„Kiedy umrę, będę maleńki jak neutrino, a
zamknę w sobie cały kosmos, bo on z mojej
maleńkości się wziął, a moja nadświadomość z
niego się wzięła. Dziełem mojego myślenia
podporządkowałem go sobie. Ukazałem mu
Boga absolutnego za pomocą mojej wyobraźni i
takim, jakim Go pokazałem, pozostanie na
zawsze w istności i w istnieniu. Dałem mu
swoją osobowość, która jest maleńka jak
neutrino. Bo taki jestem maleńki".
Alojz Byla z Roździenia
I
Odbiył mi dekel, chyba mom Ptoka1
i niy wiym, jak pisze sie książka.
Ida na to, ale niy byda chcioł nikogo zbawić ani za dużo fanzolić
[fanzolić - pierdolić, ględzić] o złym losie. Łon, tyn los, jeździ po
swoich szynach i mogymy mu kole rzici luft plompać2
. Możesz być
mądrzejszy abo gupszy, ale i tak za swoje dostaniesz. Książki różne
majom początki, to kożdy wiy. Dejmy na to: „Z sierpniem wschodziło
słońce nad moim kopcem" abo „Czas był niepewny, a Wiesia znowu
mnie odeszła...". Moim zdaniem take początki są zmierzłe.
Każdy muzykant od instrumentu dętego wiy, że wszystko zależy
łod tego, jak pódzie ci pierwszy dmuch. Teroz mie czeko take
zadanie: skąd go wziąć? Tyn dmuch! Bo jo jest na zakręcie swojego
żywota. Stało się minionej niedzieli i chyciło mnie jak nocna zmora,
która zwiastuje śmierć. Zdowało mi się, że napęczniało mi w gowie i
przełóż żech na jej drugo strona. Zobaczyłem widoki z dzieciństwa i
1
To jest typowe śląskie porzekadło i w prostym tłumaczeniu brzmi: „Uderzyło mi do głowy, chyba
zwariowałem" albo: „W głowie trzepoce mi ptak, czuję nadchodzące szaleństwo". Stosowane jest przede
wszystkim jako autokomplement, kiedy udało się znienacka dokonać czegoś zaskakującego dla innych. Znane i
rozpowszechnione poza Śląskiem jest także drugie porzekadło z „ptokiem", które odnosi sie do sytuacji
nieodwracalnych. Na przykład Ślązak powie o kradzieży: „Złodziej wraziył mi ręka do tasi (teczki) i było po
ptokach". Albo matka powie: „Syn poszed na wojna i było po ptokach" to znaczy, że nie wrócił z wojny. Albo:
„Dołech mu w pysk i było po ptokach", opowiadający wymierzył komuś sprawiedliwość nokautem. „Po
ptokach" w gwarze jest uniwersalnym skrótem, a w mowie da się stosować na równi z solą w kuchni.
2
Możecie mi (albo w ogóle) „kole rzici luft plompać, szyny kraść, szwajsować" (możecie mi koło tyłka
pompować powietrze, szyny kraść i spawać) jest żartobliwym fragmentem robotniczego protest songu z czasów
wielkiego kryzysu z lat trzydziestych ubiegłego wieku, znanego autorowi z czasów dzieciństwa. Stało się
porzekadłem, używanym w dwóch sytuacjach: całkowitej bezradności albo całkowitego bezpieczeństwa. Na
przykład kiedy sąd ogłosi ostateczny wyrok, powiedzieć można: „Możemy sędziemu kole rzici luft plompać".
Albo kiedy uda nam się uciec przed prześladowcą po drabinie i wciągnąć ją za sobą, wtedy powiedzenie ma
charakter tryumfalny.
miejsca, w których nigdy nie byłem: przesuwały się, jakbym jechał
bryczką po okolicach Bojszów, w których byłem tylko raz w życiu.
Totyż, bez mała po dwudziestu latach, poleciołech wyspowiadać sie i
wykomunikować. Hostia przylepiła mi sie do podniebienio, wydoła
mi sie jakoś wielko i niy mioła żodnego smaku. Jezu! Czy tam
wszystko bydzie ołny3
?
Teraz mogą już mówić i opisać wszystko, co muli mnie od
wielu miesięcy. Medytowałem nad pisaniem w haźlowatej [haźlowata
- wychodkowa] bezsenności, i teraz czuja sie jak jaki zdeptany pet pod
naszym kościołem na Roździeniu. Im bardziej gerowało [gerować -
fermentować] we mnie moje pokoślawione życie, tym większego
nabierałem szacunku dla artystów niedzielnych i domorosłych
filozofów, bo łoni som z bożej łaski i słyszą śląskiego bluesa. Jeszcze
go słyszą, widzą, czują. Prowadzą prosty rachunek ze światem: na tak
abo na niy. Dlatego szacunek budzi we mnie nieżyjący już Lompa,
bardziej go szanują niż niejednego pisarza czy filozofa. Choć, jak się
zastanowić, każdy filozof i prawdziwy pisarz też musi być kopnięty.
Dlatego zaczną ta skiba łod Albina Lompy, boch go przez
minione lata niy docenioł. Od niego zacznę snuć swoją karuzelową
opowieść, wyspowiadom sie, boch cały napęczniały od duchowej
udręki. Pora nabrać pełny dych powietrza w płuca, przyhaltować je w
sobie aż w gołkach zacznom lotać gwiostki, potym wypuścić tyn
zużyty luft na głos, czyli westchnąć głośno, przeżegnać się i hajda z
3
Z niem. ohne - bez, np. ohne Geschmack - bez smaku. W prostym domyśle: „Czy w niebie wszystko
będzie jałowe, czyli bez jakiegokolwiek smaku?". W gwarze używane jako słowo wytrych, skrót, często
aluzyjny. Na przykład dziewczyna przychodzi na randkę i mówi chłopcu - „Jo jest ołny", czyli bez majtek, co
stanowi zachętę do działań prokreacyjnych. Albo: „Alfred jest zawsze ołny", to znaczy bez pieniędzy, czyli jest
skąpcem i nie nadaje się do towarzystwa.
górki! Zrobiłech to i od tej chwili będę wytopioł smalec z własnej
szpyrki. Boże, jake to dziwne mieć swoją uzdę we własnych dłoniach
i moc nad samym sobą. Czuja, jakbych sie wdropoł na własny szczyt!
Albin Lompa był górnikiem, mieszkał na Wilhelmie opodal
Morgenrołtu, a więc niedaleko stąd, zjeżdżał na dół i dowoził
górników na przodki, a po szychcie nazod pod klota [klota - winda
górnicza] - wte i wewte - dzień w dzień, przez dwadzieścia lat brusil
szyny swoim elektrycznym wehikułem i nagle go chyciyło. Któregoś
dnia, przy ostatnim kęsie chleba z marmeladą ze śliwek, postawił
sobie pytanie: skąd to wszystko sie wziyno? Jak powstało? W jednej
chwili otworzyły się przed nim nieba i poczuł, jakby mu ktoś siekierą
odciął jego dotychczasowy żywot.
Wszystko przestało go interesować - tylko to pytanie się ostało. I
ono go zniszczyło. Stawiał je sobie i stawiał, ale nie znajdywał
odpowiedzi. Zawziął się i zaniemówił, bo postanowił odpowiedzieć na
nie sam. O własnych siłach. Zamknął się w sobie na dicht do tego
stopnia, że przestał chodzić na spotkania z powstańczymi kompanami
do „Julki" na piwo. Jezu, nawet powstania wyparowały mu z głowy!
Jak mioł szychta na noc, to zamykał się w izbie i medytował, jak na
dzień, to wymykoł się po robocie na wilhelmińsko hołdą, bo zawsze
była ciepła od środka. Przytulna była. Kładł się na niej, by ulżyć
obolałym kręgom i nie zesztywnieć w karku. Gapiył sie w niebo i
medytował. Odpływał kaś daleko w kosmos. Po wielu godzinach
wstawał z wysiłkiem, rozluźniał gnaty, a potem biegał w kółko.
Trzepotał ramionami jak ptak.
Z czasem zaczął ostrzej popijać, ale nie było go stać na pięć
cyjntli [pięć cyjntli - pół litra] dziennie, więc przeszedł na bryna,
zwana także charą, to znaczy na denaturat. Po jakimś czasie
radykalnie zerwał z osamotnieniem i jął garnąć się do ludzi, niczym
pies po potrąceniu przez auto. Każdemu napotkanemu zadawał swoje
pytanie: „Skąd się to wszystko wziyno, hę?" Jakoś nie było chętnych
do odpowiedzi. Zwykle wystawał za mostem kolejowym przy
schodach, które prowadziły na Helgoland. Wdrapywał się po nich za
każdym napotkanym człowiekiem, z innym wracał w dół, i
towarzyszył im aż poza most, pod restaurację Früaufa. Czasem
wynosiło go jeszcze dalej, za drugi most, aż pod kościół parafialny
pod wezwaniem Świętej Jadwigi. Tam przechodził na przeciwną
stronę asfaltu, pod publiczny szalet. Po załatwieniu potrzeby stawał
przed wspólnym haźlem i tu zaczepiał ludzi. To był jego ostatni stały
punkt nagabywania bliźnich. Wysiłki starego Lompy nie zdały się na
nic. Nikt nie chciał go słuchać, a natręctwo sprawiło, że ludzie omijali
go z daleka.
Tylko dzieci chciały go słuchać. Często toczyła się za nim buła
podrostków, sam byłem między nimi, stąd to wiem; wyprowadzał nas
pod wilhelmińską hałdę, opodal swojej jamy wyżłobionej w
amarantowym żużlu. Chował się w niej w słoty, zapalał ognisko i
czytał niemiecką książkę. Tę samą, bo go nieustannie zajmowała.
Widywałem go często w jego dołku; hałda sąsiadowała z naszym
szutrowym klepiskiem. Tu rozgrywaliśmy dziesiątki wetek [wetka -
mecz rewanżowy] z tymi z Morgenrołtu, Pridwitza, Bagna, Burowca,
Roździenia, Morawy i Drugich Szopienic. To tu słuchałem Lompy z
rozdziawioną gębą, kiedy rozprowioł o dziwnych światach, które były
miliony lat temu. Nieraz po jego opowieściach śniły mi się
księżycowe landszafty.
Pewnego razu, kiedy ganialiśmy za szmacianką braci
Marynioków, a oni słynęli z tego, że robiyli dwa salta do tyłu z
miejsca, jakoś tak pod wieczór zjawił się Lompa z pakunkiem
owiniętym w gazetę. Gwizdnął na palcach i przywołał nas ręką.
Ledwo ruszyliśmy za nim, odsłonił gazetę i ukazała się gomóła
spleśniałego twarogu. Sięgnął po swoja zasmarkano sznuptychla,
[sznuptychla - chustka do nosa] usiadł i położył na niej śmierdzącą
kulę. Była większa od ludzkiej głowy. Powiedział dobitnie jak ksiądz
w kościele: „Zaroz nadejdzie oczekiwano chwila. Tyn moment jak
żodyn inny. Zaroz obejrzycie, skąd sie wziyno życie na ziemi jakeś
sześćdziesiąt milionów lot tymu nazod". I zaczął nam demonstrować
początek życia na świecie. Buczoł i chuchoł w jedno miejsce buły do
siódmych potów, charkał i smarkał, a my obsiedliśmy go zwartym
kręgiem z rozdziawionymi gębami i czekaliśmy na cud.
I cud nastąpił, bo nagle skorupa pękła, biała glizda wygramoliła
się ze środka i majdała cielskiem na wszystkie strony świata. Stary
Lompa zerwał się, jakby go kto oblał wrzątkiem, i zaczął wrzeszczeć
na całe gardło: „Klynkejcie narody! Klynkejcie możni i biedni tego
świata! Mocie! Mocie! Teroz sami widzicie, że tak być musiało!!". Z
radości jął tańczyć wokoło nas. Poszliśmy za nim w barbarzyński tan i
w bezecne wrzaski na cały regulator. Nasze wyzwolenie nie trwało
długo, bo matki przylatywały jak fojermany do pożaru, każda
dopadała swojego najducha i jak jakie kwoki zaganiały do familoków.
Stary Lompa został na łące. Sam. Usiadł nad śmierdzącą gulą, spojrzał
w niebo i zaczął modlić się na głos. Łzy spływały po jego policzkach i
wsiąkały w siwą brodę. Łkał jak pies zostawiony na środku Sahary.
Niedługo potem zasłynął w okolicy z manii uwalniania zwierząt
z chlewików. Zakradał się pod osłoną ciemności i wypuszczał na
wolność gołębie, króliki, kozy i świnie. Co się dało. Pracował szybko
i nim się kto spostrzegł, już go nie było. Lament bezradnych stworzeń,
które nie wiedziały, co począć z niespodziewaną wolnością,
alarmował ludzi. Wylatywali z familoków i gonili ogłupiałe zwierzęta.
Powstawał nieopisany zgiełk, jakby miało dojść do powtórki
biblijnego potopu.
Po takim zdarzeniu baby trzymały w oknach warty, a kiedy psy
po domach szczekały uniżono, wiedziały, że Lompa jest blisko.
Wtedy rabaniły fyrlikami w kastrole [łomotały mieszadłami w garnki]
i obrzucały go wyzwiskami, często bardzo sprośnymi. I przepędzały
Albina Lompę z osiedla. Jego zła sława rosła, a pole działania
kurczyło się. Wyprawiał się w coraz odleglejsze dzielnice, aż nadszedł
dzień, kiedy nie miał już gdzie pójść. Ostatki miał na Szabelni, a
Szabelnia to trzy wiejskie chałupy na krzyż nad Brynicą, pomiędzy
Mysłowicami a Modrzejowem. Nad starą granicą. Modrzejów już był
po tamtej stronie, w Rosji, a Mysłowice jeszcze u nos. Na Szabelni go
dopadli, złamali mu dwa żebra i prawy ząb trzonowy, patrząc od jego
strony.
Świat Albina Lompy dobił kresu, bo nigdy nie wyraził nosa poza
Roździeń, bo cały świat poza Roździeniem i Szopienicami, no, może
jeszcze Nikiszem i Giszowcem, nie miał dla niego znaczenia. Mógł
nie istnieć. Odechciało mu się mocować ze światem, dokładnie z
soboty na niedzielę pierwszego tygodnia maja. Był już wtedy na
emeryturze, miał dobrą rentę i mógłby jeszcze pożyć. Popatrzył onego
dnia przy kolacji na dorastających synów, na żonę i oświadczył
całkiem zwyczajnie: „Niy chce mi sie już żyć. Dom se z tym pokój".
Od tej chwili przestał się do kogokolwiek odzywać i gasł niejako
od środka; chudł, słabł, zmniejszał się i po trzech tygodniach, ze
wschodem słońca drugiego czerwca, już się nie przebudził. Ale
oporządził się na spotkanie ze światem wiekuistym. Rano znaleźli go
na podłodze. Leżał na dywaniku przy łóżku, w odświętnym ubraniu,
na czarno, w białej koszuli i swoim filcoku ze Skoczowa na głowie. W
zamkniętych dłoniach trzymał pomięte kartki z wielokrotnie
poprawianymi cyframi w pionowych kolumnach.
Pan Albin Lompa miał trzech synów: Wilhelma, Henryka i
Edwarda. Im, trzeba przyznać, żyje się lepiej, może przez to, że nie
podjęli po ojcu jego pytania, a ponadto wtrąciła się w ich życie
historia. Dwóch starszych, mimo że synowie powstańca śląskiego,
wzięli do Wehrmachtu. Mieli szczęście, bo obaj walczyli na froncie
zachodnim, i przeszli na drugą stronę, to znaczy do aliantów. Z
wojskiem polskim zdobyli Tobruk, Monte Cassino, potem wylądowali
w Anglii. Pożenili się w Szkocji z prawdziwymi Szkotkami z
sierocińców i do dziś tam są. Górnikami rzecz jasna.
Tukej została ino staro Lompino, która robiyła w hucie
porcelany na Zawodziu. Razem z młodszym synem - też górnikiem u
Gieschego w Nikiszu - rokrocznie szykują się do przyjazdu, a
właściwie do najazdu swoich Szkotów. Rodziny z przyległościami, tu
i tam, bierą na ten sam czas urlopy, przedtem oszczędzają rzetelnie
przez cały rok i w ustalonym terminie zjeżdżają hurmem. Przez dwa
tydnie na okrągło trwa huczna zabawa, której zazdroszczą im tu
wszyscy. Szkotki i dzieci stamtąd mówią po śląsku i w ogóle nie ma
między nimi a naszymi większych różnic. Powiem więcej: dla tych
Szkotek i ich pociotków - pewnie braci i sióstr - nasz Roździeń
uchodzi za najpiękniejsze miejsce na świecie. Tyle że za każdym
razem wywożą kupę porcelany, pozłacanej ręką samej Lompiny.
Dostaje ją w swoim ansztalcie [ansztalt - zakład pracy] w ramach
deputatu i za wysługę lat.
Wspominam o tym szkockim szczęściu nawiasowo, bo nie
powinienem wychodzić poza sprawę starego Lompy, chociaż, jak się
głębiej zastanowić, to coś po nim musiało zostać w jego potomkach,
jakaś otwartość na świat i familijna radość ze śląsko-szkockiego
przylgnięcia. Ale to tylko takie moje przypuszczenie.
Ja nie mam tak wielkich problemów jak stary Lompa, ale
świerzba mam podobnego - i być może on mi go zaszczepił - choć
trapi mnie też pytanie: skąd bierze się poszczególny człowiek - w tym
przypadku jo - co się na niego składa, co jego własne, a co cudze, co
dziedziczne, przejęte, a co niepowtarzalne. Te i podobne pytania
zaprzątają moją głowę od niedawna. Bo moje bytowanie odmieniło się
niedawno raptownie, mój los jakby się przepołowił i przyszedł czas na
śląskie zakiszenie. Na ferment we łbie. Dlatego mam odwagę udzielić
sobie samemu głosu, żeby wymusić na sobie zgodę na dalszy żywot, a
nie jestem do tego przygotowany.
„Kto się nie mierzy, nie urośnie" - mawiała ciotka Ancia znad
swojej robótki. Haftowała białe orły na sztandarach, bo zaś przyszła
na nie moda. Nie wiem, czy podołam sprawie, czy uda mi się
poukładać wszystko od nowa, choć nie opuścił mnie raje do życia, ta
pogańska paskuda. Tak czy siak, nie podetnie mi to nóg ani życia nie
zwichnie, bo wiem pod kerym kasztanem pies pogrzebany. Tak mi się
zdaje.
II
Umiejętność pisania polega chyba na tym, aby wszystko, co ciśnie się
człowiekowi do głowy, opisać po kolei, a jednak w ścisłym porządku,
choć nie da się go przewidzieć. Teraz na przykład, przed chwilą - nim
czmychnęła teraźniejszość - pragnąłem napisać o moim ojcu. Miałem
nawet tytuł - „Italianka" - ale nie wiem, czy iść za nim, czy dać mu
jeszcze spokój.
I bądź tu mądry! Masz w dłoni skalpel, człowiek w agonii, a ty
nie wiesz, jak ciąć. To właśnie moje nowe utrapienie, a nawet
cierpienie, tak inne od minionych. Będę się z nim mierzył przez
najbliższe miesiące, a kto wie, może i lata. Pora wejść w tę skibę, czas
zacząć pisanie. Poprawić zawsze można. Przede mną też byli tacy, co
jedną książkę pisali przez całe życie, a jednak dobrnęli do końca. I to
nieźle. Trzeba próbować położyć łeb pod własny topór.
„Kto nie próbuje - mówił nam żartobliwie ksiądz Joachim
Dziędziela na lekcjach religii w Szkole numer 6 w Szopienicach - ten
umrze bez potomstwa". No i od wiosny wszyscy próbowali, z
wyjątkiem Rufina Dłubisa - zwanego Dupcią - ale on miał alibi, bo
szykował się na salezjanina. Pragnął nawracać Murzynków w Afryce.
Jak wiem, udało mu się. Podobno odwiedził ostatnio Roździeń.
Siedział piętnaście lat w kenijskim buszu, nawracał i chrzcił
miejscowych. Opowiadał niestworzone rzeczy, był gruby, chodził w
drewnianych trepach i szkło w okularach miał na grubość środkowego
palca.
Ksiądz Dziędziela był kapłanem nietuzinkowym. Pochodził z
Błotnicy pod Strzelcami Opolskimi, kazania wygłaszał tamtejszą
gwarą - gęgatą w porównaniu z naszą. Nadziewał je dowcipami i
anegdotami z własnego życia, nie zawsze przyzwoitymi, jak ta o
podglądaniu ciotki bez majtek przy skrobaniu kartofli. Łaził często po
mieście niby bez przyczyny, wdawał się z ludźmi w pogawędki i
rozśmieszał ich. Wszyscy go lubili, zwłaszcza młodzi, a dziewczyny
potraciły głowy, bo na dodatek był przystojny. Wyglądał jak grzeszny
anioł. Też zatracił się na wojnie. Chodzą wieści, że na
Rzeszowszczyźnie był w ruskiej partyzantce, potem kapelanem w
polskim wojsku w Rosji. Padł od zabłąkanej kuli pod Lenino przy
udzielaniu ostatniej posługi konającym żołnierzom.
„Italianka" pochodzi od nazwy - już nieużywanej - harmonii
guzikowej, która szła za ojcem od urodzenia. Guziki były perłowe, z
wgłębieniami na palce. Dopiero niedawno odkryłem ciekawe związki
pomiędzy Italianka a moim ojcem i jego ojcem, czyli moim
dziadkiem.
Przedtem muszę wspomnieć, sam nie wiem dlaczego, ale czuję,
że inaczej być nie może, o dwóch moich przyjaciołach, którzy zmarli
zeszłego roku. Nie, nie zmarli, obydwaj zeszli tragicznie, ale
prawidłowo, o ile można się tak wyrazić. Nie umiem tego dokładnie
określić, bo zasób słów mam taki, a nie inny, ale gdyby odwołać się
do Albina Lompy, to powiedzieć by można, że ich śmierć w stosunku
do ich życia była tak samo prawidłowa jak w jego przypadku. Bo u
ludzi niezwykłych, to znaczy żyjących świadomie, wszystko jest
szczególniejsze i jakby wyraźne, a rodzaj śmierci przylega
przykładniej do ich życia. Śmierć jest mocnym akcentem. Faktem
nijakim jest śmierć zwyczajnych zjadaczy chleba, którzy cali są bez
wstępu, środka i finiszu. Dlatego ślad po nich jest nikły.
Wszystko, co napiszę, będzie prawdą, dlatego boję się jak cielę
przed pierwszym wyprowadzeniem na pastwisko, ale z ręką na sercu
poświadczam, że już się nie cofnę. Goni mnie strach. Jeden starszy, a
drugi nowszy, choć obydwa są całkiem świeżej daty. To sprawa
tektoniczna jak zdublowane tompnięcia [tompnięcie - zawał chodnika
górniczego] na dole, z których mało kto uchodzi z życiem, a na
ratunek trudno liczyć.
Tam, jeśli oddychasz, masz tylko jedno wyjście: pij własny
mocz, przegryzaj bukowe stylisko łopaty i zgaduj, ile Górnik dokopał
Romie. Liczy się woła i chęć życia, zielone trawy, kromka suchego
chleba i dłoń dziecka. Jestem w podobnej sytuacji - bez wyjścia.
Dlatego przywołuję na pomoc moich nieżyjących przyjaciół, z pełną
siłą błagania Pana Boga o wsparcie i łaskawość.
Ci dwaj, co odeszli, są mi teraz najbliżsi, bo wiem i pocieszam
się poniewczasie, że gdyby próbowali opisać swoją udrękę, gdyby
próbowali wypluć swoje życie, żyliby do dziś. Ich wyniszczył strach,
ten sam, który mnie teraz trzyma w kleszczach. Odziedziczyłem go po
nich z chwilą, gdy pochyliłem się nad ich tajemnicami, które zabrali
do grobów. Domyślam się, że mogą być ofiarami śląskiego bluesa,
wylęgłego na styku dwóch dawnych imperiów, na materialnym
wyzysku i poddańczej mentalności, tej przygranicznej grzybicy
szarych komórek. Rozmyślania nad ich życiem powiedziały mi wiele
o moim własnym. Dlatego podjąłem decyzję, by stanąć w szranki,
uchronić się przed pożeraniem samego siebie do cna, co - prędzej czy
później - musiałoby mnie doprowadzić do pójścia ich tropem. Moje
pisanie jest deską ratunku i rozsądnym zabezpieczeniem przed
roztrzaskaniem, którego oni - Lucjan i Alojz - nie potrafili znaleźć.
Ale gdyby nie oni, ich zmagania ze światem, ich życie marne, nigdy
nie nabrałbym chęci do człapania w stronę prawdy.
Lucjan i Alojz - co za ludzie! Na oko widać, że obaj nie mieli
umiejętności, której ja nauczyłem się z wiekiem. Ale moje życiowe
zahartowanie wzięło się z pracy wędrowniczej. Ja jestem mrówką
przystosowaną do życia w psiej budzie. Pomogło mi moje
nieokrzesanie, bo czasem opłaca się mniej wiedzieć. Głupszy często
bywa szczęśliwszy, nie rozpoznaje, bo nie wie.
Klasowo byłem pośrodku: Lucjan był lekarzem, Alojz
robotnikiem, a ja tylko technikiem. Obaj byli jednak inteligentami, nie
w pojęciu powszechnie używanym, nie z racji wykształcenia czy
wykonywanego zawodu, a ze sposobu bycia i zainteresowań. Żyli
intensywnym życiem wewnętrznym, tutaj niezbyt powszechnym.
Wybili się własnym wysiłkiem na idealistów i - moim zdaniem - przez
to mieli trudności w kontaktach z własnym otoczeniem. Nie potrafili
powiązać swojego losu z życiem braci, kolegów, rodziców i dziadów.
Świat przestał im się zgadzać. Choć nie jestem pewien, czy było tak
naprawdę. Mnie nie było tu dwadzieścia lat, więc nie chcę
wyrokować.
Może ich głowy zanadto poszły w chmury i oddaliły ich od
własnej nacji? Może zbyt wcześnie zaczęli samodzielnie myśleć,
przez co popadli w duchową mordęgę bez wyjścia? Potem nie potrafili
zawrócić z obranej drogi, a wykluta inność, osiągnięta w trudzie, stała
się źródłem powikłań? Kto tam wie! Tłamsili wszystko w sobie, aż
przyszło przesilenie, czyli kryzys, i wtedy wystarczyło ledwo co:
podmuch wiaterku czy palec dziecka mógł ich obalić.
Bo jak Murzyn może sobie wytłumaczyć, pojakymu jest czorny?
Niydo sie! Podobnie jest z naszą śląskością. Górny Śląsk jest jak
aluminiowa moneta przejechana przez banka [banka - tramwaj] numer
7, na której woził się Okoki od Mysłowic po Bytom. Ten, kto taką
monetę widział, może się domyślić, o co mi chodzi. Znamienne słowa
wypowiedział Herbert Żytniok, szewc, który mieszkał w piwnicy nad
samą Rawą i tam miał swój warsztat. Kiedy w 1932 była powódź,
Rawa wylała i wtargnęła do jego królestwa, Żytniok spał. Ocknął się,
gdy woda zalewała mu dziurki w nosie. Ledwo się uratował i wrzasnął
na cały Roździeń: „Kaj my to ajntlich [ajntlich - właściwie] som!?".
Przykład Albina Lompy dowodzi wymownie, że stary Lompa
nie powinien był sobie w ogóle stawiać swojego pytania. Ileż
wykształconych głów zjadło na jego pytaniu zęby i nie umiało
udzielić odpowiedzi? Bo są pytania, na które nie ma odpowiedzi, ale
stawiać zawsze je można. Lompa był, jak mi się zdaje, niespełnionym
poetą, tyle że nie znalazł właściwego wyrażenia na samego siebie. Nie
odkrył pędzla jak jego przyjaciel Ociepka, którego dręczyło podobne
pytanie. Słowo pisane było poza zasięgiem Lompy; po niemiecku
mówił, bo chodził osiem łat do niemieckiej szkoły z musu, na co dzień
używał gwary i mu wystarczało. Kiedy zaglądał do książki polskiej,
przeważnie nie mógł dociec, o co w niej chodzi. Pozostawało mu
własne słowo mówione. Kto wie, gdyby poszedł z nim do Polski,
czyby go zrozumieli. Przeżyłem to na własnej skórze.
Ociepka miał nad nim przewagę, bo zamiast na glizdach, oparł
się na krasnoludkach. W skamielinach węgla zoczył odciski
przedpotopowych lasów i stworzeń, wyobraził sobie gadzinę
wszelaką, sięgnął po pędzel i zaczął malować swoje pogańskie
fantazje. Dzięki temu ustrzegł się opętania. Wypluwał w obrazkach
swoje metafizyczne pytanie, ku chwale własnej i pożytkowi innych.
Obaj - Lompa i Ociepka - byli ludźmi nawiedzonymi. Ich
fantazjowania ujawniły urodę ich nadświadomości, czyli naddatków
tkwiących w mózgownicy każdego człowieka. Byli samorodnymi
filozofami: piękni, bo wolni i odcedzeni z morza parafialnej
przeciętności.
Z Lucjanem i Alojzem było blank inaczej. U moich nieżyjących
przyjaciół mamy do czynienia z dbaniem o myślenie od małego
knefla, [knefel - guzik] od pierwszej klasy szkoły powszechnej, od
pierwszej przeczytanej po polsku książki. Oni weszli w świat słowa
pisanego po polsku, zaszczepili się nim i wyhodowali swoje „ja" - czy
coś takiego - które przestało mieścić się w ich powłokach mózgu, w
udręce czasu teraźniejszego, bo ono było ich niespasowanym ciałem.
Na styku duszy i ciała rosło napięcie, nad którym przestali
panować. Nie umieli go ogarnąć. Niejako zagwoździli się od środka i
stali się wygnańcami między swoimi, mimo że lubiani, ba!, uwielbiani
przez otoczenie. Nie odcinali się od łudzi na co dzień, co zresztą było
niemożliwe, bo Lucjan był lekarzem, a Alojz robotnikiem, co już
nadmieniłem, ale przypominam w tym miejscu, żeby nie było żadnych
niedomówień co do tego, z kim mamy do czynienia.
Z nimi nie było tak, jak opisywane jest w wielu książkach, że jak
bohater ma żonę, to ona ma raka, on w ramach takich czy innych
prześladowań dostaje się do ciupy i wtedy ten rak i ta ciupa
magnetyzują czytelnika, bo tu to, a tam tamto, wszyscy są biedni,
potem lecą kawałki z życia: operacje raka i przesłuchania przez
ubeków, czy coś w tym rodzaju, i zostaje w człowieku kurewskie
uwiedzenie, ten omam, co tkwi pomiędzy rakiem a ciupą. I nic! Serce
nie drgnie. Każdy wie: największą skłonnością w człowieku jest
łatwość ulegania innym, a płynie ona z dobroci. I z bezinteresowności,
która leży w każdym warstwą cienką jak pokłady diamentów w
głębinach ziemskich Afryki Południowej. Moje pisanie będzie może
inne, bo byda trzymoł sie śląskiego gelendra. [gelender - balustrada,
poręcz]
My tu, w Szopienicach, Roździeniu i okolicy, przychodzimy na
świat zakotwiczeni w ciężkiej mordędze: w hutach i kopalniach na
styku Niemiec i Polski, w kulturze tej i tamtej strony. Lucjan i Alojz
nosili w sobie to piętno, ale w przeciwieństwie do ojców i matek,
wychowanych w niemieckich volksschulach, oni stali się pierwszym
pokoleniem po wiekach, które liznęło polskiej szkoły, polskiej historii
i kultury. Nim zdążyli dojść do ostatniej klasy, wybuchła wojna i
wszystko wróciło do starych kolein. Szybko potem zgarnęła ich
niemiecka wojaczka.
Znów gotowano zupę na naszych gnatach. Niemcy podbijali
świat, a z nas wyciskano siódme poty i wcielano do Wehrmachtu.
Nasza praca i nasze życie były najtańszym towarem w Rzeszy. Trzeba
wreszcie pojąć: Górny Śląsk jest jak stromy uskok pomiędzy dwiema
stromymi górami. My byliśmy zawsze na dole czeluści. Lucjan i Alojz
starali się o własnych siłach przebić ku górze. Tyle z tego mamy, że
samowolnie odeszli z tego świata. Nie ma ich.
Nasze położenie geograficzne skazywało tutejszych na wysiłki
ponad miarę. Staliśmy się niemiecką kolonią. Praca dla siebie była
zawsze mało owocna. I tak jest do dziś. Nasz trud był zawsze
syzyfowy, czyli niedający owoców. Ale Syzyfa wciepli w ta czeluść
za kara. A nos za co?
Teraz ja podejmuję trud Lucjana i Alojza.
III
Dobrze jest obejrzeć swoje miejsce urodzenia - chociaż nie każdemu
to dane - nie po to, aby się rozrzewnić czy coś w tym rodzaju, ale
raczej by uzmysłowić sobie przebytą drogę. Ja, z najdalszego miejsca
swojego pobytu w ciągu ostatnich dwudziestu lat, mogłem być tutaj w
sześć godzin. I jakoś nie byłem. Kiedy kilka dni temu stanąłem przed
domem urodzenia, nie miałem żadnych wzruszeń, co z ręką na sercu
poświadczam. Po prostu zauważyłem, że nie ma już drewnianej,
chłopskiej chaty Kosmalów, którą po przebudzeniu, gdy tylko nos
wysforował mi się ponad parapet okna, oglądałem każdego ranka.
Dwustuletnia ojcowizna Lucjana, kamienna, o murach grubych do
diaska, leżąca nieco w głębi z lewej strony, jest w agonalnej
rozbiórce; stoi bez dachu, obcięta horyzontalnie i opuszczona, jak po
wybuchu.
Ciekawe, nie kojarzyłem żalu - który mnie ogarnął - z osobą
Lucjana, a z jego martwą ojcowizną o delinach [delina - podłoga
drewniana] rozeschniętych ze starości, sękatych i w dotyku zawsze
ciepłych. Już przy drugim oddechu doszło do mnie, że w tym domu - i
jego obejściu - spędziłem najlepsze chwile dzieciństwa: oto kraina
wiejskich czarów dziecka z familoka. Na spadzistym dachu, dachu,
którego już nie ma, Okoki, syn szmaciarza - który mieszkał z liczną
rodziną w dawnym chlewie - za pięć groszy wypijał kubek gnojówki.
Kiedyś, Lucjanowi na złość, przybił kota do szczytu dachu. Jeszcze
teraz słyszę nieludzki płacz pręgowanej kotki.
Na poddaszu mieszkał ujek Lucjana - jak tu mówi się na wujka.
Samotnik. Od świtu do nocy czytał książki i kliszakiem robił
fotografie. Człowiek umiłowany przez zwierzęta. Mieszkało z nim
stado wiewiórek i wielki pies rasy alzackiej, łagodny i niezależny jak
jego pan. I cztery papugi. Ledwo go pamiętam. Chodził ubrany na
czarno, w meloniku na głowie, z grubymi okularami na nalanej twarzy
i bardziej nieśmiały niż najbardziej nieśmiałe dziecko. Rex, jego pies,
nie odstępował go na krok. Toczyli się po nasypie Rawy, jakby świat
miał dla nich inną grawitację.
Ujek zmarł już bardzo dawno, może miałem osiem lat, jak dziś
się domyślam, na pęknięcie serca. Robił nam zdjęcia na swoim
kliszowym aparacie i dzięki niemu mam jako takie pamiątki z tamtych
lat. Nie byłem na jego pogrzebie, w ogóle osób było niewiele, bo
prawie nikt w okolicy go nie znał. Był z innej planety, żył na swoim
poddaszu jak w dziupli. Za garstką najbliższych w kondukcie szedł też
Rex i nie wrócił z cmentarza. Legł przy grobie swego pana i
przyjaciela i tam umarł.
Swego czasu zastanawiałem się nad Reksem i jego wielkim
uczuciem do ujka Lucjana. Szukałem go na zdjęciach jego pana i
nigdzie nie znalazłem. To był skromny pies i całkowicie pozbawiony
próżności. Tak sobie mniemam, że chciałoby się spotkać kobietę choć
trochę podobną do Reksa. No tak, już mi kobiety wlazły pod blajsztift,
[blajsztift - ołówek] więc powiem. Kochałem się wtedy na zabój w
Emilce, siostrze Lucjana. Dokładnie pomiędzy trzecim a czwartym
rokiem życia. No, może piątym, w każdym razie przed pójściem do
szkoły powszechnej. Najpiękniejsze chwile przeżywaliśmy za
wychodkiem dla dorosłych, gdzie ojciec Lucjana, człowiek biblijnej
łagodności, wybudował nieosłonięty dziecięcy sraczyk z dwoma
otworami, mimo że dzieci miał troje. Chyba zakładał, że wszystkie
jednocześnie nie będą miały rozwolnienia.
Ten maleńki, podwójny tron pod ogromną topolą - szorowany co
sobota ryżową szczotką do białości - był miejscem naszych upojnych
spotkań. Splątani dozgonnymi uczuciami, ustaliliśmy z Emilką, że bez
względu na wielkość potrzeby będziemy spełniać ją wspólnie. Toteż
zawsze jedno czekało na drugie i na wyścigi lecieliśmy do wygódki.
Nie wypominaliśmy sobie męki oczekiwań, bo łączyła nas tajemnica
wielkiej miłości. Nie wstydziliśmy się posiedzeń pod szemrzącą
topolą, bo prawdziwa miłość nie wie, co to wstyd, a wszyscy dookoła
przyjęli nasze posiedzenia z europejską życzliwością.
Kiedy posiedzenie osiągało swój cel, sadzałem Emilkę na
archaicznym siewniku i woziłem dookoła podwórza; potem
wjeżdżałem w otwartą stodołę i zakręcałem na klepisku.
Przystawałem na środku, brałem Emilkę w ramiona, sadzałem na
klepisku i całowałem z wszystkich mocy. W uniesieniu zadzierałem
głowę i gapiłem się na dwie trumny, które wisiały na nieheblowanych
balaskach pod sklepieniem stodoły. Przezorny ojciec Lucjana trzymał
je tam dla siebie i żony na ostatnie chwile.
Kazimierz Kutz Piąta strona świata Wydawnictwo Znak Kraków 2010
Copyright © by Kazimierz Kutz Opracowanie graficzne Katarzyna Borkowska kb-design@o2.pl Fotografia na 1. stronie okładki © Aleksander Prugar www.aleksanderprugar.com Fotografia pochodzi z serii „Plac Zabaw" 2004-2006 Fotografia autora na 4. stronie okładki © Anna Lewańska/Agencja Gazeta Korekta Urszula Horecka Katarzyna Onderka Kamila Zimnicka-Warchoł ISBN 978-83-240-1311-1 Książki z dobrej strony www.znak.com.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Dział sprzedaży: tel. (012) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl
„Kiedy umrę, będę maleńki jak neutrino, a zamknę w sobie cały kosmos, bo on z mojej maleńkości się wziął, a moja nadświadomość z niego się wzięła. Dziełem mojego myślenia podporządkowałem go sobie. Ukazałem mu Boga absolutnego za pomocą mojej wyobraźni i takim, jakim Go pokazałem, pozostanie na zawsze w istności i w istnieniu. Dałem mu swoją osobowość, która jest maleńka jak neutrino. Bo taki jestem maleńki". Alojz Byla z Roździenia
Spis treści Spis treści.....................................................................................4 I.....................................................................................................6 II.................................................................................................12 III................................................................................................17 IV................................................................................................24 V.................................................................................................30 VI................................................................................................43 VII..............................................................................................58 VIII.............................................................................................68 IX................................................................................................76 X.................................................................................................87 XI................................................................................................91 XII..............................................................................................96 XIII...........................................................................................107 XIV...........................................................................................112 XV............................................................................................117 XVI...........................................................................................125 XVII..........................................................................................132 XVIII........................................................................................137 XIX...........................................................................................141 XX............................................................................................144
XXI...........................................................................................151 XXII..........................................................................................156 XXIII........................................................................................159 XXIV........................................................................................172 XXV.........................................................................................181 XXVI........................................................................................184 XXVII.......................................................................................187 XXVIII.....................................................................................189 XXIX........................................................................................193 XXX.........................................................................................196
I Odbiył mi dekel, chyba mom Ptoka1 i niy wiym, jak pisze sie książka. Ida na to, ale niy byda chcioł nikogo zbawić ani za dużo fanzolić [fanzolić - pierdolić, ględzić] o złym losie. Łon, tyn los, jeździ po swoich szynach i mogymy mu kole rzici luft plompać2 . Możesz być mądrzejszy abo gupszy, ale i tak za swoje dostaniesz. Książki różne majom początki, to kożdy wiy. Dejmy na to: „Z sierpniem wschodziło słońce nad moim kopcem" abo „Czas był niepewny, a Wiesia znowu mnie odeszła...". Moim zdaniem take początki są zmierzłe. Każdy muzykant od instrumentu dętego wiy, że wszystko zależy łod tego, jak pódzie ci pierwszy dmuch. Teroz mie czeko take zadanie: skąd go wziąć? Tyn dmuch! Bo jo jest na zakręcie swojego żywota. Stało się minionej niedzieli i chyciło mnie jak nocna zmora, która zwiastuje śmierć. Zdowało mi się, że napęczniało mi w gowie i przełóż żech na jej drugo strona. Zobaczyłem widoki z dzieciństwa i 1 To jest typowe śląskie porzekadło i w prostym tłumaczeniu brzmi: „Uderzyło mi do głowy, chyba zwariowałem" albo: „W głowie trzepoce mi ptak, czuję nadchodzące szaleństwo". Stosowane jest przede wszystkim jako autokomplement, kiedy udało się znienacka dokonać czegoś zaskakującego dla innych. Znane i rozpowszechnione poza Śląskiem jest także drugie porzekadło z „ptokiem", które odnosi sie do sytuacji nieodwracalnych. Na przykład Ślązak powie o kradzieży: „Złodziej wraziył mi ręka do tasi (teczki) i było po ptokach". Albo matka powie: „Syn poszed na wojna i było po ptokach" to znaczy, że nie wrócił z wojny. Albo: „Dołech mu w pysk i było po ptokach", opowiadający wymierzył komuś sprawiedliwość nokautem. „Po ptokach" w gwarze jest uniwersalnym skrótem, a w mowie da się stosować na równi z solą w kuchni. 2 Możecie mi (albo w ogóle) „kole rzici luft plompać, szyny kraść, szwajsować" (możecie mi koło tyłka pompować powietrze, szyny kraść i spawać) jest żartobliwym fragmentem robotniczego protest songu z czasów wielkiego kryzysu z lat trzydziestych ubiegłego wieku, znanego autorowi z czasów dzieciństwa. Stało się porzekadłem, używanym w dwóch sytuacjach: całkowitej bezradności albo całkowitego bezpieczeństwa. Na przykład kiedy sąd ogłosi ostateczny wyrok, powiedzieć można: „Możemy sędziemu kole rzici luft plompać". Albo kiedy uda nam się uciec przed prześladowcą po drabinie i wciągnąć ją za sobą, wtedy powiedzenie ma charakter tryumfalny.
miejsca, w których nigdy nie byłem: przesuwały się, jakbym jechał bryczką po okolicach Bojszów, w których byłem tylko raz w życiu. Totyż, bez mała po dwudziestu latach, poleciołech wyspowiadać sie i wykomunikować. Hostia przylepiła mi sie do podniebienio, wydoła mi sie jakoś wielko i niy mioła żodnego smaku. Jezu! Czy tam wszystko bydzie ołny3 ? Teraz mogą już mówić i opisać wszystko, co muli mnie od wielu miesięcy. Medytowałem nad pisaniem w haźlowatej [haźlowata - wychodkowa] bezsenności, i teraz czuja sie jak jaki zdeptany pet pod naszym kościołem na Roździeniu. Im bardziej gerowało [gerować - fermentować] we mnie moje pokoślawione życie, tym większego nabierałem szacunku dla artystów niedzielnych i domorosłych filozofów, bo łoni som z bożej łaski i słyszą śląskiego bluesa. Jeszcze go słyszą, widzą, czują. Prowadzą prosty rachunek ze światem: na tak abo na niy. Dlatego szacunek budzi we mnie nieżyjący już Lompa, bardziej go szanują niż niejednego pisarza czy filozofa. Choć, jak się zastanowić, każdy filozof i prawdziwy pisarz też musi być kopnięty. Dlatego zaczną ta skiba łod Albina Lompy, boch go przez minione lata niy docenioł. Od niego zacznę snuć swoją karuzelową opowieść, wyspowiadom sie, boch cały napęczniały od duchowej udręki. Pora nabrać pełny dych powietrza w płuca, przyhaltować je w sobie aż w gołkach zacznom lotać gwiostki, potym wypuścić tyn zużyty luft na głos, czyli westchnąć głośno, przeżegnać się i hajda z 3 Z niem. ohne - bez, np. ohne Geschmack - bez smaku. W prostym domyśle: „Czy w niebie wszystko będzie jałowe, czyli bez jakiegokolwiek smaku?". W gwarze używane jako słowo wytrych, skrót, często aluzyjny. Na przykład dziewczyna przychodzi na randkę i mówi chłopcu - „Jo jest ołny", czyli bez majtek, co stanowi zachętę do działań prokreacyjnych. Albo: „Alfred jest zawsze ołny", to znaczy bez pieniędzy, czyli jest skąpcem i nie nadaje się do towarzystwa.
górki! Zrobiłech to i od tej chwili będę wytopioł smalec z własnej szpyrki. Boże, jake to dziwne mieć swoją uzdę we własnych dłoniach i moc nad samym sobą. Czuja, jakbych sie wdropoł na własny szczyt! Albin Lompa był górnikiem, mieszkał na Wilhelmie opodal Morgenrołtu, a więc niedaleko stąd, zjeżdżał na dół i dowoził górników na przodki, a po szychcie nazod pod klota [klota - winda górnicza] - wte i wewte - dzień w dzień, przez dwadzieścia lat brusil szyny swoim elektrycznym wehikułem i nagle go chyciyło. Któregoś dnia, przy ostatnim kęsie chleba z marmeladą ze śliwek, postawił sobie pytanie: skąd to wszystko sie wziyno? Jak powstało? W jednej chwili otworzyły się przed nim nieba i poczuł, jakby mu ktoś siekierą odciął jego dotychczasowy żywot. Wszystko przestało go interesować - tylko to pytanie się ostało. I ono go zniszczyło. Stawiał je sobie i stawiał, ale nie znajdywał odpowiedzi. Zawziął się i zaniemówił, bo postanowił odpowiedzieć na nie sam. O własnych siłach. Zamknął się w sobie na dicht do tego stopnia, że przestał chodzić na spotkania z powstańczymi kompanami do „Julki" na piwo. Jezu, nawet powstania wyparowały mu z głowy! Jak mioł szychta na noc, to zamykał się w izbie i medytował, jak na dzień, to wymykoł się po robocie na wilhelmińsko hołdą, bo zawsze była ciepła od środka. Przytulna była. Kładł się na niej, by ulżyć obolałym kręgom i nie zesztywnieć w karku. Gapiył sie w niebo i medytował. Odpływał kaś daleko w kosmos. Po wielu godzinach wstawał z wysiłkiem, rozluźniał gnaty, a potem biegał w kółko. Trzepotał ramionami jak ptak.
Z czasem zaczął ostrzej popijać, ale nie było go stać na pięć cyjntli [pięć cyjntli - pół litra] dziennie, więc przeszedł na bryna, zwana także charą, to znaczy na denaturat. Po jakimś czasie radykalnie zerwał z osamotnieniem i jął garnąć się do ludzi, niczym pies po potrąceniu przez auto. Każdemu napotkanemu zadawał swoje pytanie: „Skąd się to wszystko wziyno, hę?" Jakoś nie było chętnych do odpowiedzi. Zwykle wystawał za mostem kolejowym przy schodach, które prowadziły na Helgoland. Wdrapywał się po nich za każdym napotkanym człowiekiem, z innym wracał w dół, i towarzyszył im aż poza most, pod restaurację Früaufa. Czasem wynosiło go jeszcze dalej, za drugi most, aż pod kościół parafialny pod wezwaniem Świętej Jadwigi. Tam przechodził na przeciwną stronę asfaltu, pod publiczny szalet. Po załatwieniu potrzeby stawał przed wspólnym haźlem i tu zaczepiał ludzi. To był jego ostatni stały punkt nagabywania bliźnich. Wysiłki starego Lompy nie zdały się na nic. Nikt nie chciał go słuchać, a natręctwo sprawiło, że ludzie omijali go z daleka. Tylko dzieci chciały go słuchać. Często toczyła się za nim buła podrostków, sam byłem między nimi, stąd to wiem; wyprowadzał nas pod wilhelmińską hałdę, opodal swojej jamy wyżłobionej w amarantowym żużlu. Chował się w niej w słoty, zapalał ognisko i czytał niemiecką książkę. Tę samą, bo go nieustannie zajmowała. Widywałem go często w jego dołku; hałda sąsiadowała z naszym szutrowym klepiskiem. Tu rozgrywaliśmy dziesiątki wetek [wetka - mecz rewanżowy] z tymi z Morgenrołtu, Pridwitza, Bagna, Burowca,
Roździenia, Morawy i Drugich Szopienic. To tu słuchałem Lompy z rozdziawioną gębą, kiedy rozprowioł o dziwnych światach, które były miliony lat temu. Nieraz po jego opowieściach śniły mi się księżycowe landszafty. Pewnego razu, kiedy ganialiśmy za szmacianką braci Marynioków, a oni słynęli z tego, że robiyli dwa salta do tyłu z miejsca, jakoś tak pod wieczór zjawił się Lompa z pakunkiem owiniętym w gazetę. Gwizdnął na palcach i przywołał nas ręką. Ledwo ruszyliśmy za nim, odsłonił gazetę i ukazała się gomóła spleśniałego twarogu. Sięgnął po swoja zasmarkano sznuptychla, [sznuptychla - chustka do nosa] usiadł i położył na niej śmierdzącą kulę. Była większa od ludzkiej głowy. Powiedział dobitnie jak ksiądz w kościele: „Zaroz nadejdzie oczekiwano chwila. Tyn moment jak żodyn inny. Zaroz obejrzycie, skąd sie wziyno życie na ziemi jakeś sześćdziesiąt milionów lot tymu nazod". I zaczął nam demonstrować początek życia na świecie. Buczoł i chuchoł w jedno miejsce buły do siódmych potów, charkał i smarkał, a my obsiedliśmy go zwartym kręgiem z rozdziawionymi gębami i czekaliśmy na cud. I cud nastąpił, bo nagle skorupa pękła, biała glizda wygramoliła się ze środka i majdała cielskiem na wszystkie strony świata. Stary Lompa zerwał się, jakby go kto oblał wrzątkiem, i zaczął wrzeszczeć na całe gardło: „Klynkejcie narody! Klynkejcie możni i biedni tego świata! Mocie! Mocie! Teroz sami widzicie, że tak być musiało!!". Z radości jął tańczyć wokoło nas. Poszliśmy za nim w barbarzyński tan i w bezecne wrzaski na cały regulator. Nasze wyzwolenie nie trwało
długo, bo matki przylatywały jak fojermany do pożaru, każda dopadała swojego najducha i jak jakie kwoki zaganiały do familoków. Stary Lompa został na łące. Sam. Usiadł nad śmierdzącą gulą, spojrzał w niebo i zaczął modlić się na głos. Łzy spływały po jego policzkach i wsiąkały w siwą brodę. Łkał jak pies zostawiony na środku Sahary. Niedługo potem zasłynął w okolicy z manii uwalniania zwierząt z chlewików. Zakradał się pod osłoną ciemności i wypuszczał na wolność gołębie, króliki, kozy i świnie. Co się dało. Pracował szybko i nim się kto spostrzegł, już go nie było. Lament bezradnych stworzeń, które nie wiedziały, co począć z niespodziewaną wolnością, alarmował ludzi. Wylatywali z familoków i gonili ogłupiałe zwierzęta. Powstawał nieopisany zgiełk, jakby miało dojść do powtórki biblijnego potopu. Po takim zdarzeniu baby trzymały w oknach warty, a kiedy psy po domach szczekały uniżono, wiedziały, że Lompa jest blisko. Wtedy rabaniły fyrlikami w kastrole [łomotały mieszadłami w garnki] i obrzucały go wyzwiskami, często bardzo sprośnymi. I przepędzały Albina Lompę z osiedla. Jego zła sława rosła, a pole działania kurczyło się. Wyprawiał się w coraz odleglejsze dzielnice, aż nadszedł dzień, kiedy nie miał już gdzie pójść. Ostatki miał na Szabelni, a Szabelnia to trzy wiejskie chałupy na krzyż nad Brynicą, pomiędzy Mysłowicami a Modrzejowem. Nad starą granicą. Modrzejów już był po tamtej stronie, w Rosji, a Mysłowice jeszcze u nos. Na Szabelni go dopadli, złamali mu dwa żebra i prawy ząb trzonowy, patrząc od jego strony.
Świat Albina Lompy dobił kresu, bo nigdy nie wyraził nosa poza Roździeń, bo cały świat poza Roździeniem i Szopienicami, no, może jeszcze Nikiszem i Giszowcem, nie miał dla niego znaczenia. Mógł nie istnieć. Odechciało mu się mocować ze światem, dokładnie z soboty na niedzielę pierwszego tygodnia maja. Był już wtedy na emeryturze, miał dobrą rentę i mógłby jeszcze pożyć. Popatrzył onego dnia przy kolacji na dorastających synów, na żonę i oświadczył całkiem zwyczajnie: „Niy chce mi sie już żyć. Dom se z tym pokój". Od tej chwili przestał się do kogokolwiek odzywać i gasł niejako od środka; chudł, słabł, zmniejszał się i po trzech tygodniach, ze wschodem słońca drugiego czerwca, już się nie przebudził. Ale oporządził się na spotkanie ze światem wiekuistym. Rano znaleźli go na podłodze. Leżał na dywaniku przy łóżku, w odświętnym ubraniu, na czarno, w białej koszuli i swoim filcoku ze Skoczowa na głowie. W zamkniętych dłoniach trzymał pomięte kartki z wielokrotnie poprawianymi cyframi w pionowych kolumnach. Pan Albin Lompa miał trzech synów: Wilhelma, Henryka i Edwarda. Im, trzeba przyznać, żyje się lepiej, może przez to, że nie podjęli po ojcu jego pytania, a ponadto wtrąciła się w ich życie historia. Dwóch starszych, mimo że synowie powstańca śląskiego, wzięli do Wehrmachtu. Mieli szczęście, bo obaj walczyli na froncie zachodnim, i przeszli na drugą stronę, to znaczy do aliantów. Z wojskiem polskim zdobyli Tobruk, Monte Cassino, potem wylądowali w Anglii. Pożenili się w Szkocji z prawdziwymi Szkotkami z sierocińców i do dziś tam są. Górnikami rzecz jasna.
Tukej została ino staro Lompino, która robiyła w hucie porcelany na Zawodziu. Razem z młodszym synem - też górnikiem u Gieschego w Nikiszu - rokrocznie szykują się do przyjazdu, a właściwie do najazdu swoich Szkotów. Rodziny z przyległościami, tu i tam, bierą na ten sam czas urlopy, przedtem oszczędzają rzetelnie przez cały rok i w ustalonym terminie zjeżdżają hurmem. Przez dwa tydnie na okrągło trwa huczna zabawa, której zazdroszczą im tu wszyscy. Szkotki i dzieci stamtąd mówią po śląsku i w ogóle nie ma między nimi a naszymi większych różnic. Powiem więcej: dla tych Szkotek i ich pociotków - pewnie braci i sióstr - nasz Roździeń uchodzi za najpiękniejsze miejsce na świecie. Tyle że za każdym razem wywożą kupę porcelany, pozłacanej ręką samej Lompiny. Dostaje ją w swoim ansztalcie [ansztalt - zakład pracy] w ramach deputatu i za wysługę lat. Wspominam o tym szkockim szczęściu nawiasowo, bo nie powinienem wychodzić poza sprawę starego Lompy, chociaż, jak się głębiej zastanowić, to coś po nim musiało zostać w jego potomkach, jakaś otwartość na świat i familijna radość ze śląsko-szkockiego przylgnięcia. Ale to tylko takie moje przypuszczenie. Ja nie mam tak wielkich problemów jak stary Lompa, ale świerzba mam podobnego - i być może on mi go zaszczepił - choć trapi mnie też pytanie: skąd bierze się poszczególny człowiek - w tym przypadku jo - co się na niego składa, co jego własne, a co cudze, co dziedziczne, przejęte, a co niepowtarzalne. Te i podobne pytania zaprzątają moją głowę od niedawna. Bo moje bytowanie odmieniło się
niedawno raptownie, mój los jakby się przepołowił i przyszedł czas na śląskie zakiszenie. Na ferment we łbie. Dlatego mam odwagę udzielić sobie samemu głosu, żeby wymusić na sobie zgodę na dalszy żywot, a nie jestem do tego przygotowany. „Kto się nie mierzy, nie urośnie" - mawiała ciotka Ancia znad swojej robótki. Haftowała białe orły na sztandarach, bo zaś przyszła na nie moda. Nie wiem, czy podołam sprawie, czy uda mi się poukładać wszystko od nowa, choć nie opuścił mnie raje do życia, ta pogańska paskuda. Tak czy siak, nie podetnie mi to nóg ani życia nie zwichnie, bo wiem pod kerym kasztanem pies pogrzebany. Tak mi się zdaje.
II Umiejętność pisania polega chyba na tym, aby wszystko, co ciśnie się człowiekowi do głowy, opisać po kolei, a jednak w ścisłym porządku, choć nie da się go przewidzieć. Teraz na przykład, przed chwilą - nim czmychnęła teraźniejszość - pragnąłem napisać o moim ojcu. Miałem nawet tytuł - „Italianka" - ale nie wiem, czy iść za nim, czy dać mu jeszcze spokój. I bądź tu mądry! Masz w dłoni skalpel, człowiek w agonii, a ty nie wiesz, jak ciąć. To właśnie moje nowe utrapienie, a nawet cierpienie, tak inne od minionych. Będę się z nim mierzył przez najbliższe miesiące, a kto wie, może i lata. Pora wejść w tę skibę, czas zacząć pisanie. Poprawić zawsze można. Przede mną też byli tacy, co jedną książkę pisali przez całe życie, a jednak dobrnęli do końca. I to nieźle. Trzeba próbować położyć łeb pod własny topór. „Kto nie próbuje - mówił nam żartobliwie ksiądz Joachim Dziędziela na lekcjach religii w Szkole numer 6 w Szopienicach - ten umrze bez potomstwa". No i od wiosny wszyscy próbowali, z wyjątkiem Rufina Dłubisa - zwanego Dupcią - ale on miał alibi, bo szykował się na salezjanina. Pragnął nawracać Murzynków w Afryce. Jak wiem, udało mu się. Podobno odwiedził ostatnio Roździeń. Siedział piętnaście lat w kenijskim buszu, nawracał i chrzcił miejscowych. Opowiadał niestworzone rzeczy, był gruby, chodził w
drewnianych trepach i szkło w okularach miał na grubość środkowego palca. Ksiądz Dziędziela był kapłanem nietuzinkowym. Pochodził z Błotnicy pod Strzelcami Opolskimi, kazania wygłaszał tamtejszą gwarą - gęgatą w porównaniu z naszą. Nadziewał je dowcipami i anegdotami z własnego życia, nie zawsze przyzwoitymi, jak ta o podglądaniu ciotki bez majtek przy skrobaniu kartofli. Łaził często po mieście niby bez przyczyny, wdawał się z ludźmi w pogawędki i rozśmieszał ich. Wszyscy go lubili, zwłaszcza młodzi, a dziewczyny potraciły głowy, bo na dodatek był przystojny. Wyglądał jak grzeszny anioł. Też zatracił się na wojnie. Chodzą wieści, że na Rzeszowszczyźnie był w ruskiej partyzantce, potem kapelanem w polskim wojsku w Rosji. Padł od zabłąkanej kuli pod Lenino przy udzielaniu ostatniej posługi konającym żołnierzom. „Italianka" pochodzi od nazwy - już nieużywanej - harmonii guzikowej, która szła za ojcem od urodzenia. Guziki były perłowe, z wgłębieniami na palce. Dopiero niedawno odkryłem ciekawe związki pomiędzy Italianka a moim ojcem i jego ojcem, czyli moim dziadkiem. Przedtem muszę wspomnieć, sam nie wiem dlaczego, ale czuję, że inaczej być nie może, o dwóch moich przyjaciołach, którzy zmarli zeszłego roku. Nie, nie zmarli, obydwaj zeszli tragicznie, ale prawidłowo, o ile można się tak wyrazić. Nie umiem tego dokładnie określić, bo zasób słów mam taki, a nie inny, ale gdyby odwołać się do Albina Lompy, to powiedzieć by można, że ich śmierć w stosunku
do ich życia była tak samo prawidłowa jak w jego przypadku. Bo u ludzi niezwykłych, to znaczy żyjących świadomie, wszystko jest szczególniejsze i jakby wyraźne, a rodzaj śmierci przylega przykładniej do ich życia. Śmierć jest mocnym akcentem. Faktem nijakim jest śmierć zwyczajnych zjadaczy chleba, którzy cali są bez wstępu, środka i finiszu. Dlatego ślad po nich jest nikły. Wszystko, co napiszę, będzie prawdą, dlatego boję się jak cielę przed pierwszym wyprowadzeniem na pastwisko, ale z ręką na sercu poświadczam, że już się nie cofnę. Goni mnie strach. Jeden starszy, a drugi nowszy, choć obydwa są całkiem świeżej daty. To sprawa tektoniczna jak zdublowane tompnięcia [tompnięcie - zawał chodnika górniczego] na dole, z których mało kto uchodzi z życiem, a na ratunek trudno liczyć. Tam, jeśli oddychasz, masz tylko jedno wyjście: pij własny mocz, przegryzaj bukowe stylisko łopaty i zgaduj, ile Górnik dokopał Romie. Liczy się woła i chęć życia, zielone trawy, kromka suchego chleba i dłoń dziecka. Jestem w podobnej sytuacji - bez wyjścia. Dlatego przywołuję na pomoc moich nieżyjących przyjaciół, z pełną siłą błagania Pana Boga o wsparcie i łaskawość. Ci dwaj, co odeszli, są mi teraz najbliżsi, bo wiem i pocieszam się poniewczasie, że gdyby próbowali opisać swoją udrękę, gdyby próbowali wypluć swoje życie, żyliby do dziś. Ich wyniszczył strach, ten sam, który mnie teraz trzyma w kleszczach. Odziedziczyłem go po nich z chwilą, gdy pochyliłem się nad ich tajemnicami, które zabrali do grobów. Domyślam się, że mogą być ofiarami śląskiego bluesa,
wylęgłego na styku dwóch dawnych imperiów, na materialnym wyzysku i poddańczej mentalności, tej przygranicznej grzybicy szarych komórek. Rozmyślania nad ich życiem powiedziały mi wiele o moim własnym. Dlatego podjąłem decyzję, by stanąć w szranki, uchronić się przed pożeraniem samego siebie do cna, co - prędzej czy później - musiałoby mnie doprowadzić do pójścia ich tropem. Moje pisanie jest deską ratunku i rozsądnym zabezpieczeniem przed roztrzaskaniem, którego oni - Lucjan i Alojz - nie potrafili znaleźć. Ale gdyby nie oni, ich zmagania ze światem, ich życie marne, nigdy nie nabrałbym chęci do człapania w stronę prawdy. Lucjan i Alojz - co za ludzie! Na oko widać, że obaj nie mieli umiejętności, której ja nauczyłem się z wiekiem. Ale moje życiowe zahartowanie wzięło się z pracy wędrowniczej. Ja jestem mrówką przystosowaną do życia w psiej budzie. Pomogło mi moje nieokrzesanie, bo czasem opłaca się mniej wiedzieć. Głupszy często bywa szczęśliwszy, nie rozpoznaje, bo nie wie. Klasowo byłem pośrodku: Lucjan był lekarzem, Alojz robotnikiem, a ja tylko technikiem. Obaj byli jednak inteligentami, nie w pojęciu powszechnie używanym, nie z racji wykształcenia czy wykonywanego zawodu, a ze sposobu bycia i zainteresowań. Żyli intensywnym życiem wewnętrznym, tutaj niezbyt powszechnym. Wybili się własnym wysiłkiem na idealistów i - moim zdaniem - przez to mieli trudności w kontaktach z własnym otoczeniem. Nie potrafili powiązać swojego losu z życiem braci, kolegów, rodziców i dziadów. Świat przestał im się zgadzać. Choć nie jestem pewien, czy było tak
naprawdę. Mnie nie było tu dwadzieścia lat, więc nie chcę wyrokować. Może ich głowy zanadto poszły w chmury i oddaliły ich od własnej nacji? Może zbyt wcześnie zaczęli samodzielnie myśleć, przez co popadli w duchową mordęgę bez wyjścia? Potem nie potrafili zawrócić z obranej drogi, a wykluta inność, osiągnięta w trudzie, stała się źródłem powikłań? Kto tam wie! Tłamsili wszystko w sobie, aż przyszło przesilenie, czyli kryzys, i wtedy wystarczyło ledwo co: podmuch wiaterku czy palec dziecka mógł ich obalić. Bo jak Murzyn może sobie wytłumaczyć, pojakymu jest czorny? Niydo sie! Podobnie jest z naszą śląskością. Górny Śląsk jest jak aluminiowa moneta przejechana przez banka [banka - tramwaj] numer 7, na której woził się Okoki od Mysłowic po Bytom. Ten, kto taką monetę widział, może się domyślić, o co mi chodzi. Znamienne słowa wypowiedział Herbert Żytniok, szewc, który mieszkał w piwnicy nad samą Rawą i tam miał swój warsztat. Kiedy w 1932 była powódź, Rawa wylała i wtargnęła do jego królestwa, Żytniok spał. Ocknął się, gdy woda zalewała mu dziurki w nosie. Ledwo się uratował i wrzasnął na cały Roździeń: „Kaj my to ajntlich [ajntlich - właściwie] som!?". Przykład Albina Lompy dowodzi wymownie, że stary Lompa nie powinien był sobie w ogóle stawiać swojego pytania. Ileż wykształconych głów zjadło na jego pytaniu zęby i nie umiało udzielić odpowiedzi? Bo są pytania, na które nie ma odpowiedzi, ale stawiać zawsze je można. Lompa był, jak mi się zdaje, niespełnionym poetą, tyle że nie znalazł właściwego wyrażenia na samego siebie. Nie
odkrył pędzla jak jego przyjaciel Ociepka, którego dręczyło podobne pytanie. Słowo pisane było poza zasięgiem Lompy; po niemiecku mówił, bo chodził osiem łat do niemieckiej szkoły z musu, na co dzień używał gwary i mu wystarczało. Kiedy zaglądał do książki polskiej, przeważnie nie mógł dociec, o co w niej chodzi. Pozostawało mu własne słowo mówione. Kto wie, gdyby poszedł z nim do Polski, czyby go zrozumieli. Przeżyłem to na własnej skórze. Ociepka miał nad nim przewagę, bo zamiast na glizdach, oparł się na krasnoludkach. W skamielinach węgla zoczył odciski przedpotopowych lasów i stworzeń, wyobraził sobie gadzinę wszelaką, sięgnął po pędzel i zaczął malować swoje pogańskie fantazje. Dzięki temu ustrzegł się opętania. Wypluwał w obrazkach swoje metafizyczne pytanie, ku chwale własnej i pożytkowi innych. Obaj - Lompa i Ociepka - byli ludźmi nawiedzonymi. Ich fantazjowania ujawniły urodę ich nadświadomości, czyli naddatków tkwiących w mózgownicy każdego człowieka. Byli samorodnymi filozofami: piękni, bo wolni i odcedzeni z morza parafialnej przeciętności. Z Lucjanem i Alojzem było blank inaczej. U moich nieżyjących przyjaciół mamy do czynienia z dbaniem o myślenie od małego knefla, [knefel - guzik] od pierwszej klasy szkoły powszechnej, od pierwszej przeczytanej po polsku książki. Oni weszli w świat słowa pisanego po polsku, zaszczepili się nim i wyhodowali swoje „ja" - czy coś takiego - które przestało mieścić się w ich powłokach mózgu, w udręce czasu teraźniejszego, bo ono było ich niespasowanym ciałem.
Na styku duszy i ciała rosło napięcie, nad którym przestali panować. Nie umieli go ogarnąć. Niejako zagwoździli się od środka i stali się wygnańcami między swoimi, mimo że lubiani, ba!, uwielbiani przez otoczenie. Nie odcinali się od łudzi na co dzień, co zresztą było niemożliwe, bo Lucjan był lekarzem, a Alojz robotnikiem, co już nadmieniłem, ale przypominam w tym miejscu, żeby nie było żadnych niedomówień co do tego, z kim mamy do czynienia. Z nimi nie było tak, jak opisywane jest w wielu książkach, że jak bohater ma żonę, to ona ma raka, on w ramach takich czy innych prześladowań dostaje się do ciupy i wtedy ten rak i ta ciupa magnetyzują czytelnika, bo tu to, a tam tamto, wszyscy są biedni, potem lecą kawałki z życia: operacje raka i przesłuchania przez ubeków, czy coś w tym rodzaju, i zostaje w człowieku kurewskie uwiedzenie, ten omam, co tkwi pomiędzy rakiem a ciupą. I nic! Serce nie drgnie. Każdy wie: największą skłonnością w człowieku jest łatwość ulegania innym, a płynie ona z dobroci. I z bezinteresowności, która leży w każdym warstwą cienką jak pokłady diamentów w głębinach ziemskich Afryki Południowej. Moje pisanie będzie może inne, bo byda trzymoł sie śląskiego gelendra. [gelender - balustrada, poręcz] My tu, w Szopienicach, Roździeniu i okolicy, przychodzimy na świat zakotwiczeni w ciężkiej mordędze: w hutach i kopalniach na styku Niemiec i Polski, w kulturze tej i tamtej strony. Lucjan i Alojz nosili w sobie to piętno, ale w przeciwieństwie do ojców i matek, wychowanych w niemieckich volksschulach, oni stali się pierwszym
pokoleniem po wiekach, które liznęło polskiej szkoły, polskiej historii i kultury. Nim zdążyli dojść do ostatniej klasy, wybuchła wojna i wszystko wróciło do starych kolein. Szybko potem zgarnęła ich niemiecka wojaczka. Znów gotowano zupę na naszych gnatach. Niemcy podbijali świat, a z nas wyciskano siódme poty i wcielano do Wehrmachtu. Nasza praca i nasze życie były najtańszym towarem w Rzeszy. Trzeba wreszcie pojąć: Górny Śląsk jest jak stromy uskok pomiędzy dwiema stromymi górami. My byliśmy zawsze na dole czeluści. Lucjan i Alojz starali się o własnych siłach przebić ku górze. Tyle z tego mamy, że samowolnie odeszli z tego świata. Nie ma ich. Nasze położenie geograficzne skazywało tutejszych na wysiłki ponad miarę. Staliśmy się niemiecką kolonią. Praca dla siebie była zawsze mało owocna. I tak jest do dziś. Nasz trud był zawsze syzyfowy, czyli niedający owoców. Ale Syzyfa wciepli w ta czeluść za kara. A nos za co? Teraz ja podejmuję trud Lucjana i Alojza.
III Dobrze jest obejrzeć swoje miejsce urodzenia - chociaż nie każdemu to dane - nie po to, aby się rozrzewnić czy coś w tym rodzaju, ale raczej by uzmysłowić sobie przebytą drogę. Ja, z najdalszego miejsca swojego pobytu w ciągu ostatnich dwudziestu lat, mogłem być tutaj w sześć godzin. I jakoś nie byłem. Kiedy kilka dni temu stanąłem przed domem urodzenia, nie miałem żadnych wzruszeń, co z ręką na sercu poświadczam. Po prostu zauważyłem, że nie ma już drewnianej, chłopskiej chaty Kosmalów, którą po przebudzeniu, gdy tylko nos wysforował mi się ponad parapet okna, oglądałem każdego ranka. Dwustuletnia ojcowizna Lucjana, kamienna, o murach grubych do diaska, leżąca nieco w głębi z lewej strony, jest w agonalnej rozbiórce; stoi bez dachu, obcięta horyzontalnie i opuszczona, jak po wybuchu. Ciekawe, nie kojarzyłem żalu - który mnie ogarnął - z osobą Lucjana, a z jego martwą ojcowizną o delinach [delina - podłoga drewniana] rozeschniętych ze starości, sękatych i w dotyku zawsze ciepłych. Już przy drugim oddechu doszło do mnie, że w tym domu - i jego obejściu - spędziłem najlepsze chwile dzieciństwa: oto kraina wiejskich czarów dziecka z familoka. Na spadzistym dachu, dachu, którego już nie ma, Okoki, syn szmaciarza - który mieszkał z liczną rodziną w dawnym chlewie - za pięć groszy wypijał kubek gnojówki.
Kiedyś, Lucjanowi na złość, przybił kota do szczytu dachu. Jeszcze teraz słyszę nieludzki płacz pręgowanej kotki. Na poddaszu mieszkał ujek Lucjana - jak tu mówi się na wujka. Samotnik. Od świtu do nocy czytał książki i kliszakiem robił fotografie. Człowiek umiłowany przez zwierzęta. Mieszkało z nim stado wiewiórek i wielki pies rasy alzackiej, łagodny i niezależny jak jego pan. I cztery papugi. Ledwo go pamiętam. Chodził ubrany na czarno, w meloniku na głowie, z grubymi okularami na nalanej twarzy i bardziej nieśmiały niż najbardziej nieśmiałe dziecko. Rex, jego pies, nie odstępował go na krok. Toczyli się po nasypie Rawy, jakby świat miał dla nich inną grawitację. Ujek zmarł już bardzo dawno, może miałem osiem lat, jak dziś się domyślam, na pęknięcie serca. Robił nam zdjęcia na swoim kliszowym aparacie i dzięki niemu mam jako takie pamiątki z tamtych lat. Nie byłem na jego pogrzebie, w ogóle osób było niewiele, bo prawie nikt w okolicy go nie znał. Był z innej planety, żył na swoim poddaszu jak w dziupli. Za garstką najbliższych w kondukcie szedł też Rex i nie wrócił z cmentarza. Legł przy grobie swego pana i przyjaciela i tam umarł. Swego czasu zastanawiałem się nad Reksem i jego wielkim uczuciem do ujka Lucjana. Szukałem go na zdjęciach jego pana i nigdzie nie znalazłem. To był skromny pies i całkowicie pozbawiony próżności. Tak sobie mniemam, że chciałoby się spotkać kobietę choć trochę podobną do Reksa. No tak, już mi kobiety wlazły pod blajsztift, [blajsztift - ołówek] więc powiem. Kochałem się wtedy na zabój w
Emilce, siostrze Lucjana. Dokładnie pomiędzy trzecim a czwartym rokiem życia. No, może piątym, w każdym razie przed pójściem do szkoły powszechnej. Najpiękniejsze chwile przeżywaliśmy za wychodkiem dla dorosłych, gdzie ojciec Lucjana, człowiek biblijnej łagodności, wybudował nieosłonięty dziecięcy sraczyk z dwoma otworami, mimo że dzieci miał troje. Chyba zakładał, że wszystkie jednocześnie nie będą miały rozwolnienia. Ten maleńki, podwójny tron pod ogromną topolą - szorowany co sobota ryżową szczotką do białości - był miejscem naszych upojnych spotkań. Splątani dozgonnymi uczuciami, ustaliliśmy z Emilką, że bez względu na wielkość potrzeby będziemy spełniać ją wspólnie. Toteż zawsze jedno czekało na drugie i na wyścigi lecieliśmy do wygódki. Nie wypominaliśmy sobie męki oczekiwań, bo łączyła nas tajemnica wielkiej miłości. Nie wstydziliśmy się posiedzeń pod szemrzącą topolą, bo prawdziwa miłość nie wie, co to wstyd, a wszyscy dookoła przyjęli nasze posiedzenia z europejską życzliwością. Kiedy posiedzenie osiągało swój cel, sadzałem Emilkę na archaicznym siewniku i woziłem dookoła podwórza; potem wjeżdżałem w otwartą stodołę i zakręcałem na klepisku. Przystawałem na środku, brałem Emilkę w ramiona, sadzałem na klepisku i całowałem z wszystkich mocy. W uniesieniu zadzierałem głowę i gapiłem się na dwie trumny, które wisiały na nieheblowanych balaskach pod sklepieniem stodoły. Przezorny ojciec Lucjana trzymał je tam dla siebie i żony na ostatnie chwile.