań umysłowych bez odwoływania się do grubiańskiego zewnętrznego świata zmysłów — a należy przyjąć, że tak właśnie działa boski umysł. Ekstatyczna kontemplacja form geome­ trycznych i praw matematycznych jest przeto najskuteczniejszym spo­ sobem na oczyszczenie duszy z ziemskich namiętności i najważniej­ szym ogniwem łączącym człowieka z bóstwem. Filozofowie jońscy byli materialistami w tym sensie, że w swych dociekaniach najsilniejszy akcent kładli na materię, z której uczyniony 28 m

jest wszechświat. Pitagorejczycy zaś główny akcent kładli na formę, proporcję i wzorzec, na eidos i schenia, na relatio, a nie na relata. Pita­ goras tak się ma do Talesajak filozofia Gestalt do dziewiętnastowieczne­ go materializmu. Wahadło zostało puszczone w ruch. Jego tykanie będzie słyszane przez całą historię, gdy tarcza przeskakuje między skrajnymi pozycjami „wszystkojest ciałem” i „wszystkojest umysłem”;gdy akcent przenosi się z „substancji” na „formę”, ze „struktury” na „funkcję”, z „atomów” na „schematy”, z „cząstek” na „fale” i z powrotem. Linia łącząca muzykę z liczbami stała się osią systemu pitagorejskie- go. Następnie oś została przedłużona w obu kierunkach: z jednej strony ku gwiazdom, z drugiej ku ciału i duszy człowieka. Łożyskami, na których obracała się oś i cały system, były dwa podstawowe pojęcia: arm onia — harmonia oraz katharsis — oczyszczenie. Pitagorejczycy byli między innymi uzdrowicielami. Powiada się, że „używali leków do oczyszczenia ciała i muzyki do oczyszczenia du­ szy”2. Jedna z najstarszych form psychoterapii polega na wtrąceniu pacjenta w stan tanecznego transu, po którym następuje wyczerpanie i hipnotyczny, leczniczy sen — pierwotna wersja terapii szokowej. Potrzeba zastosowania tak brutalnych środków zachodziła jednak tyl­ ko wtedy, gdy struny duszy pacjenta były rozstrojone — zbyt napięte lub zbyt luźne. Należy to traktować dosłownie, ponieważ pitagorejczy­ cy uważali ciało za rodzaj instrumentu muzycznego, w którym każda struna musi zachowywać odpowiednie napięcie i odpowiednią równo­ wagę między takimi przeciwieństwami, jak: wysoki i niski, gorący i zimny, mokry i suchy. Zapożyczone z muzyki metafory, które w języ­ ku angielskim wciąż stosujemy w medycynie, takiejak: ton, tonizujący, dobrze nastrojony to również dziedzictwo pitagorejskie. Pojęcie arm onia nie miało jednak znaczenia identycznego z tym, jakie my nadajemy „harmonii”. Nie jest to przyjemny dla ucha efekt jednocześnie zagranych współbrzmiących dźwięków — tak rozumiana „harmonia” nie występowała w muzyce Grecji klasycznej — lecz coś bardziej ascetycznego: armonia oznacza po prostu dostrojenie strun do interwałów skali i samego schematu skali. Z czego wynika, że równo­ waga i porządek, a nie słodka przyjemność, stanowią prawo tego świata. W pitagorejskim wszechświecie nie ma miejsca na słodycz. Zawiera on jednak jeden z najpotężniejszych środków tonizujących, jakie kiedy- 29

kolwiek zostały zaaplikowane ludzkiemu umysłowi. Środek ten kryje się w pitagorejskim przekonaniu, że „filozofia jest najwyższą formą muzy­ ki*’, a najwyższa forma filozofii dotyczy liczb, ponieważ w swej istocie „wszystko jest liczbą”. Znaczenie tego często przytaczanego stwierdzenia można sparafrazować następująco: „wszystkie rzeczy posiadają formę, wszystkie rzeczy są formą, a wszystkie formy można określić liczbowo”. Przykładowo, forma kwadratu odpowiada „liczbie kwadratowej”, tojest 16 = 4 x 4 , podczas gdy 12 to liczba prostokątna, a 6 — trójkątna: Pitagorejczycy traktowali liczby jako układy kropek tworzących charakterystyczne figury, takie jak na ściankach kości do gry. Chociaż używamy symboli arabskich, które w niczym nie przypominają tych układów kropek, [w języku angielskim] wciąż nazywamy liczby „figu­ rami”, czyli kształtami. Stwierdzono, że pomiędzy liczbokształtami zachodzą nieoczekiwa­ ne i zachwycające stosunki. Na przykład szereg „liczb kwadratowych” tworzyło się przez zwykłe dodawanie kolejnych liczb nieparzystych: 0 + 3 = + 5 = 9 + 7 = 16 + 9 = 25 i tak dalej: Sumowanie liczb parzystych dawało w wyniku „liczby prostokątne”, gdzie stosunek długości boków dokładnie odpowiadał harmonicznym in­ terwałom muzycznej oktawy: 2 (2:1, oktawa) + 4 = 6 (3:2, kwinta) + 6=12 (4:3, kwarta). 30

W podobny sposób uzyskiwało się liczby „sześcienne” i „piramidal­ ne”. Mnesarchos był grawerem, w związku z czym Pitagoras musiał w młodości znać kryształy naśladujące formą te czyste liczbokształty: piramida i podwójna piramida kwarcowa, sześciokąt berylowy, dwu- nastościan granatowy. Wszystko to dowodziło, że rzeczywistość można sprowadzić do szeregów liczbowych i stosunków liczbowych, jeżeli tylko pozna się reguły gry. Ich odkrycie było naczelnym zadaniem philosophos, miłośnika mądrości. Przykładem magii liczbjest słynne twierdzenie, z którego świadomie pamięta się dzisiaj Pitagorasa — widoczny wierzchołek zanurzonej w wodzie góry lodowej*. Nie istnieje oczywisty związek pomiędzy długościami boków trójkąta prostokątnego. Gdybyśmy jednak na każ­ dym z boków zbudowali kwadrat, suma powierzchni obu mniejszych kwadratów będzie dokładnie równa powierzchni większego. Skoro kon­ templując liczbokształty, można odkryć takie cudowne prawidłowości, czyż nieuprawomocniona jest nadzieja, że wkrótce za ich pośrednic­ twem ujawnią nam się wszystkie zagadki wszechświata? Liczby nie zostały rzucone w świat,jak popadnie. Układają się w wyważone wzory, takie jak kształty kryształów i współbrzmiące interwały skali, zgodnie z powszechnymi prawami harmonii. 3. „Noc i miękka cisza” Rozciągnięta na gwiazdy doktryna przybrała formę „harmonii sfer”. Filozofowiejońscy zaczęli otwierać kosmiczną ostrygę i odrywać Ziemię od jej wcześniejszych umocowań. We wszechświecie Anaksymandra krążek Ziemi nie pływa już po wodzie, lecz tkwi w samym środku, na niczym nie wsparty i otoczony powietrzem. We wszechświecie pitago- rejskim krążek zamienia się w kulę3. Wokół niej po koncentrycznych kręgach wędruje Słońce, Księżyc i planety, każda przypięta do sfery lub koła. Szybkie okrążanie Ziemi przez te ciała powoduje szelest lub * Paradoksalnie wydaje się, że Pitagoras nie miał pełnego dowodu twierdzenia Pitagorasa. 31

dźwięczne buczenie. Oczywiście, buczenie każdej planety będzie miało inną wysokość, zależną od stosunków liczbowych pomiędzy orbitami — tak samo jak ton struny zależy od jej długości. Orbity, po których poru­ szają się planety, tworzą zatem rodzaj olbrzymiej liry o kolistych stru­ nach. Równie oczywiste wydawało się, że interwałami między orbitalny­ mi strunami muszą rządzić prawa harmonii. Jak pisze Pliniusz4,Pitagoras nazwał interwał tworzony przez Ziemię i Księżyc tonem. Interwały utwo­ rzone przez inne ciała niebieskie przedstawiały się następująco: przez Księżyc i Merkurego — półton, przez Merkurego i Wenus — półton, przez Wenus i Słońce — półtora tonu, przez Słońce i Marsa — cały ton, przez Marsa i Jowisza — półton, przez Jowisza i Saturna — półton, przez Saturna i sferę gwiazd stałych — półtora tonu. Wynikła z tego „skala pitagorejska” przedstawia się następująco: C, D,bE, G, A, bB, B, D — choć inni autorzy podają nieco odmienne wersje. Tradycja mówi, że tylko mistrz miał dar słyszenia muzyki sfer. Zwykli śmiertelnicy są tego daru pozbawieni, albo dlatego, że od chwili narodzin są, nie wiedząc o tym, stale zanurzeni w niebiańskim buczeniu, albo dlatego, jak Lorenzo tłumaczy Jessice, że są zbyt grubiańsko skonstruowani: [...] noc i miękka cisza Zleją się [...] w harmonijny akord. [...] Spójrz, jak strop niebieski Upstrzyły gęsto złote lampy gwiazd. Najmniejsza nawet z tych, które dostrzegasz, Śpiewa jak anioł w swym okrężnym biegu. [...] Taka harmonia jest i w nieśmiertelnej Duszy, i tylko gruba warstwa gliny, Jakąjest nasza cielesna powłoka, Tłumi jej dźwięki5. Pitagorejskie marzenie o muzycznej harmonii rządzącej ruchami gwiazd nigdy nie utraciło swej tajemniczej siły oddziaływania, wciąż wywołuje oddźwięk w głębinach podświadomego umysłu. Ciągle je słychać na przestrzeni wieków, od Krotonu po elżbietańską Anglię. Przytoczę jeszcze dwie wersje — w celu, który później stanie się oczywisty. Pierwsza, dobrze znana, pochodzi od Drydena: 32