fantazję, nie oszczędziły żółtych smug bramie kościoła z dzwon-
nicą zdobioną pejzażem rzeki Duero, i murom szacownych domów,
dumnie eksponujących na fasadach rodowe herby. Niepokojący jaz-
got napełniał strachem osły i dzieci miejscowych bogaczy. Miau-
czące przeraźliwie koty usiłowały się skryć wśród stosów drewna
zalegającego na dziedzińcach. Myśliwi jednak nie szukali zwady.
Wabiło ich ciepłe wnętrze miejscowej gospody, gdzie dzbany czer-
wonego wina i pieczone koźlę pomagały oderwać myśli od trudów
dnia spędzonego w górach. Wychodząc chwiejnym krokiem, wpa-
dali na psy śpiące pod niebem usianym gwiazdami.
Oprócz kuropatw i królików spodziewali się upolować więk-
szą sztukę, dzika lub jelenia, i to właśnie pragnienie pod koniec
1897 roku przywiodło w te strony młodego właściciela ziemskiego
z Andaluzji. Zjawił się dyliżansem popołudniową porą w asyście
dwóch służących, pokonawszy wąwóz Despeńaperros i pagórko-
wate tereny Mesety. Za nimi podążał wóz ze sforą płowych ogarów.
Szlachcic zajął trzy pomieszczenia najlepszego zajazdu w mieście,
a całą zagrodę przeznaczono dla jego psów. Jednak obraz upolowa-
nego jelenia, który nosił odbity w oliwkowych źrenicach, rozwiał
się bez śladu o świcie następnego dnia, kiedy wyszedł na krótką
przechadzkę po mieście. Tam, w jednym z zaułków, dostrzegł oczy
barwy bursztynu: były to oczy Clary Laguny.
- Wydają się złote - wykrzyknął, ujmując dziewczynę pod ra-
mię. - Ależ z ciebie ślicznotka!
Usiłowała się wyswobodzić, a wtedy dzban, który niosła wsparty
na biodrze, wyśliznął się i upadł na brukowaną uliczkę. Strumień
wody popłynął dziesiątkami drobnych wężyków.
- Napełnię go dla ciebie jeszcze raz.
- Sama mogę to zrobić - dziewczyna szarpnęła się i ruszyła
w kierunku placu, a on, śmiejąc się, podążył za nią.
O tej porze roku wczesnym świtem nad placem unosiła się meta-
liczna mgła. Młody szlachcic widział, jak smukła postać pogrąża się
w niej i znika. Wstrzymał krok. Jego twarz smagnął niespodziewanie
zimny powiew, targając starannie ułożone pukle. Świat wokół nagle
zgęstniał, a on sam jakby oślepł i stracił dziewczynę z oczu. Chciał
ją zawołać, lecz mgła wciskała się w jego usta jak lodowaty knebel.
Owładnął nim kojący obraz rodzinnego folwarku, drzewek poma-
rańczowych pokrytych kwiatami i głaskanych łagodną bryzą...
Nagle odezwały się dzwony kościelne, nawołując do modlitwy
za zmarłych, a wtedy wspomnienie zaczęło się ulatniać. Jaśniało.
Gdy wybrzmiał ostatni żałobny ton, postać Clary Laguny pojawiła
się przy fontannie, pochylona nad dzbanem.
- Jaki pan blady - odezwała się, gdy zbliżył się do niej ze zmie-
nioną twarzą i potarganymi włosami. - Wcale mi pana nie żal,
trzeba było zostawić mnie w spokoju.
- To wina waszej kastylijskiej pogody. Trudno do niej przy-
wyknąć.
- Jeśli komuś nie odpowiada, niech wraca, skąd przyszedł!
Mężczyzna z uśmiechem wsparł się o krawędź studni. W jego
wysokich butach odbijał się ostatni błysk gasnącego świtu.
10
- Jesteś bardzo piękna... i bardzo zarozumiała.
- A pan powinien wykazać odrobinę zainteresowania, i się
czegokolwiek dowiedzieć. O, choćby tego, że ta gęsta mgła opada
tylko wtedy, gdy zbliża się Dzień Zmarłych.
- Jedyne, co pragnę poznać, to twoje imię. Musi być tak cu-
downe jak te bursztynowe oczy.
- Ach, teraz słyszę słodkie słówka, lecz zaledwie kilka chwil
temu był pan śmiertelnie blady i drżał ze strachu.
- Owszem, przyznaję, przeraziłem się, lecz nie mgły ani tych
ponurych dzwonów. Poczułem lęk, że przez dłuższy czas cię nie
zobaczę, pomyślałem nawet, że cię straciłem na zawsze. Zniknęłaś
tak nagle, jak ta przeklęta mgła, która wcale mnie nie obchodzi:
ani to, skąd się pojawia, ani w jaki sposób się rozpływa. Jedyne,
czego chcę, to móc patrzeć na ciebie.
Clara spoglądała uważnie w błyszczące oczy.
- O świcie w ostatnich dniach października nikt nie powinien
pojawiać się na placu, dopóki nie zabrzmią dzwony. Wtedy dusze
zmarłych rycerzy, spoczywających w podziemiach kościoła, opusz-
czają krypty. A gdy przekroczą bramę, gromadzą się w tej złowro-
giej mgle i przywołują lodowaty powiew. Skazani na ciągłą walkę
nawet po śmierci, w pełnym rynsztunku toczą między sobą poje-
dynki nieistniejącymi mieczami, aż zdołają odpokutować przewiny.
Jednak gdy dzwony oznajmią godzinę modlitw za dusze czyśćcowe,
nieszczęśnicy wracają do grobowych komnat, a mieszkańcy mia-
steczka proszą Boga, by spoczywali w pokoju. Czy pojął pan moje
słowa? Dopóki nie rozlegnie się głos kościelnych dzwonów, plac pe-
łen jest zmarłych, i każdy z przybyłych musi o tym wiedzieć. A ci,
którzy mają za nic naszą tradycję, powinni obawiać się najgorszego...
- A ty, dziewczyno? Miałaś odwagę zapuścić się tu niebez-
pieczną porą i zniknęłaś mi z oczu...
- Wolę umarłych od żywych. Są mi bliżsi niż moi sąsiedzi.
- Wydajesz się bardzo bystrą osóbką.
- I dlatego powtarzam, że lepiej zostawić mnie w spokoju i wy-
ruszyć na łowy.
- Miałem nadzieję upolować jelenia, lecz teraz jestem pewien,
że przytrafiła mi się znacznie wspanialsza zdobycz.
Clara przeciągnęła dłonią po długich splotach kasztanowych
włosów.
11
- Nie jestem zwierzęciem, mój panie.
- Och, wybacz. Pozwól mi jednak ponieść dzban aż do twojego
domu. Nie chciałbym, aby twoja smukła kibić załamała się pod
tym ciężarem.
- Moja smukła kibić każdego dnia udaje się po wodę, a potem
zgina się wpół w ogrodzie nad krzakami pomidorów. Pańska tro-
ska jest zatem zbyteczna. Takiemu dobrze urodzonemu nie wypada
nawet pokazać nosa w pobliżu mego domu; musi pan wiedzieć,
że moja matka jest czarownicą. Wykonała dla mnie ten amulet,
by chronić mnie przed takimi jak pan - Clara potrząsnęła zawie-
szoną na szyi kostką zająca ozdobioną piórami.
- Jestem tylko szlachcicem, który oferuje ci pomoc.
- Jedyni szlachetni, jacy pozostali w tym miasteczku, spoczy-
wają pod posadzką kościoła, oto, co z nich pozostało.
- Nie jestem stąd, przybywam z Andaluzji.
- A gdzież to jest?
- Daleko na południu, tam gdzie słońce praży mocno nawet
wieczorową porą, a jego blask bardzo przypomina twoje oczy.
- Moje oczy, szlachetny panie, są jak równiny krainy zwanej
La Mancha, i bardzo przypominają oczy mojego ojca, który stam-
tąd pochodził. Tak mi powtarzała matka.
Clara umieściła dzban w zagłębieniu talii i skryła się w jednej
z wąskich uliczek wychodzących z placu. Na niebie gromadziły
się strzępiaste szare chmury. Rozpoczynał się nowy dzień. Kiedy
mijała otwarte drzwi prowadzące do patio domów, nozdrza dziew-
czyny zaatakował kuszący zapach boczku i świeżego chleba. Na
dziedzińcach leżały wiązki wilgotnego drewna błyszczące od rosy,
dreptały w miejscu osły objuczone sakwami wypełnionymi fajan-
sem lub owczą wełną, a stróżujące psy czujnie nastawiały uszu.
Clara obróciła głowę i dostrzegła w niedalekiej odległości mło-
dzieńca. W jasnych bryczesach szedł za nią mocno wyprostowany.
- Wyjaw mi, proszę, swoje imię.
- Nazywam się Clara. Clara Laguna. Żegnam pana.
Niespodziewanie w głębi uliczki pojawiły się dwie kobiety
w średnim wieku w okryciach z grubego sukna z futrzanymi koł-
nierzami. Ich kapelusze zdobiły pióra bażanta. Clara podała dzban
młodemu człowiekowi. Wyprostowała nieco zgarbioną sylwetkę,
a kiedy kobiety znalazły się bliżej, posłała mu, po raz pierwszy,
12
czarujący uśmiech. Spostrzegłszy to, jedna z nich ujęła ramię to-
warzyszki i szepnęła jej coś do ucha. Andaluzyjczyk przepuścił
uprzejmie obie panie, a wówczas one podziękowały mu lekkim
skinieniem głowy i oddaliły się.
- Masz śliczny uśmiech, choć przeznaczyłaś go dla tych dam,
nie dla mnie.
- Proszę ruszać na polowanie i więcej mnie nie niepokoić - Clara
odebrała dzban i znów wsparła go na biodrze.
Pozwoliła jednak, by młody szlachcic towarzyszył jej aż na
skraj miasteczka, gdzie bruk ulic stopniowo zmieniał się w błot-
nistą maź, a ubóstwo tworzyło przestrzeń dzielącą jedne domo-
stwa od drugich. Dom Clary okrywały dachówki, którym wilgoć
i zaniedbanie odebrały barwy, a na jego fasadzie na stałe zagościł
mech. Wokół włóczyły się wygłodniałe psy, dla rozrywki wznie-
cając ogonami tumulty szeleszczących liści. Dom zdawał się po-
chylać ku brzegowi strumienia, gdzie założono niewielki ogródek
z krzewami pomidorów. W tylnej części domostwa przybysz do-
strzegł zagrodę, zamieszkałą przez cztery kury i kozę. Dalej roz-
ciągał się lasek sosnowy, przecięty gruntową drogą prowadzącą
do sąsiedniego miasteczka.
Dziewczyna mieszkała z matką. Starzejąca się kobieta zajmo-
wała się czarami: wiedziała, jak zaradzić złemu spojrzeniu, przy-
gotowywała amulety sprzyjające myśliwym, łatała błony dziewicze
i odczytywała przyszłość ze szkieletu kota, który, jak największy
skarb, strzegła w sztywnym worku, posmarowanym mieszaniną
żywicy i soku irysa.
Clara zatrzymała się przed drzwiami. Jej towarzysza ogarnął
łagodny aromat sosen, wdychał głęboko powietrze przesiąknięte
chłodem jesieni i wilgotnej ziemi, co obficie obrodziła grzybami.
Z wnętrza domu dochodziło głośne chrapanie. Matka spędziła
noc, odczytując żonie i córkom aptekarza przyszłość z kociego
szkieletu.
- Jutro, o tej samej porze, zjawię się tu, by cię zabrać na prze-
chadzkę.
- Pańska wola.
Clara zatrzasnęła drzwi, lecz zaraz spiesznie wychyliła się przez
jedno z okien. Mężczyzna oddalał się, kryjąc dłonie w fałdach
peleryny.
13
„Pewnie nie wróci", pomyślała, szorując naczynia służące do
magicznych praktyk. „Pewnie nie wróci", powtarzała, wychodząc
na podwórze, by nakarmić kury. „Pewnie nie wróci", zaczęła doić
kozę. „Pewnie nie wróci", w południe obudziła się matka i zjadły
resztki kiełbasy. „Pewnie nie wróci", popołudniem posadziła kolej-
ny krzew pomidorów. „Pewnie nie wróci", słońce już zachodziło za
korony sosen. „Pewnie nie wróci", przygotowała nici i znieczule-
nie z kwiatów, by przywrócić dziewictwo córce bogatego wieśniaka.
„Pewnie nie wróci", posiliła się skromną potrawą złożoną z warzyw
zaprawionych czosnkiem. „Pewnie nie wróci", śniła o jego oczach.
Ale następnego ranka, kiedy osłonięta świątecznym szalem przynio-
sła do domu napełniony dzban, Andaluzyjczyk na grzbiecie siwego
wierzchowca czekał przy wyschniętym korycie strumienia.
- Przybyłem po ciebie - odezwał się wesoło, schodząc z konia.
- A więc zjawił się pan na próżno.
Czując, jak jej serce łomoce głucho o glinianą ściankę dzbana,
dziewczyna skryła się w domu.
Był mglisty poranek, ostatni dzień października. Młody mężczyzna
skierował się do jednego z okien, oparł łokieć o zakurzoną framugę
i niespodziewanie zaintonował pieśń. Oprócz polowania, wyraź-
nie był także miłośnikiem tej sztuki i miał piękny dźwięczny głos.
- Czy chce pan rozzłościć kury? - zapytała Clara, otwierając
drzwi.
Zza dziewczyny wychyliła się kobieta z bielmem na lewym oku.
Siwe włosy miała upięte w kok na czubku głowy.
- Moje uszanowanie, seńora. Proszę przyjąć przeprosiny, jeśli
panią obudziłem.
- Witaj, młodzieńcze - odezwała się kobieta głucho brzmią-
cym głosem. - Co cię sprowadza z twoją śpiewką o tak wczesnej
porze?
- Byłaby pani tak uprzejma i wyjawiła mi, czy jest matką Clary? -
zapytał szlachcic, usiłując nie patrzeć na białawą źrenicę, szpe-
cące kalectwo.
- Tak właśnie jest, choć wiele cię kosztuje, by w to uwierzyć.
Kiedyś i ja byłam równie piękna jak ona.
- Panią zatem lub ojca Clary proszę o pozwolenie. Chcę zabrać
waszą córkę na przejażdżkę.
Kobieta wybuchnęła śmiechem.
14
- Musiałbyś się udać bardzo daleko, żeby spytać o pozwole-
nie jej ojca. W tym domu zezwoleń zawsze udzielam ja i tylko ja,
a przede mną moja matka, która niech spoczywa w pokoju - czarna
źrenica jej prawego oka zadrżała. - Jesteś myśliwym.
- Oczywiście.
- Powinieneś zatem kupić ode mnie amulet.
Kobieta zniknęła we wnętrzu domu, wkrótce jednak wróciła
z kłem dzika i piórami kuropatwy.
- Zapewniam cię, młodzieńcze, że dzięki temu zwierzęta same
wyjdą ci na spotkanie w górach. I nigdy nie chybisz celu.
Andaluzyjczyk wręczył jej kilka monet.
- Możesz zabrać Clarę. Moja córka jest dorosła i robi to, na co
ma ochotę, a z powodu stroju i szalu, które założyła, domyślam
się, że przyjmie zaproszenie.
- Nie pleć głupstw, matko, przygotowałam się jedynie do pój-
ścia do miasteczka.
Młody człowiek pierwszy dosiadł konia, a potem pomógł wspiąć
się Clarze.
- Niedaleko stąd jest dąbrowa, wskażę panu drogę.
Słuchając wskazówek dziewczyny, jeździec skierował konia po-
między sosny. Zagłębili się w las, oddalając się od traktu, gdzie
przejeżdżały powozy i dyliżanse. Tego ranka wiał chłodny wiatr,
przynosząc odgłosy strzałów myśliwych ukrytych w górach.
- Proszę popędzić konia, szybciej, szybciej!
- Tu, wśród drzew, może być niebezpiecznie.
- Niech pan nie będzie tchórzem - nie ustępowała, a jej twarz
lśniła wilgocią.
Andaluzyjczyk szarpnął wodzami, koń ruszył galopem. Serce Clary
pulsowało szybko w rytm ruchów zwierzęcia, które uderzało kopy-
tami o ziemię usłaną mchem i żółtymi paprociami. Dziewczyna oto-
czyła rękoma kibić jeźdźca, czuła silne plecy i zapach pielęgnowanych
olejkiem włosów. Nigdy tak nie jechała konno i już nigdy nie wydrze
z siebie tego wspomnienia: naprężone ramiona trzymające mocno
wodze, by omijać drzewa i głazy, ślady kopyt na wilgotnej ściółce
z igieł, pot mężczyzny wydzielający aromat pomarańczy. Zaczęło
mżyć. Napięte muskuły młodzieńca wspierały się twardo na ciele
zwierzęcia, a mięśnie Clary napierały na niego. Kiedy dotarli do ostat-
nich sosen rozproszonych u stóp wzniesienia, rozpętała się burza.
15
- Koń potrzebuje odpoczynku.
- Dąbrowa już niedaleko.
Gdy wierzchowiec wspinał się po zboczu, Clara rozluźniła obję-
cia i wtedy dopiero poczuła promieniujący ból. Przed nimi wyłaniał
się zarys doliny, okolonej koronami ogromnych ciemnozielonych
dębów. Padał ulewny deszcz, raz po raz w świetle błyskawicy ryso-
wała się czerwonawa, spulchniona wilgocią ziemia. Andaluzyjczyk
wzdrygnął się pod okryciem przesiąkniętym wodą. Dziewczyna
wsparła pierś o jego plecy, by go uspokoić.
Kiedy dotarli do pierwszych dębów, mgła rozproszyła się, umilk-
ły grzmoty i błyskawice; niebo otwarło się, lejąc rzęsistą strugą.
Nim zsiadła z konia, Clara ściągnęła amulet z szyi i ukryła w za-
głębieniu stroju. Wiatr stawał się coraz słabszy.
Zagajnik przecinała rzeka; jej wody, pełne wirów i zakoli, pły-
nęły wśród mokradeł. Dziewczyna schroniła się w zaciszu kona-
rów wielkiego drzewa, które powalone przez wieki leżało dostojnie
wzdłuż jednego z brzegów; wsparła się na szorstkim pniu i cze-
kała, aż jej towarzysz oporządzi konia. Odgłos płynących wód zda-
wał się szeptać opowieści... Mężczyzna gwałtownie sięgnął do jej
szyi, dotykając delikatnego wgłębienia, gdzie przedtem spoczywał
amulet, a teraz gromadziły się krople deszczu. Był poważny. Clara
ujęła jego rękę: skórę dłoni przecinała bolesna pręga.
- Jest pan ranny.
Nie odpowiedział. Uniósł podbródek dziewczyny, i zanim ją
pocałował, spojrzał głęboko w bursztynowe oczy, wdychając znie-
walający zapach wilgotnych kasztanowych włosów.
Czując spory głód, młody szlachcic wrócił do gospody. Na spot-
kanie wybiegł mu chłopiec stajenny, który odprowadził spienionego
wierzchowca do stajni. Kiedy mężczyzna dotarł do pokoju, służący
pomógł mu zdjąć przemoczone ubranie i buty. Na kominku płonął
jasny ogień. Tuż obok postawiono posiłek złożony z duszonych
kuropatw i kastylijskiej specjalności: mocno doprawionej zupy
czosnkowej. Nie zapomniano też o czerwonym winie.
Trunek uśpił zmęczonego wędrowca. Drzemał do późnego po-
południa w wielkim wygodnym fotelu. Po przebudzeniu zszedł na
podwórze. Odkąd przybył do miasteczka, psy pozostawały w za-
mknięciu, były więc rozdrażnione i skore do zaczepek.
16
- Wkrótce znów wyruszymy w góry - uspokajająco gładził ich
płową sierść.
Po porannej burzy niebo się wypogodziło, lecz szybko nadcią-
gający zmierzch pogrążał je w ciemności usianej gwiazdami. Labi-
rynt miejskich uliczek wypełniał teraz zapach gotowanych potraw,
ciekawskie staruszki zniknęły bez śladu. Andaluzyjczyk skierował
kroki do pobliskiej karczmy. W tej chwili nawet szmer kamien-
nego wodotrysku przypominał mu postać złotookiej dziewczyny.
Długa sjesta nie zdołała złagodzić pożądania, które kąsało go coraz
mocniej, a złożona Clarze obietnica kolejnej porannej przejażdżki
wyzwoliła w nim dręczące pragnienie szybkiego nadejścia świtu.
Noc wydawała się trwać bez końca...
Karczmę przesycał gęsty dym tytoniu. Ginęły w nim nierówne
pobielone wapnem ściany zdobione myśliwskimi trofeami. Andalu-
zyjczyka zachwyciło zwłaszcza jedno: głowa jelenia z ogromnym
porożem zawieszona nad kamiennym kominkiem. Zanim Clara
Laguna stanęła mu na drodze, marzył jedynie o upolowaniu rów-
nie okazałej sztuki jak ta.
Podszedł do kontuaru, wypatrując jednocześnie wolnego miej-
sca przy stole. Dwaj podchmieleni goście opróżniali pękate szkla-
nice, a dostrzegłszy przybysza, dali znak hożej karczmarce. Około
czterdziestoletnia kobieta, z burzą płomiennych rudych włosów,
energicznie polerowała szklanki wysłużoną ściereczką. Trafnie
obdarzona przydomkiem Koloryna zmierzyła młodego mężczy-
znę jasnymi, niemal przezroczystymi oczami.
- Nabrał pan ochoty na kolację, seńorl - zapytała.
- Owszem, jeśli to będzie dobrze upieczone koźlę.
- Gospoda jest pełna, lecz radzę się przysiąść do tych kawale-
rów z Madrytu - kobieta wskazała dłonią trzech młodych ludzi,
którzy toczyli żywą rozmowę przy stole w pobliżu kominka. - Są
myśliwymi, jak pan. To przyzwoici, mili młodzieńcy.
- Jeśli nie mają nic przeciwko...
Wesoła kolacja w doborowym towarzystwie przekonała go, że
karczmarka miała słuszność. Spędzili wspólnie bardzo przyjemny
wieczór, z apetytem pochłonęli pieczeń z koźlęcia, opróżniając przy
tym cztery butelki czerwonego wina i opowiadając sobie anegdoty
o własnych łowieckich wyczynach.
17
Hałaśliwą salę wypełniała mocna woń męskiego potu i odleg-
łych gór, przepite oddechy wionęły przetrawionym alkoholem,
na podłodze walały się wilgotne niedopałki. Młody szlachcic
uznał, że najwyższa pora pożegnać swych towarzyszy. Rudo-
włosa sprzątała stoły, lecz widząc wychodzącego gościa, zastą-
piła mu drogę.
- Miło pan spędził czas?
- Wspaniale, dziękuję za uprzejmość i smaczny posiłek.
- Proszę mi więc wybaczyć, seńor, że pana ostrzegę, i nie brać
mi tego za bezczelność. Serce mam czułe i dobrze panu życzę -
zniżyła głos. - Grozi panu niebezpieczeństwo. Widziano pana
w towarzystwie córki czarownicy, pan wie, o kim mówię. To ta
diablica o ślepiach jak dojrzała pszenica.
Młody mężczyzna poczuł, że narastające pragnienie ujrzenia
dziewczyny sączy się do jego serca jak trucizna. Koloryna trąciła
go w ramię.
- Niech pan uważa, Clara jest urodziwa, ale to zła uroda, prze-
klęta. Wszystkie one w tej rodzinie są z piekła rodem, przysię-
gam na moją matkę - z namaszczeniem uderzyła się w obfity
biust.
- Nie rozumiem - wypity trunek mącił mu umysł i nie pozwa-
lał pojąć znaczenia słów.
- Może tam, w pańskich stronach, nic nie wiedzą o klątwie... -
ton głosu rudowłosej był lekko uszczypliwy.
- W moich stronach nie wierzymy w takie prowincjonalne prze-
sądy.
- O, mój panie, to co nazywasz przesądem, my, ludzie prości,
nazywamy przekleństwem potężnym jak krowi łeb, a nawet jesz-
cze większym, kiedy mowa o kobietach Laguna, i o Clarze, która
jest ostatnią z rodziny. Może pan sobie kpić, lecz odkąd pamię-
tają najstarsi mieszkańcy, wszystkie one, jak jedna, były wyklęte
i basta.
- Zatem synowie są od tego wolni.
- Synowie! - Koloryna z impetem trzepnęła się w masywne
udo. - Jacy synowie? Nigdy brzuch żadnej z nich nie wydał na świat
chłopca i żadna nie była mężatką. Ich przeznaczenie to wieczna
hańba i rodzenie wyłącznie dziewczynek naznaczonych tym sa-
mym piętnem.
18
- A mężczyzna...
- A mężczyzna - przerwała mu - który ośmieli się zmierzyć
z klątwą, ściągnie na siebie najgorsze nieszczęścia. Dotąd się taki
odważny nie znalazł.
- Jakież to nieszczęścia?
- Tego nikt dokładnie nie wie. Mówią, że czarownica Laguna, tak
nazywają jej matkę, przed laty usiłowała opętać jakiegoś tymi swo-
imi gusłami, ale nie udało jej się, i potem oślepła na jedno oko.
Wczesnym rankiem, na wpół jeszcze drzemiąc, Andaluzyjczyk
przypomniał sobie ogromnej postury człowieka, który go, z tru-
dem utrzymującego się na nogach, odprowadził do zajazdu, po
czym rzucił na odchodnym:
- Wiem, co pan czuje, seńor. Ja i wszyscy tutejsi mężczyźni.
Gdyby ta dziewczyna z tymi cudownymi oczami nie była
wyklęta...
Wstawał niedzielny poranek, Święto Zmarłych, i miasteczko
budziło się z wolna. Na dźwięk dzwonów mgła się rozproszyła,
a odświętnie ubrani ludzie wylegli z domów, kierując się na cmen-
tarz, by tam wspominać bliskich, którzy odeszli. Na placu poja-
wiły się barwne stragany z kwiatami. Kobiety w czarnych strojach
sprzedawały białe i czerwone goździki oraz delikatne margerytki,
a zamożniejszym - róże. Obok kościoła wiodła brukowana uliczka,
prowadząca daleko poza ostatnie miejskie zabudowania, gdzie
zmieniała się w ubity trakt, zarośnięty po obu stronach chasz-
czami. Tędy szło się na cmentarz. W cieniu cmentarnej bramy
kuliła się wiedźma Laguna. Sprzedawała irysy, a także tajemny
wywar gwarantujący zatrzymanie ducha w świecie pozagrobo-
wym, trzeba było tylko skropić nim mogiłę. Starą kobietę mijały
dziesiątki szeleszczących spódnic w towarzystwie męskich nakryć
głowy i welwetowych spodni. Mimo obawy przed dociekliwymi
spojrzeniami sąsiadów, kobiety kupowały piękne kwiaty w nadziei,
że to je uwolni od wizyty zmarłych krewniaków.
Nekropolię otaczał szpaler cyprysów. Pół tuzina grobowców
prezentowało te same herby rodowe, które można było dostrzec
na fasadach okazałych domów. Pozostałe, skromniejsze miejsca
pochówku rozrzucone były w nieładzie. Zbity tłum wtargnął na
cmentarz witany przenikliwym skrzeczeniem srok, których stulone
skrzydła lśniły w chłodnym jesiennym słońcu. Z wysokich ga-
łęzi ptaszyska przyglądały się sprzątaniu kamiennych płyt. Był to
odwieczny rytuał poprzedzający modlitwy i dekorowanie kwia-
tami. Kobiety czyściły złocone litery epitafiów i owalne portrety,
a mężczyźni wyrywali rosnące wokół chwasty. Ci, których bliscy
spoczywali w bogatych grobowcach, przyprowadzili z sobą służą-
cych, aby na ich czerwone spracowane dłonie zrzucić wykonanie
pracy. Gdy dzwony oznajmiły południe, cały cmentarz cuchnął
jak świeżo umyta podłoga.
Młody szlachcic spędził świąteczny poranek w swoim pokoju,
filiżanką kawy lecząc skutki wieczornego pijaństwa. I choć w jego
pamięci tkwiło ostrzeżenie rudowłosej kobiety z karczmy, które
kłuło drzazgą klątwy ciążącej nad rodziną Laguna, pamiętał też
doskonale, że złotooka Clara oczekuje go w swoim domu, by od-
być konną przejażdżkę.
Po posiłku wyruszył w leśne ostępy w towarzystwie nowo po-
znanych myśliwych. Jego płowe ogary wiele razy podejmowały trop
jelenia, ale kiedy kryjąc się w zaroślach, dostrzegał zwierzę nasu-
wające się na cel, broń drżała mu w rękach, a kasztanowy grzbiet
niedoszłej zdobyczy zmieniał się w długie włosy dziewczyny. Tym-
czasem jeleń znikał w gęstwinie drzew. Nie zdołał ustrzelić nawet
królika, choć psy z łatwością wytropiły liczne gromadki; pożółkłe
liście buków, tak podobne do oczu Clary, odwracały jego uwagę,
i zapominał, po co zapuścił się tutaj tego popołudnia. Wreszcie
usiadł na posłaniu z paproci, pozwalając, by jesienna wilgoć po-
plamiła mu spodnie, i odłożył na bok milczącą strzelbę. Pozostali
myśliwi spoglądali ukradkiem na siebie, próbując odgadnąć, cóż
dolega ich towarzyszowi, który przebył połowę Hiszpanii, żeby
zapolować w lasach Kastylii, a teraz wydaje się zamyślony i nie-
zdolny do oddania choćby jednego celnego strzału.
Kiedy słońce skryło się za górami, mężczyźni powrócili do mia-
sta. Andaluzyjczyk opuścił nowych przyjaciół, błahą wymówką
wykręcając się od kolacji w karczmie. Skierował się od razu do
zajazdu i polecił, by osiodłano mu konia. Chwilę potem wbijał już
ostrogi w boki siwego wierzchowca i pędził przed siebie.
Okrągły księżyc oświetlał jasno drogę do domu Clary Laguny.
Jej matka była w mieście. Tam wślizgiwała się tylnymi drzwiami
do domów, aby przy kuchennym stole lub w cieple kominka
20
w salonach ze swojego kociego szkieletu odczytywać przyszłość
żywym i umarłym.
Młody myśliwy dostrzegł dziewczynę przy wyschniętym kory-
cie strumienia, tuż obok ogródka warzywnego. Dojrzałe pomidory
zdobiły go jak ogromne perły. Mężczyzna zszedł do tego kamieni-
stego zakątka, szepcząc do siebie: „I cóż z tego, że jest przeklęta,
skoro nic nie mogę na to poradzić...".
Na jego widok Clara poderwała się z ziemi. Jej twarz znaczyły
brudne wilgotne smugi - wyraźnie płakała, czekając na niego.
Szlachcic ukląkł wprost na ziemi i zaśpiewał rytmiczną strofę,
a wtedy psy czuwające w pobliżu zawyły przenikliwie, jakby skar-
żąc się, że andaluzyjskie popisy zakłóciły ich płytki sen pośród
milczącej nocy umarłych. Chwilę później odpowiedziały im roz-
złoszczone sowy z sosnowego zagajnika. Clara cisnęła w przy-
bysza kamykiem, raniąc mu lekko czoło. Andaluzyjczyk poczuł,
jak po twarzy spływa mu wolno nitka krwi, i zmienił repertuar
na poważny, pobożny psalm. Nagle księżyc rozjarzył się mocniej,
jakby chciał oświetlić obraz męki Chrystusa wyłaniający się ze
słów pieśni, i dziewczyna nie rzuciła już więcej kamieniem. Teraz
patrzyła na delikatny błękit skóry, lekko krwawiące czoło i oliw-
kowe źrenice gorejące jak u męczennika. Pocałowała go w usta,
a rogiem spódnicy otarła ranę. Nie protestował. Chwycił ją wpół
i uniósł na grzbiet wierzchowca.
Ruszyli ostrym galopem w kierunku dąbrowy. Po drodze gwiazdy
zerkały na nich ukradkiem zza nieruchomych liści. W końcu zsiedli
z konia, całując się i depcząc fantastyczne cienie prehistorycznych
stworów kreślonych przez drzewa. Na brzegu rzeki mężczyzna zdjął
pelerynę i rozciągnął ją na ziemi, która wchłonęła kilka czerwonych
kropli sączących się z rany na czole. Clara zsunęła z ramion wełniany
szal i odłożyła bezużyteczny już amulet. Sprzyjający wiatr pomógł
im uwolnić się od złego uroku, pasa z nabojami, grubej spódnicy
i bryczesów. Naga skóra dotknęła wreszcie posłania z wilgotne-
go mchu. Clara Laguna poczuła na swoim ciele gorące pocałunki,
niecierpliwe dłonie i napierający gładki tors, a wtedy przy wtórze
szeptu wody przeniknął ją ból pierwszego razu.
ROZDZIAŁ 2
Andaluzyjczyk zwlekał z powrotem w rodzinne strony aż do
pierwszych grudniowych śniegów. Z Clarą spotykali się w dębo-
wym lesie, który stał się ulubionym miejscem miłosnych schadzek.
Dopiero kiedy wiatr zmroził ich pocałunki, poszukali schronienia
w domu dziewczyny. Czarownica zwykle wyruszała do miasteczka,
zabierając z sobą szkielet kota, a wtedy oni targani namiętnością
zrzucali naczynia do praktyk magicznych i rozbijali zakurzone
słoje z tajemniczą zawartością, bo dom miał tylko jedno pomiesz-
czenie, gdzie gotowano, spano i... uprawiano miłość.
Myśliwy powracał do zajazdu, lśniąc skórą natartą balsamem
przeciw złemu spojrzeniu. Podbrzusze pokrywały mu pióra ku-
ropatwy, lecz nie dbał o to, unosząc z sobą zapach wilgotnej
ziemi emanujący z łona Clary. Któregoś dnia znaleźli się w jego
pokoju, lecz ona nie czuła się dobrze w łóżku posłanym sztywno
krochmaloną pościelą, a uporczywy trzask palącego się drewna
w ogromnym kominku przypominał jej plotkujące usta wścib-
skich staruszek.
O romansie pięknej Laguny z młodym Andaluzyjczykiem mó-
wiono wszędzie. Wdowy w kościelnej ławce, pomiędzy recyto-
waniem kolejnych dziesiątek różańca lub siedząc przed domem
w rządkach żałobnych chustek; służące w kuchni bogatych domów
i ich panie w salonach pełnych koronek podczas podwieczorku nad
filiżanką kawy z mlekiem; młode dziewczęta z ciężkimi dzbanami
wspartymi na biodrach przy kamiennej ścianie tryskającej wodą
i nad rzeką podczas prania bielizny; mężczyźni w stajniach, przy
pługach zaprzężonych w woły, w karczmie, sącząc anyżowy likier...
Którejś nocy szlachcic udał się na kolację do gospody po dniu
spędzonym na polowaniu, podczas którego ustrzelił jelenia. Ręka
22
już mu nie drżała, a grzbiet zwierzęcia nie przypominał włosów
żadnej dziewczyny, wiedział bowiem, że Clara Laguna oczekuje
go i to ona jest prawdziwą zdobyczą, znacznie okazalszą.
Zza kontuaru Koloryna po chwili wskazała gościowi miejsce
przy stole. Młodzi myśliwi wrócili już do stolicy.
- Polecam na początek suszone morele. Są bardzo smaczne -
odezwała się, jasne źrenice były bardzo uważne.
- A do tego butelkę dobrego wina, dziś trafiła mi się wspaniała
sztuka.
- Oby pan sam nie stał się zdobyczą! Kiedy lekceważy się prze-
strogę płynącą prosto z serca...
- Ładna z pani kobieta, a więc natura męska pani nieobca; cza-
sem my, mężczyźni, nie chcemy rezygnować z pewnych rzeczy,
bez względu na cenę. A teraz czekam na jedzenie, bo wyprawa
w leśne ostępy zawsze wywołuje wilczy apetyt.
Po chwili już kosztował moreli, miejscowego wina i spojrzeń
mężczyzn obecnych w karczmie. Ich oczy przysłaniała zazdrość.
Ten młody Andaluzyjczyk osiągnął to, czego wielu nawet nie
ośmieliło się próbować, choć tak bardzo tego pragnęli. A ci, któ-
rzy się odważyli, zostali ze wzgardą odrzuceni.
W przeddzień powrotu do Andaluzji, popołudniową porą my-
śliwy skierował się do domu Clary. Oczekiwała go, jak to bywało
wcześniej, przy wyschniętym strumieniu. Odkąd połączyło ich na-
miętne uczucie, dziewczyna starała się pokazać ukochanemu naj-
piękniejsze tutejsze zakątki: rozległe pola pszenicy i jęczmienia,
kobaltowe wzgórza, a nad nimi wysoko w górze płowe skrzydła
sępów, strumienie oplatające serpentyną górskie pastwiska i domki
pasterzy. Ale tego ostatniego popołudnia zamierzała zaprowadzić
go w miejsce, które tak często pojawiało się w jej snach, gdzie jej
kasztanowe włosy przenikał słodki aromat kwiatów, a o świcie
kwitły w nich stokrotki.
W odległości niespełna trzech kilometrów od granic miasta, przy
ubitym trakcie przecinającym las sosnowy, niszczał opustoszały
folwark. Okazały piętrowy dom, którego fasada mimo śladów
pleśni i zaniedbania wciąż zachowała czerwonawą barwę, otaczał
ogromny ogród strzeżony kamiennym murem. Wewnątrz posiadłości
niepodzielnie rządziły gęste chaszcze. Pięły się po ścianach budynku
23
gospodarczego, oplatały poidło i zagrodę dla zwierząt. Napierały na
krzewy hortensji i purpurowych wilców ustawionych w równy sze-
reg w dużych granitowych donicach, na grusze i drzewa brzoskwi-
niowe, a nawet na wielki kasztanowiec rzucający cień na kamienną
ławkę. W tylnej części ogrodu pozostały warzywne grządki, gdzie
pomidory i dynie dojrzewały niejako z przyzwyczajenia. Wszech-
władna roślinność najbujniej pieniła się w otchłani pnączy wicio-
krzewów z jaśniejszą plamą zieleni w środku, przechodząc potem
w wielobarwny gąszcz lilii i ogród leśnych róż.
Jeździec zatrzymał konia przed wysoką kutą bramą z żela-
znych prętów. Obejmująca go wpół dziewczyna spoglądała z za-
chwytem na drogę wiodącą od bramy do progu domostwa. Była
obramowana wielkimi głazami i poprzecinana żyłkami ziemi po-
rośniętej polnymi kwiatami.
- To wspaniały dom, lecz jest w nim coś, co mnie niepokoi,
wzbudza uczucie smutku - powiedział mężczyzna.
- Być może dlatego, że jest opuszczony.
- Chciałabyś tu kiedyś zamieszkać?
- O tak - Clara przytuliła policzek do jego peleryny. - Znam
miejsce, przez które możemy wejść do ogrodu, coś panu pokażę.
Zsiedli z konia i przez wyłom w kamiennym murze przedo-
stali się do ogrodu różanego. Przecinały go liczne kręte ścieżki,
nad którymi kłujące łodygi kwiatów splatały się z sobą w rodzaj
wielobarwnej pergoli. Rozproszone po niebie burzowe chmury
przenikały przez ażurową roślinną konstrukcję, zmieniając się
w opalizującą mgłę. Wiatr pędzący od ściany sosnowego lasu gra-
bił butwiejące płatki, przeganiał je po plamach śniegu i stertach
suchych liści. Clara poprowadziła swego towarzysza do miejsca,
gdzie kwitnąca żółta róża rozjaśniała jesienny półmrok.
- Jeśli ona przeżyła pierwsze chłody, ja także zdołam doczekać
pana powrotu - szepnęła dziewczyna.
Mężczyzna wziął ją w ramiona i mocno pocałował.
- Zjawię się następnej jesieni, a jeśli moje obowiązki pozwolą,
wcześniej, z końcem lata. Czekaj na mnie, i nie waż się pokochać
innego, nawet na niego spojrzeć. Jesteś moja!
- Czy może pan przyrzec, że wróci?
- Wrócę, dziewczyno, na pewno wrócę.
24
Po przybyciu do zajazdu usadowił się wygodnie w fotelu obok
kominka, żeby rozgrzać kości wychłostane kastylijskim chłodem.
Wysączył kieliszek wina i przymknął oczy. Opanowała go prze-
można tęsknota za ciepłem przytulnego rodzinnego domu; nagle
zapragnął jak najszybciej ujrzeć drzewa pomarańczowe i oliwne
gaje Andaluzji, poczuć na twarzy słońce tłoczące ciemną oliwę.
Chciał dotknąć czarnej sierści byków ze swych stad i pogłaskać
konie w uprzęży wyszytej małymi dzwoneczkami, usłyszeć cy-
gańskich chłopców śpiewających w stajniach copie*, które porywał
wiatr i rozrzucał po polach. Musiał na nowo przebyć Mesetę, teraz
spowitą płaszczem śniegu, zabierając z sobą płową sforę i znów
mijając po drodze zamki na wzgórzach.
Niespodziewanie o drzwi zabębniło kilka uderzeń i po chwili po-
jawiło się przed nim ślepe oko matki Clary w towarzystwie czarnej
błyszczącej źrenicy. Kobieta, której popielate włosy potargał wiatr,
trzymała w dłoni sztywny worek, a w drugiej okazały pazur sępa
zawieszony na sznurku.
- Przyniosłam ci amulet - powiedziała, podając mu pazur - żeby
cię strzegł podczas powrotu.
- Jak sądzę, będzie mi pomocny. Ten, który kupiłem, gdy wy-
bierałem się na polowanie, okazał się bardzo skuteczny. Wśród
moich trofeów mam wspaniałe poroże jelenia.
- O czymś zapomniałeś, młodzieńcze - kobieta mlasnęła języ-
kiem.
- Ach tak, oczywiście, niech pani przyjmie kilka monet.
- Na to liczyłam. Pieniądze są niezbędne takiej kobiecie jak ja,
która musi się jeszcze zatroszczyć o swą jedyną córkę.
- Niech pani o nią dba, dopóki nie wrócę - podał czarownicy
monety, a ona zawiesiła mu amulet na szyi.
Wydzielała mysi zapach splądrowanej przez gryzonie spiżarni
i woń niepomyślnej wróżby.
- Wspomniałeś o powrocie.
- Jak tylko mi pozwolą zobowiązania, zjawię się tu znów, by
zobaczyć Clarę i upolować kolejnego jelenia.
* Copla (hiszp.) - dosl. strofa, tradycyjna piosenka hiszpańska (wszystkie
przypisy pochodzą od tłumaczki).
Usiłował się uśmiechnąć, lecz stara kobieta wywoływała w nim
ogromny niepokój.
- Przemyśl swoje postępowanie, młody człowieku. Moja córka
jest stracona, jej nic już nie ocali. Lecz ty masz jeszcze czas. Je-
stem pewna, że ludzie nie zapomnieli ci wspomnieć o przekleń-
stwie? - ślepa źrenica zaświeciła dziwnym blaskiem.
- A owszem, przy stole w gospodzie usłyszałem bajkę, jakoby
w rodzinie Laguna wszystkie kobiety były obłożone klątwą; wy-
dają na świat tylko córki i skazane są na pohańbienie... - jego głos
przeszedł w ochrypły dyszkant. Natychmiast pożałował, że wy-
powiedział to ostatnie słowo.
- Zapomniano ci jeszcze powiedzieć, mój przyjacielu, jaka czeka
nas za to kara. Prawdą jest, że nasze życie to ciągła samotność, w sa-
motności rodzimy wyłącznie córki jedynaczki, i to nazywają pohań-
bieniem, lecz nas skazano na coś znacznie gorszego. Na rozpacz-
liwą, nieszczęśliwą miłość. Cierpimy niewyobrażalnie z powodu
tego uczucia, jedynego, które skrywa naszą duszę. I nie ma zaklęcia,
które mogłoby przerwać naszą męczarnię lub przynieść nam zapo-
mnienie. Kiedy brak duszy, magia nie zna lekarstwa, by ją wyleczyć.
- Obiecałem Clarze, że wrócę, i dotrzymam słowa.
Mężczyzna czuł, że twarz mu płonie od ciepła kominka.
- W żyłach mojej córki płynie szlachetna krew, jak w żyłach jej
ojca - wiedźma skierowała wzrok na pułap, a chore oko błysnęło
bielmem. - Jest piękna, dumna i odważna, i potrafi się o siebie za-
troszczyć. Ty, wcześniej czy później, musiałeś się pojawić. Amulet,
który dla niej zrobiłam, jest na nic. Chronił ją przed innymi męż-
czyznami, lecz nie przed tobą. Przed tamtymi potrafiła się obronić,
wobec ciebie jest bezbronna. Clara boi się klątwy, tak, to jedyne,
czego się naprawdę obawia. Nalej mi trochę wina - wskazała bu-
telkę stojącą na stole. - Rozmowa o przekleństwach okropnie wy-
suszyła mi usta.
Myśliwy napełnił szklankę, którą czarownica wychyliła jed-
nym haustem.
- A teraz przyznaj się, młody człowieku, chcesz, żebym ci od-
czytała przyszłość ze szkieletu kota. Rzuć kośćmi, a ja z ich poło-
żenia odczytam, czy spłodzisz synów.
- Cóż, muszę wcześnie wstać i wsiąść w poranny dyliżans...
Gdy wrócę, kto wie, może będzie czas na wróżby i przepowiednie.
26
- Jak chcesz, przyjacielu - czarownica wysunęła język spomię-
dzy warg, a wtedy dostrzegł jego ostry koniuszek pociemniały od
kosztowania czarnoksięskich mikstur. - Daj mi zatem jeszcze kilka
monet za coś, co będzie ci bardzo użyteczne. - Z sakwy, którą
miała zawieszoną na ramieniu, wydobyła mały ciemnozielony fla-
konik i podała myśliwemu. - Jeśli wypijesz zawartość w noc ostat-
niej kwadry księżyca, a potem wywar z tymianku i rozmarynu
przyłożysz tam, gdzie bije serce, znajdziesz zapomnienie i nie bę-
dziesz musiał wracać.
- Nie chcę zapomnieć!
- Zachowaj flaszeczkę i zapłać mi. Pójdę już sobie.
Czarownica wzięła monety, zabrała swój worek i wyszła. An-
daluzyjczyk stał przez chwilę bez ruchu, czując przez szkło leciut-
kie pulsowanie zawartości buteleczki, po czym pozwolił jej spaść
na podłogę. Pośród setek drobnych kryształków rozlał się żółtawy
płyn, wydzielając silną woń zgniłych fig. W kałuży podrygiwał
ogon małej jaszczurki.
Tej nocy sen długo do niego nie przychodził, a kiedy wreszcie
zasnął, na próżno usiłując zwilżyć wyschnięte usta, prześladował
go koszmar cuchnący miksturą na zapomnienie, w którym pełzały
poćwiartowane członki gadów.
Obudził się wczesnym rankiem, z sinymi obwódkami dookoła
oczu, wsiadł do dyliżansu i ruszył w drogę powrotną do Anda-
luzji. Za nim podążył wóz ze sforą ogarów, których jazgot rozsa-
dzał mu głowę.
Clara Laguna czekała. Co dzień, kiedy tylko wstało słońce,
udawała się ze swoim dzbanem po wodę, a wszyscy, którzy ją
mijali, mężczyźni czy kobiety, spoglądali ciekawie na jej brzuch,
by sprawdzić, czy rośnie, czy nie ukrywa się w nim kolejna ko-
bieta z rodziny Laguna. Upływał dzień za dniem, miesiąc za
miesiącem. Dziewczyna zajmowała się ogródkiem warzywnym,
sprzątała podwórze, karmiła kury i kozę, pomagała matce łatać
błony dziewicze i myć naczynia do tajemnych praktyk. Odwie-
dzała dąbrowę, gdzie stare drzewa przypominały jej o chwilach
spędzonych z ukochanym, a strumień szeptał słodkie opowieści.
Zachodziła po nie także do opuszczonego folwarku. Żółta róża,
na przekór porom roku, kwitła i rozwijała się, natomiast brzuch
27
Clary, choć wszyscy tego oczekiwali, zamiast rozdęty, pozosta-
wał płaski i milczący.
Co dwa, trzy miesiące przychodziły z Andaluzji listy, lecz zamiast
wersów o miłości puste delikatne arkusze, owinięte w jedwabny
papier, nasączone były oliwą i wysuszone na słońcu, zachowując
aromat kwiatu pomarańczy i jaśminu. Clara była analfabetką. Sama
przesyłała w odpowiedzi sztywne liście ciemnozielonego dębu, ka-
wałki kory z jego pnia, płatki żółtej róży, igły sosny, kosmyk uwodzi-
cielsko pachnących włosów... Błękitne koperty kupowała w miejsco-
wym sklepiku i z namaszczeniem kopiowała adres zwrotny napisany
ręką ukochanego, drżącą dłonią niezdarnie kaligrafując litery.
W połowie wiosny, kiedy stokrotki i polne maki kwitły już na
polach, Clara chora z niecierpliwości i tęsknoty poprosiła matkę,
by ta za pomocą kociego szkieletu przepowiedziała, czy zbliża się
przyjazd Andaluzyjczyka.
Dziewczyna potrząsnęła kośćmi nad swoją pryczą, po czym
rozrzuciła je, myśląc o ukochanym.
- Wróci, by znów zapolować na jelenie, widzę to wyraźnie
w ułożeniu piszczeli.
Czarownica Laguna nie pomyliła się. Kiedy zaczął się złocić
sierpień, młody szlachcic pojawił się w miasteczku. Przybył dyli-
żansem popołudniową porą, towarzyszyli mu ci sami służący, lecz
nie było śladu ogarów. Pośród gór, w leśnych ostępach i na rów-
ninach znów rozlegały się ryki potężnych zwierząt, kiedy młody
myśliwy zamieszkał w znanym sobie zajeździe. Ryczały pozba-
wione nadziei, że połączą się z samicami, a on wbił ostrogi w boki
wierzchowca i skierował się do domu dziewczyny. Echo miłosnych
nawoływań, chrapliwych i złowrogich, dochodzące aż tu, na skraj
miasteczka, mieszało się z pocałunkami i radością spotkania.
Ruszyli ostrym kłusem do dębowego zagajnika, gdzie kochali się
pod idealnie okrągłym krążkiem księżyca, wśród odgłosów uderzeń
rogów byków walczących o łanie i jęków rozkoszy zwycięzców.
Smagła skóra młodego myśliwego pociemniała jeszcze bardziej
od radości wiosennych nocy spędzonych w Andaluzji, wśród cy-
gańskich śpiewów. Teraz wydzielała zapach morskiej bryzy, obcy
Clarze. Ale nie on jeden przywiódł do miasteczka nieznany dotąd
obraz oceanu. Z dyliżansu wysiadł ktoś jeszcze, człowiek, który
panował nad duszami wiernych z kościelnej ambony.
28
Ostatni proboszcz zmarł jakieś dwa miesiące temu, przeklina-
jąc starość i chorą wątrobę, dlatego parafianie, chcąc uczestniczyć
w niedzielnej mszy, musieli się udawać do sąsiedniej miejsco-
wości. Kiedy jego następca dowiedział się o tym, uznał, że ten
kawałek niegościnnej ziemi i jego mieszkańcy zbyt długo byli wy-
stawieni na przewrotne działanie Złego. Od czasów seminarium
był owładnięty żarliwą pasją walki z szatanem, przekonany, że
to tylko kwestia splotu wydarzeń, by ten pojawił się na świecie.
Obsesja żarliwego obrońcy wiary pogłębiła się, odkąd postanowił
jako kapelan służyć pomocą duszpasterską oddziałom hiszpań-
skim walczącym z kubańskimi independystami. Spędził tak dwa
lata, udzielając pospiesznego ostatniego namaszczenia chłopcom
rozerwanym przez bagnety, umierającym od kul lub gorączki, sam
natomiast ukrywał się przed moskitami wśród trzciny cukrowej
i krzewów tytoniowych. I choć przyrzekł, że nie wróci do ojczy-
zny, dopóki oddziały hiszpańskie nie zwyciężą, wbrew jego woli
nastąpił odwrót po tym, jak batalion wpadł w zasadzkę. Błąkał się
potem w samym sercu selwy ponad miesiąc, za towarzysza ma-
jąc tylko głód. Żołnierze znaleźli go, dręczonego gorączką, w sza-
łasie pustelnicy, wyznawczyni santerii, która wyczytała z dłoni
księdza, że jego los jest nierozerwalnie związany ze Złym, a tam,
gdzie on się uda, z pewnością będzie usiłował zakorzenić się i ten
drugi. Nowy proboszcz był człowiekiem młodym, miał niespełna
trzydzieści lat, lecz jego twarz pokrywały zmarszczki wyżłobione
przez karaibskie słońce i wizję śmierci w tropikach.
Z rezygnacją przyjął decyzję przełożonych, którzy uznali, że
idealnym miejscem, by pozbyć się młodego kapłana i jego obsesji
na punkcie diabła, jest właśnie ten zapomniany zakątek Kastylii,
położony wśród gór i otoczony lasami, gdzie ledwie dochodziły in-
formacje z kolonii. Tamtejsze proste życie z pewnością wyleczy go
z kłopotliwych poglądów, a czego nie dokonają spokojna wegetacja
i pogawędki o zbożu i sianokosach, czy karciane partyjki umilane
butelką likieru anyżowego, tego dopełni surowy klimat.
Jednak już pierwszej niedzieli, kiedy nowy proboszcz wstąpił
na ambonę, wierni nie usłyszeli ani słowa o przyszłych zbiorach
żyta i pszenicy. Kapłan rozłożył szeroko ramiona, na podobieństwo
orła szybującego ponad szczytami gór, i wygłosił płomienne kaza-
nie ku chwale hiszpańskiego imperium, opowiadając, jakie zakusy
29
czynił szatan w odległej krainie otoczonej turkusową wodą, aby je
całkowicie zniszczyć. Świątynia była pełna, nawet pasterze opuś-
cili swe szałasy i stada, tak wielkie zaciekawienie budził ów młody
duchowny o spalonej słońcem twarzy. Po wyjściu z kościoła wierni,
nie wiedząc dlaczego, mieli oczy pełne łez, choć nie zrozumieli ani
słowa z kazania i mylili diabła z moskitami. Inni natomiast zada-
wali sobie pytania, przeciw komu walczyły oddziały hiszpańskie
i kto zamierzał im ukraść imperium. Równie poruszające kazanie
powtórzyło się kolejnej niedzieli przy równie imponującej frekwen-
cji. Wierni tłoczyli się w ławkach, a wielka kadzielnica kołysała się
z całej siły. Zapach żywicy miał złagodzić odór bijący od pasterzy
oraz inne wonie wydzielane przez obecnych z powodu gorącego
zapału, który wzniecał ksiądz opowieściami o potyczkach w okoli-
cach rojących się od krokodyli, gdzie słońce rozpala wiarę. Ale jeśli
cokolwiek stało się zrozumiałe po tych pierwszych kazaniach, to
że ten młody mężczyzna w zbyt dużej sutannie posiada niezwykłą
zdolność docierania do serc tych, którzy słuchają jego słów, nawet
jeśli sens pozostaje dla nich niejasny. Nazywał się Juan Antonio
Escabel de Castro, jednak parafianie zaczęli go nazywać ojcem Im-
perio i pod tym przydomkiem, który z chęcią zaakceptował, był
znany aż do końca swoich dni.
Zamieszanie wywołane pojawieniem się księdza i jego emocjo-
nującymi kazaniami oderwało uwagę mieszkańców kastylijskiego
miasteczka od romansu, który na nowo rozkwitł pomiędzy Clarą
i młodym Andaluzyjczykiem. Kiedy miejscowe plotkarki widywały
go, jak z rozwianymi na wietrze włosami i strzelbą na ramieniu
przechadza się krętymi ulicami, poświęcały zaledwie kilka minut,
by pogawędzić, czy jest gotów zmierzyć się z przekleństwem cią-
żącym na kobietach z rodziny Laguna, poślubiając jedną z nich
i czyniąc ją szczęśliwą. Zaraz potem powracały do egzotycznych
krokodyli ojca Imperio żywiących się wielkimi jak pięść krabami
i kończynami hiszpańskich żołnierzy, święcie przekonane, że w te
potworne zwierzęta wcielił się sam szatan.
A kiedy któregoś wieczoru Andaluzyjczyk zjawił się w karczmie,
by zjeść kolację, Koloryna ograniczyła się jedynie do zapropono-
wania mu jajecznicy z rydzami i rzucenia od niechcenia, jak to
lubi się mieszać w sprawy urodziwych dziewcząt.
30
Clara była jedną z nielicznych, które jesienią 1898 nie uległy
urokowi kazań głoszonych przez ojca Imperio. Obie z matką nie
uczestniczyły w niedzielnej mszy, nie były tam mile widziane
przez woalki i mantyle. Prócz tego czarownica Laguna wpajała
córce, że kobieta przeklęta może dotknąć poświęconej ziemi tylko
wtedy, gdy poczuje na ustach żar śmierci. Ale Clary, która z tru-
dem wierzyła w Boga, wyłaniającego się z mroku analfabetyzmu
i zabobonów, zupełnie to nie obeszło. Jeśli odczuwała potrzebę
modlitwy, jedynej, jaką znała, modliła się w sercu lasu do Boga za
pośrednictwem świętej Pantolominy Kwietnej, patronki miasteczka,
jasnowłosej męczennicy z naręczem irysów, którą po śmierci na
mękach poćwiartowano.
Miłość sprawiała, że stale była zajęta. Razem z ukochanym prze-
mierzali konno dzikie lasy sosnowe i okoliczne pastwiska, a kiedy
on powracał z polowania lub zanim na nie wyruszył, kochali się,
jeśli tylko naszła ich ochota. Clara uwielbiała czuć jego dłonie i sło-
nawy zapach, który, nawet gdy już odchodzili, pozostawał w ogro-
dzie opuszczonego folwarku pod pergolą z ostatnich jesiennych róż.
Pewnego wieczoru, kiedy odpoczywali po miłosnym zbliżeniu,
spytał ją, dlaczego nie chodzi do kościoła, by posłuchać kazań no-
wego proboszcza. Są trochę niezrozumiałe, ale przez to tym bar-
dziej ekscytujące!
- Cóż, mogę panu towarzyszyć tej niedzieli - odpowiedziała
i wyobraziła sobie, jak wchodzi do świątyni w nowej sukni, zwra-
cając uwagę wszystkich, swym przeklętym ramieniem wspiera-
jąc się na ramieniu ukochanego. Marzyła także, że jej suknia jest
śnieżnobiała i że oboje zmierzają do ołtarza, gdzie czekają na nich
obrączki i błogosławieństwo szczęśliwego wspólnego życia, ponie-
waż klątwa ciążąca nad jej rodziną pozostała na progu kościoła,
trzęsąc się z bezsilnej złości.
On, który - pomijając obraz zaślubin - wyobrażał sobie to samo,
czuł, że tej granicy nie może przekroczyć. Owszem, widywano
go spacerującego z nią bądź przemierzającego razem konno góry
i lasy, lecz gdyby ludzie zobaczyli, jak prowadzi ją pod ramię do
kościoła... To zupełnie niedopuszczalne.
- Hm, myślę, że powinnaś pójść do kościoła z matką.
- Ach tak, a jeszcze lepiej, bym nie poszła tam wcale lub tylko
z tym, z kim mi się podoba!
31
Clara odsunęła się od kochanka. Przeszył ją lodowaty dreszcz,
a z oczu potoczyły się łzy raniące jak ostre sztylety. Do ust napły-
nął wstrętny posmak krwi. Rozpoznała znaki, które tak często opi-
sywała jej matka. Oto odezwała się klątwa, przywołując pierwszą
falę bólu i zapowiadając nieuchronność kolejnych.
Tej niedzieli ani Clara, ani jej matka nie pojawiły się w świą-
tyni. Jednak około południa odwiedził je sam ojciec Imperio. Już
od progu powitał go zapach czerstwego chleba opiekanego na og-
niu zmieszany z wonią łoju, korzenia mandragory i oparów wy-
dobywających się z rondla, w którym gotowały się ropuchy na lek
przeciw urokowi rzuconemu przez złe spojrzenie. Ksiądz wyjął
chusteczkę, zasłaniając sobie nos i usta.
- Niech będzie pochwalony Najwyższy, w tym domostwie śmier-
dzi czarami!
- To, czym tu czuć, to śniadanie w ubogim domu - oświadczyła
matka Clary.
Mężczyzna jeszcze mocniej przycisnął chustkę do twarzy.
W czarnej sutannie wydawał się bledszy, a na czole i skroniach
gromadził mu się pot, jak w tropikach. Wdychając odór płynący
z naczynia, poczuł nagle, że pamięć cofa się, a on znów leży w wa-
lącym się szałasie w środku selwy, gdzie kubańska pustelnica ssie
kości jagnięcia, a jego zmaltretowane gardło okłada leczniczymi
plastrami.
- - Usiądź, ojcze, bo twoja twarz przybrała kolor martwej kozy -
odezwała się czarownica Laguna, podając mu stołek, który on od-
rzucił ruchem ręki.
- A więc wieści, które mi przekazano, są prawdziwe. W tym
domu uprawia się czary! Pozostaje mi teraz sprawdzić, czy nie
wzywa się tu także szatana - wypowiadając to słowo, spojrzał w kąt
pomieszczenia, gdzie odkrył urzekające oczy Clary Laguny.
- Jedyny diabeł, jakiego znam i z którym obcuję, to ten, co
wciela się w wielu moich klientów - starej kobiecie zadrgała bia-
ława źrenica.
Ojciec Imperio poczuł nieprzepartą ochotę, by się przeżegnać.
- Proszę przyjść na mszę, seńora, i niech pani zabierze z sobą
córkę. Jak można mówić takie rzeczy! Przecież to grzech śmier-
telny.
32
- Ojciec z pewnością wie, że jesteśmy przeklęte i możemy pójść
do kościoła jedynie po to, by tam umrzeć. Tak przynajmniej za-
pewniała mnie matka.
- Owszem, wspominano mi o klątwie ciążącej nad waszą ro-
dziną. I dlatego przyszedłem. Chcę wam powiedzieć, że jedynym
ratunkiem są czystość i cnotliwe życie. Nie wolno wam się roz-
mnażać!
Nagle ojca Imperio dosięgło spojrzenie Clary Laguny. W piersi
księdza rozszalał się huragan. Schował chustkę do kieszeni i po-
spiesznie nakreślił znak krzyża. Wzrok dziewczyny krył w sobie
dziwną srogość i zarazem samotność kota, który zawsze chadza
własnymi ścieżkami.
Odkąd Clara poczuła pierwsze oznaki przekleństwa, uznała,
że być może warto zastosować się do poleceń proboszcza i nie
spotykać się z młodym Andaluzyjczykiem. Ale nic z tego: im
bardziej umykała przed jego pocałunkami, tym większą wzbu-
dzała w nim żądzę: podarował jej bransoletkę z rzecznych pereł
kupioną w miejscowym sklepie, innym razem ujął jej serce weso-
łymi albo poważnymi pieśniami, które wyśpiewywał, klęcząc pod
dębem, podczas gdy promienie księżyca wbijały mu się w pierś jak
świetliste włócznie. Clara straciła apetyt, słuch i mowę, dopóki
nie zaczęła na nowo spotykać się z kochankiem wśród ścieżek
różanego ogrodu, oddając się miłości na posłaniu z szeleszczą-
cych liści i miękkich płatków. Kiedy wróciła do domu, jej matka
stwierdziła krótko:
- Dobrze zrobiłaś, nie ma już dla ciebie ratunku.
Poleciła córce otworzyć usta i sprawdziła dziąsła, jakby była
koniem na sprzedaż, potem kazała oddać mocz do kociołka zawie-
szonego nad ogniem. Wrzuciła do cieczy kilka korzeni, a kiedy za-
wartość naczynia zabulgotała i pomieszczenie wypełnił słodkawy
zapach wnętrzności, zmrużyła ślepą źrenicę.
- Jesteś brzemienna. Stało się to wtedy, kiedy parzyły się łanie,
ponad miesiąc temu.
To był czas, kiedy na placu panowali zmarli rycerze osłonięci
złowrogą mgłą. Lodowaty wiatr szczękał odgłosem zbroi i wal-
czących mieczy. Jednak Clarze siedzącej przy kamiennej niszy
33
wypełnionej wodą wiatr dotykający twarzy wydawał się ciepły,
a lamenty nieszczęsnych duchów łączyły się z jej własnym. Ko-
chała mężczyznę, którego znała zaledwie rok, a teraz oczekiwała
jego dziecka.
Nagle dzwony wybrzmiały swe smutne przesłanie i mgła za-
częła się rozpraszać. Wśród snujących się nitek, które obierały te-
raz powrotną drogę do krypt, wyłowiła wzrokiem czarny rękaw.
To był ojciec Imperio, ciskający wokół hyzopem święconą wodę.
Gdy dostrzegł w resztkach mgły bursztynowe oczy, przeżegnał
się. Kościelny włożył wiele wysiłku, by wyjaśnić nowemu pro-
boszczowi przyczyny tych zjawisk, a ten bez wahania przypisał
je tchnieniu diabła.
- Co tu robisz, dziewczyno, wdychając te szatańskie opary?
- To nie szatańskie opary, ojcze, tylko ogromny smutek. Już do
tego przywykłam.
W Dzień Zmarłych, gdy mieszkańcy miasteczka pielgrzymo-
wali z kwiatami i kawałkami płótna na cmentarz, Clara spotka-
ła się z kochankiem w dąbrowie. Dotąd burzowe niebo rozjaśniało
się, ale w chwili, kiedy wyznała, że jest brzemienna, zrzuciło na
domy i lasy ulewną strugę, wśród grzmotów i złocistych błyska-
wic. Ci, którzy przebywali na cmentarzu, próbowali się chronić
w kryptach grobowców, lecz w szerokich spódnicach i odświęt-
nych żałobnych kapeluszach było to niemożliwe, dlatego nastą-
pił gwałtowny odwrót całych rodzin przez zbocze aż do bramy,
gdzie mogli się schronić. W tym czasie dwoje młodych obej-
mowało się pod osłoną potężnego dębu. Clara płakała, jej łzy
mieszały się z deszczem. Mężczyzna czuł, że napór ciemnych
chmur go dusi, a gałęzie oświetlane przez pioruny lada chwila
go zmiażdżą. Usiłował ją pocieszyć, lecz ona nie chciała słuchać.
Wspomniał słowa karczmarki, gdy go ostrzegała, że dotąd żaden
mężczyzna nie ośmielił się przerwać klątwy dotykającej rodzinę
Laguna. Przypominał sobie nieszczęścia wróżone temu, który
ośmieli się to zrobić.
Kiedy dziewczynie wyczerpały się łzy, deszcz przestał padać.
Choć niebo nadal groziło burzą, w końcu zapadła noc i Clara za-
snęła na swej twardej pryczy.
34
Następnego dnia Andaluzyjczyk, po przeprowadzeniu kilku
rozmów w miasteczku, wsiadł do popołudniowego dyliżansu ja-
dącego w kierunku stolicy. Podróż miała zająć około pięciu godzin.
Szlachcic zabrał obu służących, lecz pozostawił w zajeździe kufry
z ubraniami i strzelby. Wrócił po czterech dniach, z wyraźnymi
śladami bezsenności na twarzy, i natychmiast ruszył piechotą do
domu Clary, niosąc pod pachą jakieś teczki. Odnalazł ją wyry-
wającą chwasty w ogródku z krzakami pomidorów. Oczekiwała
go, a na jego widok poczuła, że pierś rozpala jej poczucie dumy,
ale i nadziei.
- Myślałam, że wyruszył pan bez pożegnania do swojej Anda-
luzji - odezwała się z pogardą w głosie.
- Wyruszam pojutrze, moje ziemie potrzebują właściciela. Ale
zanim to zrobię, chcę, żebyś mi towarzyszyła do folwarku.
- Po co?
- Powiem ci, kiedy tam dotrzemy.
Wędrowali w milczeniu, szybko przecinając las sosen, aż do-
strzegli wysoką kutą bramę. Dotkliwy chłód zarumienił im twarze.
- Tym razem wejdziemy tak, jak należy - Andaluzyjczyk wy-
jął klucz i otworzył bramę. Rdza zazgrzytała w żelaznych zawia-
sach. Clara szła kamiennym traktem prowadzącym do progu domu;
przypomniała sobie, że przekraczała go wiele razy w swoich snach,
a w jej włosach kwitły wtedy stokrotki. - Spędzisz w nim życie
jako właścicielka - oświadczył z błyskiem oliwkowych źrenic.
- Chcę tu zostać, ale tylko z panem.
- Kupiłem ci tę posiadłość, jest dla ciebie i dla dziecka.
- A więc to będzie dziewczynka.
Mężczyzna podał jej dokumenty, które trzymał pod pachą.
- Co to?
- Akt posiadania z twoim nazwiskiem. A także trochę pienię-
dzy, żebyś sobie poradziła na początku. Byłem w stolicy, żeby sfi-
nalizować tę transakcję. Wyjadę pojutrze, tak jak ci wspomniałem,
lecz wrócę, kiedy urodzi się dziecko.
- Marzyłam, żeby zamieszkać w tym pięknym domu, ale tylko
razem!
- Obiecuję, że wrócę, żeby się dowiedzieć, co nam zsyła Bóg,
dziewczynkę czy chłopca, i zobaczyć, jak stałaś się wielką panią.
- I ożeni się pan ze mną?
35
- Claro, nigdy cię nie poślubię, i nigdy nie miałem takiego za-
miaru. Jesteś piękną dziewczyną, lecz nie mogę cię traktować jak
równą sobie. Twoja matka zajmuje się gusłami i czytaniem z ko-
ści, a ty, moja droga, nie potrafisz nawet napisać własnego imienia.
Jak mógłbym cię pokazać w świecie, przedstawić moim bliskim?
Skończyłoby się tym, że znudziłbym się tobą, i sama byś mnie znie-
nawidziła. Jesteś jak ta cudowna słoneczna róża z ogrodu, który
już jest twoją własnością; długo zwlekała, by zwiędnąć, lecz to
nieuchronne, a wtedy nie pozostaje nic. Nie jestem nawet pewien,
czy pojmujesz to, co usiłuję wyrazić słowami.
- Rozumiem doskonale, nie jestem tak prostą, za jaką mnie pan
uważa. Ale obiecuje pan, że wróci do miasteczka?
- Tak, to mogę obiecać.
- Będę czekała.
Zanim służący zapakowali eleganckie podróżne kufry do popo-
łudniowego dyliżansu, myśliwy i Clara pożegnali się w dąbrowie.
Ostatnie promienie słońca ginęły już w rzecznej wodzie, kiedy dziew-
czyna, siedząc na mchu, usłyszała odgłos kopyt uderzających o zie-
mię. Ten twardy dźwięk zabrzmiał też w niej, a wnętrzności zmroził
chłód. Smukły jeździec zsiadł z konia, myśliwskim nożem wyciął na
pustym pniu serce przebite strzałą wraz z ich imionami i powtórzył
obietnicę powrotu. Potem mocno pocałował dziewczynę. Wspiął się
na grzbiet wierzchowca i z rozwianymi na wietrze kruczoczarnymi
włosami oddalił się z wolna, podśpiewując skoczny refren.
Wiatr przyniósł dźwięk dzwonów wzywających na poranną mszę.
Wtulona w cień dębu Clara Laguna wiedziała, że jej miłość zawsze
pachniała jak to drzewo o szorstkich liściach, i złorzeczyła Bogu.
W oddali jeszcze dostrzegała postać ukochanego mężczyzny - właś-
nie przeprawiał się przez rzekę. Ożeni się, ale nie z nią, lecz z ko-
bietą wystrojoną w nakrapiane suknie i sztywne falbany, z kobietą,
która potrafi napisać nie tylko swoje imię i nazwisko, ale i długie li-
sty miłosne. Clara rozpłakała się, wyobrażając sobie rywalkę, a kiedy
wyschły jej oczy, zaczęły szlochać brzuch i wagina, rozpaczliwie
tęskniąc za tym, czego właśnie je pozbawiono. Noc spędziła pod
gołym niebem, brudna od dotyku kory dębu, szronu i wspomnień.
O świcie wróciła do domu, obudziła matkę i poprosiła, żeby odczy-
tała ze szkieletu, czy on i tym razem spełni, co obiecał.
36
- Ten mężczyzna nigdy nie wróci - powiedziała sennym gło-
sem czarownica. - Widzę to dokładnie w układzie żeber.
- Dlaczego więc kłamie, dlaczego? - Clara uderzyła pięścią
w stół, na którym leżały rozrzucone kości, jedna z nich upadła na
podłogę razem z nicią do zszywania błony dziewiczej.
- A czego więcej oczekiwałaś od bogatego pana? Mierzyłaś bar-
dzo wysoko, a ja, być może, nie pouczyłam cię tak dobrze, jak są-
dziłam. Nosisz dziewczynkę w swoim łonie, a twój kochanek cię
opuścił. Jesteś przeklęta, Claro.
- To nieprawda! Nie będę cierpieć z jego powodu, złożył obietnicę,
zawsze ich dotrzymywał. A kiedy wróci, to on będzie cierpiał.
- Uparta, niemądra dziewczyno, nie można uniknąć losu, który
nam przeznaczono.
- A właśnie że tak. A ty, matko, masz jedno oko wyschłe, a dru-
gie niemal ślepe. Cóż ty możesz zobaczyć w tym starym upstrzo-
nym muchami szkielecie! Zobacz, podarował mi czerwony dom,
tylko dla mnie, i zostawił pieniądze.
- Ach, od razu wydawał mi się przyzwoitym człowiekiem. I bar-
dzo przystojnym chłopcem. Doskonale wybrałaś.
- Nie ciesz się tak, nie wejdziesz do tamtego domu, który już
sprawia ci tyle radości, i nie dotkniesz moich pieniędzy!
- Claro, rozumiem twój ból, mnie on także dosięgnął. Miłość
kąsa bardzo boleśnie. Posłuchaj dobrze, twój ojciec mnie opuścił,
dając mi tylko łzy, nieszczęście i małą istotę z żółtymi ślepiami
w brzuchu. Tobie przynajmniej przypadł okazały dom. Kobieta
przeklęta i biedna, taka jak ty, nie może żądać więcej. A kiedy na-
uczysz się łagodzić głód nieszczęśliwego uczucia, sama uznasz,
że skoro twój kochanek kupił ci folwark, jego powrót nie jest ko-
nieczny.
- Mylisz się, on musi wrócić.
- Po co, głupia dziewczyno, po co? Żebyś jeszcze więcej cier-
piała?
- Nie, matko. Żebym mogła się zemścić.
ROZDZIAŁ 3
Nie wiadomo, w jaki sposób dokonał się wiosenny cud, lecz
kiedy Clara wstąpiła na ścieżkę prowadzącą do progu czerwonego
folwarku, spomiędzy kamieni, na żyłkach ziemi zakwitły stokrotki,
takie same jak wsunięte w jej włosy, gdy o tym śniła. Teraz też
czuła się jak we śnie, ochrypły krzyk własnych narodzin mieszał
jej się z chrzęstem suchych liści opadłych z drzew owocowych.
Szła dalej aż do bramy, zawzięta jak gąszcz, który oblegał stajnię,
podwórze i wodopój. Przez wyłom w murze przedostały się tu bez-
domne psy, kryjąc się przed kijami miejscowych. Ich szczekanie
zakłócało spokój opuszczonego jesiennego ogrodu.
Parter miał przedsionek wyłożony glinianymi płytkami, salon
Cristina López Bario Ogród wiecznej wiosny Tytuł oryginału: La casa de los amores imposibles Copyright • Cristina López Barrio, 2010. Copyright * Random House Mondadori S.A., 2010 Copyright e for the translation by Sylwia Mazurkiewicz-Petek Projekt okładki: Katarzyna Borkowska Fotografia na okładce: © Image Source/Corbis Fotografia autorki: © Manuel Yllera Grafika na s. 1, 3: © John Rawsterne Opieka redakcyjna: Adriana Celińska Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak Adiustacja: Małgorzata Uzarowicz/d2d.pł Korekta: Anna Woś/d2d.pl, Zuzanna Szatanik/d2d.pl Łamanie: Zuzanna Szatanik/d2d.pl ISBN 978-83-7515-108-4 (oprawa broszurowa) ISBN 978-83-7515-109-1 (oprawa twarda) #, www.otwarte.eu Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków, tel. (12) 61 99 569 Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak, w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl Canosowi i Lucii, którzy podarowali mi nie tylko czas, bym napisała tę książkę, ale i coś znacznie cenniejszego Moim rodzicom i siostrze Pitu, za wszystko ROZDZIAŁ 1 W powietrzu unosił się ostry zapach prochu strzelniczego zmie- szany z wonią krwi kuropatwy i królika. Senne kastylijskie mia- steczko spowijał kwaśny dym snujący się z kominów. Mężczyźni, owiewani pierwszymi porywami jesiennego złotego wiatru, z dumą prezentowali swą zdobycz. Na progach domostw siedziały stare kobiety. Smętny rządek żałobnych chust zrzędliwie obmawiał prze- chodzących. Ich chrapliwe starcze głosy, doświadczone trudnym życiem w chłodzie, wśród okopconych garnków i długich mszy, mieszały się z szelestem suchych liści. Młodsze kryły się wewnątrz domów, by zza woalki firanek ciekawie przyglądać się myśliwym. Tu nie sięgał odór śmierci, mogły więc swobodnie rozmawiać o jej sprawcach. Z ostatnim promieniem słońca z gór zbiegła sfora psów. Pozba- wione łupu hałaśliwe ogary opanowały główny plac miasta, zasilając cienkimi strużkami moczu kamienną misę miejskiego wodotrysku, wypełnioną źródlaną wodą płynącą z trzech rynien. Te, które miały
fantazję, nie oszczędziły żółtych smug bramie kościoła z dzwon- nicą zdobioną pejzażem rzeki Duero, i murom szacownych domów, dumnie eksponujących na fasadach rodowe herby. Niepokojący jaz- got napełniał strachem osły i dzieci miejscowych bogaczy. Miau- czące przeraźliwie koty usiłowały się skryć wśród stosów drewna zalegającego na dziedzińcach. Myśliwi jednak nie szukali zwady. Wabiło ich ciepłe wnętrze miejscowej gospody, gdzie dzbany czer- wonego wina i pieczone koźlę pomagały oderwać myśli od trudów dnia spędzonego w górach. Wychodząc chwiejnym krokiem, wpa- dali na psy śpiące pod niebem usianym gwiazdami. Oprócz kuropatw i królików spodziewali się upolować więk- szą sztukę, dzika lub jelenia, i to właśnie pragnienie pod koniec 1897 roku przywiodło w te strony młodego właściciela ziemskiego z Andaluzji. Zjawił się dyliżansem popołudniową porą w asyście dwóch służących, pokonawszy wąwóz Despeńaperros i pagórko- wate tereny Mesety. Za nimi podążał wóz ze sforą płowych ogarów. Szlachcic zajął trzy pomieszczenia najlepszego zajazdu w mieście, a całą zagrodę przeznaczono dla jego psów. Jednak obraz upolowa- nego jelenia, który nosił odbity w oliwkowych źrenicach, rozwiał się bez śladu o świcie następnego dnia, kiedy wyszedł na krótką przechadzkę po mieście. Tam, w jednym z zaułków, dostrzegł oczy barwy bursztynu: były to oczy Clary Laguny. - Wydają się złote - wykrzyknął, ujmując dziewczynę pod ra- mię. - Ależ z ciebie ślicznotka! Usiłowała się wyswobodzić, a wtedy dzban, który niosła wsparty na biodrze, wyśliznął się i upadł na brukowaną uliczkę. Strumień wody popłynął dziesiątkami drobnych wężyków. - Napełnię go dla ciebie jeszcze raz. - Sama mogę to zrobić - dziewczyna szarpnęła się i ruszyła w kierunku placu, a on, śmiejąc się, podążył za nią. O tej porze roku wczesnym świtem nad placem unosiła się meta- liczna mgła. Młody szlachcic widział, jak smukła postać pogrąża się w niej i znika. Wstrzymał krok. Jego twarz smagnął niespodziewanie zimny powiew, targając starannie ułożone pukle. Świat wokół nagle zgęstniał, a on sam jakby oślepł i stracił dziewczynę z oczu. Chciał ją zawołać, lecz mgła wciskała się w jego usta jak lodowaty knebel. Owładnął nim kojący obraz rodzinnego folwarku, drzewek poma- rańczowych pokrytych kwiatami i głaskanych łagodną bryzą... Nagle odezwały się dzwony kościelne, nawołując do modlitwy za zmarłych, a wtedy wspomnienie zaczęło się ulatniać. Jaśniało. Gdy wybrzmiał ostatni żałobny ton, postać Clary Laguny pojawiła się przy fontannie, pochylona nad dzbanem. - Jaki pan blady - odezwała się, gdy zbliżył się do niej ze zmie- nioną twarzą i potarganymi włosami. - Wcale mi pana nie żal, trzeba było zostawić mnie w spokoju.
- To wina waszej kastylijskiej pogody. Trudno do niej przy- wyknąć. - Jeśli komuś nie odpowiada, niech wraca, skąd przyszedł! Mężczyzna z uśmiechem wsparł się o krawędź studni. W jego wysokich butach odbijał się ostatni błysk gasnącego świtu. 10 - Jesteś bardzo piękna... i bardzo zarozumiała. - A pan powinien wykazać odrobinę zainteresowania, i się czegokolwiek dowiedzieć. O, choćby tego, że ta gęsta mgła opada tylko wtedy, gdy zbliża się Dzień Zmarłych. - Jedyne, co pragnę poznać, to twoje imię. Musi być tak cu- downe jak te bursztynowe oczy. - Ach, teraz słyszę słodkie słówka, lecz zaledwie kilka chwil temu był pan śmiertelnie blady i drżał ze strachu. - Owszem, przyznaję, przeraziłem się, lecz nie mgły ani tych ponurych dzwonów. Poczułem lęk, że przez dłuższy czas cię nie zobaczę, pomyślałem nawet, że cię straciłem na zawsze. Zniknęłaś tak nagle, jak ta przeklęta mgła, która wcale mnie nie obchodzi: ani to, skąd się pojawia, ani w jaki sposób się rozpływa. Jedyne, czego chcę, to móc patrzeć na ciebie. Clara spoglądała uważnie w błyszczące oczy. - O świcie w ostatnich dniach października nikt nie powinien pojawiać się na placu, dopóki nie zabrzmią dzwony. Wtedy dusze zmarłych rycerzy, spoczywających w podziemiach kościoła, opusz- czają krypty. A gdy przekroczą bramę, gromadzą się w tej złowro- giej mgle i przywołują lodowaty powiew. Skazani na ciągłą walkę nawet po śmierci, w pełnym rynsztunku toczą między sobą poje- dynki nieistniejącymi mieczami, aż zdołają odpokutować przewiny. Jednak gdy dzwony oznajmią godzinę modlitw za dusze czyśćcowe, nieszczęśnicy wracają do grobowych komnat, a mieszkańcy mia- steczka proszą Boga, by spoczywali w pokoju. Czy pojął pan moje słowa? Dopóki nie rozlegnie się głos kościelnych dzwonów, plac pe- łen jest zmarłych, i każdy z przybyłych musi o tym wiedzieć. A ci, którzy mają za nic naszą tradycję, powinni obawiać się najgorszego... - A ty, dziewczyno? Miałaś odwagę zapuścić się tu niebez- pieczną porą i zniknęłaś mi z oczu... - Wolę umarłych od żywych. Są mi bliżsi niż moi sąsiedzi. - Wydajesz się bardzo bystrą osóbką. - I dlatego powtarzam, że lepiej zostawić mnie w spokoju i wy- ruszyć na łowy. - Miałem nadzieję upolować jelenia, lecz teraz jestem pewien, że przytrafiła mi się znacznie wspanialsza zdobycz. Clara przeciągnęła dłonią po długich splotach kasztanowych włosów. 11
- Nie jestem zwierzęciem, mój panie. - Och, wybacz. Pozwól mi jednak ponieść dzban aż do twojego domu. Nie chciałbym, aby twoja smukła kibić załamała się pod tym ciężarem. - Moja smukła kibić każdego dnia udaje się po wodę, a potem zgina się wpół w ogrodzie nad krzakami pomidorów. Pańska tro- ska jest zatem zbyteczna. Takiemu dobrze urodzonemu nie wypada nawet pokazać nosa w pobliżu mego domu; musi pan wiedzieć, że moja matka jest czarownicą. Wykonała dla mnie ten amulet, by chronić mnie przed takimi jak pan - Clara potrząsnęła zawie- szoną na szyi kostką zająca ozdobioną piórami. - Jestem tylko szlachcicem, który oferuje ci pomoc. - Jedyni szlachetni, jacy pozostali w tym miasteczku, spoczy- wają pod posadzką kościoła, oto, co z nich pozostało. - Nie jestem stąd, przybywam z Andaluzji. - A gdzież to jest? - Daleko na południu, tam gdzie słońce praży mocno nawet wieczorową porą, a jego blask bardzo przypomina twoje oczy. - Moje oczy, szlachetny panie, są jak równiny krainy zwanej La Mancha, i bardzo przypominają oczy mojego ojca, który stam- tąd pochodził. Tak mi powtarzała matka. Clara umieściła dzban w zagłębieniu talii i skryła się w jednej z wąskich uliczek wychodzących z placu. Na niebie gromadziły się strzępiaste szare chmury. Rozpoczynał się nowy dzień. Kiedy mijała otwarte drzwi prowadzące do patio domów, nozdrza dziew- czyny zaatakował kuszący zapach boczku i świeżego chleba. Na dziedzińcach leżały wiązki wilgotnego drewna błyszczące od rosy, dreptały w miejscu osły objuczone sakwami wypełnionymi fajan- sem lub owczą wełną, a stróżujące psy czujnie nastawiały uszu. Clara obróciła głowę i dostrzegła w niedalekiej odległości mło- dzieńca. W jasnych bryczesach szedł za nią mocno wyprostowany. - Wyjaw mi, proszę, swoje imię. - Nazywam się Clara. Clara Laguna. Żegnam pana. Niespodziewanie w głębi uliczki pojawiły się dwie kobiety w średnim wieku w okryciach z grubego sukna z futrzanymi koł- nierzami. Ich kapelusze zdobiły pióra bażanta. Clara podała dzban młodemu człowiekowi. Wyprostowała nieco zgarbioną sylwetkę, a kiedy kobiety znalazły się bliżej, posłała mu, po raz pierwszy, 12 czarujący uśmiech. Spostrzegłszy to, jedna z nich ujęła ramię to- warzyszki i szepnęła jej coś do ucha. Andaluzyjczyk przepuścił uprzejmie obie panie, a wówczas one podziękowały mu lekkim skinieniem głowy i oddaliły się. - Masz śliczny uśmiech, choć przeznaczyłaś go dla tych dam, nie dla mnie.
- Proszę ruszać na polowanie i więcej mnie nie niepokoić - Clara odebrała dzban i znów wsparła go na biodrze. Pozwoliła jednak, by młody szlachcic towarzyszył jej aż na skraj miasteczka, gdzie bruk ulic stopniowo zmieniał się w błot- nistą maź, a ubóstwo tworzyło przestrzeń dzielącą jedne domo- stwa od drugich. Dom Clary okrywały dachówki, którym wilgoć i zaniedbanie odebrały barwy, a na jego fasadzie na stałe zagościł mech. Wokół włóczyły się wygłodniałe psy, dla rozrywki wznie- cając ogonami tumulty szeleszczących liści. Dom zdawał się po- chylać ku brzegowi strumienia, gdzie założono niewielki ogródek z krzewami pomidorów. W tylnej części domostwa przybysz do- strzegł zagrodę, zamieszkałą przez cztery kury i kozę. Dalej roz- ciągał się lasek sosnowy, przecięty gruntową drogą prowadzącą do sąsiedniego miasteczka. Dziewczyna mieszkała z matką. Starzejąca się kobieta zajmo- wała się czarami: wiedziała, jak zaradzić złemu spojrzeniu, przy- gotowywała amulety sprzyjające myśliwym, łatała błony dziewicze i odczytywała przyszłość ze szkieletu kota, który, jak największy skarb, strzegła w sztywnym worku, posmarowanym mieszaniną żywicy i soku irysa. Clara zatrzymała się przed drzwiami. Jej towarzysza ogarnął łagodny aromat sosen, wdychał głęboko powietrze przesiąknięte chłodem jesieni i wilgotnej ziemi, co obficie obrodziła grzybami. Z wnętrza domu dochodziło głośne chrapanie. Matka spędziła noc, odczytując żonie i córkom aptekarza przyszłość z kociego szkieletu. - Jutro, o tej samej porze, zjawię się tu, by cię zabrać na prze- chadzkę. - Pańska wola. Clara zatrzasnęła drzwi, lecz zaraz spiesznie wychyliła się przez jedno z okien. Mężczyzna oddalał się, kryjąc dłonie w fałdach peleryny. 13 „Pewnie nie wróci", pomyślała, szorując naczynia służące do magicznych praktyk. „Pewnie nie wróci", powtarzała, wychodząc na podwórze, by nakarmić kury. „Pewnie nie wróci", zaczęła doić kozę. „Pewnie nie wróci", w południe obudziła się matka i zjadły resztki kiełbasy. „Pewnie nie wróci", popołudniem posadziła kolej- ny krzew pomidorów. „Pewnie nie wróci", słońce już zachodziło za korony sosen. „Pewnie nie wróci", przygotowała nici i znieczule- nie z kwiatów, by przywrócić dziewictwo córce bogatego wieśniaka. „Pewnie nie wróci", posiliła się skromną potrawą złożoną z warzyw zaprawionych czosnkiem. „Pewnie nie wróci", śniła o jego oczach. Ale następnego ranka, kiedy osłonięta świątecznym szalem przynio- sła do domu napełniony dzban, Andaluzyjczyk na grzbiecie siwego
wierzchowca czekał przy wyschniętym korycie strumienia. - Przybyłem po ciebie - odezwał się wesoło, schodząc z konia. - A więc zjawił się pan na próżno. Czując, jak jej serce łomoce głucho o glinianą ściankę dzbana, dziewczyna skryła się w domu. Był mglisty poranek, ostatni dzień października. Młody mężczyzna skierował się do jednego z okien, oparł łokieć o zakurzoną framugę i niespodziewanie zaintonował pieśń. Oprócz polowania, wyraź- nie był także miłośnikiem tej sztuki i miał piękny dźwięczny głos. - Czy chce pan rozzłościć kury? - zapytała Clara, otwierając drzwi. Zza dziewczyny wychyliła się kobieta z bielmem na lewym oku. Siwe włosy miała upięte w kok na czubku głowy. - Moje uszanowanie, seńora. Proszę przyjąć przeprosiny, jeśli panią obudziłem. - Witaj, młodzieńcze - odezwała się kobieta głucho brzmią- cym głosem. - Co cię sprowadza z twoją śpiewką o tak wczesnej porze? - Byłaby pani tak uprzejma i wyjawiła mi, czy jest matką Clary? - zapytał szlachcic, usiłując nie patrzeć na białawą źrenicę, szpe- cące kalectwo. - Tak właśnie jest, choć wiele cię kosztuje, by w to uwierzyć. Kiedyś i ja byłam równie piękna jak ona. - Panią zatem lub ojca Clary proszę o pozwolenie. Chcę zabrać waszą córkę na przejażdżkę. Kobieta wybuchnęła śmiechem. 14 - Musiałbyś się udać bardzo daleko, żeby spytać o pozwole- nie jej ojca. W tym domu zezwoleń zawsze udzielam ja i tylko ja, a przede mną moja matka, która niech spoczywa w pokoju - czarna źrenica jej prawego oka zadrżała. - Jesteś myśliwym. - Oczywiście. - Powinieneś zatem kupić ode mnie amulet. Kobieta zniknęła we wnętrzu domu, wkrótce jednak wróciła z kłem dzika i piórami kuropatwy. - Zapewniam cię, młodzieńcze, że dzięki temu zwierzęta same wyjdą ci na spotkanie w górach. I nigdy nie chybisz celu. Andaluzyjczyk wręczył jej kilka monet. - Możesz zabrać Clarę. Moja córka jest dorosła i robi to, na co ma ochotę, a z powodu stroju i szalu, które założyła, domyślam się, że przyjmie zaproszenie. - Nie pleć głupstw, matko, przygotowałam się jedynie do pój- ścia do miasteczka. Młody człowiek pierwszy dosiadł konia, a potem pomógł wspiąć się Clarze.
- Niedaleko stąd jest dąbrowa, wskażę panu drogę. Słuchając wskazówek dziewczyny, jeździec skierował konia po- między sosny. Zagłębili się w las, oddalając się od traktu, gdzie przejeżdżały powozy i dyliżanse. Tego ranka wiał chłodny wiatr, przynosząc odgłosy strzałów myśliwych ukrytych w górach. - Proszę popędzić konia, szybciej, szybciej! - Tu, wśród drzew, może być niebezpiecznie. - Niech pan nie będzie tchórzem - nie ustępowała, a jej twarz lśniła wilgocią. Andaluzyjczyk szarpnął wodzami, koń ruszył galopem. Serce Clary pulsowało szybko w rytm ruchów zwierzęcia, które uderzało kopy- tami o ziemię usłaną mchem i żółtymi paprociami. Dziewczyna oto- czyła rękoma kibić jeźdźca, czuła silne plecy i zapach pielęgnowanych olejkiem włosów. Nigdy tak nie jechała konno i już nigdy nie wydrze z siebie tego wspomnienia: naprężone ramiona trzymające mocno wodze, by omijać drzewa i głazy, ślady kopyt na wilgotnej ściółce z igieł, pot mężczyzny wydzielający aromat pomarańczy. Zaczęło mżyć. Napięte muskuły młodzieńca wspierały się twardo na ciele zwierzęcia, a mięśnie Clary napierały na niego. Kiedy dotarli do ostat- nich sosen rozproszonych u stóp wzniesienia, rozpętała się burza. 15 - Koń potrzebuje odpoczynku. - Dąbrowa już niedaleko. Gdy wierzchowiec wspinał się po zboczu, Clara rozluźniła obję- cia i wtedy dopiero poczuła promieniujący ból. Przed nimi wyłaniał się zarys doliny, okolonej koronami ogromnych ciemnozielonych dębów. Padał ulewny deszcz, raz po raz w świetle błyskawicy ryso- wała się czerwonawa, spulchniona wilgocią ziemia. Andaluzyjczyk wzdrygnął się pod okryciem przesiąkniętym wodą. Dziewczyna wsparła pierś o jego plecy, by go uspokoić. Kiedy dotarli do pierwszych dębów, mgła rozproszyła się, umilk- ły grzmoty i błyskawice; niebo otwarło się, lejąc rzęsistą strugą. Nim zsiadła z konia, Clara ściągnęła amulet z szyi i ukryła w za- głębieniu stroju. Wiatr stawał się coraz słabszy. Zagajnik przecinała rzeka; jej wody, pełne wirów i zakoli, pły- nęły wśród mokradeł. Dziewczyna schroniła się w zaciszu kona- rów wielkiego drzewa, które powalone przez wieki leżało dostojnie wzdłuż jednego z brzegów; wsparła się na szorstkim pniu i cze- kała, aż jej towarzysz oporządzi konia. Odgłos płynących wód zda- wał się szeptać opowieści... Mężczyzna gwałtownie sięgnął do jej szyi, dotykając delikatnego wgłębienia, gdzie przedtem spoczywał amulet, a teraz gromadziły się krople deszczu. Był poważny. Clara ujęła jego rękę: skórę dłoni przecinała bolesna pręga. - Jest pan ranny. Nie odpowiedział. Uniósł podbródek dziewczyny, i zanim ją
pocałował, spojrzał głęboko w bursztynowe oczy, wdychając znie- walający zapach wilgotnych kasztanowych włosów. Czując spory głód, młody szlachcic wrócił do gospody. Na spot- kanie wybiegł mu chłopiec stajenny, który odprowadził spienionego wierzchowca do stajni. Kiedy mężczyzna dotarł do pokoju, służący pomógł mu zdjąć przemoczone ubranie i buty. Na kominku płonął jasny ogień. Tuż obok postawiono posiłek złożony z duszonych kuropatw i kastylijskiej specjalności: mocno doprawionej zupy czosnkowej. Nie zapomniano też o czerwonym winie. Trunek uśpił zmęczonego wędrowca. Drzemał do późnego po- południa w wielkim wygodnym fotelu. Po przebudzeniu zszedł na podwórze. Odkąd przybył do miasteczka, psy pozostawały w za- mknięciu, były więc rozdrażnione i skore do zaczepek. 16 - Wkrótce znów wyruszymy w góry - uspokajająco gładził ich płową sierść. Po porannej burzy niebo się wypogodziło, lecz szybko nadcią- gający zmierzch pogrążał je w ciemności usianej gwiazdami. Labi- rynt miejskich uliczek wypełniał teraz zapach gotowanych potraw, ciekawskie staruszki zniknęły bez śladu. Andaluzyjczyk skierował kroki do pobliskiej karczmy. W tej chwili nawet szmer kamien- nego wodotrysku przypominał mu postać złotookiej dziewczyny. Długa sjesta nie zdołała złagodzić pożądania, które kąsało go coraz mocniej, a złożona Clarze obietnica kolejnej porannej przejażdżki wyzwoliła w nim dręczące pragnienie szybkiego nadejścia świtu. Noc wydawała się trwać bez końca... Karczmę przesycał gęsty dym tytoniu. Ginęły w nim nierówne pobielone wapnem ściany zdobione myśliwskimi trofeami. Andalu- zyjczyka zachwyciło zwłaszcza jedno: głowa jelenia z ogromnym porożem zawieszona nad kamiennym kominkiem. Zanim Clara Laguna stanęła mu na drodze, marzył jedynie o upolowaniu rów- nie okazałej sztuki jak ta. Podszedł do kontuaru, wypatrując jednocześnie wolnego miej- sca przy stole. Dwaj podchmieleni goście opróżniali pękate szkla- nice, a dostrzegłszy przybysza, dali znak hożej karczmarce. Około czterdziestoletnia kobieta, z burzą płomiennych rudych włosów, energicznie polerowała szklanki wysłużoną ściereczką. Trafnie obdarzona przydomkiem Koloryna zmierzyła młodego mężczy- znę jasnymi, niemal przezroczystymi oczami. - Nabrał pan ochoty na kolację, seńorl - zapytała. - Owszem, jeśli to będzie dobrze upieczone koźlę. - Gospoda jest pełna, lecz radzę się przysiąść do tych kawale- rów z Madrytu - kobieta wskazała dłonią trzech młodych ludzi, którzy toczyli żywą rozmowę przy stole w pobliżu kominka. - Są myśliwymi, jak pan. To przyzwoici, mili młodzieńcy.
- Jeśli nie mają nic przeciwko... Wesoła kolacja w doborowym towarzystwie przekonała go, że karczmarka miała słuszność. Spędzili wspólnie bardzo przyjemny wieczór, z apetytem pochłonęli pieczeń z koźlęcia, opróżniając przy tym cztery butelki czerwonego wina i opowiadając sobie anegdoty o własnych łowieckich wyczynach. 17 Hałaśliwą salę wypełniała mocna woń męskiego potu i odleg- łych gór, przepite oddechy wionęły przetrawionym alkoholem, na podłodze walały się wilgotne niedopałki. Młody szlachcic uznał, że najwyższa pora pożegnać swych towarzyszy. Rudo- włosa sprzątała stoły, lecz widząc wychodzącego gościa, zastą- piła mu drogę. - Miło pan spędził czas? - Wspaniale, dziękuję za uprzejmość i smaczny posiłek. - Proszę mi więc wybaczyć, seńor, że pana ostrzegę, i nie brać mi tego za bezczelność. Serce mam czułe i dobrze panu życzę - zniżyła głos. - Grozi panu niebezpieczeństwo. Widziano pana w towarzystwie córki czarownicy, pan wie, o kim mówię. To ta diablica o ślepiach jak dojrzała pszenica. Młody mężczyzna poczuł, że narastające pragnienie ujrzenia dziewczyny sączy się do jego serca jak trucizna. Koloryna trąciła go w ramię. - Niech pan uważa, Clara jest urodziwa, ale to zła uroda, prze- klęta. Wszystkie one w tej rodzinie są z piekła rodem, przysię- gam na moją matkę - z namaszczeniem uderzyła się w obfity biust. - Nie rozumiem - wypity trunek mącił mu umysł i nie pozwa- lał pojąć znaczenia słów. - Może tam, w pańskich stronach, nic nie wiedzą o klątwie... - ton głosu rudowłosej był lekko uszczypliwy. - W moich stronach nie wierzymy w takie prowincjonalne prze- sądy. - O, mój panie, to co nazywasz przesądem, my, ludzie prości, nazywamy przekleństwem potężnym jak krowi łeb, a nawet jesz- cze większym, kiedy mowa o kobietach Laguna, i o Clarze, która jest ostatnią z rodziny. Może pan sobie kpić, lecz odkąd pamię- tają najstarsi mieszkańcy, wszystkie one, jak jedna, były wyklęte i basta. - Zatem synowie są od tego wolni. - Synowie! - Koloryna z impetem trzepnęła się w masywne udo. - Jacy synowie? Nigdy brzuch żadnej z nich nie wydał na świat chłopca i żadna nie była mężatką. Ich przeznaczenie to wieczna hańba i rodzenie wyłącznie dziewczynek naznaczonych tym sa- mym piętnem.
18 - A mężczyzna... - A mężczyzna - przerwała mu - który ośmieli się zmierzyć z klątwą, ściągnie na siebie najgorsze nieszczęścia. Dotąd się taki odważny nie znalazł. - Jakież to nieszczęścia? - Tego nikt dokładnie nie wie. Mówią, że czarownica Laguna, tak nazywają jej matkę, przed laty usiłowała opętać jakiegoś tymi swo- imi gusłami, ale nie udało jej się, i potem oślepła na jedno oko. Wczesnym rankiem, na wpół jeszcze drzemiąc, Andaluzyjczyk przypomniał sobie ogromnej postury człowieka, który go, z tru- dem utrzymującego się na nogach, odprowadził do zajazdu, po czym rzucił na odchodnym: - Wiem, co pan czuje, seńor. Ja i wszyscy tutejsi mężczyźni. Gdyby ta dziewczyna z tymi cudownymi oczami nie była wyklęta... Wstawał niedzielny poranek, Święto Zmarłych, i miasteczko budziło się z wolna. Na dźwięk dzwonów mgła się rozproszyła, a odświętnie ubrani ludzie wylegli z domów, kierując się na cmen- tarz, by tam wspominać bliskich, którzy odeszli. Na placu poja- wiły się barwne stragany z kwiatami. Kobiety w czarnych strojach sprzedawały białe i czerwone goździki oraz delikatne margerytki, a zamożniejszym - róże. Obok kościoła wiodła brukowana uliczka, prowadząca daleko poza ostatnie miejskie zabudowania, gdzie zmieniała się w ubity trakt, zarośnięty po obu stronach chasz- czami. Tędy szło się na cmentarz. W cieniu cmentarnej bramy kuliła się wiedźma Laguna. Sprzedawała irysy, a także tajemny wywar gwarantujący zatrzymanie ducha w świecie pozagrobo- wym, trzeba było tylko skropić nim mogiłę. Starą kobietę mijały dziesiątki szeleszczących spódnic w towarzystwie męskich nakryć głowy i welwetowych spodni. Mimo obawy przed dociekliwymi spojrzeniami sąsiadów, kobiety kupowały piękne kwiaty w nadziei, że to je uwolni od wizyty zmarłych krewniaków. Nekropolię otaczał szpaler cyprysów. Pół tuzina grobowców prezentowało te same herby rodowe, które można było dostrzec na fasadach okazałych domów. Pozostałe, skromniejsze miejsca pochówku rozrzucone były w nieładzie. Zbity tłum wtargnął na cmentarz witany przenikliwym skrzeczeniem srok, których stulone skrzydła lśniły w chłodnym jesiennym słońcu. Z wysokich ga- łęzi ptaszyska przyglądały się sprzątaniu kamiennych płyt. Był to odwieczny rytuał poprzedzający modlitwy i dekorowanie kwia- tami. Kobiety czyściły złocone litery epitafiów i owalne portrety, a mężczyźni wyrywali rosnące wokół chwasty. Ci, których bliscy spoczywali w bogatych grobowcach, przyprowadzili z sobą służą- cych, aby na ich czerwone spracowane dłonie zrzucić wykonanie
pracy. Gdy dzwony oznajmiły południe, cały cmentarz cuchnął jak świeżo umyta podłoga. Młody szlachcic spędził świąteczny poranek w swoim pokoju, filiżanką kawy lecząc skutki wieczornego pijaństwa. I choć w jego pamięci tkwiło ostrzeżenie rudowłosej kobiety z karczmy, które kłuło drzazgą klątwy ciążącej nad rodziną Laguna, pamiętał też doskonale, że złotooka Clara oczekuje go w swoim domu, by od- być konną przejażdżkę. Po posiłku wyruszył w leśne ostępy w towarzystwie nowo po- znanych myśliwych. Jego płowe ogary wiele razy podejmowały trop jelenia, ale kiedy kryjąc się w zaroślach, dostrzegał zwierzę nasu- wające się na cel, broń drżała mu w rękach, a kasztanowy grzbiet niedoszłej zdobyczy zmieniał się w długie włosy dziewczyny. Tym- czasem jeleń znikał w gęstwinie drzew. Nie zdołał ustrzelić nawet królika, choć psy z łatwością wytropiły liczne gromadki; pożółkłe liście buków, tak podobne do oczu Clary, odwracały jego uwagę, i zapominał, po co zapuścił się tutaj tego popołudnia. Wreszcie usiadł na posłaniu z paproci, pozwalając, by jesienna wilgoć po- plamiła mu spodnie, i odłożył na bok milczącą strzelbę. Pozostali myśliwi spoglądali ukradkiem na siebie, próbując odgadnąć, cóż dolega ich towarzyszowi, który przebył połowę Hiszpanii, żeby zapolować w lasach Kastylii, a teraz wydaje się zamyślony i nie- zdolny do oddania choćby jednego celnego strzału. Kiedy słońce skryło się za górami, mężczyźni powrócili do mia- sta. Andaluzyjczyk opuścił nowych przyjaciół, błahą wymówką wykręcając się od kolacji w karczmie. Skierował się od razu do zajazdu i polecił, by osiodłano mu konia. Chwilę potem wbijał już ostrogi w boki siwego wierzchowca i pędził przed siebie. Okrągły księżyc oświetlał jasno drogę do domu Clary Laguny. Jej matka była w mieście. Tam wślizgiwała się tylnymi drzwiami do domów, aby przy kuchennym stole lub w cieple kominka 20 w salonach ze swojego kociego szkieletu odczytywać przyszłość żywym i umarłym. Młody myśliwy dostrzegł dziewczynę przy wyschniętym kory- cie strumienia, tuż obok ogródka warzywnego. Dojrzałe pomidory zdobiły go jak ogromne perły. Mężczyzna zszedł do tego kamieni- stego zakątka, szepcząc do siebie: „I cóż z tego, że jest przeklęta, skoro nic nie mogę na to poradzić...". Na jego widok Clara poderwała się z ziemi. Jej twarz znaczyły brudne wilgotne smugi - wyraźnie płakała, czekając na niego. Szlachcic ukląkł wprost na ziemi i zaśpiewał rytmiczną strofę, a wtedy psy czuwające w pobliżu zawyły przenikliwie, jakby skar- żąc się, że andaluzyjskie popisy zakłóciły ich płytki sen pośród milczącej nocy umarłych. Chwilę później odpowiedziały im roz-
złoszczone sowy z sosnowego zagajnika. Clara cisnęła w przy- bysza kamykiem, raniąc mu lekko czoło. Andaluzyjczyk poczuł, jak po twarzy spływa mu wolno nitka krwi, i zmienił repertuar na poważny, pobożny psalm. Nagle księżyc rozjarzył się mocniej, jakby chciał oświetlić obraz męki Chrystusa wyłaniający się ze słów pieśni, i dziewczyna nie rzuciła już więcej kamieniem. Teraz patrzyła na delikatny błękit skóry, lekko krwawiące czoło i oliw- kowe źrenice gorejące jak u męczennika. Pocałowała go w usta, a rogiem spódnicy otarła ranę. Nie protestował. Chwycił ją wpół i uniósł na grzbiet wierzchowca. Ruszyli ostrym galopem w kierunku dąbrowy. Po drodze gwiazdy zerkały na nich ukradkiem zza nieruchomych liści. W końcu zsiedli z konia, całując się i depcząc fantastyczne cienie prehistorycznych stworów kreślonych przez drzewa. Na brzegu rzeki mężczyzna zdjął pelerynę i rozciągnął ją na ziemi, która wchłonęła kilka czerwonych kropli sączących się z rany na czole. Clara zsunęła z ramion wełniany szal i odłożyła bezużyteczny już amulet. Sprzyjający wiatr pomógł im uwolnić się od złego uroku, pasa z nabojami, grubej spódnicy i bryczesów. Naga skóra dotknęła wreszcie posłania z wilgotne- go mchu. Clara Laguna poczuła na swoim ciele gorące pocałunki, niecierpliwe dłonie i napierający gładki tors, a wtedy przy wtórze szeptu wody przeniknął ją ból pierwszego razu. ROZDZIAŁ 2 Andaluzyjczyk zwlekał z powrotem w rodzinne strony aż do pierwszych grudniowych śniegów. Z Clarą spotykali się w dębo- wym lesie, który stał się ulubionym miejscem miłosnych schadzek. Dopiero kiedy wiatr zmroził ich pocałunki, poszukali schronienia w domu dziewczyny. Czarownica zwykle wyruszała do miasteczka, zabierając z sobą szkielet kota, a wtedy oni targani namiętnością zrzucali naczynia do praktyk magicznych i rozbijali zakurzone słoje z tajemniczą zawartością, bo dom miał tylko jedno pomiesz- czenie, gdzie gotowano, spano i... uprawiano miłość. Myśliwy powracał do zajazdu, lśniąc skórą natartą balsamem przeciw złemu spojrzeniu. Podbrzusze pokrywały mu pióra ku- ropatwy, lecz nie dbał o to, unosząc z sobą zapach wilgotnej ziemi emanujący z łona Clary. Któregoś dnia znaleźli się w jego pokoju, lecz ona nie czuła się dobrze w łóżku posłanym sztywno krochmaloną pościelą, a uporczywy trzask palącego się drewna w ogromnym kominku przypominał jej plotkujące usta wścib- skich staruszek. O romansie pięknej Laguny z młodym Andaluzyjczykiem mó- wiono wszędzie. Wdowy w kościelnej ławce, pomiędzy recyto- waniem kolejnych dziesiątek różańca lub siedząc przed domem w rządkach żałobnych chustek; służące w kuchni bogatych domów i ich panie w salonach pełnych koronek podczas podwieczorku nad
filiżanką kawy z mlekiem; młode dziewczęta z ciężkimi dzbanami wspartymi na biodrach przy kamiennej ścianie tryskającej wodą i nad rzeką podczas prania bielizny; mężczyźni w stajniach, przy pługach zaprzężonych w woły, w karczmie, sącząc anyżowy likier... Którejś nocy szlachcic udał się na kolację do gospody po dniu spędzonym na polowaniu, podczas którego ustrzelił jelenia. Ręka 22 już mu nie drżała, a grzbiet zwierzęcia nie przypominał włosów żadnej dziewczyny, wiedział bowiem, że Clara Laguna oczekuje go i to ona jest prawdziwą zdobyczą, znacznie okazalszą. Zza kontuaru Koloryna po chwili wskazała gościowi miejsce przy stole. Młodzi myśliwi wrócili już do stolicy. - Polecam na początek suszone morele. Są bardzo smaczne - odezwała się, jasne źrenice były bardzo uważne. - A do tego butelkę dobrego wina, dziś trafiła mi się wspaniała sztuka. - Oby pan sam nie stał się zdobyczą! Kiedy lekceważy się prze- strogę płynącą prosto z serca... - Ładna z pani kobieta, a więc natura męska pani nieobca; cza- sem my, mężczyźni, nie chcemy rezygnować z pewnych rzeczy, bez względu na cenę. A teraz czekam na jedzenie, bo wyprawa w leśne ostępy zawsze wywołuje wilczy apetyt. Po chwili już kosztował moreli, miejscowego wina i spojrzeń mężczyzn obecnych w karczmie. Ich oczy przysłaniała zazdrość. Ten młody Andaluzyjczyk osiągnął to, czego wielu nawet nie ośmieliło się próbować, choć tak bardzo tego pragnęli. A ci, któ- rzy się odważyli, zostali ze wzgardą odrzuceni. W przeddzień powrotu do Andaluzji, popołudniową porą my- śliwy skierował się do domu Clary. Oczekiwała go, jak to bywało wcześniej, przy wyschniętym strumieniu. Odkąd połączyło ich na- miętne uczucie, dziewczyna starała się pokazać ukochanemu naj- piękniejsze tutejsze zakątki: rozległe pola pszenicy i jęczmienia, kobaltowe wzgórza, a nad nimi wysoko w górze płowe skrzydła sępów, strumienie oplatające serpentyną górskie pastwiska i domki pasterzy. Ale tego ostatniego popołudnia zamierzała zaprowadzić go w miejsce, które tak często pojawiało się w jej snach, gdzie jej kasztanowe włosy przenikał słodki aromat kwiatów, a o świcie kwitły w nich stokrotki. W odległości niespełna trzech kilometrów od granic miasta, przy ubitym trakcie przecinającym las sosnowy, niszczał opustoszały folwark. Okazały piętrowy dom, którego fasada mimo śladów pleśni i zaniedbania wciąż zachowała czerwonawą barwę, otaczał ogromny ogród strzeżony kamiennym murem. Wewnątrz posiadłości niepodzielnie rządziły gęste chaszcze. Pięły się po ścianach budynku 23
gospodarczego, oplatały poidło i zagrodę dla zwierząt. Napierały na krzewy hortensji i purpurowych wilców ustawionych w równy sze- reg w dużych granitowych donicach, na grusze i drzewa brzoskwi- niowe, a nawet na wielki kasztanowiec rzucający cień na kamienną ławkę. W tylnej części ogrodu pozostały warzywne grządki, gdzie pomidory i dynie dojrzewały niejako z przyzwyczajenia. Wszech- władna roślinność najbujniej pieniła się w otchłani pnączy wicio- krzewów z jaśniejszą plamą zieleni w środku, przechodząc potem w wielobarwny gąszcz lilii i ogród leśnych róż. Jeździec zatrzymał konia przed wysoką kutą bramą z żela- znych prętów. Obejmująca go wpół dziewczyna spoglądała z za- chwytem na drogę wiodącą od bramy do progu domostwa. Była obramowana wielkimi głazami i poprzecinana żyłkami ziemi po- rośniętej polnymi kwiatami. - To wspaniały dom, lecz jest w nim coś, co mnie niepokoi, wzbudza uczucie smutku - powiedział mężczyzna. - Być może dlatego, że jest opuszczony. - Chciałabyś tu kiedyś zamieszkać? - O tak - Clara przytuliła policzek do jego peleryny. - Znam miejsce, przez które możemy wejść do ogrodu, coś panu pokażę. Zsiedli z konia i przez wyłom w kamiennym murze przedo- stali się do ogrodu różanego. Przecinały go liczne kręte ścieżki, nad którymi kłujące łodygi kwiatów splatały się z sobą w rodzaj wielobarwnej pergoli. Rozproszone po niebie burzowe chmury przenikały przez ażurową roślinną konstrukcję, zmieniając się w opalizującą mgłę. Wiatr pędzący od ściany sosnowego lasu gra- bił butwiejące płatki, przeganiał je po plamach śniegu i stertach suchych liści. Clara poprowadziła swego towarzysza do miejsca, gdzie kwitnąca żółta róża rozjaśniała jesienny półmrok. - Jeśli ona przeżyła pierwsze chłody, ja także zdołam doczekać pana powrotu - szepnęła dziewczyna. Mężczyzna wziął ją w ramiona i mocno pocałował. - Zjawię się następnej jesieni, a jeśli moje obowiązki pozwolą, wcześniej, z końcem lata. Czekaj na mnie, i nie waż się pokochać innego, nawet na niego spojrzeć. Jesteś moja! - Czy może pan przyrzec, że wróci? - Wrócę, dziewczyno, na pewno wrócę. 24 Po przybyciu do zajazdu usadowił się wygodnie w fotelu obok kominka, żeby rozgrzać kości wychłostane kastylijskim chłodem. Wysączył kieliszek wina i przymknął oczy. Opanowała go prze- można tęsknota za ciepłem przytulnego rodzinnego domu; nagle zapragnął jak najszybciej ujrzeć drzewa pomarańczowe i oliwne gaje Andaluzji, poczuć na twarzy słońce tłoczące ciemną oliwę. Chciał dotknąć czarnej sierści byków ze swych stad i pogłaskać
konie w uprzęży wyszytej małymi dzwoneczkami, usłyszeć cy- gańskich chłopców śpiewających w stajniach copie*, które porywał wiatr i rozrzucał po polach. Musiał na nowo przebyć Mesetę, teraz spowitą płaszczem śniegu, zabierając z sobą płową sforę i znów mijając po drodze zamki na wzgórzach. Niespodziewanie o drzwi zabębniło kilka uderzeń i po chwili po- jawiło się przed nim ślepe oko matki Clary w towarzystwie czarnej błyszczącej źrenicy. Kobieta, której popielate włosy potargał wiatr, trzymała w dłoni sztywny worek, a w drugiej okazały pazur sępa zawieszony na sznurku. - Przyniosłam ci amulet - powiedziała, podając mu pazur - żeby cię strzegł podczas powrotu. - Jak sądzę, będzie mi pomocny. Ten, który kupiłem, gdy wy- bierałem się na polowanie, okazał się bardzo skuteczny. Wśród moich trofeów mam wspaniałe poroże jelenia. - O czymś zapomniałeś, młodzieńcze - kobieta mlasnęła języ- kiem. - Ach tak, oczywiście, niech pani przyjmie kilka monet. - Na to liczyłam. Pieniądze są niezbędne takiej kobiecie jak ja, która musi się jeszcze zatroszczyć o swą jedyną córkę. - Niech pani o nią dba, dopóki nie wrócę - podał czarownicy monety, a ona zawiesiła mu amulet na szyi. Wydzielała mysi zapach splądrowanej przez gryzonie spiżarni i woń niepomyślnej wróżby. - Wspomniałeś o powrocie. - Jak tylko mi pozwolą zobowiązania, zjawię się tu znów, by zobaczyć Clarę i upolować kolejnego jelenia. * Copla (hiszp.) - dosl. strofa, tradycyjna piosenka hiszpańska (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). Usiłował się uśmiechnąć, lecz stara kobieta wywoływała w nim ogromny niepokój. - Przemyśl swoje postępowanie, młody człowieku. Moja córka jest stracona, jej nic już nie ocali. Lecz ty masz jeszcze czas. Je- stem pewna, że ludzie nie zapomnieli ci wspomnieć o przekleń- stwie? - ślepa źrenica zaświeciła dziwnym blaskiem. - A owszem, przy stole w gospodzie usłyszałem bajkę, jakoby w rodzinie Laguna wszystkie kobiety były obłożone klątwą; wy- dają na świat tylko córki i skazane są na pohańbienie... - jego głos przeszedł w ochrypły dyszkant. Natychmiast pożałował, że wy- powiedział to ostatnie słowo. - Zapomniano ci jeszcze powiedzieć, mój przyjacielu, jaka czeka nas za to kara. Prawdą jest, że nasze życie to ciągła samotność, w sa- motności rodzimy wyłącznie córki jedynaczki, i to nazywają pohań- bieniem, lecz nas skazano na coś znacznie gorszego. Na rozpacz- liwą, nieszczęśliwą miłość. Cierpimy niewyobrażalnie z powodu
tego uczucia, jedynego, które skrywa naszą duszę. I nie ma zaklęcia, które mogłoby przerwać naszą męczarnię lub przynieść nam zapo- mnienie. Kiedy brak duszy, magia nie zna lekarstwa, by ją wyleczyć. - Obiecałem Clarze, że wrócę, i dotrzymam słowa. Mężczyzna czuł, że twarz mu płonie od ciepła kominka. - W żyłach mojej córki płynie szlachetna krew, jak w żyłach jej ojca - wiedźma skierowała wzrok na pułap, a chore oko błysnęło bielmem. - Jest piękna, dumna i odważna, i potrafi się o siebie za- troszczyć. Ty, wcześniej czy później, musiałeś się pojawić. Amulet, który dla niej zrobiłam, jest na nic. Chronił ją przed innymi męż- czyznami, lecz nie przed tobą. Przed tamtymi potrafiła się obronić, wobec ciebie jest bezbronna. Clara boi się klątwy, tak, to jedyne, czego się naprawdę obawia. Nalej mi trochę wina - wskazała bu- telkę stojącą na stole. - Rozmowa o przekleństwach okropnie wy- suszyła mi usta. Myśliwy napełnił szklankę, którą czarownica wychyliła jed- nym haustem. - A teraz przyznaj się, młody człowieku, chcesz, żebym ci od- czytała przyszłość ze szkieletu kota. Rzuć kośćmi, a ja z ich poło- żenia odczytam, czy spłodzisz synów. - Cóż, muszę wcześnie wstać i wsiąść w poranny dyliżans... Gdy wrócę, kto wie, może będzie czas na wróżby i przepowiednie. 26 - Jak chcesz, przyjacielu - czarownica wysunęła język spomię- dzy warg, a wtedy dostrzegł jego ostry koniuszek pociemniały od kosztowania czarnoksięskich mikstur. - Daj mi zatem jeszcze kilka monet za coś, co będzie ci bardzo użyteczne. - Z sakwy, którą miała zawieszoną na ramieniu, wydobyła mały ciemnozielony fla- konik i podała myśliwemu. - Jeśli wypijesz zawartość w noc ostat- niej kwadry księżyca, a potem wywar z tymianku i rozmarynu przyłożysz tam, gdzie bije serce, znajdziesz zapomnienie i nie bę- dziesz musiał wracać. - Nie chcę zapomnieć! - Zachowaj flaszeczkę i zapłać mi. Pójdę już sobie. Czarownica wzięła monety, zabrała swój worek i wyszła. An- daluzyjczyk stał przez chwilę bez ruchu, czując przez szkło leciut- kie pulsowanie zawartości buteleczki, po czym pozwolił jej spaść na podłogę. Pośród setek drobnych kryształków rozlał się żółtawy płyn, wydzielając silną woń zgniłych fig. W kałuży podrygiwał ogon małej jaszczurki. Tej nocy sen długo do niego nie przychodził, a kiedy wreszcie zasnął, na próżno usiłując zwilżyć wyschnięte usta, prześladował go koszmar cuchnący miksturą na zapomnienie, w którym pełzały poćwiartowane członki gadów. Obudził się wczesnym rankiem, z sinymi obwódkami dookoła
oczu, wsiadł do dyliżansu i ruszył w drogę powrotną do Anda- luzji. Za nim podążył wóz ze sforą ogarów, których jazgot rozsa- dzał mu głowę. Clara Laguna czekała. Co dzień, kiedy tylko wstało słońce, udawała się ze swoim dzbanem po wodę, a wszyscy, którzy ją mijali, mężczyźni czy kobiety, spoglądali ciekawie na jej brzuch, by sprawdzić, czy rośnie, czy nie ukrywa się w nim kolejna ko- bieta z rodziny Laguna. Upływał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem. Dziewczyna zajmowała się ogródkiem warzywnym, sprzątała podwórze, karmiła kury i kozę, pomagała matce łatać błony dziewicze i myć naczynia do tajemnych praktyk. Odwie- dzała dąbrowę, gdzie stare drzewa przypominały jej o chwilach spędzonych z ukochanym, a strumień szeptał słodkie opowieści. Zachodziła po nie także do opuszczonego folwarku. Żółta róża, na przekór porom roku, kwitła i rozwijała się, natomiast brzuch 27 Clary, choć wszyscy tego oczekiwali, zamiast rozdęty, pozosta- wał płaski i milczący. Co dwa, trzy miesiące przychodziły z Andaluzji listy, lecz zamiast wersów o miłości puste delikatne arkusze, owinięte w jedwabny papier, nasączone były oliwą i wysuszone na słońcu, zachowując aromat kwiatu pomarańczy i jaśminu. Clara była analfabetką. Sama przesyłała w odpowiedzi sztywne liście ciemnozielonego dębu, ka- wałki kory z jego pnia, płatki żółtej róży, igły sosny, kosmyk uwodzi- cielsko pachnących włosów... Błękitne koperty kupowała w miejsco- wym sklepiku i z namaszczeniem kopiowała adres zwrotny napisany ręką ukochanego, drżącą dłonią niezdarnie kaligrafując litery. W połowie wiosny, kiedy stokrotki i polne maki kwitły już na polach, Clara chora z niecierpliwości i tęsknoty poprosiła matkę, by ta za pomocą kociego szkieletu przepowiedziała, czy zbliża się przyjazd Andaluzyjczyka. Dziewczyna potrząsnęła kośćmi nad swoją pryczą, po czym rozrzuciła je, myśląc o ukochanym. - Wróci, by znów zapolować na jelenie, widzę to wyraźnie w ułożeniu piszczeli. Czarownica Laguna nie pomyliła się. Kiedy zaczął się złocić sierpień, młody szlachcic pojawił się w miasteczku. Przybył dyli- żansem popołudniową porą, towarzyszyli mu ci sami służący, lecz nie było śladu ogarów. Pośród gór, w leśnych ostępach i na rów- ninach znów rozlegały się ryki potężnych zwierząt, kiedy młody myśliwy zamieszkał w znanym sobie zajeździe. Ryczały pozba- wione nadziei, że połączą się z samicami, a on wbił ostrogi w boki wierzchowca i skierował się do domu dziewczyny. Echo miłosnych nawoływań, chrapliwych i złowrogich, dochodzące aż tu, na skraj miasteczka, mieszało się z pocałunkami i radością spotkania.
Ruszyli ostrym kłusem do dębowego zagajnika, gdzie kochali się pod idealnie okrągłym krążkiem księżyca, wśród odgłosów uderzeń rogów byków walczących o łanie i jęków rozkoszy zwycięzców. Smagła skóra młodego myśliwego pociemniała jeszcze bardziej od radości wiosennych nocy spędzonych w Andaluzji, wśród cy- gańskich śpiewów. Teraz wydzielała zapach morskiej bryzy, obcy Clarze. Ale nie on jeden przywiódł do miasteczka nieznany dotąd obraz oceanu. Z dyliżansu wysiadł ktoś jeszcze, człowiek, który panował nad duszami wiernych z kościelnej ambony. 28 Ostatni proboszcz zmarł jakieś dwa miesiące temu, przeklina- jąc starość i chorą wątrobę, dlatego parafianie, chcąc uczestniczyć w niedzielnej mszy, musieli się udawać do sąsiedniej miejsco- wości. Kiedy jego następca dowiedział się o tym, uznał, że ten kawałek niegościnnej ziemi i jego mieszkańcy zbyt długo byli wy- stawieni na przewrotne działanie Złego. Od czasów seminarium był owładnięty żarliwą pasją walki z szatanem, przekonany, że to tylko kwestia splotu wydarzeń, by ten pojawił się na świecie. Obsesja żarliwego obrońcy wiary pogłębiła się, odkąd postanowił jako kapelan służyć pomocą duszpasterską oddziałom hiszpań- skim walczącym z kubańskimi independystami. Spędził tak dwa lata, udzielając pospiesznego ostatniego namaszczenia chłopcom rozerwanym przez bagnety, umierającym od kul lub gorączki, sam natomiast ukrywał się przed moskitami wśród trzciny cukrowej i krzewów tytoniowych. I choć przyrzekł, że nie wróci do ojczy- zny, dopóki oddziały hiszpańskie nie zwyciężą, wbrew jego woli nastąpił odwrót po tym, jak batalion wpadł w zasadzkę. Błąkał się potem w samym sercu selwy ponad miesiąc, za towarzysza ma- jąc tylko głód. Żołnierze znaleźli go, dręczonego gorączką, w sza- łasie pustelnicy, wyznawczyni santerii, która wyczytała z dłoni księdza, że jego los jest nierozerwalnie związany ze Złym, a tam, gdzie on się uda, z pewnością będzie usiłował zakorzenić się i ten drugi. Nowy proboszcz był człowiekiem młodym, miał niespełna trzydzieści lat, lecz jego twarz pokrywały zmarszczki wyżłobione przez karaibskie słońce i wizję śmierci w tropikach. Z rezygnacją przyjął decyzję przełożonych, którzy uznali, że idealnym miejscem, by pozbyć się młodego kapłana i jego obsesji na punkcie diabła, jest właśnie ten zapomniany zakątek Kastylii, położony wśród gór i otoczony lasami, gdzie ledwie dochodziły in- formacje z kolonii. Tamtejsze proste życie z pewnością wyleczy go z kłopotliwych poglądów, a czego nie dokonają spokojna wegetacja i pogawędki o zbożu i sianokosach, czy karciane partyjki umilane butelką likieru anyżowego, tego dopełni surowy klimat. Jednak już pierwszej niedzieli, kiedy nowy proboszcz wstąpił na ambonę, wierni nie usłyszeli ani słowa o przyszłych zbiorach
żyta i pszenicy. Kapłan rozłożył szeroko ramiona, na podobieństwo orła szybującego ponad szczytami gór, i wygłosił płomienne kaza- nie ku chwale hiszpańskiego imperium, opowiadając, jakie zakusy 29 czynił szatan w odległej krainie otoczonej turkusową wodą, aby je całkowicie zniszczyć. Świątynia była pełna, nawet pasterze opuś- cili swe szałasy i stada, tak wielkie zaciekawienie budził ów młody duchowny o spalonej słońcem twarzy. Po wyjściu z kościoła wierni, nie wiedząc dlaczego, mieli oczy pełne łez, choć nie zrozumieli ani słowa z kazania i mylili diabła z moskitami. Inni natomiast zada- wali sobie pytania, przeciw komu walczyły oddziały hiszpańskie i kto zamierzał im ukraść imperium. Równie poruszające kazanie powtórzyło się kolejnej niedzieli przy równie imponującej frekwen- cji. Wierni tłoczyli się w ławkach, a wielka kadzielnica kołysała się z całej siły. Zapach żywicy miał złagodzić odór bijący od pasterzy oraz inne wonie wydzielane przez obecnych z powodu gorącego zapału, który wzniecał ksiądz opowieściami o potyczkach w okoli- cach rojących się od krokodyli, gdzie słońce rozpala wiarę. Ale jeśli cokolwiek stało się zrozumiałe po tych pierwszych kazaniach, to że ten młody mężczyzna w zbyt dużej sutannie posiada niezwykłą zdolność docierania do serc tych, którzy słuchają jego słów, nawet jeśli sens pozostaje dla nich niejasny. Nazywał się Juan Antonio Escabel de Castro, jednak parafianie zaczęli go nazywać ojcem Im- perio i pod tym przydomkiem, który z chęcią zaakceptował, był znany aż do końca swoich dni. Zamieszanie wywołane pojawieniem się księdza i jego emocjo- nującymi kazaniami oderwało uwagę mieszkańców kastylijskiego miasteczka od romansu, który na nowo rozkwitł pomiędzy Clarą i młodym Andaluzyjczykiem. Kiedy miejscowe plotkarki widywały go, jak z rozwianymi na wietrze włosami i strzelbą na ramieniu przechadza się krętymi ulicami, poświęcały zaledwie kilka minut, by pogawędzić, czy jest gotów zmierzyć się z przekleństwem cią- żącym na kobietach z rodziny Laguna, poślubiając jedną z nich i czyniąc ją szczęśliwą. Zaraz potem powracały do egzotycznych krokodyli ojca Imperio żywiących się wielkimi jak pięść krabami i kończynami hiszpańskich żołnierzy, święcie przekonane, że w te potworne zwierzęta wcielił się sam szatan. A kiedy któregoś wieczoru Andaluzyjczyk zjawił się w karczmie, by zjeść kolację, Koloryna ograniczyła się jedynie do zapropono- wania mu jajecznicy z rydzami i rzucenia od niechcenia, jak to lubi się mieszać w sprawy urodziwych dziewcząt. 30 Clara była jedną z nielicznych, które jesienią 1898 nie uległy urokowi kazań głoszonych przez ojca Imperio. Obie z matką nie uczestniczyły w niedzielnej mszy, nie były tam mile widziane
przez woalki i mantyle. Prócz tego czarownica Laguna wpajała córce, że kobieta przeklęta może dotknąć poświęconej ziemi tylko wtedy, gdy poczuje na ustach żar śmierci. Ale Clary, która z tru- dem wierzyła w Boga, wyłaniającego się z mroku analfabetyzmu i zabobonów, zupełnie to nie obeszło. Jeśli odczuwała potrzebę modlitwy, jedynej, jaką znała, modliła się w sercu lasu do Boga za pośrednictwem świętej Pantolominy Kwietnej, patronki miasteczka, jasnowłosej męczennicy z naręczem irysów, którą po śmierci na mękach poćwiartowano. Miłość sprawiała, że stale była zajęta. Razem z ukochanym prze- mierzali konno dzikie lasy sosnowe i okoliczne pastwiska, a kiedy on powracał z polowania lub zanim na nie wyruszył, kochali się, jeśli tylko naszła ich ochota. Clara uwielbiała czuć jego dłonie i sło- nawy zapach, który, nawet gdy już odchodzili, pozostawał w ogro- dzie opuszczonego folwarku pod pergolą z ostatnich jesiennych róż. Pewnego wieczoru, kiedy odpoczywali po miłosnym zbliżeniu, spytał ją, dlaczego nie chodzi do kościoła, by posłuchać kazań no- wego proboszcza. Są trochę niezrozumiałe, ale przez to tym bar- dziej ekscytujące! - Cóż, mogę panu towarzyszyć tej niedzieli - odpowiedziała i wyobraziła sobie, jak wchodzi do świątyni w nowej sukni, zwra- cając uwagę wszystkich, swym przeklętym ramieniem wspiera- jąc się na ramieniu ukochanego. Marzyła także, że jej suknia jest śnieżnobiała i że oboje zmierzają do ołtarza, gdzie czekają na nich obrączki i błogosławieństwo szczęśliwego wspólnego życia, ponie- waż klątwa ciążąca nad jej rodziną pozostała na progu kościoła, trzęsąc się z bezsilnej złości. On, który - pomijając obraz zaślubin - wyobrażał sobie to samo, czuł, że tej granicy nie może przekroczyć. Owszem, widywano go spacerującego z nią bądź przemierzającego razem konno góry i lasy, lecz gdyby ludzie zobaczyli, jak prowadzi ją pod ramię do kościoła... To zupełnie niedopuszczalne. - Hm, myślę, że powinnaś pójść do kościoła z matką. - Ach tak, a jeszcze lepiej, bym nie poszła tam wcale lub tylko z tym, z kim mi się podoba! 31 Clara odsunęła się od kochanka. Przeszył ją lodowaty dreszcz, a z oczu potoczyły się łzy raniące jak ostre sztylety. Do ust napły- nął wstrętny posmak krwi. Rozpoznała znaki, które tak często opi- sywała jej matka. Oto odezwała się klątwa, przywołując pierwszą falę bólu i zapowiadając nieuchronność kolejnych. Tej niedzieli ani Clara, ani jej matka nie pojawiły się w świą- tyni. Jednak około południa odwiedził je sam ojciec Imperio. Już od progu powitał go zapach czerstwego chleba opiekanego na og- niu zmieszany z wonią łoju, korzenia mandragory i oparów wy-
dobywających się z rondla, w którym gotowały się ropuchy na lek przeciw urokowi rzuconemu przez złe spojrzenie. Ksiądz wyjął chusteczkę, zasłaniając sobie nos i usta. - Niech będzie pochwalony Najwyższy, w tym domostwie śmier- dzi czarami! - To, czym tu czuć, to śniadanie w ubogim domu - oświadczyła matka Clary. Mężczyzna jeszcze mocniej przycisnął chustkę do twarzy. W czarnej sutannie wydawał się bledszy, a na czole i skroniach gromadził mu się pot, jak w tropikach. Wdychając odór płynący z naczynia, poczuł nagle, że pamięć cofa się, a on znów leży w wa- lącym się szałasie w środku selwy, gdzie kubańska pustelnica ssie kości jagnięcia, a jego zmaltretowane gardło okłada leczniczymi plastrami. - - Usiądź, ojcze, bo twoja twarz przybrała kolor martwej kozy - odezwała się czarownica Laguna, podając mu stołek, który on od- rzucił ruchem ręki. - A więc wieści, które mi przekazano, są prawdziwe. W tym domu uprawia się czary! Pozostaje mi teraz sprawdzić, czy nie wzywa się tu także szatana - wypowiadając to słowo, spojrzał w kąt pomieszczenia, gdzie odkrył urzekające oczy Clary Laguny. - Jedyny diabeł, jakiego znam i z którym obcuję, to ten, co wciela się w wielu moich klientów - starej kobiecie zadrgała bia- ława źrenica. Ojciec Imperio poczuł nieprzepartą ochotę, by się przeżegnać. - Proszę przyjść na mszę, seńora, i niech pani zabierze z sobą córkę. Jak można mówić takie rzeczy! Przecież to grzech śmier- telny. 32 - Ojciec z pewnością wie, że jesteśmy przeklęte i możemy pójść do kościoła jedynie po to, by tam umrzeć. Tak przynajmniej za- pewniała mnie matka. - Owszem, wspominano mi o klątwie ciążącej nad waszą ro- dziną. I dlatego przyszedłem. Chcę wam powiedzieć, że jedynym ratunkiem są czystość i cnotliwe życie. Nie wolno wam się roz- mnażać! Nagle ojca Imperio dosięgło spojrzenie Clary Laguny. W piersi księdza rozszalał się huragan. Schował chustkę do kieszeni i po- spiesznie nakreślił znak krzyża. Wzrok dziewczyny krył w sobie dziwną srogość i zarazem samotność kota, który zawsze chadza własnymi ścieżkami. Odkąd Clara poczuła pierwsze oznaki przekleństwa, uznała, że być może warto zastosować się do poleceń proboszcza i nie spotykać się z młodym Andaluzyjczykiem. Ale nic z tego: im bardziej umykała przed jego pocałunkami, tym większą wzbu-
dzała w nim żądzę: podarował jej bransoletkę z rzecznych pereł kupioną w miejscowym sklepie, innym razem ujął jej serce weso- łymi albo poważnymi pieśniami, które wyśpiewywał, klęcząc pod dębem, podczas gdy promienie księżyca wbijały mu się w pierś jak świetliste włócznie. Clara straciła apetyt, słuch i mowę, dopóki nie zaczęła na nowo spotykać się z kochankiem wśród ścieżek różanego ogrodu, oddając się miłości na posłaniu z szeleszczą- cych liści i miękkich płatków. Kiedy wróciła do domu, jej matka stwierdziła krótko: - Dobrze zrobiłaś, nie ma już dla ciebie ratunku. Poleciła córce otworzyć usta i sprawdziła dziąsła, jakby była koniem na sprzedaż, potem kazała oddać mocz do kociołka zawie- szonego nad ogniem. Wrzuciła do cieczy kilka korzeni, a kiedy za- wartość naczynia zabulgotała i pomieszczenie wypełnił słodkawy zapach wnętrzności, zmrużyła ślepą źrenicę. - Jesteś brzemienna. Stało się to wtedy, kiedy parzyły się łanie, ponad miesiąc temu. To był czas, kiedy na placu panowali zmarli rycerze osłonięci złowrogą mgłą. Lodowaty wiatr szczękał odgłosem zbroi i wal- czących mieczy. Jednak Clarze siedzącej przy kamiennej niszy 33 wypełnionej wodą wiatr dotykający twarzy wydawał się ciepły, a lamenty nieszczęsnych duchów łączyły się z jej własnym. Ko- chała mężczyznę, którego znała zaledwie rok, a teraz oczekiwała jego dziecka. Nagle dzwony wybrzmiały swe smutne przesłanie i mgła za- częła się rozpraszać. Wśród snujących się nitek, które obierały te- raz powrotną drogę do krypt, wyłowiła wzrokiem czarny rękaw. To był ojciec Imperio, ciskający wokół hyzopem święconą wodę. Gdy dostrzegł w resztkach mgły bursztynowe oczy, przeżegnał się. Kościelny włożył wiele wysiłku, by wyjaśnić nowemu pro- boszczowi przyczyny tych zjawisk, a ten bez wahania przypisał je tchnieniu diabła. - Co tu robisz, dziewczyno, wdychając te szatańskie opary? - To nie szatańskie opary, ojcze, tylko ogromny smutek. Już do tego przywykłam. W Dzień Zmarłych, gdy mieszkańcy miasteczka pielgrzymo- wali z kwiatami i kawałkami płótna na cmentarz, Clara spotka- ła się z kochankiem w dąbrowie. Dotąd burzowe niebo rozjaśniało się, ale w chwili, kiedy wyznała, że jest brzemienna, zrzuciło na domy i lasy ulewną strugę, wśród grzmotów i złocistych błyska- wic. Ci, którzy przebywali na cmentarzu, próbowali się chronić w kryptach grobowców, lecz w szerokich spódnicach i odświęt- nych żałobnych kapeluszach było to niemożliwe, dlatego nastą- pił gwałtowny odwrót całych rodzin przez zbocze aż do bramy,
gdzie mogli się schronić. W tym czasie dwoje młodych obej- mowało się pod osłoną potężnego dębu. Clara płakała, jej łzy mieszały się z deszczem. Mężczyzna czuł, że napór ciemnych chmur go dusi, a gałęzie oświetlane przez pioruny lada chwila go zmiażdżą. Usiłował ją pocieszyć, lecz ona nie chciała słuchać. Wspomniał słowa karczmarki, gdy go ostrzegała, że dotąd żaden mężczyzna nie ośmielił się przerwać klątwy dotykającej rodzinę Laguna. Przypominał sobie nieszczęścia wróżone temu, który ośmieli się to zrobić. Kiedy dziewczynie wyczerpały się łzy, deszcz przestał padać. Choć niebo nadal groziło burzą, w końcu zapadła noc i Clara za- snęła na swej twardej pryczy. 34 Następnego dnia Andaluzyjczyk, po przeprowadzeniu kilku rozmów w miasteczku, wsiadł do popołudniowego dyliżansu ja- dącego w kierunku stolicy. Podróż miała zająć około pięciu godzin. Szlachcic zabrał obu służących, lecz pozostawił w zajeździe kufry z ubraniami i strzelby. Wrócił po czterech dniach, z wyraźnymi śladami bezsenności na twarzy, i natychmiast ruszył piechotą do domu Clary, niosąc pod pachą jakieś teczki. Odnalazł ją wyry- wającą chwasty w ogródku z krzakami pomidorów. Oczekiwała go, a na jego widok poczuła, że pierś rozpala jej poczucie dumy, ale i nadziei. - Myślałam, że wyruszył pan bez pożegnania do swojej Anda- luzji - odezwała się z pogardą w głosie. - Wyruszam pojutrze, moje ziemie potrzebują właściciela. Ale zanim to zrobię, chcę, żebyś mi towarzyszyła do folwarku. - Po co? - Powiem ci, kiedy tam dotrzemy. Wędrowali w milczeniu, szybko przecinając las sosen, aż do- strzegli wysoką kutą bramę. Dotkliwy chłód zarumienił im twarze. - Tym razem wejdziemy tak, jak należy - Andaluzyjczyk wy- jął klucz i otworzył bramę. Rdza zazgrzytała w żelaznych zawia- sach. Clara szła kamiennym traktem prowadzącym do progu domu; przypomniała sobie, że przekraczała go wiele razy w swoich snach, a w jej włosach kwitły wtedy stokrotki. - Spędzisz w nim życie jako właścicielka - oświadczył z błyskiem oliwkowych źrenic. - Chcę tu zostać, ale tylko z panem. - Kupiłem ci tę posiadłość, jest dla ciebie i dla dziecka. - A więc to będzie dziewczynka. Mężczyzna podał jej dokumenty, które trzymał pod pachą. - Co to? - Akt posiadania z twoim nazwiskiem. A także trochę pienię- dzy, żebyś sobie poradziła na początku. Byłem w stolicy, żeby sfi- nalizować tę transakcję. Wyjadę pojutrze, tak jak ci wspomniałem,
lecz wrócę, kiedy urodzi się dziecko. - Marzyłam, żeby zamieszkać w tym pięknym domu, ale tylko razem! - Obiecuję, że wrócę, żeby się dowiedzieć, co nam zsyła Bóg, dziewczynkę czy chłopca, i zobaczyć, jak stałaś się wielką panią. - I ożeni się pan ze mną? 35 - Claro, nigdy cię nie poślubię, i nigdy nie miałem takiego za- miaru. Jesteś piękną dziewczyną, lecz nie mogę cię traktować jak równą sobie. Twoja matka zajmuje się gusłami i czytaniem z ko- ści, a ty, moja droga, nie potrafisz nawet napisać własnego imienia. Jak mógłbym cię pokazać w świecie, przedstawić moim bliskim? Skończyłoby się tym, że znudziłbym się tobą, i sama byś mnie znie- nawidziła. Jesteś jak ta cudowna słoneczna róża z ogrodu, który już jest twoją własnością; długo zwlekała, by zwiędnąć, lecz to nieuchronne, a wtedy nie pozostaje nic. Nie jestem nawet pewien, czy pojmujesz to, co usiłuję wyrazić słowami. - Rozumiem doskonale, nie jestem tak prostą, za jaką mnie pan uważa. Ale obiecuje pan, że wróci do miasteczka? - Tak, to mogę obiecać. - Będę czekała. Zanim służący zapakowali eleganckie podróżne kufry do popo- łudniowego dyliżansu, myśliwy i Clara pożegnali się w dąbrowie. Ostatnie promienie słońca ginęły już w rzecznej wodzie, kiedy dziew- czyna, siedząc na mchu, usłyszała odgłos kopyt uderzających o zie- mię. Ten twardy dźwięk zabrzmiał też w niej, a wnętrzności zmroził chłód. Smukły jeździec zsiadł z konia, myśliwskim nożem wyciął na pustym pniu serce przebite strzałą wraz z ich imionami i powtórzył obietnicę powrotu. Potem mocno pocałował dziewczynę. Wspiął się na grzbiet wierzchowca i z rozwianymi na wietrze kruczoczarnymi włosami oddalił się z wolna, podśpiewując skoczny refren. Wiatr przyniósł dźwięk dzwonów wzywających na poranną mszę. Wtulona w cień dębu Clara Laguna wiedziała, że jej miłość zawsze pachniała jak to drzewo o szorstkich liściach, i złorzeczyła Bogu. W oddali jeszcze dostrzegała postać ukochanego mężczyzny - właś- nie przeprawiał się przez rzekę. Ożeni się, ale nie z nią, lecz z ko- bietą wystrojoną w nakrapiane suknie i sztywne falbany, z kobietą, która potrafi napisać nie tylko swoje imię i nazwisko, ale i długie li- sty miłosne. Clara rozpłakała się, wyobrażając sobie rywalkę, a kiedy wyschły jej oczy, zaczęły szlochać brzuch i wagina, rozpaczliwie tęskniąc za tym, czego właśnie je pozbawiono. Noc spędziła pod gołym niebem, brudna od dotyku kory dębu, szronu i wspomnień. O świcie wróciła do domu, obudziła matkę i poprosiła, żeby odczy- tała ze szkieletu, czy on i tym razem spełni, co obiecał. 36
- Ten mężczyzna nigdy nie wróci - powiedziała sennym gło- sem czarownica. - Widzę to dokładnie w układzie żeber. - Dlaczego więc kłamie, dlaczego? - Clara uderzyła pięścią w stół, na którym leżały rozrzucone kości, jedna z nich upadła na podłogę razem z nicią do zszywania błony dziewiczej. - A czego więcej oczekiwałaś od bogatego pana? Mierzyłaś bar- dzo wysoko, a ja, być może, nie pouczyłam cię tak dobrze, jak są- dziłam. Nosisz dziewczynkę w swoim łonie, a twój kochanek cię opuścił. Jesteś przeklęta, Claro. - To nieprawda! Nie będę cierpieć z jego powodu, złożył obietnicę, zawsze ich dotrzymywał. A kiedy wróci, to on będzie cierpiał. - Uparta, niemądra dziewczyno, nie można uniknąć losu, który nam przeznaczono. - A właśnie że tak. A ty, matko, masz jedno oko wyschłe, a dru- gie niemal ślepe. Cóż ty możesz zobaczyć w tym starym upstrzo- nym muchami szkielecie! Zobacz, podarował mi czerwony dom, tylko dla mnie, i zostawił pieniądze. - Ach, od razu wydawał mi się przyzwoitym człowiekiem. I bar- dzo przystojnym chłopcem. Doskonale wybrałaś. - Nie ciesz się tak, nie wejdziesz do tamtego domu, który już sprawia ci tyle radości, i nie dotkniesz moich pieniędzy! - Claro, rozumiem twój ból, mnie on także dosięgnął. Miłość kąsa bardzo boleśnie. Posłuchaj dobrze, twój ojciec mnie opuścił, dając mi tylko łzy, nieszczęście i małą istotę z żółtymi ślepiami w brzuchu. Tobie przynajmniej przypadł okazały dom. Kobieta przeklęta i biedna, taka jak ty, nie może żądać więcej. A kiedy na- uczysz się łagodzić głód nieszczęśliwego uczucia, sama uznasz, że skoro twój kochanek kupił ci folwark, jego powrót nie jest ko- nieczny. - Mylisz się, on musi wrócić. - Po co, głupia dziewczyno, po co? Żebyś jeszcze więcej cier- piała? - Nie, matko. Żebym mogła się zemścić. ROZDZIAŁ 3 Nie wiadomo, w jaki sposób dokonał się wiosenny cud, lecz kiedy Clara wstąpiła na ścieżkę prowadzącą do progu czerwonego folwarku, spomiędzy kamieni, na żyłkach ziemi zakwitły stokrotki, takie same jak wsunięte w jej włosy, gdy o tym śniła. Teraz też czuła się jak we śnie, ochrypły krzyk własnych narodzin mieszał jej się z chrzęstem suchych liści opadłych z drzew owocowych. Szła dalej aż do bramy, zawzięta jak gąszcz, który oblegał stajnię, podwórze i wodopój. Przez wyłom w murze przedostały się tu bez- domne psy, kryjąc się przed kijami miejscowych. Ich szczekanie zakłócało spokój opuszczonego jesiennego ogrodu. Parter miał przedsionek wyłożony glinianymi płytkami, salon