dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony705 384
  • Obserwuję401
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań345 462

Linda Francis Lee - Diablica w klubie kobiet

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Linda Francis Lee - Diablica w klubie kobiet.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 32 osób, 34 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 197 stron)

Lee Linda Francis - Diablica w klubie kobiet Rozdział 1 Klub Kobiet Willow Creek w Teksasie to nader ekskluzywne stowarzyszenie, jeden z najstarszych, a zarazem najbardziej elitarnych Klubów Kobiet w Stanach Zjednoczonych. I dokładamy starań, żeby taki pozostał. Dlatego osoby z zewnątrz nie mają u nas szans. Wiem, brzmi to okropnie. Jeżeli jednak nie wyjaśnię wszystkiego do końca, nie przedstawię całej prawdy bez osłonek, kto pojmie, jak mogłam dopuścić do tego, że znalazłam się w tak „niefortunnym położeniu", co dało początek lawinie plotek na mój temat. Nie przeczę, istotnie w Klubie Kobiet Willow Creek czujemy się jak creme de la creme społeczeństwa. Bo czyż najzamoż-niejsi obywatele Teksasu przekazywaliby subwencje finansowe, ofiarowaliby tygodnie pobytu na swoich wielkich ranczach bądź wydawali uroczyste obiady w eleganckich rezydencjach byle komu? Nie sądzę! Jak zatem zbieramy tak sowite datki, które przekazujemy następnie potrzebującym? Właśnie od wyżej wspomnianych bogaczy. Nazywam się Fredericka Mercedes Hildebrand Ware i mimo staroświecko brzmiącego nazwiska mam dopiero dwadzieścia osiem lat. Przyjaciele mówią na mnie Fredę, co z angielska wymawia się Freddy. Mąż używa zdrobnienia Fred. 1

Lubię uważać nasz klub za Robin Hooda w spódnicy (oczywiście lepiej ubranego, bo jak mi Bóg miły, żadna z nas za skarby świata nie pokazałaby się w samych rajtuzach), który potrafi wyciągnąć pieniądze od bogatego małżonka, a pośrednio z jego prosperującego przedsiębiorstwa, leżąc wieczorem w łóżku i pieszcząc mu wypielęgnowanymi stopkami nogę. Należy przeprowadzić to mniej więcej tak: Nakreślić sytuację. — Kochanie, jeżeli firma Basco, Branden i Battle rzeczywiście zaoferuje na Zamkniętą Aukcję podczas Kiermaszu Świątecznego naszego klubu przelot prywatnym odrzutowcem, którym szczęśliwy zwycięzca uda się na tygodniowy wyjazd na narty do Aspen, z pewnością ich oferta przyniesie jedną z największych, jeśli nie największą donację kiermaszu. Zarysować rywalizację. — Słyszałeś, oczywiście, że Robert Melman ofiarował się udostępnić swój służbowy jacht na rejs na Karaiby? Nic dziwnego, że poczciwą Mindy Melman po ogłoszeniu tej nowiny na Walnym Zebraniu potem przez cały czas rozpierała duma. Sfinalizować transakcję. — Doskonale wiesz, kochanie, że taką darowiznę można odpisać od podatku. A chociaż w zeszłym miesiącu Basco uwikłał się w maleńki konflikt z Komisją Etyki Naczelnej Rady Adwokackiej, jestem pewna, że jeśli jego spółka wesprze tak prestiżowy fundusz charytatywny jak nasz, Basco z pewnością otrzyma wyróżnienie. Poza tym chyba pamiętasz, że przewodniczącym Komisji Etyki jest Jim Wyman, mąż Cecelii Wyman? Czasem potem następuje seks, przypieczętowując i tak już pewną darowiznę. Prawdę powiedziawszy, nie wszystkie nasze członkinie są mężatkami, a już na pewno nie wszystkie są bajecznie bogate. Żadnej jednak nie grozi przytułek dla ubogich, co najwyżej kilka niefortunnie zainwestowało, udawało, że ma więcej, niż miało w rzeczywistości lub wpadło w szpony okropnych nałogów, na które roztrwoniły majątek. Ale komu zależy na takich 2 członkiniach? Zatem im prędzej trafią do przytułku z powodu niewypłacalności, tym lepiej. Zawsze powtarzam: po co przedłużać męczarnie. Może ktoś uzna to za nazbyt drastyczne posunięcie, ale przyznajmy z ręką na sercu, że zwykłe miłosierdzie każe wypchnąć delikatnie za drzwi takie osoby, aby podejmując niefortunne próby wyjścia z twarzą, nie wydawały tego, czego i tak już nie mają. Jak już wspomniałam, Klub Kobiet Willow Creek stanowi niewątpliwie creme de la creme mieszkańców naszego miasta, można jednak wyłonić w nim różne warstwy. Warstwa pierwsza: na pierwszy plan wysuwają się zamożne kobiety o znamienitych nazwiskach. Warstwa druga: na drugim planie plasują się członkinie o znamienitych nazwiskach, lecz bez znamienitych majątków. Warstwa trzecia: na ostatku znajdują się panie z p-i-e--n-i-ę-d-z-m-i, ale bez nazwisk. Aby dostać się do naszego klubu na dowolny poziom, kandydatka musi się cieszyć nieposzlakowaną opinią, zyskać poparcie sześciu członkiń z dobrą pozycją, które znają ją co najmniej pięć lat — bądź aktywnych, bądź „emerytowanych", zwanych przez nas seniorkami — oraz przejść proces przesłuchań przed komisją członkowską. W nieco podobny sposób prezydent Stanów Zjednoczonych zabiega o aprobatę Kongresu dla zgłaszanych przez siebie kandydatów. Przypuszczalnie nurtuje was ciekawość, gdzie ja plasuję się w tym kastowym systemie. Tak się składa, że należę do nielicznych członkiń z własnym majątkiem i własnym dobrym nazwiskiem, dlatego wszyscy bez mrugnięcia okiem akceptują moją stałą p-r-a-c-ę. Owszem, pracę. Tak się bowiem składa, że prowadzę znakomitą galerię sztuki i zatrudniam w niej stały personel, który na szczęście zajmuje się prawie wszystkim. Do mnie należy jedynie zapewnianie dobrego gustu i środków finansowych (które płyną nieprzerwa 11

ną rzeką). Czuję się w obowiązku wspierać biednych, głodujących artystów (pod warunkiem że tworzą niezmiernie wytworne, nietandetne dzieła), a także dbać o odpisy podatkowe, które nad wyraz uszczęśliwiają mojego małżonka i jego księgową. Wstęp do jeszcze wyższych sfer zapewnia mi to, że moim mężem jest Gordon Ware, najmłodszy syn Miłburna Smythe'a Ware'a. Mogło się wam obić o uszy. Rodzina Ware'ów nosi dobre teksaskie nazwisko, aczkolwiek już nie ma ogromnego starego majątku, który zgromadził patriarcha rodu, kiedy na przełomie poprzedniego i obecnego stulecia w ogródku za jego domem trysnęło czarne złoto. Czasem wydaje mi się, że Gordon nigdy nie przebolał straty fortuny, gdyby więc wszyscy nie twierdzili jednogłośnie, że jestem najpiękniejszą kobietą w Willow Creek — co trochę mija się z prawdą, skoro to Anne Watson jest byłą Miss Teksasu... tyle że już stuknęła jej trzydziestka — bałabym się, czy mój mąż nie ożenił się ze mną dla p-i-e-n-i-ę-d-z-y. Chociaż majątek należy do mnie, zarządza nim Gordon, dlatego muszę ugłaskiwać go pieszczotami stóp, by przekonać, że „nasze pieniądze", jak teraz mawia, są wykorzystywane w należyty sposób. Inna sprawa, że żadna z moich znajomych nie wspomina o pieszczotach stóp. W klubie bowiem nie mówi się o seksie. Podejmuje się rozmowy na następujące tematy: 1. Dzieci, bo nie chcą o nich rozmawiać mężowie. 2. Mody w zakresie fryzur, ubrań i służby. 3. Osób, które właśnie tracą bądź straciły p-i-e-n-i-ą-d-z-e. Poruszamy też regularnie kilka innych tematów wymagających słowa wyjaśnienia: 3 l Anna _ typ anorektyczki, która zaklina się, że je absolutnie wszystko, a mimo to, kurza melodia, nie może przytyć. Radzę jej, żeby przestała sobie wkładać dwa palce do gardła, pragnąc zachować rozmiar XXS. 2. Bielszy odcień bieli — nie ma nic wspólnego z tytułem znanego przeboju muzycznego. W naszym żargonie BOB odnosi się do tych nieboraczek, które tak wybielają sobie zęby, że pobłyskują błękitem. Zazwyczaj takie panie widuje się z filiżanką kawy, pijają tylko czerwone wino i najczęściej pochodzą z Kalifornii. 3 pp — t0 skrót oznaczający „powiększenie piersi", a me, broń Boże, „petting penisa", bo członkinie naszego klubu nie gustują w seksie oralnym. Zanadto jest niechlujny. 4. Jolie — sztuczne usta. 5. BK — osoba bez klasy, zwana skrótowo „BeKą". W zdaniu brzmiałoby to mniej więcej tak: „To typowa BeKa świecąca bielszym odcieniem bieli, po niezbyt udanym PP i ustach Jolie wielkości dętek". Kolejny nasz ulubiony temat to typy mężczyzn. Dzielimy h na trzy kategorie: 1. Bogaci i przystojni — zwani również „żyłami złota", bo prawie każdy zamożny mieszkaniec Teksasu dorobił się majątku na ropie naftowej, ziemi albo hodowli bydła. 2. Biedni i przystojni — powszechnie określani mianem „nieodżałowanej straty", bo szkoda, że marnuje się taka uroda. 13

3. Biedni i brzydcy — szczerze mówiąc, nawet nie wiem, po co takim nazwa. Już słyszę, jak feministki z liberalnych stanów dostają szału, słysząc listę tematów klubowych rozmów, nie mówiąc o naszym modus operandi, żeby wydębić darowizny od mężów. Okazuje się, że właśnie takie feministki rozpętały pu- bliczną kampanię, w wyniku której zmuszono krajowe zrzeszenie Klubów Kobiet do ustalenia demokratycznych zasad rekrutacji nowych członkiń. Teksas nie uległ, z różnym co prawda skutkiem, i nadal walczy przeciwko osłabianiu naszych elitarnych szańców, tak jak nasi przodkowie walczyli przeciwko Hiszpanom i Francuzom, a na ostatku wojskom Unii. W stanie Samotnej Gwiazdy wciąż łatwiej uzyskać wstęp do rezydencji gubernatora niż dostać się do Klubu Kobiet Willow Creek. Zapewniam was, że Kluby Kobiet Teksasu, łącznie z naszym, postępując wedle litery nowego prawa, zrezygnowały z obowiązującej od stu lat zasady weta i stosują „demokratyczne" kryteria rekrutacji. Być może naszym ciut wygórowanym kryteriom (patrz wyżej) mogą sprostać jedynie najznakomitsze mieszkanki naszego miasta. Przysięgam jednak, że przyjmujemy wszystkie, które je spełniają. Kierujemy się wysoce demokratycznymi zasadami. Czy to nasza wina, że potencjalna kandydatka nie zna od co najmniej pięciu lat sześciu członkiń klubu gotowych zaświadczyć o jej reputacji? Przepraszam, jeśli kogoś zirytował mój wywód, ale musiałam przedstawić garść szczegółów, żeby wam uzmysłowić, jak działa Klub Kobiet Willow Creek i jak znalazłam się w „niefortunnym położeniu". Najbardziej zdumiewa mnie, że owego feralnego dnia, w którym świat mi się zawalił, obudziłam się w fantastycznym humorze. Wstałam wcześnie, ale raptem zrobiło mi się niedobrze. Ja i mdłości? 4 Podekscytowana natychmiast pobiegłam do swojej luksusowej marmurowej łazienki, większej, śmiem twierdzić, od większości mieszkań w złej dzielnicy Willow Creek. Tam pochyliłam się nad muszlą klozetową, po czym raz i drugi wstrząsnęły mną nudności. Torsji wprawdzie nie dostałam, ale i tak poczułam skrzydła u ramion. Poranne mdłości! O moim błogosławionym stanie świadczył również dobitnie fakt, że wzdęło mnie jak nigdy — na pewno z powodu ciąży, a nie pięciu porcji tortu czekoladowego, które zjadłam poprzedniego dnia wieczorem, nękana poważną depresją wskutek braku petit Fredericka lub petite Fredericki. Inne dowody nie były mi potrzebne. Po sześciu długich latach prób, najpierw seksu spontanicznego, potem wspartego wykresami, a następnie wszelkimi dostępnymi terapiami zwalczania bezpłodności, zaszłam w ciążę. Wreszcie pieszczoty stóp osiągnęły bardziej szczytny cel niż darowizna na cel charytatywny. Dlatego nieco rozkojarzona uczestniczyłam tego dnia w zebraniu Komisji Nowych Projektów w siedzibie Klubu Kobiet Willow Creek. Zaproszono na nie tylko zarząd, bo zamierzałyśmy ustalić, które projekty wybrać na następny rok fiskalny. Chyba nie wytrzymałabym, gdyby wszystkie osiem członkiń komisji zaczęło wymieniać między sobą plotki zakamuflowane pod nazwą ważnych informacji. Chociaż zwykle nie mam nic przeciwko plotkom, przedłużają takie spotkania w nieskończoność, a tego dnia — tempo, tempo — spieszyło mi się. — Fredę, ile dostałyśmy podań o stypendia? Pytanie zadała Pilar Bass, przewodnicząca komisji. Znam ją od najdawniejszych czasów. Zaprzyjaźniłyśmy się w pierwszej klasie, kiedy to przysięgłyśmy sobie przyjaźń do grobowej deski. Tyle że szkolne obietnice często rozmijają się z rzeczywistością — przynajmniej tak nas zapewniła Pilar, już wtedy, w dojrzałym wieku sześciu lat, stąpająca twardo po ziemi. Okazało się, że miała rację. Nasze wierne grono rozpadło się 15

w drugiej klasie liceum. Teraz przy każdym spotkaniu udajemy, że wcale nie nocowałyśmy w piątkowe wieczory u siebie nawzajem, nie mroziłyśmy sobie dla kawału sportowych biustonoszy, nie dzieliłyśmy się tajemnicami i ubraniami ani nie nakłuwałyśmy sobie palców, aby zadzierzgnąć siostrzeństwo krwi na całe życie. W liceum Pilar zdobyła tytuł najlepszej dyskutantki. Mnie uznano za najpiękniejszą uczennicę szkoły. Pod koniec naszej nauki w Liceum Ogólnokształcącym Willow Creek ona została przewodniczącą Klubu Dyskusyjnego, a ja Królową Piękności. Po szkole popełniła ten błąd, że wyjechała na studia na północ, a następnie podjęła pracę w Nowym Jorku. Kiedy wróciła do Teksasu, okazało się, że pobyt w metropolii odarł ją ze swojskiej teksaskości. Wróciła w czarnych kanciastych ubraniach i w okularach. Wyrzuciła soczewki kontaktowe i zaczęła nosić szkła w grubych, szylkretowych oprawkach, wystawiając się, wedle norm urody w Teksasie, na pośmiewisko. No i ta fryzura. Czy naprawdę wszyscy w Nowym Jorku uważają, że przyklepane włosy są takie ładne? Ale do rzeczy. Dorosła Pilar stała się ambitną członkinią Klubu Kobiet. Podchodziła do każdej sprawy z żarliwością zacietrzewionej wojowniczki korporacyjnej, doprowadzając wszystkich do szewskiej pasji. Zapomniała, że można, a nawet warto kamuflować prawdziwe uczucia komplementami w stylu „chwała wam za to" albo „kochane jesteście". Zapomniała, że wyłuskiwanie właściwych znaczeń słów opromienionych uśmiechami to prawdziwa sztuka, której teksaskie dziewczęta uczą się tak samo, jak uczą się tańczyć walca przed debiutanckim balem. Zaczęła walić prawdę w oczy, nie bacząc na zasady bon tonu, których znajomość przekazuje się z pokolenia na pokolenie. Tylko proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie znaczy to, że mieszkanki Teksasu nie mają swojego zdania lub go nie wyra- 5 żają. Owszem, mamy własne zdanie. Tyle że lukrujemy je uściskami, całusami, uśmiechami, toteż ostra reprymenda brzmi często jak komplement, a prawdziwy sens dociera do rozmówców ze sporym opóźnieniem, spadając na nich z siłą lewego sierpowego w szczękę. Kiedy Teksanka każe ci się wynosić w diabły, potrafi, zgodnie z obiegowym powiedzonkiem, ując to tak, żebyś nastawił się na miłą wycieczkę. — Fredę, słuchasz mnie? — spytała Pilar irytującym tonem, buńczucznie potrząsając prostymi, równo obciętymi kruczoczarnymi włosami opadającymi na ramiona. Nie wypadało przyznać, że jej nie słuchałam (zobacz wyżej, jakie zasady obowiązują w rozmowach). Poza tym naprawdę błądziłam myślami gdzie indziej. Wprawdzie miałam pewność, że jestem w ciąży, ale brakowało mi oficjalnego potwierdzenia. Kiedy tylko będę mogła urwać się z zebrania, ominę praktycznie obowiązkowy po wszystkich spotkaniach obiad w Brightlee, kawiarni Klubu Kobiet. Wszyscy sądzili, że zabawię tam do wieczora. Jeżeli wyjdę wcześniej, nie grożą mi z niczyjej strony wścibskie uwagi, telefony ani oczekiwania. Mogłabym skoczyć do domu i zrobić sobie test ciążowy, który kupiłam w aptece, jadąc na spotkanie. Nie chcąc zdradzać swoich tajemnic, zaczęłam gorączkowo szukać w myślach strzępów rozmowy, która mogła się toczyć nad moją głową. Pilar westchnęła. — Pytałam, ile dostałyśmy podań o stypendia. — A, tak. — Poprawiłam kremowy kaszmirowy sweter zarzucony elegancko na ramiona, wyjęłam notatnik z nadrukiem FREDĘ WARE i przejrzałam. — Dostałyśmy dwadzieścia podań, z czego tylko szesnaście zawierało szczegółowe oferty. Przyjrzałam im się wnikliwie i zawęziłam liczbę kandydatur do pięciu. Nastąpiła chwila złowieszczego milczenia. — Zawęziłaś? Zadała to pytanie tak wyniosłym tonem, że inne członkinie 17

Komisji Nowych Projektów wytężyły słuch, jednocześnie wciskając się głębiej w krzesła. Zebrałam się w sobie, popatrzyłam po twarzach koleżanek. Obok siedziała Lizabeth Mortimer, która lada dzień skończy trzydzieści dwa lata, chociaż zaklina się wszem i wobec, że ma dwadzieścia osiem. Na swoje nieszczęście chodziła do ostatniej klasy Liceum Ogólnokształcącego Willow Creek, kiedy ja chodziłam do pierwszej. Dlatego wiedziałam bez cienia wątpliwości, że nie może mieć dwudziestu iluś. Rzecz w tym, że prowadzała się z Ramseyem, przystojnym dwudziestosześciolatkiem, a która kobieta chce być starsza od swojego lubego. Chyba że ma czterdzieści lat i poderwie dwudziestosześciolatka, ale wtedy można jej już tylko pogratulować! Poza mną, Pilar i Lizabeth siedziała tam jeszcze Gwen Hansen. Ściśle rzecz biorąc, nazywa się Gwendolyn Moore--Bentley-Baker-Hansen. Miała za sobą trzy małżeństwa i tyleż rozwodów, dobiegała czterdziestki, czyli wieku seniorek, kiedy to członkinie klubu przesuwa się z czynnej działalności na rzecz nadzorczej. Wiedziałyśmy, że sypia na prawo i lewo z całą męską częścią Willow Creek, gdyby więc nie była już członkinią naszego znakomitego klubu, nigdy by się do niego nie dostała, odkąd postanowiła obrócić seks w dyscyplinę sportu. Wiadomo, że wyrwać kobietę z tego zaklętego kręgu jest naprawdę tres difflcile, podobnie jak uwolnić kogoś od wyroku Sądu Najwyższego, chyba że trafi do przytułku. Na nasze nieszczęście Gwen miała więcej pieniędzy nawet ode mnie, dlatego postanowiłyśmy wydać ją po raz czwarty za mąż w nadziei, że się ustatkuje. Pilar natomiast wcale mnie nie zbiła z tropu swoim złowieszczym spojrzeniem. Niby co mi mogła zrobić? Wyrzucić? Mnie, Fredę Ware? Mimo jej wybujałych ambicji panie z socjety wiedziały, że bez wątpienia pójdę w ślady matki i pewnego pięknego dnia zostanę przewodniczącą Klubu Kobiet. Posłałam jej uśmiech pełen świętej, anielskiej cierpliwości. 18 — Pilar, kochanie, gdybyś chciała wziąć te podania i sama je przejrzeć, nie mam nic przeciwko temu. Wyjęłam torbę konduktorkę Louisa Vuittona kupioną specjalnie do pracy w tej komisji, wyjęłam z niej plik formularzy i stos teczek ze szczegółowymi ofertami. Wyciągnęłam w stronę Pilar, ale ona tylko prychnęła. — Oj dobrze, w takim razie rozpatrzymy te pięć. Przysięgam, że nie okazałam jej wyższości. Po prostu z taktownym uśmiechem rozpoczęłam prezentację. — Żona Maurice'a Trudeaux zwraca się z prośbą, żebyśmy urządziły ogród rzeźb jej małżonka. Znudzone panie ciężko westchnęły, a Lizabeth i Gwen znow patrzyły tępo przed siebie. Nieważne, że Maurice Trudeaux, kształcony w Europie, należał do najlepszych rzeźbiarzy Teksasu, odstręczał je jako mężczyzna niski i niezbyt urodziwy. Nieważne, że Pieta Tru-deaux była dziełem wprost znakomitym, wypożyczonym przez Metropolitan Museum of Art. Dla członkiń komisji me miało to żadnego znaczenia. Dla mnie natomiast miało kolosalne, gdyż jako przewodnicząca komisji, a jednocześnie właścicielka Galerii Hildebrandów (nie mówiąc o dyplomie z historii sztuki Uniwersytetu Willow Creek) czułam się w obowiązku wydawać opinie o wszystkich sprawach z zakresu sztuki. — Jego twórczość to po prostu ideał. Prawdziwy dar Teksasu. Jego żona twierdzi, że mając sto tysięcy dolarów i dzie- sięciu do dwunastu ochotników, można by już otworzyć takie lapidarium. Pilar notowała pilnie w swoim spiralnym (pospolitym do znudzenia) kołonotatniku. — Następny na liście — ciągnęłam — jest obóz hipoterapii dla dzieci autystycznych. Dziesięć tysięcy dolarów. Chociaż przemawia do mnie pomysł niesienia pomocy dzieciom autystycznym, nie przypuszczam, że zdołamy zebrać w swoim gronie dwadzieścia wolontariuszek potrzebnych do prowadzenia takiego obozu. Musiałyby przecież czyścić stajnie. 6

Pomruk zgody utwierdził mnie w moim przeświadczeniu. — Projekt numer trzy to program zajęć pozaszkolnych dla dzieci z ubogich rodzin z South Willow Creek wymagający trzydziestu tysięcy i ośmiu wolontariuszek. Czwarty projekt zabiegał o program zadbania o kondycję fizyczną seniorów i wymagał sześćdziesięciu tysięcy oraz dziesięciu wolontariuszek. — I wreszcie wpłynęła do nas prośba o dwa fantastyczne, nowiutkie inkubatory neonatalne dla Szpitala Świętej Betanii oraz o pięć wolontariuszek. Jedno takie urządzenie kosztuje sto tysięcy dolarów. Projekt najlepiej odpowiada naszemu profilowi, a poza tym Margaret James nagabuje mnie codziennie, ponieważ to ona promuje ten pomysł. Gdyby nasz klub przystał na tę propozycję, Margaret wraz z mężem wesprą nasz fundusz. Na wspomnienie Margaret Lizabeth, wprawdzie nie pierwszej młodości, lecz nadrabiająca wdziękiem, stłumiła (aczkolwiek z trudem) śmiech, Pilar zacisnęła z obrzydzeniem usta, a nawet nasza puszczalska Gwen spojrzała z wyższością. Margaret miała bowiem jeszcze gorszą reputację niż Gwen, chociaż nie wiązało się to bynajmniej z sekscesami. Ponadto w odróżnieniu od Gwen Margaret mocno się gimnastykowała, żeby odzyskać swoją nadszarpniętą reputację po tym, jak jej mąż wszedł w konflikt z prawem. Na szczęście wszystko się wyjaśniło i naprawdę dostał tylko delikatnie po łapach. Niestety, zachował się wówczas jak BeKa, bo zatrudnił słynącego z prostactwa adwokata Howarda Grouta. Chociaż nie poznałam owego prawnika i miałam nadzieję nigdy go nie poznać, słyszałam, że to pies gończy najgorszego gatunku, nieokrzesany, chodzące bezguście, obwieszony złotymi łańcuchami nuworysz, który zgarnia szuflami beaucoup p-i-e-n-i-ę-d-z-y. Słowem, najgorszy szablonowy prostak. Na domiar złego, mój sąsiad. Mieszkałam w pięknym, luksusowym, chronionym osiedlu Pod Wierzbami, które zaczerpnęło nazwę od wierzb nad rucza 20 iem widniejących w herbie naszego miasta. Niecałe dwa lata wcześniej Howard ze swoją ekstrawagancką żoną kupił stary dom DuPontów po sąsiedzku. Na dobitkę zaraz kazali go zrównać z ziemią, a na jego miejscu postawili okropną imitację pałacu w cudzoziemskim stylu, której widok zniesmaczył całą okolicę - Przestańcie, moje drogie - wtrąciła Pilar, przerywając plotki które wybuchły w naszych szeregach. — Choć moim zdaniem wszystkie propozycje zasługują na uwagę żadna me wykracza poza nasze dotychczasowe pole działań. Pozwól, Fredę że jednak przejrzę wszystkie podania. Bo przyznam szczerze dodała z nieukrywanym zadowoleniem — ze chowam w zanadrzu pewien pomysł, którym mogłybyśmy 51 Uzibeth i Gwen wstrzymały oddechy. Milczałam, kiedy Pilar przyglądała mi się przez okulary w szylkretowych oprawkach, bo przecież nie wytrąci mnie z równowagi byle demo-kratka, w dodatku świeżego naboru. Uśmiechnęłam się tylko i wręczyłam jej plik dokumentów. — Ależ proszę bardzo, kochana. Przejrzyj wszystkie podania _ i spojrzałam na nią z politowaniem. - Zapewne masz dużo wolnego czasu, skoro chcesz do swoich obowiązków dodać moje. I nie wątpię, że kryjesz w zanadrzu fantastyczny P °Albo i nie. Było powszechnie wiadomo, że Pilar nie ma głowy do pomysłów. Wstałam, posłałam wszystkim całusy. — Pa, dziewczęta. Muszę lecieć. — A obiad? - spytała Lizabeth, kiedy się otrząsnęła z szoku — Wybacz, kochana, ale wypadło mi coś ważnego. Z tymi słowy uciekłam, a serce biło mi jak szalone w rytm stukotu tres chie czółenek Manola (bo szpilki świadczą o braku klasy i żadna z nas za nic w świecie nie włożyłaby ich na spotkanie komisji), kiedy biegłam przez parking do swojego 7

mercedesa klasy S. Wkrótce czeka mnie nowy rodzinny samochód, najnowszy model terenowego chevroleta suburban, żebym mogła wozić po mieście swoją latorośl, posadzić ją z tyłu i prowadzić serdeczne rozmowy, kiedy będę ją przerzucała z jednych zajęć na drugie. Przynajmniej w te dni, w które niania będzie miała wolne. Wczesna wiosna w Teksasie urzekała pięknem. Jeszcze nie zaczęły doskwierać upały ani deszcze, nad głowami otwierało się przejrzyste niebo. Włączyłam stacyjkę i ruszyłam do naszego osiedla Pod Wierzbami dosłownie uskrzydlona chodzącą mi po głowie wizją grzecznych, wyjątkowo dobrze ułożonych dzieci. W słońcu błyskał mój pierścionek z różowym brylantem o szlifie szmaragdowym, obok na siedzeniu w plastikowej torbie leżał test ciążowy. Nie zwalniając na skrzyżowaniu przy wyjeździe z naszej siedziby, pomachałam Blake'owi, policjantowi, który regularnie patrolował ten rewir, i posłałam mu promienny uśmiech, a on pokręcił tylko głową, bo nie zatrzymałam się przed znakiem „stop". Mknęłam krętymi, wąskimi, drzewiastymi ulicami naszego miasta, minęłam rynek, czyli Willow Creek Sąuare, z jego dziwnymi sklepikami, imponujący budynek sądu z piaskowca, z monumentalnymi kolumnami doryckimi, następnie miasteczko uniwersyteckie pełne studentów, których nie wolno mi było potrącić. Już po kilku minutach podjechałam do wartowni osiedla Pod Wierzbami. Cierpliwie czekałam, aż strażnik otworzy mi elektryczną bramkę. On jednak, o dziwo, patrzył tylko na mnie z roz- dziawionymi ustami jak ryba wyciągnięta z wody. Opuściłam sterowaną elektronicznie szybę. — Mój drogi Juanie. — (Wobec służby zawsze jestem słodka jak cukierek). — Proszę cię, otwórz, bo trochę się spieszę. — Ale, ale... — Te jego „ale" uwięzły mu w gardle, mruknął coś tylko, co zabrzmiało jak ,J\4adre mia", po czym nacisnął guzik. 8 O nic nie pytałam ani mc mnie me tknęło, kiedy podjeżdżałam brukowaną alejką Blue Willow Lane do swojej roz ozystej rezydencji i do łazienki, żeby nasiusiac na płytkę testową. Wjechałam na podjazd wysadzany elegancko przystrzyżonym krzewami, ominęłam długą ceglaną dróżkę, którą do*r-Jbym na tył garażu. Skręciłam w prawo i objechałam don, •eby stanąć przed frontowym wejściem. Kiedy wyjechałam zza węgła (a moim oczom ukazał się miły sercu widok mo-ego pomalowanego na biało, murowanego, luksusowego domu w klasycznym stylu georgiańskim), baczyłam samochód w kolorze kawy z mlekiem, nieznanej marki, którego nie widziałam nigdy wcześniej. i^nintkim Mieszkająca z nami na stałe pokojówka jeździła ładniutkun forlm Lusem, który jej kupiliśmy. Ponadto w środy miała wolne. Ogrodnik używał półciężarówki. Gordon grał w środy w golfa w miejscowym country clubie Dlatego widok samochodu na podjeździe musiał mnie ^Settzabiło mi żywiej, jak rzadko. Co gorsza ogarnęło mnie dziwne uczucie, jak gdyby wszystko dookoła zaczęło toc yć "w zwolnionym tempie. Mówcie sobie że dramaty-Z7 ale ja naprawdę czułam, że wszystko wokół krect się "ybko, a zarazem wolno. I wcale mi się to me podobało Ze spokojem wypracowanym przez lata zaparkowałam zderzak w zderzak zTym nieszczęsnym pojazdem. Kiedy wyjmowałam klucze do domu, nagle zobaczyłam oczyma wyobra m siebie otwierającą drzwi, wchodzącą do piętrowego ho t^dącą długim, kręconymi schodami do naszej wspólnej sypialń. Sam złe przeczucie. Ale po wejściu do domu trafiłam na podniesione głosy i histeryczną scenę W holu stały dwie kobiety, moja pokojówka Kika (w stroju wyjściowym, a nie w służbowym fartuszku, z torebką w stylu M P Sesiątych na ręce) i nieznajoma, której, podobnie jak samochodu na podjeździe, nigdy przedtem me widziałam. 23

Panie natychmiast odnotowały moją obecność. Na jedną zbawienną chwilę zapadło milczenie, po czym Kika zaczęła trajkotać po hiszpańsku. Pochwyciłam jedynie strzępy, ale wystarczyło, żeby zrozumieć, że moja pokojówka zapomniała prezentu urodzinowego dla wnuka, a wróciwszy po niego, zastała tę... tę... kobietę w garsonce z supermarketu i że powinnam dzwonić na policję, bo ta kobieta nie chce się stąd ruszyć. Nie macie pojęcia, jaką poczułam ulgę. Już chyba wiecie, co sobie pomyślałam — że Gordon romansuje na górze z inną kobietą, w naszym domu, w naszym łóżku, w moich najlepszych francuskich jedwabiach. Natomiast ta szara myszka nie mogła być niczyją kochanką, a co dopiero kochanką mojego męża. — Kiko, skarbie, uspokój się. Z wrodzoną gracją podeszłam do nieznajomej, wyciągnęłam rękę. — Fredericka Ware. Co panią tu sprowadza? Myszka wstała z mahoniowej ławy z adamaszkowym obiciem, gdzie się usadowiła, lecz bynajmniej nie wyciągnęła do mnie ręki. Nie miałam zielonego pojęcia, czego ona może chcieć, gdy tak patrzyła na mnie wyzywająco. Zwłaszcza że jednocześnie dygotała na całym ciele. — Janet Lambert — przedstawiła się. — Jestem w ciąży z pani mężem. Rozdział 2 Zanim przejdę do dalszej opowieści, muszę wam podać garść szczegółów na temat mojego męża w chwili, kiedy zastałam pannę Myszkę w swoim holu. 1. Nienawidziłam go. Och, ależ ja jestem okropna! Wyprzedzam fakty. Nienawiść przyszła później. 2. Nazywał się Gordon Lidicott Ware i miał trzydzieści osiem lat. 3. Miał blond włosy, niebieskie oczy i ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. 4. Był najmłodszym z pięciorga dzieci Ware'ów. Najpierw przyszły na świat cztery dziewczynki, a na ostatku urodził się Gordon, jak gdyby państwo Ware ponawiali comiesięczne próby, dopóki nie dostali wymarzonego syna. Wówczas spoczęli na laurach, bo pan Ware dowiódł, że ma to coś, czego potrzeba do spłodzenia męskiego potomka rodu. 5. Gordon był najprzystojniejszym członkiem rodziny Ware'ów, znacznie urodziwszym od swoich sióstr, nie 9

mówiąc o tym, że nie przypominał żadnej z nich. Z jego złotymi blond włosami nie mogły się równać znacznie mniej okazałe szatynki z jego klanu. Snuto nawet domysły na mieście, że może ojciec nie ma jednak tego czegoś, dlatego zaaranżował potajemnie sytuację, chcąc dostać jakże upragnionego syna, aby dowieść swojej męskości, bo zląkł się, że żona potrafi dać mu jedynie córki. 6. Jego rodzice nadal mieszkali w tym samym domu na północy miasta, w którym urodził się Gordon. Do tej chwili nie pojmowałam, z czego utrzymują się jego rodzice, bo papa Ware (emerytowany sędzia) nie pracował już, kiedy go poznałam. Mama przekroczyła wiek Nadzwyczajnych Wolontariuszek naszego klubu. Wyznawała żelazne zasady, że dama powinna nosić w niedzielę do kościoła kapelusz, że trzeba słać łóżko pod linijkę i zakrywać narzutami do ziemi oraz że w każdym porządnym domu powinna się znaleźć ozdobna patera na jajka. 7. Wszystkie siostry Gordona wyprowadziły się (bardzo, bardzo) daleko z wyjątkiem Edith, byłej członkini naszego klubu (zatwardziałej starej panny), która wciąż mieszkała z rodzicami. 8. Chociaż wychowywaliśmy się w tym samym mieście, poznałam go dopiero na ostatnim roku studiów na Uniwersytecie Willow Creek. Uczyłam się do egzaminów magisterskich w zawsze cichej bibliotece prawniczej. On był już adwokatem i właśnie skończył zajęcia z prawa karnego. Starszy o dziesięć lat ode mnie, miał w moich oczach wszystko, czego brakowało nieopierzo-nym młodzieńcom, z którymi się spotykałam. Kiedy usiadł i oświadczył, że kocha mnie do szaleństwa, nie wzięłam go bynajmniej za rozpaczliwego nieudacznika. Wręcz przeciwnie, uznałam za najbardziej romantycznego i uczciwego mężczyznę poznanego w życiu. Bo czyż zresztą jakikolwiek mężczyzna przy zdrowych zmysłach nie zakochałby się we mnie od pierwszego wejrzenia? 9. Zawsze gubił oczy za dziewczynami, uganiał się za spódniczkami jak nikt inny w mieście i nie szczędził komplementów pięknym kobietom. W związku z powyższym stał się najpopularniejszym mężczyzną na wszystkich imprezach towarzyskich Klubu Kobiet. 10. Wiedział, że mój ojciec — Teksańczyk z krwi i kości, który wierzył w ochronę swojej własności — zastrzeliłby go z dwururki, gdyby zgubił coś więcej niż tylko oczy. 11. Stanowił ogromny zawód dla mojej mamy, bo: a) miała nadzieję, że poślubię potentata naftowego, dziedzica fortuny handlu nieruchomościami lub w najgorszym wypadku mężczyznę z własnym majątkiem na tyle dużym, żeby nie musiał się napracować przy wydawaniu mojego, a także b) ponieważ moje rodzeństwo również wyprowadziło się (daleko, daleko), ubolewała, że Gordon nie postarał się jej uszczęśliwić wnukami, które mieszkałyby w Willow Creek. 12. Ponieważ Gordon był najmłodszym dzieckiem, a zarazem jedynym synem, w dodatku najprzystojniejszym z całego rodzeństwa, siostry go rozpieściły, matka rozpuściła, a ojciec rozpaskudził, dlatego miał się za pępek świata. Trzeba mu jednak oddać, że miał na tyle oleju w głowie, aby bać się mojego ojca i bardzo się bać mojej mamy. 10

13. Chciał zostać Najważniejszym Człowiekiem w Mieście, aczkolwiek przeszkadzała mu w tym drobnostka — mianowicie to, że majątek należał wyłącznie do mnie i wszyscy o tym wiedzieli. Nie ustawał jednak w wysiłkach. Muszę przyznać, że tylko on mógł ze mną konkurować w Willow Creek. W świetle wszystkiego, co wiedziałam na temat Gordona Ware'a i otaczającego nas świata, nie bardzo mnie niepokoiło spotkanie z kobietą w moim holu. Owszem, zdziwiło mnie jej oświadczenie, wcale jednak nie zmartwiło, bo stojąc w foyer, którego rotundowe, półokrągłe ściany przechodziły u góry w mozaikę sufitową zamówioną przed rokiem, nie uwierzyłam ani jednemu jej słowu. Gdyby miała bardziej okazałą, lepiej stylizowaną fryzurę, godne pozazdroszczenia ciuchy albo jakikolwiek szczegół, który świadczyłby o tym, że nie klepie biedy, może poczułabym dreszczyk emocji. Moją drażliwość (zwłaszcza że miałam przy sobie test ciążowy właśnie kupiony w aptece) mógłby wzmóc odmienny stan innej kobiety spowodowany rzekomo przez mojego męża. Wiedziałam jednak, że to nie może być prawda, bo swój lgnie do swego, dlatego obracamy się we własnym kręgu... oraz wśród ludzi, którzy ewentualnie mogą zagościć w naszych elitarnych szeregach. Ta kobieta zdecydowanie nie należała i (nigdy, przenigdy) nie mogłaby należeć do świata mojego i Gordona. Skąd miałam tę pewność? Strój bogatych ludzi można podzielić na trzy kategorie: 1. Eleganckie ubrania z drogich materiałów, zawsze rozpoznawalne dla wprawnego oka. Chociażby wełny St. Johna — wprawdzie konserwatywne, lecz na tyle stylowe, że uszczęśliwią każdą Teksankę (akceptowane w naszym klubie). 28 2. Ubrania w dobrym gatunku, tak stare i znoszone, że ktoś postronny mógłby je uznać za tandetę. Chociażby staro- modne wełny Pendletona albo strój podstarzałych, zamożnych graczy w golfa — zielone kraciaste pantalony i jaskrawożółte koszulki (akceptowane w naszym klubie). 3. Drogie ubrania w ewidentnie złym guście. Chociażby moda Europejczyków albo Latynosów, którzy noszą pióra, błyskotki i żywe kolory (nieakceptowane w naszym klubie — weźmy za przykład mieszkankę wschodniego Teksasu, która robi zakupy w Sack o' Suds w nabijanym kryształkami dresie). Panna Myszka, w poliestrowej spódnicy i żakiecie, w błyszczących lakierkach ze skaju i nijakiej fryzurze nie pasowała do żadnej z powyższych kategorii. A zatem podpadała stanowczo pod kolejną: 4. Tandetne ciuchy, wołające o pomstę do nieba, bezguście zalatujące BeKą, a przy tym cuchnące „brakiem p-i-e--n-i-ę-d-z-y" (zdecydowanie nieakceptowane w naszym klubie). Pokrewne dusze na pierwszy rzut oka poznają różnicę. Znał ją również mój mąż, niewyobrażalny snob. Nawet nie potrafię trafnie określić, jak ta kobieta odcinała się od mojej wypolerowanej na glans posadzki z białego marmuru kararyjskiego. Stała niejako oprawiona w łuk prowadzący z holu wejściowego do salonu i wyglądała ni przypiął, ni przyłatał, istna BeKa. Żeby zebrać myśli, skupiłam wzrok na drzewach i roślinach widocznych przez wysokie od podłogi aż po sufit okna w mojej sali reprezentacyjnej o katedralnym sklepieniu. Wokół osiedla Pod Wierzbami ciągnęła się ściana bujnej zieleni niczym fosa oddzielająca nas od mas. Przynajmniej tak było, dopóki nie 11

wkradł się tu Howard Grout, używając swoich wyjątkowo brudnych pieniędzy w charakterze konia trojańskiego. Teraz jednak miałam większe zmartwienie na głowie niż Howard Grout, mianowicie pannę Myszkę. Kiedy tak stałam pod obstrzałem wzroku tej kobiety, wspomagała mnie krzepiąca pewność, że Gordon mnie kocha i że stworzył wspólne życie ze mną, a nie z tą nieznajomą. — Kiko — poprosiłam z typowym dla siebie opanowaniem pokojówkę — wezwij ochronę. Wiedziałam, że wezwie, bo nienawidziła Gordona tak samo, jak on nienawidził jej. Mój mąż odprawiłby ją już dawno, gdyby tylko mógł. Kika była mi jednak bardziej nianią niż pokojówką, bo zajmowała się mną od urodzenia, kiedy moja rodzona matka oddawała się bez reszty działalności charytatywnej w Klubie Kobiet. Kika przypominała srebro rodowe przekazywane z pokolenia na pokolenie, toteż wprowadziła się po moim ślubie razem ze mną do tego domu. Wiedziała o mnie i o moim życiu więcej niż mój mąż lub nawet matka. Z torebką dyndającą na nadgarstku ruszyła do telefonu. Nie uszła jednak daleko, bo w tej samej sekundzie wparował Gordon przez zachodni hol przyległy do kuchni, najwyraźniej prosto z garażu, w którym zaparkował po powrocie do domu. Pogwizdywał beztrosko pod nosem. Na mój widok zrzedła mu mina. — Fred! — warknął. Wesoła melodyjka się urwała, uśmiech zniknął z twarzy. — Co ty tu robisz? Zanim zdążyłam odpowiedzieć, dostrzegł gościa. Spotkałam się z określeniem, że ktoś „zbladł jak ściana", ale przyznam, że nie widziałam tego nigdy na własne oczy. Prawdę mówiąc, wyglądał bardziej, jakby zszarzał, ale efekt był ten sam. Tak działa wstrząs. Gordon doznał szoku na jej widok. Moja pewność sprzed chwili zaryła nosem w progu do holu wejściowego. — Janet! — krzyknął. 12 Katastrofa na całej linii! On ją znał. Z powodu wysokich sufitów i luksusowych marmurów jej imię odbiło się po wielekroć echem, aż przeszły mnie ciarki po krzyżu. — Co ty tu robisz? — zapytał, tym razem ją. Myszka wyprostowała się i spojrzała mu prosto w oczy. — Od tygodnia nie odbierasz ode mnie telefonów. Musimy porozmawiać. Mgiełka potu zrosiła mu czoło (aż przyszło mi do głowy, że pomyślał o moim ojcu i jego dwururce). Przejechał ręką po włosach, burząc fryzurę, która przypominała teraz świeżo zaorane pole pełne bruzd, tylko czekających na zasiew. — No właśnie, Gordonie — włączyłam się. — Musimy porozmawiać. Panna... Tu spojrzałam pytająco na nieznajomą. — Lambert — pospieszyła mi z pomocą Kika. Uśmiechnęłyśmy się uprzejmie do siebie. — Otóż panna Lambert twierdzi, że spodziewa się twojego dziecka. Wypaliłam mu to prosto w twarz. Aż trudno uwierzyć, ale moja informacja tylko spotęgowała jego wstrząs. Jeżeli rano wydawało mi się, że mam mdłości, to teraz z całą pewnością mnie zemdliło. Jak już wspominałam, mój mąż jest adwokatem. Nie wspomniałam natomiast, że nigdy właściwie nie pracował jako adwokat. Pięć dni w tygodniu grał w golfa i w tenisa oraz ćwiczył na siłowni, a kiedy nie bawił w country clubie, na naszym korcie tenisowym ani na basenie, uprawiał sporty ekstremalne w najdalszych zakątkach świata. Skakał z helikoptera na niedostępne szczyty górskie. Spuszczał się na linach z nagich skał. Zdobywał Himalaje. Uprawiał nurkowanie głębinowe. Próbował wszystkich ryzykownych dyscyplin. A przynajmniej tak mnie zapewniał, kiedy znikał na całe tygodnie i pozostawał poza zasięgiem. Wobec zaistniałej sytuacji jego zapewnienia stanęły pod znakiem zapytania. Mój mąż jakby zamienił się w słup soli. Janet Lambert podeszła bliżej. 31

— Gordy — zwróciła się do niego czułym tonem, który odebrałam jak bolesny cios w brzuch. — Noszę w łonie twoje dziecko. Nasze dziecko — sprostowała z melodramatyzmem przepracowanej, podrzędnej aktorki z naiwnego romansidła puszczanego w serii klasyki kina w kablówce. Zakręciło mi się w głowie. — Wierutne kłamstwo! — krzyknął w moją stronę, zanim przeniósł wzrok na pannę Lambert. — Niemożliwe, żebyś zaszła ze mną w ciążę. Dziesięć lat temu poddałem się zabiegowi wazektomii. Ciosy spadały jeden za drugim. Milczenie spowiło dom, jak gdyby ktoś wyłączył głos w kronice filmowej dokumentującej wybuch jądrowy. Po chwili jednak dźwięk wrócił. Nagle rozległy się głosy, oskarżenia, wrzaski, rozpoczęło się wytykanie palcami — wszystkich obecnych poza mną. Ponieważ ja nie histeryzuję. Kika natomiast się w niej specjalizuje. Panna Myszka, mimo wizerunku księgowej o ścisłym umyśle, znajdowała się na krawędzi histerii. Chwytała ustami powietrze, bo jej plan wyłudzenia pieniędzy runął niczym domek ze słomy zdmuchnięty przez dużego, okropnie złego wilka. Osłupiał również mój mąż, urodziwy niebieskooki blondasek, kiedy zorientował się, co powiedział. — Wazektomii? — powtórzyłam z wypiekami na policzkach, a w brzuchu aż mi się kotłowało, i to najwyraźniej nie od porannych mdłości. Chciało mi się wyć, lecz gdybym uległa pokusie, zniweczyłabym obraz lodowatej persony, który tak mozolnie sobie wypracowałam. W jednej chwili obróciłabym wniwecz całe lata poświęcone kształtowaniu i cyzelowaniu w sobie posągowej postaci zasługującej na szacunek. Nie mogłam do tego dopuścić! Nie przeżywam załamań, podobnie jak nie panikuję. — Fredę — zwrócił się do mnie Gordon, podbiegając. Jak już wspomniałam, nigdy się tak do mnie nie zwraca, chyba że w opresji. 32 — Co to znaczy, że poddałeś się wazektomii? Pytanie zadała Janet, chociaż mnie nurtowała taka sama ciekawość. Kika wyrzuciła z siebie potok słów po hiszpańsku z prędkością karabinu maszynowego — z całą pewnością niezbyt przychylną tyradę pod adresem naszego niespodziewanego gościa i mojego męża. Na pannie Myszce nie wywarło to większego wrażenia albo najzwyczajniej nie zrozumiała, że w jej stronę lecą oszczerstwa. Mój małżonek i tak nigdy nie słuchał Kiki. — Mówiłeś, że mnie kochasz! — zawołała Myszka. — Mówiłeś, że się rozwiedziesz i że założymy rodzinę. Obiecywałeś mi ta nowe życie! — dodała, wskazując gestem mój dom. Wróciło wrażenie oglądania zdarzeń w zwolnionym tempie. Przenosiłam wzrok z męża na obcą kobietę. Czy to możliwe, że ją tak mamił? I czy rzeczywiście chciał spełnić swoje obietnice? Niczego nie umiałam wyczytać z jego twarzy, chociaż widziałam, że obleciał go zimny strach. Nie chciałam się specjalnie czepiać, ale pieniądze należały do mnie, a mąż podpisał przed ślubem intercyzę. Wspominałam już, że Gordon Ware miał bardzo kosztowne gusty? Podejrzewałam, że panna Lambert nie śmierdzi groszem, a już z pewnością nie zdołałaby utrzymać mojego męża na poziomie, do jakiego przywykł. — Fredę — zwrócił się znów do mnie mąż. — Musisz mnie wysłuchać. Prawie nie znam tej kobiety. Nie mam pojęcia, co ona wygaduje. Myszka wykrzykiwała coś bez ładu i składu. Dopiero po chwili jej pohukiwania ułożyły się w jedno zrozumiałe słowo. — Kłamca! — Cała aż się trzęsła. — Znasz mnie na wylot, podobnie jak ja znam na wylot ciebie. Wiem też wszystko o twojej wytwornej, dzianej żoneczce. — Prześwidrowała mnie wzrokiem. — Wiem wszystko o twoim bajeranckim łożu, bo od trzech miesięcy co środę wyleguję się w nim przez całe popołudnie, kochając się z twoim mężem. 13

Niewątpliwie przydałaby jej się lekcja dobrych manier — a dokładniej wykład z etykiety, żeby nigdy, przenigdy nie omawiać życia intymnego z nikim poza lekarzem, adwokatem lub księdzem. — Panno Lambert, niech pani sama opuści mój dom, zanim każę panią aresztować za wtargnięcie. Janet zmrużyła oczy i z uśmiechem wyjęła klucz. Tak, tak, klucz. Do mojego domu. Mniej opanowana kobieta na moim miejscu z pewnością by wybuchła. — Raczej nikt mnie nie aresztuje, skoro mam klucz i pozwolenie na wstęp do domu. Proszę zapytać wartownika. Moje nazwisko widnieje na liście gości. Na wartowni leżała na stałe lista z wykazem wszystkich gości, którzy mogą przychodzić bez zapowiedzi. Każdy mieszkaniec osiedla Pod Wierzbami przedstawia własną listę. Przypomniało mi się zdumienie w oczach Juana (i zapewne strach, bo to ja podpisuję pod koniec roku czek z jego premią), kiedy w którąś środę przed obiadem podjechałam nieoczekiwanie pod bramę. To wspomnienie uzmysłowiło mi, że ta kobieta nie kłamie. Chociaż wystarczył jeden rzut oka na mojego męża, żeby się o tym przekonać. Może zabrzmi to zbyt dramatycznie, ale cały świat zakołysał mi się pod nogami. Kiedy tak stałam w holu, wolną ręką ściskając sznur pereł na szyi, poczułam, że wszystko się wali. Mój mąż ma romans z kobietą, która nijak nie może się ze mną równać. Co to znaczy? Nie miałam pojęcia i nie chciałam się nad tym zastanawiać. Wszystko można odłożyć do jutra. — Proszę wyjść — zażądałam cicho, lecz stanowczo, z nie-nadszarpniętą godnością. Na szczęście moje żądanie zmroziło wszystkich. Czyli lodowata persona we mnie bynajmniej nie stopniała. — Fredę — zawołał Gordon, podchodząc do mnie. — Powiedziałam: wyjść. 34 Janet przybrała buńczuczną minę, jak gdyby nie zamierzała usłuchać. Zajęła się nią jednak Kika. Rozpuściła język, tylko jej hiszpańszczyzna odbijała się rykoszetem po ścianach. Janet uskoczyła z drogi Kice, gdy ta zamachnęła się na nią torebką. Kiedy Gordon nie pokwapił się z pomocą, kochanka spojrzała na niego i westchnęła teatralnie. — Wiem, że mnie kochasz. I wiem, że to wszystko naprawimy. Z tymi słowy wyszła. Najwyraźniej panna Myszka miała większą skłonność do melodramatu, niż bym ją podejrzewała. — Fred — zwrócił się do mnie ponownie Gordon, odzyskując swadę. — Musimy porozmawiać. Sytuacja wygląda inaczej, niż ci się wydaje. Gdyby od urodzenia nie wpajano mi manier damy, ani chybi prychnęłabym mu w nos. Ja jednak pomaszerowałam w stronę kręconych schodów przy rotundowej ścianie. — Nie mamy o czym rozmawiać. Przynajmniej dopóki nie pozbieram myśli. — Fred... Urwał, bo teraz Kika przypuściła szturm. — Hola! Nastąpiła kanonada ciętej hiszpańszczyzny, aż Gordon uciekł na schody i znalazł się tuż za mną. — Estupido\ — krzyknęła jeszcze za nim. Co racja, to racja. Chociaż akurat wtedy to ja się poczułam jak idiotka, dlatego że dałam się w tak niepojęty sposób oszukać. Nie chodziło mi nawet o tę kobietę, co już mi dojadło. Bardziej dopiekł mi tym, że nie zająknął się o wazektomii. Na miłość boską, wazektomia, obracałam to słowo w myślach, jak gdybym przez powtarzanie mogła lepiej zgłębić jego sens. Od sześciu lat za wszelką cenę próbuję, z jego błogosławieństwem, zajść w ciążę, a przecież byłyby to daremne próby, gdyby prawdą okazało się to, co właśnie rzucił mi w twarz. 14

Środki na pobudzenie płodności, testy, seks z wykresami — wszystko na nic. Depresja oraz poczucie, że po raz pierwszy w życiu coś mi nie wychodzi, ogarniające mnie z każdą kolejną miesiączką okazało się kompletnie bez sensu, skoro mój mąż przeszedł wazektomię, zanim mnie poznał—jeśli rzeczywiście poddał się zabiegowi „dziesięć lat temu", jak mu się wyrwało. Wszedłszy na piętro, ruszyłam po perskim chodniku pokrywającym drewnianą posadzkę i pomaszerowałam do ła- zienki. Gordon za mną. — Fred, ja nie chciałem — wyznał. Pewno uznacie mnie za idiotkę, ale w tym momencie wezbrała we mnie nadzieja. Czyżby okłamał tamtą kobietę? Zaraz jednak nadzieja spełzła na niczym, bo chociaż nigdy nie podejrzewałam, że przebył zabieg chirurgiczny, żeby odciąć się od możliwości spłodzenia potomstwa, już od pewnego czasu czułam w głębi duszy, że coś jest nie tak. Nadal trzymałam w ręce plastikową torbę. Pragnąc zyskać pewność, weszłam do naszej sypialni, a stamtąd do swojej łazienki. W dwie minuty wszelki ślad po nadziei na ciążę prysnął. Kiedy wyrzuciłam płytkę z jedną niebieską kreską do śmieci, przejrzałam się w lustrze. Zobaczyłam pięknie rozświetlone pasemkami blond włosy za ramiona, niebieskozielone oczy, alabastrową cerę. Tata zawsze nazywał mnie najpiękniejszą dziewczyną na świecie i wmawiał, że mogę zawojować cały świat. Zamknęłam oczy i wzięłam się w garść, żeby zachować spokój. O spokój jednak nie było tak łatwo. Czułam coś jeszcze, czego w pierwszej chwili nie potrafiłam określić. Przypomniało mi się, co wpajano mi przez całe życie. Dama nigdy nie powinna: 1. pocić się, 2. podnosić głosu, 36 3. rzucać przedmiotami. A nade wszystko prawdziwa dama nie powinna: 4. wpadać w gniew. Dopiero wtedy zorientowałam się, że czuję właśnie gniew. Kiedy wyszłam z łazienki, otwierając na oścież podwójne drzwi gestem znakomitej aktorki z broadwayowskiej sztuki, Gordon aż podskoczył. _ Fred, wiedz, że okłamałem Janet. Nie pospieszyłam z odpowiedzią. Poszłam natomiast do jego garderoby i wyjęłam jego torbę podróżną. Zauważyłam, że jak na kogoś, kto niby tygodniami podróżuje po świecie, jest w zaskakująco dobrym stanie. A, byłabym zapomniała: 5. dama nigdy nie używa wulgaryzmów. Bez słowa otwierałam szarpnięciem kolejne szuflady i wyciągałam wszystko, co popadnie. Kolorową jedwabną bieliznę, markowe skarpetki, starannie poskładane koszule. Zaczęłam mu je wpychać jak szalona do torby. — Co ty, do diabła, wyprawiasz? — Pakuję twoje manatki. _ Fred. — Przybrał surowy ton, jak gdyby chciał mnie zastraszyć. — Przestań zachowywać się jak dziecko. Naprawdę zachowywałam się jak dziecko? Może wpadłam w niewybaczalną histerię. Ale jak dziecko? Nie sądzę. Ledwo się powstrzymywałam, żeby nie wygarnąć mu wszystkiego prosto w twarz. Uratowały mnie, doprawdy, jedynie lata nauk. Próbował mi odebrać stos koszul, ale mu je wyrwałam. _ Przestań reagować jak wariatka — powiedział. — Poroz- mawiajmy jak dorośli. 15

Włosy zjeżyły mi się na karku. Odwróciłam się do niego. — Przeszedłeś wazektomię czy nie? — Przecież powiedziałem, że nie. — W takim razie udowodnij. Chodźmy do lekarza, wykonasz test. Udowodnij, że nie okłamywałeś mnie od chwili naszego poznania. — Niczego nie muszę udowadniać. Poza tym wiesz, że przeszedłem niejeden test, bo nie mogłaś zajść w ciążę. Głębokie zmarszczki pobruździły mu czoło. Przestąpił z nogi na nogę. — To ty tak twierdzisz. Ale, o dziwo, nigdy nie pozwoliłeś mi sobie towarzyszyć ani nie pokazałeś mi wyników. Za każdym razem lekarz, nawiasem mówiąc, twój młodszy brat z korporacji studenckiej, dzwonił do mojego lekarza, po czym odczytywał mu wszystkie dane przez telefon. Odstawiłam torbę, chwyciłam słuchawkę. — Mam pomysł! Zadzwonię do twojego lekarza i powiem mu, o wykonanie jakiego zabiegu go podejrzewam. Zaczęłam wybierać numer, który znałam na pamięć. — Dobrze, już dobrze. Rzeczywiście przeszedłem wazektomię. Wielkie mi mecyje! Przecież mogę wszystko odwrócić. Zdusiłam w sobie nieprzystający damie gniew. Aż się zasapałam, usiłując pohamować niestosowną reakcję. Żuchwa mi drżała, gdy zacisnęłam zęby, wciągając nosem powietrze. — Fred, uspokój się. O spokoju nie było mowy. Zupełnie jakby skumulowało się we mnie sześć lat gniewu. Gdy więc wyrwał mi telefon i położył na miejsce, chwyciłam jego torbę i zaczęłam ją rozpakowywać, czym zaskoczyłam samą siebie. — Wynoś się, Gordon — wycedziłam przez zaciśnięte zęby. Stanął, odwrócił się. Nie miał najszczęśliwszej miny. Zero luzu, ale też zero nerwów. — Co powiedziałaś? — spytał. — To, co słyszałeś. Wynoś się. Uniósł brew i zaniósł się śmiechem. 16 — Doskonale, odchodzę. Z miłą chęcią. Powinienem odejść wiele miesięcy temu. Aż się żachnęłam. Najchętniej bym go zabiła, czego o włos nie zrobiłam, bo złapałam mosiężny budzik z szafki nocnej i rzuciłam w niego z krzykiem. Ponieważ na dokładkę wyzwałam go wulgarnie, krople potu wystąpiły mi na czoło. Gordon zareagował natychmiast. Musiał uskoczyć, pragnąc usunąć się z drogi. Inna sprawa, że niewiele mu to pomogło, bo ja z nim jeszcze nie skończyłam. Chwyciłam porcelanowy talerzyk, zorientowawszy się jednak, że pochodzi z serwisu rodowego Hildebrandów, prędko go odstawiłam, by po chwili złapać inny kawałek porcelany, tym razem prezent od jego rodziny. I cisnęłam go o ścianę. Nie mogłam się już opanować. Wrzeszczałam wniebogłosy i rzucałam wszystkim, bez czego tylko mogłam się obyć. _ Wariatka! — krzyczał, uchylając się. Rzeczywiście, zachowywałam się jak targana gniewem wariatka. Boże, ależ mi to dobrze zrobiło! Jeszcze lepiej poczułam się, kiedy wreszcie wybiegł z sypialni, a następnie z domu. Czułam się, doprawdy, jakby mnie ktoś wsadził na sto koni. Co najważniejsze, czułam się wolna. Gordon nie zasługiwał na mnie. Wyciągnęłam z biblioteki albumy pełne zdjęć prasowych Gordona i moich, wycięte z kronik towarzyskich „Willow Creek Timesa". — Kika! — zawołałam. — Przynieś mi nożyczki.

Rozdział 3 Wycięcie zdjęć męża z albumów wydało mi się trudniejszym zadaniem, niż zapewne okaże się ostateczne wyrzucenie go z mojego życia. Po krótkiej wymianie poglądów z Kiką ustaliłyśmy, że nożyczki nie wystarczą. Dziesięć minut później siedziałam przy pięknym, antycznym biurku w stylu królowej Anny, przy którym codziennie pochylona w skupieniu załatwiałam korespondencję. Zdjęcia, na których Gordon stał w środku grupy stanowiły wyzwanie dla mojego specjalnie zakupionego noża uniwersalnego, ale nie brakowało mi determinacji. Doszłam już do trzeciego roku naszego małżeństwa, a konkretnie do trzeciego uroczystego balu charytatywnego naszego klubu tanecznego, kiedy gniew, który dotąd pchał mnie do działania, zaczął przygasać. Użaliłam się nad sobą bo gdy złość minęła, zaczęłam myśleć o tym, że mąż mnie nie chce. Przypomniałam sobie uśmieszek na jego twarzy, kiedy rzucił mi w twarz, że powinien odejść wiele miesięcy wcześniej. Jak on mógł nie chcieć mnie — moi, Fredę Ware, najpiękniejszej kobiety w mieście, obiektu westchnień i zazdrości jakże wielu? Co mu strzeliło do głowy? Nie miałam jednak okazji zagłębić się w ten temat, bo rozdzwonił się telefon. Zasypano mnie pytaniami, czy jesteśmy 40 wolni w te lub inne wieczory, żeby podjąć nasze stałe zobowiązania towarzyskie. Nad rosnącymi stosami wyciętych zdjęć prasowych Gordona nagle zemdliło mnie na myśl o tym, że będę musiała powiedzieć znajomym, że moje idealne małżeństwo okazało się dalekie od ideału. Wiedziałam, że w moim świecie reputacja człowieka kształtuje się zależnie od tego, jak go widzą, rzadziej na podstawie faktów. O moim fantastycznym życiu najbardziej przesądzała taka właśnie jego ocena, przynajmniej w oczach innych. Z chwilą, kiedy widoma słabość podniesie swój ohydny łeb, moje notowania spadną do zera. Pojęłam, że muszę nader ostrożnie żeglować po tych nieznanych sobie wodach, czyli prawdopodobnie najlepiej powinnam znów wkleić Gordona do albumów, przynajmniej na pewien czas. — Richard, złotko — powiedziałam jednemu z kolegów męża, kiedy zadzwonił — Gordon właśnie wyszedł. Wróci za godzinkę albo dwie, tyle że mamy już plany na wieczór. Szykuje się nie lada impreza, na pewno zabawimy do późna. Poproszę, żeby oddzwonił do ciebie jutro albo pojutrze, kiedy tylko znajdzie wolną chwilę. I tak wdałam się w niebezpieczną grę pozorów, udając, że mąż nadal mieszka w domu, chociaż już nie mieszkał. Tamtej środy wiele godzin czekałam w nadziei, że wróci. Kika została ze mną do wieczora. Trajkotała mi nad głową, kiedy siedziałam przy biurku, przynosiła szklankami mrożoną herbatę i nie odstępowała na krok. W końcu musiałam ją odprawić. — Kiko, nic mi nie będzie. Jedź już do swojego wnuka, przecież ma dziś urodziny. Zmierzyła mnie wzrokiem. Przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu udaje, że nie mówi po angielsku, mimo że codziennie rano czyta przy stole w kuchni „Willow Creek Timesa". Godziłyśmy się na to oszustwo, bo mogłyśmy się tym samym ignorować bez trudu, gdy którejś z nas nie dopisywał humor. 17

— Bueno, me voy — powiedziała. — Pero regresare mańana. Usta jej się nie zamykały, ale wzięła torebkę, wygładziła na sobie ubranie, poburczała pod nosem, że nie powinnam zostawać sama, kiedy mąż porzucił mnie w tak ohydny sposób. Doceniałam jej troskę, ale, szczerze mówiąc, wolałam zostać sama. Od urodzenia żyłam jak w bajce. Wierzyłam w nią i dlatego trwała. Nie dopuszczałam nawet takiej myśli, że Gordon się nie opamięta i nie wróci, żeby błagać mnie o przebaczenie. W końcu porzucił nie kogo innego, ale mnie! Nietrudno wyjaśnić, dlaczego pragnęłam jego powrotu. Jeszcze jedno słowo można wymawiać tylko i wyłącznie, jeśli się je przeliteruje. R-o-z-w-ó-d. Możecie na mnie nasłać słynną feministkę Glorię Steinem, ale kiedy gniew opadł, szczerze mówiąc, nie miałam zamiaru tak łatwo rezygnować z małżeństwa. Nawet jeśli mąż oszukał mnie i zdradził, na tyle czułam się staroświecką kobietą z dobrego domu, że wolałam poszukać sposobu ratowania małżeństwa, niż przyznać się przed sobą oraz światem do porażki. Za żadne skarby świata nie mogłam dopuścić, żeby ktokolwiek dowiedział się o mojej z Gordonem, choćby najkrótszej, separacji. Kiedy więc nazajutrz rano mąż jednak nie wrócił, postanowiłam zachować jego zdradę (niefortunną, choć możliwą do przełknięcia) w tajemnicy. Z pozoru wydawało się to łatwe. Au contraire. Ubrałam się w pośpiechu, chociaż na dworze panował jeszcze zmrok i zbiegłam na dół. Na szczęście pół do ósmej miała wrócić Kika. Nakreśliłam sobie w głowie plan, do którego potrzebna mi była czyjaś pomoc. Czekając na nią, poszłam do naszego garażu na trzy samochody. Dochodziło pół do szóstej rano, kiedy minęłam mer- cedesem portyk między domem a garażem, by następnie zjechać podjazdem. O tej porze wartownik jeszcze nie stał na warcie. Juan rozpoczynał służbę dopiero o siódmej. Przez kilka godzin 42 wartownia świeciła pustkami, działał jedynie domofon dochodzący do wszystkich domów na osiedlu. Przy wyjeździe wystarczyło zbliżyć się do bramy, żeby otworzyła się jakbym wypowiedziała czarodziejskie zaklęcie. Podjechałam pod bramkę, elektroniczny szlaban się podniósł. Willow Creek jest dość bogatą enklawą, a jego kręte ulice i zaułki wpasowano nader malowniczo w falujące wzgórza porośnięte wierzbami, cedrami, orzesznikami i dębami spowitymi oplątwą. Nasze miasto jest nie mniej wyrafinowane niż Dallas, ale zachowuje ujmujący urok Austin, jaki stolica stanu miała, zanim zjawili się tam tłumnie wszelkiej maści magicy od komputerów, którzy wypełnili szczelnie ulice, odkąd w latach dziewięćdziesiątych rozpętało się istne szaleństwo na punkcie elektroniki. Willow Creek Sąuare znajduje się w centrum, country club na północ, uniwersytet na wschód, osiedle Pod Wierzbami na zachód, a South Willow Creek, jak sama nazwa wskazuje, na południe za torami kolejowymi. Wszystko inne, począwszy od siedziby naszego klubu, przez salę filharmonii i gmach Sądu Miejskiego po Galerię Hildebrandów znajduje się w labiryncie zaułków, ulic i alei, które rozchodzą się na wszystkie strony od rynku. Wyskoczyłam z osiedla i pomknęłam jak strzała do najbliższego sklepu po gazetę. Mimo pokus całkowitej swobody, mój mąż zawsze trzymał się ustalonego rytuału. Codziennie rano po wstaniu uprawiał bieg dla zdrowia, a w drodze powrotnej wstępował do sklepu, gdzie kupował dwa egzemplarze miejscowej gazety. Jeden zostawiał Juanowi, żeby czekał, gdy ten się zjawi na służbę, a następnie siadał w naszej oranżerii i czytał przy kawie własny egzemplarz. Z dwiema gazetami wróciłam Pod Wierzby, rzuciłam jedną pod drzwi zamkniętej wartowni, przesunęłam elektroniczną kartę wejściową, po czym wróciłam w te pędy do ukochanego domu. Czekało mnie jeszcze mnóstwo roboty, zanim przyjdzie Kika i będę mogła wdrożyć swój plan. 18

W poniedziałki i czwartki Gordon grał w tenisa na naszym korcie zaraz pod basenem. Wysoki żywopłot zasłaniał widok, ale głuche dudnienie piłek tenisowych słychać było jeszcze dwa domy dalej. Moja sąsiadka Caryn Kramer, również członkini naszego klubu, wyraziła się kiedyś, że Gordon zjawia się na korcie punktualnie jak wschód słońca. Wspominałam, że grał co czwartek? Doczekawszy bardziej ludzkiej pory, zadzwoniłam do tenisowego partnera Gordona, przeprosiłam, że mąż złapał gry- pę, jeszcze nie wstał z łóżka, muszą więc przełożyć partię na kiedy indziej. Facet odebrał wyraźnie zaspany, pewno więc przewrócił się na drugi bok zadowolony, że złapie jeszcze godzinę snu. O siódmej dwadzieścia osiem Kika weszła kuchennymi drzwiami. Już na nią czekałam w białym tenisowym stroju (zarzuciwszy elegancko na ramiona biały sweter), a włosy ściągnęłam w koński ogon. Stanęła jak wryta. — Panienko Ware, co też pani wyprawia? Kika od małego zwracała się do mnie „panienko", kiedy była ze mnie niezadowolona. Gdy dorosłam, mówiła „panienko Ware" w chwilach zawodu, czyli na dobrą sprawę niemal przez cały czas. W odpowiedzi wcisnęłam jej do ręki pomarańczowy pluszowy dres. — Przebierz się. Idziemy grać w tenisa. Bez zdziwienia przyjęłam jej lawinę hiszpańszczyzny, lecz niezrażona zaprowadziłam ją do jej pokoju i nie ruszyłam się, dopóki nie wyszła z niego, utyskując. Wyglądała jak Jaś Latarenka, beczkowata dynia na Halloween, w półbutach pokojówki. Daleko jej było do ideału, ale musiałam się z tym pogodzić. Wzięłam stare rakiety, które znalazłam w składziku, następnie wyciągnęłam ją przez rozsuwane szklane drzwi oranżerii, po krętych schodach z płyt chodnikowych biegnących przez idealnie przystrzyżone ogrody ciągnące się wzdłuż basenu, 19 który aż lśnił, bo dwa razy w tygodniu czyścił go najbardziej urzekający basenowy, jakiego widziałam w życiu. (Inna sprawa, że za żadne skarby nie zrobiłabym użytku z jego uroku. Nigdy się z nim nawet nie przywitałam). Zeszłyśmy jedną kondygnację niżej, na korty. Włączyłam maszynę do rzucania piłek, której Gordon używał z gorliwością konwertyty. — Co pani robi? — spytała Kika, spoglądając na mnie złowrogo. — Czas najwyższy, żebyśmy trochę razem się rozerwały. Pomruczała pod nosem, po czym skomentowała: — E tam. Pani chce ukryć przed sąsiadami, że pan Gordon wyniósł się w diabły. Wspominałam już, że umysł ma ostry jak brzytwa? — Kiko, cóż za idiotyczny pomysł. Prychnęła. — Niech no mi pani da rakietę. I wyrwała mi jedną z ręki. Stanęła na linii autu w pozie obrońcy podczas meczu futbolu amerykańskiego. — Niech pani puszcza. Puściłam. Aż zaskomlała, kiedy pierwsza piłka uderzyła ją w ramię. Zaklęła po hiszpańsku, po czym zaczęła oganiać się przed żółtymi piłkami bombardującymi ją szybciej, niż zdążyła odebrać. Może i była bystra, ale niezbyt wysportowana. — Ciii — uciszyłam ją. — Odgłosy mają przypominać grę Gordona z Bernie Brownem. Przerwała, uniosła brew z miną „a nie mówiłam?". Na szczęście druga piłka trafiła ją w przeciwne ramię, dlatego znów zaczęła się uwijać. Po dwóch tuzinach piłek (z okiem, które nazajutrz rano na pewno będzie wyglądało jak podbite) wreszcie złapała. Po okolicy poniosły się całkiem zadowalające odgłosy uderzeń piłek tenisowych. 45

Kiedy maszyna przestała podawać, wzięłyśmy po zielonym koszyku i zaczęłyśmy zbierać piłki. Gdy załadowałyśmy ponownie maszynę, Kika się uśmiechnęła. — Twoja kolej, Bernie. Przekręciła włącznik i znalazłam się pod obstrzałem artyleryjskim piłek. Zaczęłam piszczeć tak samo jak przed chwilą Kika. — Ciii — syknęła na mnie. Spojrzałam na nią wilkiem, ale ledwo zdążyłam umknąć z linii strzału, piłki zaczęły wyskakiwać szybciej. Na szczęście, w odróżnieniu od swojej pokojówki, kiedyś grałam w tenisa. Dlatego teraz biegałam jak szalona i odbijałam piłki. Kika gwizdnęła. — Nieźle pani idzie. — Spodziewałaś się... że pójdzie mi... gorzej? — spytałam między uderzeniami. Niezadowolona z mojego, w jej przeświadczeniu, braku skromności westchnęła z rozpaczą. Wychowano ją w iście latynoskim przeświadczeniu, że płeć piękna powinna zachować dystans i zaniżać swoją wartość (aczkolwiek sama nie grzeszyła nadmiarem kobiecych cech przy swojej krępej, przysadzistej sylwetce i drobnym wąsiku). Kiedy skończyłam, próbowałyśmy poćwiczyć woleje przez siatkę. Przekraczało to jednak możliwości świeżo upieczonej tenisistki, dlatego zakończyłyśmy trening. Poszłam na górę, wzięłam prysznic, włożyłam rajstopy, eleganckie spodnie koloru kości słoniowej i kaszmirowy swe- terek z krótkimi rękawami, do tego sznur pereł i pantofle na płaskich obcasach. Tak wystrojona zeszłam do holu. Zwykle po tenisie Gordon brał prysznic, jadł śniadanie i zaszywał się w gabinecie u nas w domu. Przynajmniej, chwała Bogu, nie musiałam się martwić o to, że figluje z sekretarką albo biurowym personelem. Mogłoby to przerastać moją wyobraźnię. Z golfem w weekend nie poszłoby mi zapewne tak gładko, ale wierzyłam, że do tego czasu Gordon wróci. Nawet gdyby 46 nie wrócił, przecież nierzadko wyskakiwał na niespodziewane wyprawy. Czyżby jednak zawsze była to zasłona dymna dla romansu? Omal nie zapłonął we mnie nowo odnaleziony gniew. Zacisnęłam palce, aż wbiłam sobie paznokcie w dłoń. Już dragi raz nie wpadnę w gniew, o nie! Z pomocą Kiki udało mi się wyprowadzić wszystkich w pole. Wierzono, że albo siedzi zajęty w domu, albo właśnie wyszedł. Ciągnęłam tę grę do piątkowego popołudnia. Kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi, wiedziałam, że to nic dobrego, bo doprawdy niewiele osób ma wolny wstęp na teren osiedla. Większość gości anonsuje telefonem Juan. Mógł to być zatem ktoś z sąsiadów, ale do tej pory nie zdarzyło się, żeby któryś z nich zadzwonił niezapowiedziany do drzwi. Musiał więc to być ktoś z naszej stałej listy zdeponowanej u wartownika, o której wspomniała panna Myszka. Poza nią figurowało na niej wąskie grono przyjaciół i rodzina. — Boże, błagam cię, tylko nie moi rodzice. Pan Bóg niby wysłuchał, ale i tak zadrwił sobie ze mnie. — Edith! — zawołałam z udawanym entuzjazmem na widok stojącej za drzwiami szwagierki. Edith Ware była starsza od brata i prawie dorównywała mu wzrostem. Nosiła się elegancko, konserwatywnie — spodnie z zaszewkami, sweterki bliźniaki, pantofle na niskich obcasach. Nic dziwnego, skoro była nadzwyczajną członkinią Klubu Kobiet, tyle że zarówno krój, jak i materiały dobierała bez stylu. Wiecznie chodziła w brązach, wybierała tylko praktyczne stroje, co czasem nawet ma swój sens, ale zupełnie nie zwracała uwagi na modę. Po prostu wyglądała nieciekawie. Mimo wszystko mogłaby uchodzić za niebrzydką, a może wręcz ładną kobietę, gdyby sobie ufarbowała włosy. Zaczęła wcześnie siwieć, a nie należała do tych szczęśliwych brunetek, którym delikatna siwizna dodaje uroku. Była ciemną blondynką, 20

której włosy odbarwiały się nierówno. W przyszłym miesiącu kończyła czterdzieści dwa lata, co do czego nie miałam wątpliwości, bo musiałam pamiętać o urodzinach wszystkich krewnych i przyjaciół. Gordon jedynie podpisywał karty okolicznościowe, które mu podsuwałam. Jednakże członkom swojej rodziny osobiście wręczał kupowane przeze mnie prezenty. Jego matka nie miała pojęcia, że syn rok w rok zapomina o jej urodzinach. — Jest Gordon? — spytała bez słowa powitania. — Też cię witam. Uśmiechnęłam się do szwagierki niby spokojnie, choć aż się we mnie gotowało. Edith zawsze potrafiła ukazać mnie w złym świetle. Nigdy nie pogodziła się z faktem, że odebrałam jej ukochanego braciszka. Żebym to ja wtedy wiedziała, jaką stanowi marną partię! — Przepraszam, Fredę, nieładnie to wyszło. Wszystko u was w porządku? — spytała. — Bo się martwiłam. Słyszałam, że podobno w środę wybiegłaś wcześniej z klubu. Aż dziw bierze, że plotki o romansie męża nie dotarły do mnie wcześniej, zważywszy na to, że żadne ważne wydarzenia nie przechodziły w Willow Creek niezauważenie. Widocznie Gordon miał się na baczności, a może wręcz się krył, dlatego podejrzewałam, że nikt nic nie wie. Przynajmniej na razie. Czyli kroczyłam po linie i musiałam wytrwać, jeśli nie chciałam się dostać na języki jako temat plotek numer jeden. — Miałam coś do załatwienia — wyjaśniłam. Edith rozejrzała się po holu. — Gdzie jest Gordon? Dzwoniłam, ale Kika za każdym razem udziela mi wymijających odpowiedzi. Wciąż powtarza, że właśnie wyszedł. Dzwoniłam do niego na komórkę, dzwoniłam wszędzie, gdzie się tylko dało, ale nigdzie nie trafiłam na żaden ślad. — Przyjrzała mi się uważniej. — Na pewno wszystko jest w porządku? — Czy ty aby nie za bardzo dziś dramatyzujesz, siostro Edith? 21 Nie znosiła, kiedy się tak do niej zwracałam. A określenie wcale nie wydawało się takie znów nietrafione, bo siostra Gordona pod względem życia seksualnego mogłaby równie dobrze być zakonnicą, tyle że nie grzeszyła miłosierdziem. — Oj, Edith — powiedziałam, ciut bardziej manierycznie. — Wiesz równie dobrze jak ja, że Gordon od dawna planował wyprawę. Kłamałam jak najęta, ale nie po raz pierwszy mój mąż wyjechał niespodziewanie z miasta. — Nic nie wiedziałam. _ Musiał ci powiedzieć. Zresztą dobrze wiesz, że często wyjeżdża, nie zająknąwszy się nikomu. Westchnęła na potwierdzenie prawdziwości moich słów. — A kiedy wraca? — Za jakieś... — Zakotłowało mi się w głowie. — Trzy albo cztery tygodnie. Jej westchnienie przeszło w jęk. — Czyli znów taka długa wyprawa? — Dlaczego tak się przejmujesz? Nigdy wcześniej nie wykazywała takiej troski. — Zalega z rachunkami, które zwykle płaci — powiedziała po chwili zastanowienia. Musiałam zrobić głupią minę. — Z własnych pieniędzy — dodała obronnym tonem. Po sześciu latach małżeństwa wreszcie zrozumiałam, dlaczego ojciec Gordona nie musi pracować. Gordon go utrzymywał. Nie twierdzę, że mężczyzna nie powinien łożyć na rodzinę. Ale niech odgryzę sobie język, jeżeli Gordon zarobił własną pracą bodaj złamanego centa. Praktycznie rzecz biorąc, to ja płaciłam te rachunki. Nie było to miejsce ani czas, żeby rozpracowywać kolejną tajemnicę mojego męża. Przez jakiś czas musiałam utrzymywać pozory normalnego stanu rzeczy. Zrozumiałam natomiast, że powinnam zadzwonić do banku i do czasu wyjaśnienia sytuacji pozbawić Gordona dostępu do moich wszystkich kont. Najpierw jednak chciałam się pozbyć jego siostry. 49

— Przy najbliższej sposobności powiem mu, że do nas wpadłaś. — Jeszcze nigdy Gordon nie zalegał z wypłatą. To do niego niepodobne. — Przyjrzała mi się badawczo. — Bardzo się ostatnio zmienił. Podchwyciłam tę uwagę. — W jakim sensie? — Na przykład stał się... taki beztroski. Częściej też chyba wpada w gniew. Czyżby spotykały go z twojej strony jakieś przykrości? Niejednokrotnie siostra Edith powtarzała bratu, że jeszcze pożałuje ożenku z rozpieszczoną córeczką tatusia, jak z lubością mnie nazywała. Ja nie kiwnęłam palcem, żeby ocieplić nasze stosunki. Jeśli na przykład biadoliła, że widziała kogoś w jarmarcznie różowym swetrze, odpowiadałam: — A może to byłam ja? Bo właśnie kupiłam sobie boski różowy sweterek z cudownym futerkowym kołnierzem. Składała wtedy usta w ciup, zresztą nie bez powodu, bo obie wiedziałyśmy, że żadna szanująca się członkini Klubu Kobiet nie pokazałaby się w tak tandetnym stroju. Ale nie potrafiłam się pohamować. — Edith, słonko, przecież wiesz, że Gordon kocha mnie tak samo jak ja jego. Co nie przynosiło wprawdzie odpowiedzi na jej pytanie, ale też nie kryło w sobie kłamstwa. Edith wyszła, a gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, pobiegłam do swojego gabinetu. Zerwałam słuchawkę z widełek, wstukałam numer Neda Reeda w Banku Willow Creek. Zamiast jednak od razu dostać połączenie, usłyszałam trzy słowa, których nigdy przedtem nie usłyszałam od jego sekretarki. Rozdział 4 — Co to znaczy, że szef jest niedostępny? — spytałam z lodowatą uprzejmością. — Że nie może w tej chwili odebrać telefonu, pani Ware. Odparłam, że zaczekam. — Zaczeka pani? — Owszem. Proszę przekazać Nedowi, że nie odłożę słuchawki, dopóki z nim nie porozmawiam. A jeżeli nie podejdzie do telefonu, pofatyguję się do banku, żeby rozmówić się z nim osobiście. Kazała mi czekać. Po upływie wielu minut usłyszałam głos Neda na linii. — Jak się masz, Fredę? — Dziękuję, dobrze, Ned. Wymienialiśmy uprzejmości, jak gdyby zupełnie nic się nie stało. Kiedy wreszcie zeszliśmy na ziemię, spytał bardziej służbowo: — Czym mogę ci służyć? — Ned, chciałabym odciąć Gordonowi dostęp do moich rachunków. Oczywiście tylko na jakiś czas, w charakterze środka zapobiegawczego. Mam poczucie, że jest to konieczne, bo znów wyjechał na wyprawę do odległego zakątka świata, a ja żyję w strachu... choćby o kradzież tożsamości lub inne konsekwencje. 22

Nie wiedziałam, czy łyknie moją bajeczkę, miałam tylko nadzieję, że nie będzie w tym moim steku bzdur wietrzył kłopotów małżeńskich. Słyszałam, że bankier po drugiej stronie usiadł. Najwyraźniej szukał właściwych słów. — Fredę — odezwał się wreszcie tonem, który mi się nie spodobał. — Nie wiem, jak ci to powiedzieć. Ty już nie masz żadnych kont w naszym banku. Sądziłem, że wiesz. — Co ty wygadujesz? — Prawie miesiąc temu Gordon wyjął wszystkie wasze pieniądze. Przecież sama podpisałaś niezbędne dokumenty. — Nie podpisywałam żadnego zlecenia przelewu! Chociaż zakrył mikrofon ręką, nie do końca ściszył głos. — Abigail — rzucił na stronie. — Wyjmij akta państwa Ware. — Ned, co się dzieje? — O to musisz zapytać Gordona. Przekazałaś mu wszelkie pełnomocnictwa... Ku przerażeniu mojego ojca. Jeszcze bardziej przeraziła mnie seria reminiscencji, jak Gordon podchodzi do mnie pochylonej nad eleganckim biurkiem w stylu królowej Anny i podsuwa do podpisu stos dokumentów. Zwykle streszczał mi pokrótce ich treść, a ja podpisywałam bez czytania. Tak było szybciej. W ten sposób mogłam się spokojnie zająć działalnością dobroczynną. Serce podeszło mi do gardła. — Fredę, wiem tylko, że zamknęliśmy wam wszystkie rachunki. Nie wiem, co jeszcze mógłbym dodać. Rumieniec gorąca oblał mi twarz, bo dotarła do mnie prawdziwość słów Neda. Mój majątek wyparował. Odłożyłam słuchawkę. W lot pojęłam, że mąż mógł bez trudu okraść mnie do ostatniego centa, podczas gdy ja pozo- stawałam w błogiej nieświadomości. Jednocześnie zrozumiałam, że nie ma co ratować małżeństwa. Mogłabym przełknąć kłamstwo. Mogłabym przymknąć oczy na zdradę. Niedoczeka 52 nie jednak, żeby jakiś mężczyzna okradł mnie z pieniędzy i żeby mu to uszło na sucho. Serce biło mi jak oszalałe, kiedy dzwoniłam do naszego adwokata Jima Wootena. — Witam panią— powiedziała uniżonym tonem jego sekretarka. — Już łączę. Kiedy znów usłyszałam w słuchawce trzask, wcale nie podniósł jej pan mecenas. — Bardzo przepraszam — powiedziała ta kobieta nieswoim głosem. — Nie zorientowałam się, że właśnie wyszedł. Ręce mi się spociły. Niezrażona wydzwaniałam do niego raz po raz. — Przecież już mówiłam, pani Ware, że pan Wooten jest nieuchwytny. Dopiero kiedy zrozumiała, że nie daruję, zirytowała się. — Proszę chwilę zaczekać. Zobaczę, czy już wrócił. Minęła dłuższa chwila, zanim słuchawka trzasnęła ponownie i podniósł ją Jim Wooten. — Witaj, Fredę! Jak się masz? Przywitał mnie serdecznie, jak gdyby wcale nie unikał mnie przez dwie godziny. — Rozwodzę się z Gordonem, dlatego chciałabym cię prosić, żebyś zebrał odpowiednie dokumenty, aby wszystko potoczyło się prawnie... to znaczy sprawnie. Dosłownie słyszałam, jak skrzypnęło pod nim krzesło, kiedy jęknął i się na nim oparł. — Cholera, ubolewam, że sprawy zaszły tak daleko. Dreszcz przeszedł mi po krzyżu, bo zrozumiałam, że moja prośba bynajmniej go nie zaskoczyła, jakby już rozmawiał z moim mężem o stanie naszego małżeństwa. — Fredę, chciałbym ci pomóc, ale... Krzesło skrzypnęło ponownie. — Ale co, Jim? Lodowa persona trzymała się dzielnie. Jeszcze raz westchnął z przejęciem i powiedział: 23

— Wiesz, że znam Gordona jeszcze ze studiów na Uniwersytecie Teksasu, potem razem byliśmy na prawie. Bardzo mi przykro, Fredę, ale w tej sytuacji nie mogę cię reprezentować. Moja kancelaria prowadzi liczne sprawy Gordona. Chyba rozumiesz, że oznaczałoby to konflikt interesów. Wcale nie rozumiałam. Zresztą moje rozumienie nie miało tu nic do rzeczy. Uświadomiłam sobie natomiast, że prawie wszystkich adwokatów w mieście łączą jakieś interesy z Gordonem (prowadzone zapewne w moim imieniu) albo z kimś z jego rodziny. Pieprzu sprawie dodawało to, że Papa Ware był emerytowanym sędzią. Rozbolała mnie głowa. — Fredę, poszukaj sobie innego dobrego adwokata. — Zawahał się. — Naprawdę bardzo mi przykro. Ledwo odłożyłam słuchawkę, telefon zadzwonił ponownie, aż podskoczyłam. Chwyciłam słuchawkę. — Gordon? — Fredericko, mówi twoja matka. Mama nigdy nie wita się „Cześć, kochanie" albo „To ja". Nie zniża się do takich banalnych sformułowań. — Cześć, mamo. — Poznaję po twoim głosie, że coś się stało. — Nic się nie stało. — To dlaczego tak nerwowo pytałaś, czy dzwoni Gordon? — zapytała, ale nie czekała na odpowiedź. — Co on takiego zrobił? Zawsze mówiłam, że to nicpoń. O, niejeden raz. — Thurmond — zawołała do męża. — Twoja córka wpadła w tarapaty. I na pewno ma to związek z Gordonem. Blythe Hildebrand była drobną kobietką, metr pięćdziesiąt dwa wzrostu, i nawet nasiąknięta wodą nie mogła ważyć więcej niż czterdzieści pięć kilo, ale potrafiła przyprawić dwa razy większego od siebie mężczyznę o bojaźń bożą. Gordon unikał jej jak zarazy. — W tarapaty? — Dobiegł mnie z oddali głos ojca. Po chwili tata podniósł słuchawkę drugiego telefonu. — Co ten sukinsyn zrobił mojej kochanej córeczce? 24 Mama była drobna, tata natomiast potężny jak niedźwiedź. Tak zadudnił, że omal mi nie pękł bębenek w uchu. Teksańczycy występują w różnych postaciach. Największe sukcesy odnoszą ci, którzy sprawiają wrażenie szalonych analfabetów. Wystarczy wspomnieć George'a W. Busha czy H. Rossa Perota, którzy wypowiadają takie oto mądrości: „Jak włożysz kalosz do piekarnika, to nie spodziewaj się, że wyjmiesz suflet". Jeżeli jednak mają pieniądze i dobre nazwisko, im bardziej pomyleni, tym lepiej... z drobnym zastrzeżeniem, żeby po- chodzili ze starych dobrych rodzin albo przynajmniej stworzyli dobre „stare" rodziny. Mój tata należał do najznamienitszych i wypowiadał podobne brednie w najbardziej doborowym towarzystwie — stąd wcześniejsza pogróżka z dwururką w roli głównej i niekłamany strach Gordona przed teściem. Aczkolwiek z żalem teraz stwierdzałam, że widocznie strach nie był wystarczający, żeby pomieszać mu szyki. — Zabiję tego sukinsyna, jeżeli z jego powodu spadnie ci włos z głowy. Chyba już wspominałam, że jestem córeczką tatusia. Między mamą a mną zawsze istniała swego rodzaju rywalizacja o względy taty, którą najczęściej ja wygrywałam. Zapewne dlatego oceniała z wyższością, że nie radzę sobie z własnym życiem. Uważała, zresztą słusznie, że wszystko miałam podane na talerzu. Mimo to uporczywie odmawiałam jej racji co do mojej nieudolności, chociaż właśnie dałam się tak haniebnie ograbić. Gdybym teraz zająknęła się przed nią bodaj słowem o swoim położeniu, nie przestałaby mi suszyć o to głowy. Bałam się ponadto, żeby tata nie spędził pozostałej części życia w więzieniu, nafaszerowawszy Gordona Ware'a śrutem. Postanowiłam więc zachować swoje problemy dla siebie. — Mamo, wierz mi, wszystko jest w porządku. W jak najlepszym porządku — dodałam dla wzmocnienia efektu. — Mam świetny humor. Niemal słyszałam, jak pracują tryby w jej mózgu. 55

— Na pewno? — spytał tata. — Wierz mi, tato, wszystko jest dobrze. Wystarczyłoby jedno moje słowo, a ojciec nie tylko zacząłby ścigać Gordona, lecz również wynająłby najlepszego prawnika w całym Teksasie, żeby mój marnotrawny mąż zapłacił za wszystko. Ta miła sercu perspektywa mogłaby nawet przeważyć wizję nękania przez mamę do końca życia za poniesioną przeze mnie porażkę, gdybym w gwałtownie rozrastającym się skarbcu tajemnic już nie chowała wielkiego sekretu, który poznałam niedawno, mianowicie, że szyby naftowe mojego taty wysychają, a cena bydła drastycznie ostatnio spadła. Inna sprawa, że żadne z rodziców by się do tego nie przyznało. Ja jednak wiedziałam, bo Gordon żywo się ich sprawami interesował i przekazywał mi szczegóły. Wtedy byłam mu wdzięczna, że inwestuje tu i ówdzie, żeby wspomagać nasz fundusz powierniczy. Kto by przypuszczał, że go drenuje, przekazując środki Bóg wie dokąd? Słowem, majątek rodziców się kurczył, tym bardziej więc nie chciałam się przyczynić do zmierzchu ich fortuny. — Skoro twierdzisz, że naprawdę wszystko jest w porządku — powiedziała mama. — Naprawdę. — W takim razie przyjdziesz do nas w niedzielę na obiad z Gordonem? Szczwana sztuka. — Oczywiście, że przyjdę, ale bez Gordona. Wybrał się na wyprawę, jak to on. Spodziewam się go najwcześniej za trzy, cztery tygodnie. Tej wersji postanowiłam się trzymać. Moja wytworna mama prychnęła, co mnie zastanowiło, bo ostatnio zauważyłam, że dobre maniery i dopuszczalne formy zachowania, które mi wpoiła i których zawsze sama przestrzegała, odpadają jedne po drugich — jak gdyby na tym etapie uznała, że życie jest za krótkie, aby marnować czas na gierki, jakie nauczyła mnie uprawiać. Pochwalałabym entuz 56 jastycznie jej decyzję, gdyby nie wytykała mi wszystkich w tej sferze uchybień. — Dobrze, że chociaż ty przyjdziesz — skomentowała. — Chciałam tylko sprawdzić. Kucharz przygotuje ulubioną potrawę ojca, pieczone żeberka z ziemniakami i szpinak ze śmietaną. — Skoro twierdzisz, że naprawdę wszystko dobrze — nie dawał za wygraną tata. — Wierz mi, tato, naprawdę. Wychodziłam ze skóry, żeby ich zapewnić, że nie kłamię. Kiedy się rozłączyliśmy, wyszukałam w książce telefonicznej adres Janet Lambert. Uznałam, że najroztropniej będzie usiąść z tą kobietą do rozmowy i poznać sytuację z pierwszej ręki. Ale nie znalazłam tej kobiety w książce. W końcu znalazłam ją przez biuro numerów, i to dopiero w trzecim mieście. W obawie, żeby nie rzuciła słuchawki, kiedy zadzwonię, podjechałam pod dom w biednej dzielnicy Twin Rivers w Teksasie. Na podjeździe nie stał żaden samochód, a w domu nie paliło się światło. Kiedy podeszłam do drzwi, z domu obok wychyliła się przez okno sąsiadka. — Janet wyjechała, złociutka — zawołała z wyraźnym teksaskim akcentem. — Wyjechała z tym swoim luksusowym kochasiem. — Z kochasiem? — spytałam, aż coś mnie chwyciło za gardło. — No tak, z Gordonem jakimśtam. Od razu przemknęły mi przez głowę dwa pytania: 1. Czy mój mąż wybaczył kochance ciążę, skoro musiał jej w tym najwyraźniej dopomóc inny mężczyzna? 2. Czy też, podobnie jak ja, pomyliła się co do swojego odmiennego stanu i w ogóle nie była w ciąży? 25