dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony748 346
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań360 084

Lee Rachel - Do ostatniego tchu

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Lee Rachel - Do ostatniego tchu.pdf

dareks_
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 280 stron)

Lee Rachel Do ostatniego tchu Niegdyś wyróżniająca się policjantka, a obecnie adwokat w sprawach karnych, Chloe Ryder, bez emocji precyzyjnie prowadzi powierzone jej sprawy. Kiedy w kościele zostaje znaleziony zamordowany człowiek, a ukochany przez wszystkich parafian ojciec Brendan zaczyna być podejrzewany o zbrodnię, nawet ona nie zdoła zachować chłodnego dystansu. By chronić niewinnego księdza, jest zmuszona współpracować w śledztwie z detektywem Mattem Dielem. Kiedyś byli kochankami i tylko Matt zna tajemnicę tragedii, jaka dotknęła Chloe w przeszłości. Pacując z nią znowu, odkrywa bolesną prawdę: niegdy nie przestał jej kochać, a może nie mieć już nigdy szansy, by to udowodnić. Bo morderca śledzi ich każdy ruch... Prolog Wdniu zabójstwa w parafii św. Symeona w Tampie na Florydzie nie wydarzyło się nic szczególnego. Poza obecnością Chloe Ryder na katechezie. Ojciec Brendan Quinlan ze zwykłą werwą zasiadł przy dziecięcym pianinie w zakrystii, żeby akompaniować do pieśni „Wierzymy w Boga". Ksiądz był wysoki, chudy, a przy tym tak pełen miłości i serdeczności, jak żadne ze stworzeń bożych. Teraz zgromadziło się wokół niego dwanaścioro dzieci, które śpiewały ile sił w płucach. Wiedziano, że przy innych okazjach ksiądz ochoczo grał bluesa czy jazz, na co mu przyszła fantazja. Uwielbiał różnego rodzaju imprezy parafialne. Dzisiaj jednak brał udział w podniosłej ceremonii przygotowania dzieci do pierwszej komunii świętej, więc muzyka musiała być odpowiednio uroczysta. Przynajmniej na razie. Nie można było z góry przewidzieć, co zagra swoim liczącym od jedenastu do czternastu lat uczniom po zakończeniu dwugodzinnej lekcji. Zagrał już im wzniosły chór z, Jesus Christ Superstar", teraz postanowił ich rozbawić. Dotarli do drugiej zwrotki hymnu i na dziecięcych buziach pojawił się wyraz oczekiwania, kiedy doszli do słów: Nie zawierzaj świadectwu własnych oczu, Ale zaufaj Panu i strzeż się zła, A zostaniesz uzdrowiony aż po pępek... - Po pępek? - Ksiądz spełnił oczekiwania dzieciaków: podniósł ręce znad klawiatury, rozsunął nieco sutannę na brzuchu i spojrzał w dół. 7

- Po pępek - odpowiedzieli zgodnym chórem wśród chichotów i wybuchów głośnego śmiechu. Nawet dzieci w tym wieku można było kupić żartem. Palce księdza wróciły na klawiaturę i nie gubiąc rytmu, zakończyli pieśń: Aż do szpiku kości. Przypowieści, rozdział trzeci, wersy piąty, szósty, siódmy, ósmy. Ostatniemu akordowi towarzyszyła jazzowa fraza i dzieci zaczęły napraszać się o więcej. Tego dnia obowiązywał, jak zwykle zresztą, pewien porządek zajęć i jedna z katechetek, Mary McPhee, już zaganiała dzieciaki do długich, ustawionych naprzeciwko białej tablicy stolików. - Później - obiecał Brendan. - Po lekcjach zaśpiewamy sobie coś jeszcze. Steve King, dwudziestodwulatek, który niedługo miał zakończyć studia na Uniwersytecie Południowej Florydy, rozdał dzieciom małe arkusiki białego papieru. Brendan bardzo lubił Steve'a, wiedział, jakie trudności musiał pokonać ten młody człowiek, i pomagał mu zrozumieć, czy miał prawdziwe powołanie, żeby zostać księdzem. Przystojny chłopak o jasnobrązo-wych włosach i oczach nawet w chwilach bólu pełnych ciepła, zawsze był pierwszy, kiedy szukano ochotnika do pracy. Dwójka dzieciaków podbiegła uściskać Brendana. Pracę z dziećmi uważał za jeden z największych atutów stanowiska proboszcza parafii. Ich radość życia była dla jego duszy jak ożywczy podmuch świeżego powietrza. Dzisiaj na lekcji pojawił się niezwykły gość: Chloe Ryder. Chloe od dawna należała do parafii św. Symeona, ale udzielała się niemal wyłącznie w Towarzystwie św. Wincentego a Paulo, zajmującego się pomocą głodującym i bezdomnym. Brendan był zdumiony, kiedy zgodziła się poprowadzić lekcję, gdy jedno z dzieci wyraziło zainteresowanie origami. Chloe niemal za- 8

wsze miała przy sobie karteczki, z których wyczarowywała urocze małe zwierzątka lub mityczne bestie. Ta uderzająco piękna młoda kobieta o blond włosach i idealnej figurze prowadziła własną firmę prawniczą. Nie była mężat-kąi Brendan podejrzewał, że w jej sercu musiał tkwić cierń, który sprawiał, że chwilami wydawała się lodowata jak płynny azot. Dziś jednak nie sprawiała wrażenia chłodnej. Usiadła na wprost dzieci i podniosła do góry dużą kartkę białego papieru. - Nauczę was robić żurawia - odezwała się. - Żurawie są wyjątkowe, opowiem wam o nich, pokazując, jak się je składa. Po pokazie będę podchodzić do was po kolei i pomagać w pracy, dobrze? Wszystkie dzieci kiwnęły głowami. - W porządku - powiedziała Chloe z uśmiechem. - W Japonii nazywają to sembazuru, co znaczy: tysiąc żurawi. To opowieść o dziewczynce, która przeżyła zrzucenie bomby na Hiroszimę. Słyszeliście o Hiroszimie? Niektóre dzieci słyszały, inne nie, więc Chloe postanowiła wyjaśnić. - W czasie drugiej wojny światowej zrzuciliśmy bombę atomową na japońskie miasto Hiroszima. Wielu ludzi zginęło, inni zapadli na chorobę popromienną. Dzieci kiwnęły głowami, a Chloe zaczęła składać kartkę papieru. Nie przerywając opowiadania, pracowała nad origami, unosząc papier do góry po każdym złożeniu, żeby pokazać klasie, co zrobiła. - Pewna dziewczynka w waszym wieku, dwunastoletnia Sadako Sasaki, zachorowała na chorobę popromienną. Kiedy leżała w szpitalu, zaczęła z papierków po lekach składać żurawie. Chloe znów podniosła kartkę do góry, żeby pokazać dzieciom kolejne zagięcia. - Pewnego dnia ktoś zapytał Sadako, dlaczego składa tyle żurawi. Powiedziała mu, że jeżeli złoży tysiąc, to Pan Bóg 9

wysłucha jej prośby. Początkowo modliła się o swoje wyzdrowienie, ale kiedy zauważyła, że wokół niej mnóstwo dzieci choruje i umiera, zmieniła modlitwę. Zaczęła prosić Boga o pokój na świecie. Kolejne zagięcie. - Sadako zdążyła przed śmiercią złożyć sześćset pięćdziesiąt żurawi. Kiedy jej historia została opisana w różnych czasopismach na całym świecie, ludzie zaczęli składać z papieru żurawie i wysyłać je do Hiroszimy. Gdy w tym mieście powstał pomnik upamiętniający ofiary bomby, na jego szczycie znalazła się figurka Sadako z papierowym żurawiem w ręku. A z pomnika spływają strumieniem w dół sznury origami, nadesłanych przez ludzi z całego świata. Chloe podniosła do góry gotowego żurawia. - Takie same jak ten. Do dziś ludzie z różnych stron świata spotykają się, by razem składać papierowe żurawie, nawlekać je na sznurki i wysyłać do Hiroszimy. A teraz my tutaj zrobimy nasz własny sznur żurawi dla pokoju na świecie. Brendan zauważył, że oczy Chloe zwilgotniały podczas opowieści, podobnie jak kilka innych par oczu. Również i jego wzruszenie ścisnęło za gardło. - To piękna opowieść, panno Chloe. - Owszem. - Uśmiechnęła się leciutko. - Dobrze, dzieci, zajmijmy się waszymi żurawiami. Jeden z chłopców, dwunastolatek, zupełnie nie mógł sobie poradzić. Zachmurzył się bliski łez. Brendan usiadł przy nim i położył mu rękę na ramieniu. - Widzę, że masz mały problem, Jimmy? - Nic mi nie wychodzi, ojcze. - Mogę ci pomóc? - To do niczego! - Chłopiec pokazał mu pogniecioną kartkę. - Nieważne. To tylko papier. - Brendan wziął nowy arkusik od Mary, która krążyła po pokoju, gotowa udzielić pomocy, gdyby ktoś jej potrzebował. - Widzisz? Mamy już czystą kartkę. 10

- Jestem głupi. Do niczego się nie nadaję. Brendanowi ścisnęło się serce. Zastanawiał się, ile razy to dziecko słyszało podobne stwierdzenia z ust dorosłych, zastanawiał się również, w jaki sposób mógłby mu pomóc. - Nie jesteś głupi. Absolutnie nie. Po prostu robisz to pierwszy raz w życiu. Nawet dorośli miewają z tym problemy. Chodź, pokażę ci, jak to zrobić. O dziwo - przypadkiem, a może celowo - kartka Brendana zamieniła się w samolocik, a nie w żurawia. - Hm - mruknął ksiądz i puścił samolocik w powietrze. Jimmy roześmiał się. - Chyba jednak nie o to chodziło. Spróbujmy jeszcze raz. Brendan poniósł jeszcze kilka spektakularnych porażek, Jimmy i pozostali uczniowie wręcz zrywali boki ze śmiechu. Na ostatnim swoim dziele, papierowym kapeluszu, napisał: BAŁWAN i włożył go sobie na głowę. - Jestem w tym beznadziejny. Chloe, ratunku! Chloe śmiała się razem ze wszystkimi. Brendan chyba pierwszy raz w życiu usłyszał jej śmiech, co już samo w sobie było godne odnotowania. Podeszła do nich i kilka jej wskazówek wystarczyło, by Jimmy'emu udało się złożyć żurawia. Chłopiec był tak przejęty, że natychmiast chciał wziąć się do następnego. Mary dała mu jeszcze jedną kartkę, a Chloe czuwała nad jego pracą. - Powinniśmy wysłać je do Japonii - powiedział Steve, obserwując dzieci. - Owszem, ale najpierw zawiesimy je w sobotę nad chrzcielnicą - stwierdził Brendan. W chrześcijańskiej tradycji symbolem pokoju był gołąb, ale Brendan wiedział doskonale, że Kościół katolicki w swej długiej historii wielokrotnie przejmował (nazywał to uświęcaniem) różne symbole od innych kultur. Nie było powodu, żeby nie przyjąć i tego. To tylko wzmocni w dzieciach poczucie ich ważności w chwili, gdy będą przyjmowane w poczet wiernych 11

podczas wielkanocnego czuwania. A ksiądz akceptował wszystko, co mogło dać tym dzieciom poczucie, że kościół św. Symeona jest ich kościołem. I gotów był bronić tej decyzji, nawet gdyby ktoś wniósł przeciwko niej skargę do biskupa. Chloe nawlekała origami na nitki, które zawieszała na kijach z drzewa balsa. Kiedy podniosła je do góry i rozhuśtała, ptaki zdawały wzbijać się do lotu. Brendanowi wydawało się, że to podczas chrztu Chrystusa Duch Święty zstąpił z nieba w postaci gołębicy. Tak, gotów był stawić czoło biskupowi, gdyby kampania obmowy nie ustała. Twarz Brendana pociemniała na chwilę. Był nowy w tej diecezji i w parafii Św. Symeona, ale po dwunastu latach pełnienia funkcji kapelana floty znał świat polityki, plotek, komentarzy szeptanych do ucha na różnych szczeblach dowo- dzenia. Nie trzeba specjalnej przenikliwości, by zrozumieć, że kilka „przyjacielskich rozmów", na które został wezwany do kancelarii diecezjalnej, to reakcja na oskarżenia. Chwilami czuł się jak napiętnowany, chociaż parafianie go akceptowali. - Co się stało, ojcze? - zapytał Steve. Cały Steve! Młody człowiek miał chyba jakiś wewnętrzny radar do wykrywania najdrobniejszych zmian barwy głosu czy wyrazu twarzy. Brendan pomyślał, że przyda mu się to w pracy duszpasterskiej. Steve będzie znakomitym spowiednikiem i przewodnikiem duchowym. Na twarz Brendana wrócił pogodny uśmiech. - To nic. Czasami za dużo myślę. - Odwrócił się w stronę dzieci i zawołał wesołym tonem: - Co powiecie na piosenkę? Właściwie znam tylko jedną. Rozległ się chór pełnych entuzjazmu głosów, dowód radosnej wiary, która tak ożywczo wpływała na niego, odkąd został proboszczem u św. Symeona. Wrócił do pianina, wziął kilka jazzujących akordów i zagrał piosenkę. Kiedy święci maszerują Kiedy święci maszerują. 12

Bas Steve'a przyłączył się do wysokich dziecięcych głosów. Pragnę, Panie, być wśród nich, Kiedy święci maszerują. Ta melodia nie opuszczała Steve'a bardzo długo, podczas wielkoczwartkowego nabożeństwa Upamiętniającego Ostatnią Wieczerzę, podczas wielogodzinnej adoracji Najświętszego Sakramentu, podczas sprzątania i zamykania sali parafialnej. Wieczorne zajęcia grupy katechetycznej były tak piękne i głęboko poruszające, że nie chciało mu się wychodzić. W drodze do samochodu Steve zaśpiewał na głos „Kiedy święci maszerują". Udzieliło mu się podniecenie dzieci i przyłapał się na podskakiwaniu na parkingu. Własny głos i rytmiczne podskoki w wilgotnej trawie wpędziły go w pułapkę. Nie usłyszał kroków za plecami. Ani strzału, który odebrał mu życie. * * * Człowiek z bronią stał nad Steve'em, nieświadom, że był obserwowany. Zatrzymał się przez chwilę, by mieć pewność, że chłopak nie żyje, potem wtopił się mrok. Następny będzie ksiądz. Ale najpierw... najpierw zamierzał zmienić życie tego człowieka w prawdziwe piekło, takie, w jakim sam żył. Chciał wyrównać rachunki. Z nawiązką. Kiedy mężczyzna zniknął, naoczny świadek wysunął się z ukrycia i odbył krótką rozmowę telefoniczną. - Mamy problem - powiedział. - Świr urwał się i narobił bałaganu.

ROZDZIAŁ 1 Wzrok Victora Singha przesunął się po instrumentach, a potem pobiegł ku linii horyzontu. Pchnął wolant w przód i na prawo. To był krytyczny moment. Do tej chwili odbywał rutynowy lot według wskazówek z wieży kontrolnej, przeciął Zatokę Tampa, minął pasy startowe trzech większych lotnisk i spojrzał w dół na delfiny skaczące na falach, wzniecanych przez kutry rybackie. Jeszcze jeden mały, prywatny samolocik, krążący po niebie, żeby pilot mógł wykazać się odpowiednią liczbą wylatanych godzin wymaganych do licencji pilota. W tym momencie jednak Victor wyłamał się ze schematu i skierował dziób samolotu na południe. Szerokie pasy startowe Bazy Sił Powietrznych MacDill pojawiły się przed przednią szybą. Skoncentrował uwagę na gładkim zejściu na wysokość stu stóp. Wysokość ataku. W trzydzieści sekund po ostrym skręcie w prawo znalazł się poza terenem bazy, skiero- wał się na długi, trzypiętrowy betonowy budynek i szarpnął dźwignię przy swoim fotelu. Zamknął komputerowy program symulątora lotów. Trzydzieści sekund. Tyle tylko potrzebował, żeby okryć się wieczną chwałą. * * * W Wielką Sobotę o wpół do jedenastej rano kościół św. Symeona był pełen ludzi. Jaka to radosna chwila, pomyślał ojciec Brendan, obejmując wzrokiem neofitów i zgromadzone wokół nich rodziny. Odbywała się próba wieczornej mszy połączonej z ceremoniami chrztu, pierwszej komunii i konfirmacji. Większość z wstępujących na łono Kościoła stanowili dorośli ludzie. Wraz z rodzicami czyniło to dwanaścioro star- 14

szych dzieci, tych właśnie, które poprzedniego dnia robiły żurawie origami. Jedna czy dwie osoby to dorośli katolicy, którzy mieli z opóźnieniem przystąpić do konfirmacji. Przyszli także członkowie ich rodzin, pragnący uczestniczyć w uroczystości, i małe dzieci, które nie mogły zostać same w domu. Wszyscy razem tworzyli tak radosny tłum, że ojciec Brendan nie mógł powstrzymać uśmiechu, chociaż kierująca w parafii edukacją religijną Sally Tutweiler, matrona w średnim wieku o ogniścierudych włosach, zdzierała sobie gardło, żeby przekrzyczeć zebranych. W końcu Peggy Randall, organistka, wzięła głośny akord, który wdarł się dysonansem w kościelny gwar. Zamilkły nawet trzylatki. Na chwilę. Sally zrozumiała wreszcie, że nic nie zwojuje, zdzierając sobie głos, więc weszła na znajdującą się na prawo od ołtarza ambonę i skorzystała z mikrofonu. - Proszę wszystkich o uwagę. Zaczynamy. Katechumeni w pierwszym rzędzie, kandydaci w trzech następnych, rodziny razem. Proszę rodziców o uspokojenie małych dzieci. Nie chcemy tu żadnych wypadków. Powstało zamieszanie, bo zgromadzeni zmierzali na wyznaczone miejsca. Jakieś niemowlę podniosło gniewny wrzask. Dziewięciolatek popchnął ośmioletnią dziewczynkę, która się rozpłakała. Ojciec złapał chłopca za ramię, odprowadził na bok i zbeształ po cichu. Syn stał ze zbuntowaną miną. Brendan uznał, że ci wszyscy ludzie, mimo swoich grzechów i słabości, są cudowni. Wreszcie w kościele zapadła względna cisza. Względna, bo kiedy w jednym miejscu zgromadzi się setka osób, w tym małe dzieci, o całkowitej ciszy nie może być nawet mowy. - Zaczniemy od modlitwy - poinstruowała zebranych Sally. - Poprowadzi ją ojciec Brendan. Ojcze? Brendan, który stał z tyłu, ruszył w stronę ołtarza przepełniony radością, że został księdzem i proboszczem tej parafii. 15

o tej porze roku Kościół promieniał wręcz szczęściem, bo wiele osób przystępowało do wspólnoty wiary, a wkrótce miała zostać odprawiona rezurekcja. Podniósł wzrok na okryty fioletowym, wielkopostnym całunem krucyfiks i poczuł się nagle zmęczony długim postem, który miał zakończyć się wkrótce wraz z nadejściem Wielkiej Nocy. Brendan nie dotarł jeszcze do ołtarza, kiedy mała, pięcio-, może sześcioletnia dziewczynka wyrwała się z ramion matki i podbiegła do ołtarza. Matka wydała okrzyk przestrachu, ale ksiądz nie miał nic przeciwko temu. Dawno minęły czasy, kiedy tylko duchowni i ministranci mieli prawo przebywać w tych uświęconych rejonach. Brendan był uradowany, że dzieci zainteresowały się ołtarzem, i z niekłamaną przyjemnością opowiadał im o wszystkim, co się na nim znajduje. Tym razem jednak, zanim jeszcze wszedł na pierwszy stopień, dziewczynka zaczęła krzyczeć. - Mamo? Mamusiu, dlaczego krzyż krwawi? Brendan zamarł. Zamarli też wierni. Ksiądz widział zaszokowaną twarz Sally, słyszał, jak zgromadzeni wstrzymują oddech. Cud? Ścisnęło mu się serce. Przez całe życie czekał z nadzieją na cud, a teraz, kiedy być może stał się jego świadkiem, stwierdził, że było w nim coś przerażającego. Nie, to na pewno profanacja! Nagle ogarnął go gniew. Jednym susem pokonał dwa stopnie i obszedł ołtarz dookoła. Dziewczynka popatrzyła na niego oczami okrągłymi ze zdumienia. - Dlaczego on krwawi? - zapytała. Chciał jej powiedzieć, że ktoś zrobił paskudny kawał i że ciemna plama na podłodze to pewnie rozlana farba, ale nagle poczuł w nozdrzach metaliczny zapach. Specyficzną woń miedzi i rozkładu. Boże! Powoli podniósł głowę, jakby jego szyja nagle zesztywniała, i spojrzał w górę na okryte całunem ciało. Dostrzegł plamy w okolicy rąk. 16

- Marci - zawołała matka pełnym przerażenia głosem - chodź tu natychmiast! Mała dziewczynka jeszcze przez chwilę przyglądała się księdzu okrągłymi, brązowymi oczkami. Widać zobaczyła w jego twarzy coś przerażającego, bo nagle odwróciła się i pobiegła do matki. W kościele zapadła grobowa cisza. Przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund Brendan walczył z niedowierzaniem i szokiem. Powinien coś zrobić. Wreszcie zdołał zebrać myśli. Odwrócił się i spojrzał na Sally. - Sally, przenieś próbę do sali parafialnej, dobrze? Blada jak papier katechetka skinęła głową. - Przyjdę do was za parę minut. - Brendan odwrócił się twarzą do wiernych i podniósł głos, żeby usłyszeli jego słowa. - Niewątpliwie mamy do czynienia z aktem wandalizmu - powiedział z naciskiem. - Proszę przejść do sali parafialnej, a my tu... hm... zrobimy porządek. - Miał nadzieję, że udało mu się przywołać na twarz uśmiech, a nie sztuczny grymas. - Za chwilę do was dołączę, a do tego czasu Sally poprowadzi początkowe modlitwy. Bez obaw, zna je równie dobrze jak ja. Kilka niepewnych śmieszków skwitowało jego żałosną próbę rozładowania napięcia. Nikt się nie poruszył. Ciekawość albo groza zatrzymały ludzi w ławkach. - Sally? Katechetka robiła wrażenie wyrwanej z transu. - Tak, proszę wszystkich za mną. Promotorzy przodem. Joe, masz klucz, prawda? Niech Bóg błogosławi Sally. Nadal blada, ale już pełna energii skierowała tłum ku bocznemu wejściu. Wiele głów odwracało się, żeby spojrzeć jeszcze raz na krucyfiks, ale wszyscy posłusznie wychodzili, prowadzeni przez Sally i podległych jej katechetów. Kiedy za ostatnim z wiernych zamknęły się drzwi, Brendan z wysiłkiem odwrócił się do krucyfiksu. Nawet nie zdawał sobie 17

sprawy, że przez cały czas z rozpaczliwą żarliwością odmawiał w duchu modlitwy. Równocześnie jednak przepełniał go gniew. Gniew i przerażenie. To nie cud, powtarzał sobie. Nie mógł być aż takim szczęściarzem. Albo aż takim potępieńcem. Jakiś idiota wziął trochę zwierzęcej krwi i... Nie dokończył tej myśli. Pochylił się i rozsunął owinięty wokół stóp całun. Uniósł go nieco do góry. Zamiast wyrzeźbionych w drewnie nóg Pańskich, zobaczył opuchnięte stopy. Fioletowe. Ktoś został ukrzyżowany w jego kościele. * * * Rozmowa z numerem 911 udała się zadziwiająco dobrze, choć początkowo dyspozytorka nie mogła pojąć znaczenia^ słowa „ukrzyżowany". Brendan nie zdziwił się. Telefonując z zakrystii, miał poczucie, że znalazł się nagle w samym środku koszmaru i wypowiadał,nie swoje słowa. Dyspozytorka zareagowała w bardzo podobny sposób. Wyjaśnił jej to wreszcie. - Ktoś - powiedział powoli nienaturalnie spokojnym głosem - został w moim kościele przybity do krzyża. Wreszcie do niej dotarło. - Martwy? - Tak sądzę. - Nie mógł znieść myśli, że mogło być inaczej. Przybity gwoździami. Owinięty całunem. Wisiał tamnie wiadomo jak długo. Boże! A jeśli wisiał tam w czasie nocnego czuwania?! - Proszę niczego nie dotykać - ostrzegła. - Przyślemy radiowóz w ciągu dziesięciu - piętnastu minut. Zabrzmiało to jak dziesięć - piętnaście lat. Brendan zamknął drzwi, żeby nikt nie mógł wejść do kościoła. Jeden za drugim przekręcał klucze w zamkach. Został w świątyni sam z trupem. Zaczynała ogarniać go groza, czuł, jakby lodowata pięść zacisnęła się wokół jego serca. Powinien powiadomić ojca Dominica o tym, co się stało. Wikary musiał poprowadzić za niego modlitwy w czasie próby. 18

Brendan czuł, że należało nastawić się na dość długą rozmowę z policją. Zresztą nie chciał zostawić tego ciała samego. Ktoś powinien pomodlić się za tę nieszczęsną duszę. Odwracając wzrok od ołtarza, przeszedł do zakrystii i zatelefonował na plebanię mieszczącą się w sąsiednim domu. - Ojciec Dominie Montague. Po raz pierwszy Brendan był zadowolony, że ojciec Dominie, wikary, który przybył do parafii zaledwie przed dziesięcioma dniami, był o dwadzieścia lat starszy od niego, nawet jeżeli jego doświadczenie życiowe ograniczało się do snucia intryg w sekretariacie diecezji w Tampie. Z racji wieku zdoła zapewne zachować zimną krew. - Mówi Brendan, Dominicu. Musisz przyjść zaraz do sali parafialnej i poprowadzić za mnie próbę. - W sali parafialnej? - Musiałem usunąć wiernych z kościoła. - Brendan nabrał powietrza w płuca i podniósł wzrok na ufundowaną przez czwartkową grupę różańcową ikonę Pani z Guadelupy. - W kościele doszło do... straszliwej profanacji. - Słowo „morderstwo" nie chciało mu przejść przez usta, choć przecież właśnie to musiało się wydarzyć. - Ja... czekam na przyjazd policji. - Co się stało? - Wierz mi, lepiej, żebyś nie wiedział. Zresztą i tak dowiesz się aż za szybko. Zastąpisz mnie? - Oczywiście. Mam robić coś szczególnego? - Sally wszystkim się zajmie; to jej zadanie. Ja miałem tylko wygłosić modlitwę na początku i na końcu. I oczywiście z zainteresowaniem uczestniczyć w całej uroczystości. Chyba rozumiesz, o co mi chodzi. - Tak. Już idę. - Dzięki. Brendan odwiesił słuchawkę i stwierdził, że spocił się jak mysz. Nie dlatego, żeby w kościele było gorąco, bo akurat było 19

dość chłodno. Dzięki klimatyzacji, prawdziwemu cudowi współczesnej techniki, nawet gdy w Tampie panowały najstraszniejsze upały, w kościele było zimno jak w jaskini. Albo jak w grobie. Brendan drgnął, bo dopiero w tym momencie w pełni dotarło do niego, co wydarzyło się w sanktuarium, w najświętszym miejscu jego kościoła. Zrozumiał, że w progi tej świątyni wstąpiło zło, by sprofanować najświętszy symbol wyznawanej przez niego wiary. Zło. Zło niewątpliwie w ludzkiej postaci, ale jednak zło. Zło, które nie powinno mieć tutaj wstępu. A jednak. Musiał spełnić swój obowiązek. Wrócił do świątyni, usiadł w pierwszej ławce i zaczął się modlić o zbawienie duszy człowieka, który wisiał na krzyżu. * * * Obcy ludzie rozbiegli się po całym kościele, obcy ludzie w mundurach, z aparatami fotograficznymi, posypujący wszystko proszkiem, aby wykryć odciski palców. Ciało nadal wisiało na krzyżu, jeszcze nie niepokojone. Nawet całun pozostał na miejscu, okrywając szczelnie zwłoki. Brendan zdał krótką relację z przebiegu wydarzeń i całkiem o nim zapomniano. Był zdziwiony, że nie kazano mu wyjść. Oczywiście nie opuściłby kościoła. Dotarł już do piątego paciorka różańca odmawianego za ofiarę, choć w tej sytuacji skupienie przychodziło mu z trudem. Mężczyzna w cywilnym ubraniu stanął przy nim w milczeniu, jakby chciał uszanować cichą modlitwę księdza. Kiedy Brendan podniósł na niego wzrok, wsunął się do ławki i błysnął odznaką. - Detektyw Matthew Diel z wydziału zabójstw policji w Tampie. - Brendan Quinlan. - Wiem, ojcze. 20

Detektyw Diel, mężczyzna nieco po trzydziestce, wyglądał na zmęczonego i przejętego. Miał ciemne oczy, gęste, ciemne włosy i złamany nos. Jego policzek przecinała blizna, jakby narysowana. Brendan przyjrzał jej się z zainteresowaniem, ale o nic nie zapytał. - To pan znalazł ciało - stwierdził Matthew Diel, wyjmując notes. - Chyba ja. A właściwie małe dziecko, które zawołało do matki, że krzyż krwawi. Odbywała się tu próba uroczystości wielkanocnych. Podszedłem bliżej i odkryłem ciało. Diel kiwnął głową, jakby już to wszystko wiedział. - Ile osób było w kościele? - Co najmniej setka. Powinni jeszcze być w sali parafialnej, więc może się pan sam zorientować. - Kto miał dostęp do kościoła? - Chodzi panu o klucz? Beznamiętne spojrzenie ciemnych oczu Diela spoczęło na Brendanie. - Przypuszczam, że każe pan zamykać kościół, kiedy nie jest używany. - W dni powszednie kościół jest otwarty od wpół do siódmej rano do ósmej wieczór. Na noc zamykamy. W sobotę otwieramy koło drugiej po południu, z wyjątkiem takich dni jak dzisiejszy. Dziś otworzyliśmy drzwi chyba koło dziesiątej. Natomiast w niedziele otwieramy o wpół do siódmej rano, a zamykamy o czwartej po południu. Diel znów kiwnął głową od niechcenia, jakby szczegółowy harmonogram dostępności kościoła nie był mu specjalnie potrzebny, zapisał jednak wszystko skrzętnie w notesie. Interesujący człowiek. Nagle Brendan uświadomił sobie, że właściwie nie podał detektywowi najważniejszych informacji. - W tym tygodniu wszystko było inaczej. Diel szybko podniósł głowę. 21

- Jak to? - Mamy Wielki Tydzień. - Twarz detektywa wyrażała kompletny brak zrozumienia, więc ksiądz czuł się zmuszony wyjaśnić. - W Wielki Czwartek odprawiłem o wpół do ósmej wieczór mszę świętą upamiętniającą ostatnią wieczerzę. Zakończyła się parę minut po dziewiątej. Potem była adoracja. - Adoracja? Brendan postanowił ograniczyć się do suchych faktów. Niech policjant sam pyta o to, co chce wiedzieć. - Stawiamy poświęcone hostie tutaj, na oczach wszystkich. Ludzie modlą się w ich obecności. W ten sposób towarzyszymy naszemu Panu w czuwaniu. Na pamiątkę cierpień Jezusa w ogrodzie Gatsemani. Czuwamy z nim jak niegdyś apostołowie. - Kto tu był? - Ojciec Dominie Montague, ja i pewna liczba wiernych. Ludzie przychodzili i wychodzili, na ile im czas pozwalał. Dominie i ja zostaliśmy do północy, wtedy zamknęliśmy hostie. - Czy potem jeszcze ktoś został? - Nie. Sam zamknąłem kościół. Diel przez chwilę notował skrzętnie słowa księdza. - A miniona noc? - O wpół do ósmej odprawiliśmy nabożeństwo drogi krzyżowej. Zamknęliśmy koło dziesiątej. - Więc kościół jest zawsze zamykany na noc? - Zawsze. - Kto ma klucze? Brendan podyktował policjantowi listę: on sam, ojciec Dominie, dyrektor administracyjny Merv Haskell, Amelia Morgan, specjalistka od liturgii, Lucy Gallegos, zajmująca się sekretariatem parafii, Sally Tutweiler, kierowniczka edukacji religijnej, Mona Rivera, zakrystianka. - To już chyba wszyscy. Może pan sprawdzić u Merva Haskella. On będzie wiedział, czy ktoś jeszcze ma klucz. To jego działka. 22

- A jeśli ktoś zgubił klucz? - Jeżeli zgłosił ten fakt, to Merv będzie wiedział. - Jaki jest numer telefonu pana Haskella? - Musiałbym sprawdzić. Może zaprosilibyśmy tutaj Lucy? Ona, jak przystało na dobrą sekretarkę, wie wszystko. - Brendan uśmiechnął się smutno. - Ja jestem tylko proboszczem. W głębi ciemnych oczu Diela pojawił się błysk, a wargi rozciągnęły się w lekkim uśmiechu. Pierwszy ludzki odruch. - Przydałoby się - powiedział. Brendan wstał. - Chciałbym być obecny przy zdejmowaniu ciała. - Dlaczego? - Diel spojrzał mu w oczy. - Bo chciałbym... zająć się nim. Ten człowiek zasługuje na opiekę duchową, choć wydawać by się mogło, że już na nią za późno. - Nie może pan... - Oczywiście, że może, Matt - dobiegł zza ich pleców stanowczy kobiecy głos. Zaskoczony Brendan odwrócił się i zobaczył Chloe Ryder stojącą w przejściu pomiędzy ławkami. W białych szortach i ciemnoniebieskiej koszulce polo wyglądała oszałamiająco. Był mężczyzną i zwracał uwagę na atrakcyjne kobiety. Ale Chloe... Było w niej coś, co kazało trzymać ręce przy sobie. Bardzo był ciekaw jej historii. Oczywiście nic mu o sobie nie opowiedziała. Wątpił nawet, czy cokolwiek zdradziła siostrze Philomenie, choć siostra Phil była jej najlepszą przyjaciółką. Wiedział tylko, że Chloe Ryder była niegdyś policjantką, dopiero potem została prawnikiem. Dotarły do niego pogłoski, że w jej przeszłości zdarzyło się coś okropnego, ale nikt nie chciał opowiadać mu plotek. I dobrze, przywołał siebie do porządku. Nie powinno go to w ogóle interesować. Niebieskie oczy kobiety bywały chwilami zimne jak lód, teraz jednak Brendan dostrzegł w nich dziwny żar. I gniew. Był 23

tak zaskoczony nieznanym sobie obliczem Chloe, że niemal zapomniał się z nią przywitać. - No, no, no - powiedział Matt Diel, wstając. - Chloe. Kopę lat. - Zbyt mało - odparła Chloe bezbarwnym głosem. Brendan wodził wzrokiem od jednego do drugiego, wyczuwając panujące pomiędzy nimi napięcie. Antagonizm? - Wiesz, że nie możemy mu pozwolić dotykać ciała - stwierdził detektyw. - Możecie. - To nie twoja sprawa. Chloe zrobiła krok do przodu, zaledwie cale dzieliły jej twarz od twarzy Matta. - Owszem, moja sprawa, bo to moja parafia i mój kościół. A mój ksiądz chce pomodlić się nad ciałem ofiary. Ten nieszczęśnik ma do tego prawo. - Jeśli należał do Kościoła katolickiego. Chloe prychnęła ze zniecierpliwieniem. - Należał. W przeciwnym razie dlaczego zostałby przybity do krzyża? - Morderca... - Morderca może również być katolikiem. Ofiara na pewno. Przekonasz się. - Nie pozwolę nikomu wtrącać się do śledztwa. Sędzia... - Sędzia niewątpliwie będzie chciał wtrącać się do twojego śledztwa. I doskonale wiesz, Matt, że jeśli ojciec Brendan spojrzy na ciało i pomodli się nad nim, to w żaden sposób nie przeszkodzi w śledztwie. - Cholera. - Diel westchnął. - Jak się dowiedziałaś? Chloe niemal się uśmiechnęła, kąciki jej ust uniosły się leciutko. - Mam skaner. - Mogłem się domyślić. Dobrze, już dobrze, pogadam z technikami kryminalistyki. 24

- Gadanie to za mało. - Nie rób z tego problemu natury religijnej. - To jest problem natury religijnej. Ku zaskoczeniu Brendana Matt Diel uśmiechnął się szeroko. - Ciągle jesteś ostra jak brzytwa. - Dzięki temu przetrwałam. - Jej uśmiech był lodowaty.

ROZDZIAŁ 2 Dziękuję. - Brendan spojrzał na Chloe, kiedy Matt odszedł w stronę ołtarza. Wzruszyła ramionami. - Będę pod ręką, ojcze. Umiem sobie radzić z tymi facetami. Kiedyś byłam jedną z nich. To jedyne wyznanie osobiste, jakie Brendan od niej usłyszał. Ciekaw był, czy kiedyś naprawdę pozna tę kobietę. - Muszę zadzwonić do biskupa - przypomniał sobie. O Boże, biskup! - I do Lucy. - Jasne. Proszę iść. Nie pozwolę im go zabrać przed powrotem księdza. - Dziękuję - powiedział przejęty wdzięcznością, bo nagle ta kobieta stała się dla niego opoką. Bardzo potrzebował teraz kogoś, na kim mógłby się wesprzeć. - Czy sądzisz, że uporają się ze wszystkim przed nabożeństwem? - Zapytam Diela. Chyba tak, jeśli się pospieszą. Jakie to ma znaczenie? Czyż po tym wszystkim byłby w stanie odprawić w kościele wieczorną mszę? - Lepiej będzie przenieść nabożeństwo do sali parafialnej. - Może i tak. To zależy od ciebie, ojcze, ale pospiesz się z podjęciem decyzji, bo już zaczynają się schodzić ludzie, którzy zgłosili się do dekorowania ołtarza. Gliny odprawiają ich z kwitkiem. - Jak udało ci się wejść do środka? - Mam swoje sposoby. No, jasne. Po raz pierwszy w życiu ojciec Brendan z radością uciekł z kościoła. 26

* * * Z poczuciem ulgi przemierzał niewielki dziedziniec dzielący kościół od plebanii. Usiadł przy biurku Lucy i zajrzał do jej kartoteki, żeby wezwać ją i Merva. Na szczęście oboje byli w domu i usłyszawszy, co się stało, obiecali niezwłocznie przyjechać. Jeśli chodzi o biskupa, cóż, najpierw musiał zmierzyć się z gorylem biskupa, księdzem, którego nigdy nie lubił. Ten człowiek niewątpliwie uzna, że za wydarzenia w parafii św. Symeona odpowiadał Brendan. Odczuł leciutką satysfakcję, słysząc, jak ksiądz gwałtownie wstrzymał oddech na wieść, co się stało. Co prawda ukrzyżowanie miało miejsce u św. Symeona, ale to diecezja będzie musiała zmierzyć się z problemem. A to oznaczało, że monsignore Crowell, ten krokodyl odźwierny, będzie musiał stawić czoło frontalnemu atakowi środków masowego przekazu. Jest jednak sprawiedliwość na świecie! - Co się tam, do cholery, dzieje, Quinlan? - warknął Crowell. - Powiedziałem już, wasza wielebność. - Ale nie powiedziałeś, dlaczego takie rzeczy przytrafiają się w twojej parafii. Brendan poczuł się tak, jakby znów był w marynarce. Po dwunastu latach sprawowania funkcji kapelana floty przyzwyczaił się do ponoszenia odpowiedzialności za wszystko, co było choćby najmniej związane z jego wiarą, kaplicą czy kongregacją. Nie zadawał sobie trudu walczyć z tym. Połowę z tych dwunastu lat spędził na morzu, cierpiąc na chorobę morską, i obecne stanowisko odpowiadało mu znacznie bardziej niż poprzednie. Przynajmniej pod jednym względem. Dlatego zdobył się na cierpliwość. - Monsignore - powiedział najłagodniej, jak potrafił. - Moja parafia nie może być obwiniana za to, że jakiś podły, chory na 27

umyśle człowiek postanowił na jej terenie popełnić takie wyjątkowe przestępstwo. - Nie? Pozwolę sobie zauważyć, że nigdzie indziej to się nie wydarzyło. Nie wydarzyło się także i tutaj przed twoim przyjazdem. - Mam nadzieję - stwierdził Brendan. Przypomniał sobie nieszczęśnika, którego ciało wisiało na krzyżu w kościele, i doszedł do wniosku, że były jednak gorsze rzeczy od rozmowy z księdzem Crowellem. - Nie chciałbym myśleć, że to w tej diecezji zjawisko nagminne. - Quinlan! - Przepraszam. - Ta niefrasobliwość kiedyś cię zgubi. Brendan podejrzewał, że w oczach Crowella już był zgubiony. Co mógł poradzić na to, że jego sposobem rozładowania stresu jest humor i muzyka? Albo że uwielbia dobre żarty? Cóż, prawdę mówiąc, mógł poradzić, ale nie chciał zmienić się w surowego, skłonnego do osądzania innych, zgorzkniałego człowieka. W Kościele katolickim takich kapłanów było aż za wielu. - Wcale nie żartowałem, monsignore. Mówiłem szczerze. - Niech zwierzchnik przetrawi te słowa. - Oczywiście do tej pory nic podobnego nie miało miejsca. I oby Bóg dał, by nie wydarzyło się i w przyszłości. Niestety, teraz się stało. Zakładam, że wasza wielebność chciałby, bym dołożył wszelkich starań, żeby dopomóc policji? W odpowiedzi powinno paść zwięzłe: tak, Brendan miał jednak do czynienia z hierarchią kościelną, która zawsze starała się okrywać wszystko tajemnicą. Był pewien, że Crowell nie zgodzi się, żeby taki wolnomyśliciel jak on kłapał dziobem bez żadnego nadzoru. Uśmiechnął się ponuro. - Pozwól, Quinlan, że porozmawiam z biskupem. Biskup, jego wielebność Arthur A. Rourke, był dobrym i uprzejmym człowiekiem, który nie miał pojęcia, że otaczali go 28

rozpolitykowani intryganci. Brendan zdawał sobie sprawę, że jego ocena była niesprawiedliwa. Większość współpracowników biskupa w niczym nie przypominała Crowella, który, Brendan dałby za to głowę, ostrzył sobie zęby na kardynalską purpurę. - Oczywiście, monsignore. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że policja przebywa na terenie kościoła i chce rozmawiać z pracownikami parafii. - Cóż, oczywiście muszą współpracować z policją - oświadczył Crowell, świadom, że o mało nie posunął się za daleko - ale pewnie nikt nic nie wie. - Poza mordercą czy mordercami. - Dopilnuj, żeby nikt nie rozmawiał z prasą. Wszelkich informacji udzielą władze diecezji. - Tak przewidywałem. Uprzedzę wszystkich. Crowell odwiesił słuchawkę bez pożegnania. Zawsze tak nagle przerywał rozmowę, przynajmniej z ojcem Brendanem. Siedząc przy biurku Lucy, Brendan wykorzystał rzadko trafiającą mu się chwilę samotności na roztrząsanie ponurych wydarzeń, do jakich doszło w jego kościele. Nie potrafił wyjść ze zdumienia, że ludzki mózg może być aż tak spaczony, by zaplanować uśmiercenie człowieka w taki sposób. Brendan miał nadzieję, że nie znał ofiary. Niestety, jego nadzieja okazała się płonna. * * * Wychodzący z plebanii Brendan zderzył się w drzwiach z ojcem Dominikiem Montague' em, który najwyraźniej wracał z sali parafialnej. Wysoki, szpakowaty mężczyzna o stalowoszarych oczach robił imponujące wrażenie. Brendan pragnął tak właśnie wyglądać. Już na pierwszy rzut oka było widać, że Dominie został stworzony, by zajść wysoko. Przynajmniej do godności biskupa. Dlaczego więc został zwyczajnym wikarym w parafii św. 29

Symeona, podlegającym znacznie młodszemu proboszczowi? Brendan tego nie wiedział; nikomu z jego przyjaciół też nie udało się zdobyć żadnych informacji. Dominie zaś niczego nie wyjaśniał, nie wiadomo zresztą, czy sam wiedział. - Co się dzieje, Brendanie? - zapytał teraz prosto z mostu - W kościele ukrzyżowano człowieka - odparł Brendan, także niczego nie owijając w bawełnę. Natychmiast zapragnął cofnąć swoje słowa. Kłóciły się z jego taktem i rozwagą. Właściwie zabrzmiały niemal jak ponury żart. Tak też potraktował je początkowo Dominie. Brendan dostrzegł w twarzy starszego mężczyzny wyraz zniecierpliwienia, potem zaczęła do niego docierać prawda. - Ty nie żartujesz, prawda? - Na Boga, chciałbym, żeby to był żart! Już po próbie? - Tak, ale policja zatrzymała wiernych, żeby spisać nazwiska, adresy i telefony. Nie są tym zachwyceni i żądają wyjaśnień. Brendan zawahał się. Z jednej strony zamordowana w kościele ofiara. Z drugiej - jego trzódka, niepotrzebnie'niepokojona. Wszyscy ci ludzie przyszli rano do kościoła już po Sally i katechetach. - Zobaczę, co da się zrobić. Czy wśród policjantów znajduje się detektyw Matt Diel? - Nie, sami mundurowi. - Dobrze, zaczekaj chwilę. Z podwórza wchodziło się bocznymi drzwiami do zakrystii, w której księża przebierali się do mszy, a stamtąd prosto przed ołtarz. Detektyw Diel nadal był w kościele i rozmawiał z jednym z techników kryminalistyki. Brendan dostrzegł również Chloe, siedzącą w pierwszej ławce ze złożonymi rękami i uważnym, czujnym wzrokiem. Przyszło mu do głowy, że wyglądała jak Walkiria, gotowa ruszyć do boju. - Detektywie Diel! - zawołał Brandon. Matt Diel odwrócił się natychmiast. Bez słowa zostawił technika i podszedł do księdza. Ciało, dzięki Bogu, nadal było 30

okryte całunem, chociaż wokół wysokiego drewnianego krzyża ustawiono drabiny. - Tak, ojcze? - odezwał się przyjaźnie Diel, ale ksiądz nie ufał jego serdeczności. - Chciałbym zapytać, dlaczego pańscy ludzie niepokoją obecnych w kościele parafian. - Musimy wiedzieć, kim są. Może w przyszłości trzeba będzie ich przesłuchać. - Kościół służy wszelkimi informacjami. Przestańcie nękać tych ludzi. Mają tu wrócić wieczorem i zostać przyjęci do wspólnoty wiernych. Nie podoba mi się, że pan straszy moją trzódkę. - A mnie nie podoba się zabijanie ludzi - stwierdził beznamiętnie Matt. - Morderstwa jednak się zdarzają. - Czy mógłby pan podać mi choć jeden powód usprawiedliwiający traktowanie tych ludzi jak kryminalistów? - Popełniono morderstwo. Punkt dla niego. Brendan czuł rosnącą irytację. - Nie ma pan podstaw do podejrzeń, że ktoś z nich jest w to zamieszany. - Byli obecni przy znalezieniu zwłok, ojcze. Ktoś z nich mógł przyjść tutaj... z innej przyczyny. - Naprawdę pan sądzi, że jeden ze świeżo nawróconych mógłby zrobić coś podobnego? Czy z takim sercem przyszedłby do Kościoła? Przecież to jest cios w istotę wiary. Matt kiwnął głową. - Mógł to być również cios wymierzony w pana, ojcze. Brendan zaniemówił. - To niespotykany sposób popełnienia zbrodni - ciągnął Matt beznamiętnie. - Narzuca się podejrzenie, że było to jakieś przesłanie. - Tak - potwierdziła Chloe, która do nich podeszła - to prawda. Równie dobrze mogło to być przesłanie skierowane do każdego z naszych parafian. 31