dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony705 144
  • Obserwuję401
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań345 425

Mary Jo Putney - Dziecko ciszy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Mary Jo Putney - Dziecko ciszy.pdf

dareks_
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 194 osób, 129 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 380 stron)

Dziecko ciszy Przełożyła Mał dorzata Steraniuk DC a on© wydawnictwo Da Capo "Warszawa

Prolo PA o schodach hotelu Grillon wchodziło dwóch mężczyzn. Szczuplejszy wyrywał się do przodu; tęższy próbował go powstrzymać, przytrzymując za ramię. - Amworth, to nie może być ta dziewczynka. - To z pewnością jest ona. To Meriel - z przekonaniem odparł lord Amworth. - Ile jasnowłosych angielskich dziew­ czynek można znaleźć w północnych Indiach? Lord Grahame spoważniał. - Amworth, widziałem ruiny Alwari. Nikt, a zwłaszcza pięcioletnie dziecko, nie mógł przeżyć tej masakry i pożogi. Amworth obruszył się. - Zaraz się przekonamy. Weszli do holu, a potem do salonu, gdzie ich oczekiwano. Drzwi otworzyła przysadzista starsza kobieta. - Nazywam się Madison, wasza lordowska mość. Dobrze, że tak szybko pan przybył. - Cieszę się, że towarzyszyła pani dziecku w drodze z Indii, pani Madison. - Grahame niespokojnym wzrokiem omiótł pokój. - Gdzie ono jest? - W sypialni. - Pani Madison wskazała ręką drzwi drugiego pokoju. Panowie przemierzyli salon i zajrzeli do sypialni. Na łóżku

6 MARY JO PUTNEY siedziała dziewczynka i z powagą układała cięte kwiaty. Była drobnej budowy, miała delikatne rysy. Jej twarz otaczały jasne, prawie białe włosy. Kiedy podniosła głowę, zobaczyli buzię elfa o wielkich zielonych oczach, które na chwilę rozbłysły, ale dziewczynka zaraz opuściła wzrok na kwiaty. - Tak mi jej żal z powodu tego, co ją spotkało. Ale to dobre dziecko, nigdy nie sprawia kłopotu - powiedziała pani Madi­ son. - Czy to jest pańska siostrzenica? - Tak, to Meriel - odparł Amworth. - Wygląda dokładnie tak jak moja siostra, kiedy była w jej wieku. - Zbliżył się do łóżka i przyklęknął na jedno kolano. - Meriel, pamiętasz mnie? Pamiętasz wujka Oliviera? Dziewczynka milczała. Amworth popatrzył pytająco na panią Madison. - Czy ona ogłuchła? - Nie, ale po koszmarnych przeżyciach postradała zmysły. Lekarz, który badał ją w Indiach, powiedział, że na zawsze zostanie dzieckiem. - Może mnie rozpozna. Była niemowlęciem, kiedy jej rodzice wyjechali z Anglii, ale spotkaliśmy się ponownie, gdy miała pięć lat. - Grahame także uklęknął przy dziewczynce. Podniósł jej szczupłą rączkę i powiedział ciepło, choć z nacis­ kiem: - Meriel, to ja, wujek Francis, brat twojego ojca. Pamię­ tasz przejażdżki kucykiem po ogrodach w Cambay? Dziewczynka zabrała dłoń tak, jakby go w ogóle nie zauwa­ żyła i z wielką dbałością ułożyła lilię obok żółtej róży. Wy­ glądało na to, że rozdziela kwiaty według ich długości i kolorów. Grahame ciężko westchnął. - Zachowuje się tak przez cały czas? - Niekiedy dostrzega Kamala, ale nikogo więcej. Żyje we własnym świecie. - Pani Madison skinęła głową w stronę rogu pokoju, gdzie w milczeniu siedział okutany w turban brodaty Hindus. Widząc, że lordowie na niego patrzą, złożył przed sobą dłonie i pokłonił się, ale nadal milczał tak jak Meriel. - To eunuch - ledwie słyszalnym szeptem wyjaśniła pani

DZIECKO CISZY 7 Madison. - Był strażnikiem w haremie. To on przywiózł panienkę do Cambay z rozkazu maharadży. Ponieważ dziew­ czynka nie chciała się z nim rozstać, postanowiono zabrać go do Anglii. Zresztą bardzo się nam przydał. Panowie opuścili sypialnię i wrócili do salonu. - Wielki Boże - zaczął lord Amworth, wyraźnie przygnę­ biony- cóż to za tragedia! To było takie mądre, słodkie dziecko. Rodzice je uwielbiali. Może... może kiedyś odzyska zmysły. - Minęły dwa lata od śmierci jej rodziców i prawie rok od chwili, gdy znalazła się wśród Anglików. Gdyby miała wy­ zdrowieć, z pewnością pojawiłyby się już jakieś tego oznaki. - Lord Grahame był prawie tak samo blady jak Amworth. - Jakiś przytułek... - Nigdy! - wykrzyknął Amworth. - Nie możemy umieścić jej w żadnym z tych obskurnych schronisk dla chorych psychicz­ nie. Musimy zorganizować jej życie w Warfield. Znajdziemy w rodzinie jakąś miłą wdowę, która zaopiekuje się dziewczynką. Może otoczona miłością, w bezpiecznym miejscu, zacznie wracać do zdrowia. Grahame pokręcił głową, ale nie upierał się przy swoim zdaniu. Służąc w wojsku jako oficer, spotkał się z wieloma przypadkami popadania w obłęd i wiedział, że przybiera on różne formy, włącznie z całkowitym wycofaniem się z rzeczy­ wistego świata. Wątpił w to, czy lady Meriel Grahame, jedyne dziecko piątego hrabiego Grahame'a, kiedykolwiek odzyska zmysły. Tak czy inaczej, Amworth ma rację; należy zapewnić jej wygodną i dostatnią egzystencję. To najmniej - i najwięcej - co można dla niej zrobić. Jviedy wieść o powrocie małej dziedziczki rozeszła się po okolicy, ludzie mówili, że to cud, iż dziecko przeżyło. Litowali się tylko nad jego stanem.

ify/Jr J — ^ ominik Renbourne czuł w głowie walenie bębnów. Prze­ budził się z trudem, ganiąc się w duchu za to, że poprzedniego wieczoru na meczu bokserskim przesadził z piciem. Miły wieczór, ale będzie za niego pokutował przez cały dzień. Nagle dotarło do niego, że oprócz łomotania w głowie słyszy także walenie do drzwi. Gdzie, do diabła, jest Clement? No tak, przecież lokaj nie wrócił jeszcze ze wsi, a pojechał tam, by odwiedzić chorującą matkę. Cóż za niewygoda. Ponieważ pukanie nie ustawało, Dominik spuścił nogi na podłogę. Kąt padania promieni słonecznych poinformował go, że jest już wczesne popołudnie, a nie, jak sądził, rano. Miał na sobie pomięte spodnie i koszulę, choć przed rzuceniem się do łóżka pamiętał o tym, by pozbyć się żakietu i butów. Ziewając, przeczłapał z sypialni do salonu. Miał nadzieję, że matka Clementa szybko wyzdrowieje, bo rozglądając się po mieszkaniu, stwierdził, że wymaga natychmiastowych po­ rządków. W przeciwnym razie będzie musiał wynająć jakąś kobietę do sprzątania. Otworzył drzwi i zobaczył - siebie. A raczej chłodną i starannie odzianą wersję siebie samego. Widok brata bliźniaka stojącego w korytarzu podziałał na niego jak kubeł zimnej wody.

10 MARY JO PUTNEY Zanim zdążył wymyślić odpowiednio szorstkie powitanie, brat pchnął go i wszedł do środka. - Powinieneś się ogolić i ostrzyc. - Kyle kopnął na bok poniewierający się na podłodze żakiet. - Przydałby się też pożar, żeby odkazić to miejsce. - Nie przypominam sobie, żebym cię prosił o porady. - Zazwyczaj pogodny, Dominik poczuł, że ogarnia go irytacja, którą potrafili w nim wzbudzić tylko jego brat i ojciec. Jak długo nie widział Kyle'a? Przynajmniej dwa lata. Ich ostatnie spotkanie ograniczyło się do chłodnych skinień gło­ wami. Nie poruszali się w tych samych kręgach i taki stan rzeczy całkiem im odpowiadał. - Skąd te odwiedziny? Wrexham umarł? - Hrabia cieszy się zwykłym zdrowiem. Jest krzepki mimo kilku dolegliwości. - Kyle nerwowo przechadzał się po pokoju. Dominik zamknął drzwi, potem oparł się o nie i splótł ręce na piersiach. Zaczynał się bawić wyraźnym zakłopotaniem brata. Kyle zawsze udawał opanowanie, które miało ukryć stałe napię­ cie i niepokój. Jednak dzisiaj nie potrafił do końca się kontrolo­ wać. Wyglądał tak, jakby za chwilę miał wyskoczyć ze skóry. - Skoro nasz drogi ojciec nadal pozostaje między żywymi, czemu zawdzięczam fakt, iż postanowiłeś odwiedzić moje skromne progi? Kyle zmarszczył czoło. Za kilka lat surowość i powaga wyrzeźbią wokół jego ust głębokie bruzdy, ale na razie twarz miał tak samo gładką jak Dominik, choć nieco okrągłejszą, a oczy odrobinę bardziej szare niż oczy brata. Mimo to wyglądali jak dwa ziarnka grochu. Obydwaj więcej niż średniego wzrostu, szczupli, z szerokimi ramionami i ciemnymi włosami, układa­ jącymi się w lekkie fale. Jako dziecko Dominik był zachwycony faktem, że są tacy sami. Teraz go to mierziło. Irytowało go ich fizyczne podobieństwo, tym bardziej że mieli z bratem krańcowo różne charaktery. - Może przygnała mnie do ciebie braterska miłość? - rzucił z ironią Kyle.

DZIECKO CISZY TS I I - Masz mnie za głupca, lordzie Maxwell? - Tak- odparł ostro Kyle, z pogardą lustrując zagracony pokój. - Jestem pewien, że stać cię na więcej niż to, co widać. Dominik zacisnął usta. Nie zamierzał rozprawiać z bratem o stylu życia, jakie prowadził. - Zakładam, że się tu znalazłeś, ponieważ czegoś ode mnie chcesz, choć nie potrafię sobie wyobrazić, co może zaoferować bezużyteczny młodszy syn lordowi i dziedzicowi Wrexham. - W duchu pomyślał, że jeśli Kyle rzeczywiście czegoś od niego potrzebuje, to zabiera się do tego w niewłaściwy sposób! Najwyraźniej uświadomiwszy sobie to samo, brat zmienił ton głosu na bardziej ugodowy. - Masz rację. Potrzebuję pomocy i tylko ty możesz mi jej udzielić. - Naprawdę? Patrząc na brata wzrokiem, który wyrażał ogromną niechęć do faktu, że jest zmuszony o coś prosić, Kyle dodał sucho: - Chcę, żebyś przez kilka tygodni udawał, że jesteś mną. Po krótkiej chwili zaskoczenia Dominik wybuchnął śmiechem. - Nie mów bzdur. Nie uda mi się ciebie zastąpić przy twoich znajomych. Poza tym, o co chodzi? Takie maskarady to dzie­ cinada. - Dominik zawsze lepiej udawał brata, niż Kyle jego, ale nie zamieniali się już od czasów rozpoczęcia szkoły. A raczej szkół. Niekiedy Dominik zastanawiał się, jak poto­ czyłoby się jego życie, gdyby obydwaj poszli do Eton. - Zaistniały... pewne okoliczności. Znajdziesz się wśród obcych, gdzie nikt mnie nie zna. - Kyle zawahał się, a potem dodał: - Nie pożałujesz. Dominik właśnie chciał wejść do małej spiżarni, ale słysząc ostatnie słowa brata, odwrócił się. Oczy mu zabłysły. - Wynoś się i to już! - Chociaż brat często wyprowadzał go na manowce i denerwował, to jeszcze nigdy nie próbował go przekupić. Kyle wyciągnął z kieszeni złożony kawałek papieru i rzucił go bratu.

12 MARY JO PUTNEY - Twoja zapłata, jeśli ci się uda. Dominik rozłożył kartkę i stanął jak wryty. - To jest akt własności Bradshaw Manor! - Doskonale wiem, co to jest. - Kyle wyrwał mu dokument z rąk i schował z powrotem do kieszeni. Dominikowi, jako młodszemu, przysługiwała skromna pensja, która z ledwością wystarczała na prowadzenie życia światowca. Kyle miał w przyszłości odziedziczyć całą fortunę Wrexhamow. Niczego sobie nagroda za to, że wyłonił się z brzucha matki dziesięć minut wcześniej. Nie tylko zostanie pewnego dnia angielskim lordem, ale już w dwudzieste pierwsze urodziny otrzymał na własność rezydencję Bradshaw. Wspaniałą posiad­ łość w Cambridgeshire, doskonale utrzymaną, z pięknym domem. Dominik oddałby za nią duszę... i Kyle to wiedział. - Ty bękarcie! - Jeśli ja jestem bękartem, to ty także, drogi bracie. - Kyle uśmiechnął się, widząc, że szalka przewagi przechyla się na jego stronę. - Poza tym, nie szanujesz pamięci naszej matki. Dominik wolał nie wypowiadać na głos słów, które cisnęły mu się na usta. Kyle wygrywał i obaj to wiedzieli. Musiał natychmiast się czymś pokrzepić, więc wszedł do spiżarni i nalał sobie piwa do niezbyt czystego kufla. Nie poczęstował brata. Wypił napój jednym haustem, po czym wrócił do salonu i opadł na fotel. - Wyjaśnij mi, dlaczego chcesz, żebym grał rolę lorda Maxwella. Kyle znowu zaczął krążyć po pokoju. - Kiedy byliśmy jeszcze chłopcami, ojciec i piąty hrabia Grahame dogadali się co do mojego małżeństwa z córką Grahame'a. Dominik pokiwał głową. Właśnie w takich sytuacjach dzię­ kował Bogu, że jest młodszym synem. Przypomniał sobie, że ugoda z jakiegoś powodu została zawieszona. - Czy ta dziewczyna nie jest przypadkiem psychicznie chora?

DZIECKO CISZY 13 - Nie- ostro sprzeciwił się Kyle. - Jest po prostu... inna. Wyglądało na to, że już ją poznał i że mu się spodobała. - Chcesz powiedzieć, że jest zwykłą ekscentryczką? Jeśli tak, będzie pasowała do Renbourne'ow. Starszy brat zatrzymał się przy oknie i popatrzył na za­ brudzone sadzami kominy londyńskich domów. - Hrabia Grahame i jego żona wyjechali przed laty do Indii z polityczną misją. Niestety, zostali napadnięci przez bandytów. Zginęli obydwoje. Panienka Meriel dostała się do niewoli. Miała wtedy tylko pięć lat. Dopiero po roku trafiła z powrotem w ręce Anglików, ale wtedy była już bardzo chora. Zamknęła się we własnym świecie, jednak trudno o niej powiedzieć, że jest niebezpiecznie obłąkana. To o wiele więcej niż tylko ekscentryczność. - Fakt, że nie jest niebezpieczna, nie oznacza, że jest normalna! - wykrzyknął Dominik. - Chcesz dla fortuny iść do łóżka z wariatką? Jezu, Kyle, to odrażające! - Nie jest tak, jak myślisz. - Kyle obruszył się gniewnie. - Choć przyznaję, że Wrexham chce tej partii ze względu na spadek. - Wiem, że jest chciwy, ale nie sądziłem, że zdecyduje się zanieczyścić linię Renbourne'ow krwią obłąkanej. - Rozmawiał na ten temat z jej lekarzem. Urodziła się zdrowa i normalna, toteż nie należy się obawiać, że jej potom­ stwo może odziedziczyć chorobę. Dominik zacisnął usta, czując obrzydzenie. - Wszystko to brzmi jak wyszukane tłumaczenie faktu, że chcecie tego ślubu tylko ze względu na pieniądze. Czy naprawdę małżeństwo znaczy dla ciebie tak niewiele? Kyle poczerwieniał. - Nie chodzi o pieniądze, Zresztą lady Meriel jest dla mnie wyśmienitą partią. - A gdzie na tym pięknym obrazku jest moje miejsce? - Dominik upił spory łyk piwa. - Chcesz może, żebym zamiast ciebie przespał się z twoją niedorozwiniętą narzeczoną?

14 MARY JO PUTNEY - Do diabła, Dominik! - Kyle zacisnął dłonie w pięści. - Przydałaby ci się lekcja manier. - Pewnie tak, ale nie od ciebie. Pytam ponownie. Czego ode mnie chcesz? Brat powoli nabrał powietrza, wyraźnie walcząc z wybuchem gniewu. - Zaręczyny nie zostały jeszcze oficjalnie ogłoszone. Opie­ kun lady Meriel, lord Amworth, pragnie, bym najpierw spędził z nią kilka tygodni w jej posiadłości. Jeśli nie spodobam się dziewczynie, ślubu nie będzie, a lord, jak sądzę, zajmie się szukaniem innego kandydata. Dominik uśmiechnął się uszczypliwie. - A ty uważasz, że jesteś tak bardzo pozbawiony uroku osobistego, że aż musisz prosić mnie o zastępstwo. - Na Boga, wiedziałem, że robię błąd, przychodząc z tym do ciebie. - Kyle z gniewem ruszył do drzwi. Widząc, że się zagalopował, Dominik zatrzymał go unie­ sieniem ręki. - Wybacz, ale ten dzień nie należy do moich najlepszych. Boli mnie głowa. Dobrze wiem, że nie potrzebujesz pomocy przy uwodzeniu kobiet. One cię ubóstwiają. - Następcy fortuny zawsze są w cenie, pomyślał w duchu, ale nie powiedział tego na głos. Jeśli dalej będzie obrażał brata, nigdy się nie dowie, co jest tak cenne, że warto za to oddać Bradshaw Manor. - Czego dokładnie ode mnie oczekujesz? Kyle wyraźnie się wahał, ale w końcu przełamał złość. - Mam inne... zobowiązania. Ponieważ nie mogę być w dwóch miejscach jednocześnie, ty musisz udać się do Warfield. Dominik popatrzył na brata z prawdziwym zdumieniem. - Dobry Boże, Kyle, co jest ważniejsze od poznania dziew­ czyny, z którą chcesz się ożenić? Sam musisz tam pojechać, żeby zdecydować, czy rzeczywiście pragniesz tego dziwnego związku. Ja nie mogę cię zastąpić. - Niech cię nie obchodzą moje sprawy - odburknął. - Co

DZIECKO CISZY 1 5 do Meriel, to choć trudno założyć, że jesteś dżentelmenem jednak nie przypuszczam, żeby ktoś, kto uratował tyle złama­ nych dziewczęcych serc, rozmyślnie skrzywdził niewinną istotę. Chyba że zupełnie się zmieniłeś. Dominik zacisnął zęby, nie chcąc obrazić brata niegrzeczną odpowiedzią. Myśląc z żalem o Bradshaw Manor, podsunął mu oczywiste rozwiązanie. - Odłóż wizytę w Warfield na później. Albo odwrotnie. - Nie mogę odłożyć żadnej z tych spraw. - Kyle zmarszczył czoło, co poirytowało Dominika, bo sam miał podobną manierę, kiedy się nad czymś zastanawiał. Pomyślał, że ich przyzwy­ czajenia powinny już dawno pójść w zupełnie innych kie­ runkach. - Lady Meriel ma dwóch opiekunów, brata matki i brata ojca- poinformował Kyle. - Wuj, brat matki, lord Amworth, opowiada się za naszym ożenkiem. Uważa, że właściwy mąż, a w przyszłości może dzieci, pomogą Meriel w powrocie do zdrowia. - Jestem przekonany, że po tylu latach to nie jest możliwe. - Przypuszczam, że w skrytości ducha Amworth marzy o tym, by Meriel miała dzieci. Był bardzo związany z siostrą i chyba w ten sposób pragnie ją odzyskać, a przynajmniej przedłużyć linię. Dominik ukrył dreszcz odrazy. - Widzę w tym pewien sens, choć dziwaczny, ale po co ten pośpiech? Jeśli to ty jesteś wybrankiem, kilka tygodni zwłoki nikomu nie zrobi różnicy. - To nie takie proste. Stryj, brat jej ojca, lord Grahame, sprzeciwia się temu małżeństwu. Twierdzi, że to parodia, grzech przeciw naturze. Dominik podzielał ten pogląd. - A więc Amworth chce was pożenić, zanim dowie się o tym Grahame. Pakujesz się w niezły skandal. - Lady Meriel ma dwadzieścia trzy lataj est więc pełnoletnia. Nigdy też oficjalnie nie została uznana za osobę chorąpsychicz-

16 MARY JO PUTNEY nie. Formalnie nie potrzebuje zgody opiekunów na zawarcie małżeństwa. - Pomimo tego, co mówił, Kyle wyraźnie czuł się nieswojo. - Amworth zapewniał mnie, że Grahame za­ akceptuje nasz związek, jeśli tylko dziewczyna będzie z niego zadowolona. Grahame podróżuje teraz po Europie. Amworth chce wydać siostrzenicę przed jego powrotem. - A co tobie po tym małżeństwie, Kyle? Są inne bogate panny na wydaniu. Nie wierzę, że zakochałeś się w zamkniętej w sobie dziwaczce. Twarz Kyle'a stężała. - Dokonałem już wyboru. Myślę, że zarówno ja, jak i lady Meriel, skorzystamy na tym związku. Dominik nie był o tym przekonany, ale przecież zawsze patrzył na świat inaczej niż brat. Ich matka i ojciec także wiedli oddzielne życie i Kyle najwidoczniej zamierzał ich naśladować. - Mimo wszystko nie wyobrażam sobie, żeby nasza mas­ karada się powiodła. Och, oczywiście, mogę udawać lorda Maxwella przed osobami, które cię nie znają, ale ty chcesz, żebym pozostał w domu lady Meriel przez kilka tygodni. Kiedy w końcu zajmiesz moje miejsce, wszyscy zauważą różnicę. - Lady Meriel mieszka z parą staruszek. Poza nimi w domu jest tylko służba. Po prostu nie rzucaj się w oczy, nie wchodź z nikim w bliższe kontakty, za to dużo czasu spędzaj z dziew­ czyną i dbaj o to, żeby dobrze się z tobą czuła. - Ona pierwsza dostrzeże zamianę - odrzekł Dominik, czując rosnące rozdrażnienie. - Nawet nasze psy i konie natychmiast nas rozpoznają. - Ona... nie zwraca uwagi na ludzi. Byłem już w Warfield z krótką wizytą. - Kyle zamilkł na chwilę. - Spojrzała na mnie tylko raz w czasie obiadu. Wątpię, żeby dostrzegła różnicę między nami. Dominik spróbował wyobrazić sobie noc poślubną z kobietą, która zachowuje się jak woskowa lalka. - To mi przypomina bardziej gwałt niż małżeństwo.

DZIECKO CISZY 17 - Do diabła, Dom, nie przyszedłem tu wysłuchiwać twoich wątpliwości! - wybuchł Kyle. - Pomożesz mi czy nie? Łamiący się głos brata sprawił, że Dominik wreszcie za­ uważył to, co powinien był zobaczyć już na samym początku! Kyle cierpiał. Pod przykrywką arogancji czaił się ból. Ma jakiś romans, więc jest mu zupełnie obojętne, z kim się ożeni? Miał ochotę zapytać o to, ale wiedział, że brat mu nie odpowie. Byli sobie na to zbyt obcy. Widział też jasno, że Kyle'owi bardzo zależy na jego pomocy. Świadczył o tym fakt, że chciał mu oddać w zamian Bradshaw Manor. Pomimo tarć między nimi, Dominik nie lubił patrzeć na rozterki brata. Z tego też powodu, a także zwabiony wizją posiadania własnej rezydencji, postanowił się zgodzić. - Dobrze. Zrobię to, o co mnie prosisz. Kyle odetchnął z ulgą. - Wspaniale. Mam być w Warfield w poniedziałek, a więc nie zostało ci wiele czasu na przygotowania. - Tak szybko? - Trzyma cię w Londynie coś ważnego, czego nie możesz zostawić? Nie, do diaska. Wystarczy, że odwoła kilka spotkań. Przy­ jaciele będą za nim tęsknili, ale w tej chwili nic i nikt naprawdę go nie potrzebował. Jako młodszy syn Dominik zaciągnął się do wojska; trafił akurat na bitwę pod Waterloo. Chociaż nie splamił honoru, to przekonał się na własnej skórze, że nie nadaje się na żołnierza. Co gorsza, służba w czasie pokoju okazała się nudna nie do zniesienia. Tak więc sprzedał swój patent oficerski i od tamtej pory wiódł beztroskie życie światowca. W sezonie bawił się na licznych londyńskich balach, poza sezonem spędzał czas u przy- jaciół na wsi. Był na tyle lekkomyślny, by zdobyć sobie podziw dam, ale zarazem na tyle rozważny, żeby nie wpakować się w poważniejsze tarapaty. Jednak kończył dwudziesty ósmyrok

18 MARY JO PUTNEY i zaczynało go nudzić życie, w którym jedynym celem było wyszukiwanie sobie przyjemności. Gdyby został właścicielem Bradshaw Manor, jego egzysten­ cja nabrałaby sensu. Rozległe żyzne pola, obszerne stajnie i piękny dom - czuł, że ślina napływa mu do ust. - Będę gotowy. Co mam zrobić? - Po pierwsze, idź do fryzjera - oschle zarządził brat. - Poza tym musisz zabrać kilka moich ubrań. Masz nie najlepszego krawca. Dominik zanotował w myślach, że musi w czasie pobytu w Warfield, oczywiście przypadkowo, zniszczyć przynajmniej jeden zestaw odzieży należącej do brata. - Coś jeszcze? - Pojedzie z tobą Morrison. Tylko on będzie wiedział o naszej zamianie. Dominik z trudem powstrzymał jęk. Lokaj Kyle' a, Morrison, jest tak samo nadęty jak jego pan. - Czy Morrison będzie mógł się z tobą skontaktować, jeśli zajdzie taka potrzeba? Kyle zastanawiał się przez chwilę. - Będzie wiedział, gdzie jestem, ale raczej nie uda mu się mnie złapać. Wyjadę na jakieś trzy do pięciu tygodni. Oczekuję, że w tym czasie nawiążesz kontakt z lady Meriel. Kiedy już to osiągniesz, wyjedź z Warfield. Im mniej czasu tam spędzisz, tym mniejsza szansa, że ktoś później dostrzeże różnicę między nami. W tym punkcie Dominik nie miał zastrzeżeń. - Ubranie, fryzjer, lokaj. Musisz mi jeszcze opowiedzieć o spotkaniu z Amworthem i wizycie w Warfield. - Słusznie. Spiszę ci to wszystko. - Kyle zmarszczył czoło. - Nie możesz przyjechać do Wrexham. Służba by oniemiała, widząc, że cię goszczę. Morrison przywiezie ci wieczorem ubrania i notatki. On też cię ostrzyże. Dominik powstrzymał westchnienie. Tak niewiele trzeba, żeby brat wrócił do roli wielmożnego pana.

DZIECKO CISZY 19 - Jeszcze jedno. Musisz mi wypisać weksel, stwierdzający, że Bradshaw Manor po wykonaniu zadania należy do mnie. Kyle zmierzał już do drzwi, ale słysząc prośbę brata, odwrócił się gwałtownie. Oczy mu płonęły. - Nie ufasz mi, Dominiku? To dziwne, ale Dominik przyznał w duchu, że ufa bratu. - Ufam, ale chcę mieć pewność, że otrzymam zapłatę nawet wtedy, gdyby w czasie tej twojej tajemniczej misji spotkało cię coś złego. Kyle popatrzył na niego ironicznie. - Kochany bracie, jeśli zginę, dostaniesz nie tylko Bradshaw Manor, ale całe dziedzictwo Wrexhamow. - Wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami.

1?\L^ T Y eszła do pracowni od strony ogrodu, niosąc wiadro pełne polnych kwiatów. Postawiła je na sosnowym stoliku i z zastanowieniem popatrzyła na półeczkę na ścianie, zajętą różnymi naczyniami. Okrągły gliniany garnek? Nie, lepiej wysoki srebrny dzbanek do kawy, który przyniosła z jadalni. Zaczęła od kolczastych gałązek mocno pachnącego kapry- folium. Za jej plecami otworzyły się drzwi i do pokoju weszła niska, pulchna kobieta o siwych włosach. - Nadeszły wiadomości, kochanie- powiedziała ciepłym głosem pani Rector. - Pamiętasz tego miłego młodego męż­ czyznę, który odwiedził nas dwa tygodnie temu i został na noc? Ciemnowłosy i bardzo elegancki. Lord Maxwell. Co by tu dodać do kapryfolium. Może przetacznik o żywych, niebieskich kwiatach. Sięgnęła po kwiaty i przycięła łodygi nożyczkami. Srebrna powierzchnia dzbanka odbijała kolory, łącząc je ze sobą ciekawie. - Dawno temu- kontynuowała pani Rector- ojciec lorda Maxwella i twój umówili się, że zostaniecie małżeństwem, a twój wuj, lord Amworth, uważa, że to bardzo dobry pomysł. Pamiętasz, wspominał ci o tym po wyjeździe Maxwella? - Westchnęła. - Nie, z pewnością nie pamiętasz.

DZIECKO CISZY 21 Żółty i niebieski pasują do siebie. Dołączy jeszcze mniszek lekarski. Kontrastuje z przełącznikiem i nadaje bukietowi życie. - Lord Maxwell zamierza nas ponownie odwiedzić, tylko że tym razem zostanie tu kilka tygodni, żebyście się mogli lepiej poznać. - Staruszka popatrzyła na stolik, na którym dziewczyna układała kwiaty. - Och, kochanie. Ten dzbanek do kawy jest bardzo cenny. Oczywiście należy do ciebie, więc jeśli chcesz napychać go zielskiem, masz do tego pełne prawo. Potrzebuje czegoś, co wprowadziłoby łagodniejsze tło dla mocnych kolorów przetacznika i mniszka lekarskiego. Najlepszy byłby koper, ale jeszcze na niego za wcześnie, więc musi zadowolić się gwiazdnicą. Uważnie wsadziła splątane łodygi do dzbanka, przekładając je tak długo, aż uznała, że jest zadowolona z rezultatu swojej pracy. - Jak powiedziałam, lord Maxwell przyjeżdża w poniedzia­ łek. Twój wuj mi przyrzekł, że nie będzie żadnego ślubu, jeśli lord ci się nie spodoba. Odstawiła dzbanek na ławkę, uważając, żeby nie zostawić na srebrnej powierzchni odcisków palców. Jeszcze raz poprawiła kapryfolium i przesunęła nieznacznie mniszek. - Sama nie wiem, co dobrego może z tego wyniknąć!- ciągnęła podenerwowana pani Rector. - Takie niewiniątko jak ty ma poślubić światowca. Sopel lodu jest cieplejszy od wzroku tego człowieka. Meriel podniosła dzbanek, przyjrzała się swojemu dziełu, po czym podała dzbanek opiekunce. Staruszka zamrugała, przy­ pominając sobie, gdzie jest, i uśmiechnęła się. - Dziękuję ci, kochanie. To miłe z twojej strony. Bukiet jest piękny. Postawię go w jadalni. - Ucałowała dziewczynę w czubek głowy. - Nie pozwolę, żeby ten mężczyzna cię skrzywdził, Meriel. Przysięgam! Jeśli zajdzie potrzeba, zawia­ domię lorda Grahame'a. Meriel wstała i sięgnęła po gliniany garnek. Był brązowy i miał szorstką powierzchnię. Do niego włoży mniszek lekarski i krwawnik.

22 MARY JO PUTNEY - Ale może lord Amworth ma rację- dyskutowała dalej sama ze sobą pani Rector. - Mąż może ci pomóc, a także dziecko - w jej głosie zabrzmiała tęsknota. Potrzebuje więcej mniszka. Nie oglądając się na opiekunkę, Meriel wstała i wyszła do ogrodu. Kyle wszedł do niewielkiego, ale elegancko wyglądającego domu, używając własnego klucza. W drzwiach natknął się na lekarza, siwego staruszka o zmęczonej twarzy, który pochylił głowę na przywitanie. - Lordzie. - Sir George. - Kyle odłożył kapelusz na podręczny stolik, odwracając przy tym głowę, by ukryć wyraz twarzy. - Jak ona się czuje? Starszy mężczyzna wzruszył ramionami. - Odpoczywa. Laudanum uśmierzyło nieco ból. Innymi słowy, bez zmian. Zresztą Kyle nie spodziewał się cudu. - Ile czasu jej zostało? Lekarz zawahał się. - Trudno powiedzieć, ale gdybym miał zgadywać, powie­ działbym, że jakieś dwa tygodnie. Jeśli taka będzie wola Boga, to im wystarczy. Bardzo pragnął, by zdążyli. - Mogę ją teraz zobaczyć? - Jest przytomna, choć osłabiona. Proszę jej nie męczyć. - Lekarz westchnął. - Z drugiej strony, nie ma to już większego znaczenia. Życzę dobrego dnia. Po jego wyj ściu Kyle ruszył w górę po wyściełanych dywanem schodach. Ileż to razy po nich stąpał? Trudno zliczyć. Kiedy po raz pierwszy przekroczył próg tego domu, wiedział, że jest on stworzony dla Konstancji. Uwielbiała ten dom. Mówiła, że nie chce go opuszczać i nie opuściła. Dopiero w ostatnich bolesnych miesiącach jej myśli umykały gdzie indziej.

DZIECKO CISZY 23 Zapukał do drzwi, żeby dać znać, iż nadchodzi. Konstancja leżała na sofie obłożona poduszkami, oblana promieniami słońca płynącymi od okna. Ostre światło bezlitośnie obnażało jej zniszczoną twarz i siwe pasma w ciemnych włosach. Jednak jej uśmiech zawierał w sobie całą słodycz świata. - Milordzie, miło cię widzieć - powitała go zalotnie. Pocałował ją w czoło, potem usiadł w krześle stojącym obok sofy. Wziął ją za rękę. Wydała mu się straszliwie krucha, sama skóra i kości. - Mam dla ciebie niespodziankę, Konstancjo. Wynająłem prywatny jacht. W poniedziałek wypływamy do Hiszpanii. Będziesz zajmowała kabinę samego kapitana. - To niemożliwe - odrzekła ze zdumieniem. - Masz tyle obowiązków. Wyjazd do Shropshire, którego przecież nie można przełożyć... - Tym zajmie się mój brat. - Twój brat? - Popatrzyła na niego z jeszcze większym zdziwieniem. - Nie wiedziałam, że masz brata. Kyle przez wiele lat umyślnie nie wspominał jej o Dominiku, ale teraz musiał wyjawić prawdę. - Nazywa się Dominik. Jesteśmy bliźniakami. - Un hermano gemelo? Brat bliźniak? - powtórzyła, zdu­ miona i zaintrygowana. - Czy wygląda dokładnie tak jak ty? - Ludzie mówią, że jesteśmy identyczni. Konstancja roześmiała się słabo. - Dwóch tak przystojnych mężczyzn! To się nie mieści w głowie. Być może właśnie z tego powodu nie mówił o bracie, lekkoduchu, ulubieńcu wszystkich, a zwłaszcza kobiet. - Jesteśmy do siebie podobni, ale tylko fizycznie, poza tym bardzo się różnimy. Konstancja nagle spoważniała i spojrzała mu prosto w oczy. - Opowiadałeś mi o ojcu, o młodszej siostrze, nawet o świętej pamięci matce, ale nigdy o bracie bliźniaku. Dlaczego? - Nie jest częścią mojego życia. Nie widujemy się. - Skrę-

24 MARY JO PUTNEY powany brakiem przekonania w jej oczach, dodał: - Dominik był i jest nieodpowiedzialnym buntownikiem. - A jednak teraz chce ci pomóc. - Bo mu się to opłaci - odparł sucho. Konstancja wstrzymała oddech. - Czy on będzie udawał ciebie? Powiedz, że nie, queridol Kyle zaklął w duchu. Nie zamierzał mówić Konstancji aż tyle, ale tak trudno było ukryć cokolwiek przed jej bystrym umysłem. - Każę Teresie rozpocząć pakowanie -rzucił, chcąc zmienić temat. - Nie mamy wiele czasu. Zamknęła oczy; na jej twarzy pojawił się ból. - Nie - szepnęła. - W ogóle nie mamy czasu. - Zdążę zawieźć cię do ojczyzny, tak jak ci przyrzekłem- zapewnił, walcząc z ogarniającą go paniką. - Rzeczywiście przyrzekłeś, ale nie sądziłam, że mówisz poważnie. To nie do pomyślenia, żeby lord poniżał się do tego stopnia. Zawozić utrzymankę do ojczyzny! - Wolną ręką otarła łzy z twarzy. - Diabolo! Zbyt łatwo teraz płaczę. Nie mogę przyjąć od ciebie tak wiele, mi corazon. Nigdy nie rozumiała, jak dużo jej zawdzięcza. Konstancja de las Torres była jeszcze dziewczynką, kiedy opuściła dom rodzinny. Zmusiła ją do tego wojna. Przeżyła ten okres w jedyny możliwy sposób dla młodej i pięknej dziewczyny, pozbawionej środków do życia. Skończyła jako kochanka brytyjskiego oficera i z nim przyjechała do Anglii. Potem została londyńską kurtyzaną, znaną pod pseudonimem La Paloma, gołębica. Była dwa razy starsza od Kyle'a, gdy zjawił się u niej jako osiemnastoletni prawiczek. Zobaczył ją wcześniej w operze i zachwyciła go nie tylko swoją egzotyczną urodą. Zmusił znajomego, żeby go z nią poznał, i natychmiast zaprosił Konstancję na kolację. Próbował udawać światowego wygę, ale Konstancja nie dała się oszukać. Ukrywała to jednak przed nim i przyjęła go ciepło,

DZIECKO CISZY 25 co sprawiło, że czuł się przy niej rzeczywiście jak prawdziwy mężczyzna. Choć był to jego pierwszy raz, wiedział, że dzięki Palomie przeżył coś więcej niż tylko przyjemność płynącą z zaspokojenia pożądania. Profesja, która większość uprawiających ją kobiet zmieniała w istoty twarde i oschłe, nie zniszczyła wrodzonego ciepła Palomy. Przy niej doznał spokoju i wreszcie zapełniła się pustka, którą czuł od momentu, gdy rozeszły się drogi jego i Dominika. Minęło dużo czasu, nim zrozumiał, że on także wiele jej podarował. Odmawiała mu, gdy ją błagał, żeby została jego utrzymanką, twierdząc, że dni jej świetności dawno już minęły, a on, piękny i młody, zasługuje na równie piękną i młodą dziewczynę. To prawda, że Konstancja nie była już młoda i jej kariera w fachu, w którym liczyła się świeżość i uroda, kończyła się. Kyle postanowił jednak, że zaopiekuję się nią, ale przede wszystkim chciał ją mieć blisko siebie, bo już nie wyobrażał sobie bez niej życia. - Zawsze pragnąłem zobaczyć Hiszpanię. Ty tylko dajesz mi pretekst, żebym mógł zrealizować to marzenie - odezwał się, przybierając lekki ton, zupełnie nie pasujący do jego rozmyślań. - Położymy się pod drzewem pomarańczowym i będziemy przyglądali się jego kwiatom, niesionym ciepłym hiszpańskim wiatrem. - Tak. - Pomimo zmęczenia uśmiechnęła się do niego czule. - Jestem pewna, że Bóg mi to podaruje. Odpowiedział jej uśmiechem, ale w duchu czuł rozdzierający ból na myśl o tym, co zrobi, kiedy jej zabraknie. Mały chłopiec wyszedł z gabinetu ojca tak zaskoczony, że myślał jedynie o tym, żeby się nie rozpłakać. Zesztywniały przeszedł przez hol i drzwi wejściowe, które otworzył przed nim lokaj. Schodząc po kamiennych schodach, słyszał każdy swój krok. Zza rogu domu wypadł podekscytowany Kyle.

26 MARY JO PUTNEY - Udało ci się go nabrać? Dominik otarł językiem wyschnięte usta. - Och tak, myślał, że to ty. Brat uśmiechnął się chytrze. - A mówiłem, że Wrexham nas nie odróżnia, chociaż jest naszym ojcem. Dominik nie umiał sobie przypomnieć, dlaczego pomysł wyprowadzenia hrabiego w pole wydal mu się wcześniej taki zabawny. - To oczywiste - burknął. - Prawie nas nie zauważa, a poza tym jest ślepy jak kret. - Co się stało? - zapytał Kyle, dopiero teraz spostrzegając przygnębienie brata. - Chciał mnie ukarać i dostałeś lanie zamiast mnie? Słowo honoru, Dom, nie zaproponowałbym tej zamiany, gdybym wiedział, co zamierza zrobić. - Nie łanie, ale coś o wiele gorszego. - Dominik spojrzał na masywną i posępną fasadę Dornleigh i czuł, że za chwilę pęknie mu serce. - Ścigajmy się do wieżyczki. Tam ci wszystko opowiem. - Ruszył przed siebie biegiem, a Kyle pól kroku za nim. Dotarli do kolistej greckiej świątyni ciężko dysząc. Kyle, chcąc wygrać, dal nura przed siebie i sekundę wcześniej dotkną} kamiennego stopnia. - Pierwszy! - Nieprawda! - Zasapany Dominik z gniewem popatrzył na brata. Odwrócił się i opadł na schody, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w ogród. - On...on chce nas posłać do różnych szkół. - Co? — Kyle usiadł obok brata. - Nie może tego zrobić! - Może i zrobi. -Dominikprzełknął ślinę, bojąc się, że zaraz się rozpłacze. - Ty idziesz do Eton, ja do Rugby. - Mówiąc to, poczuł ból ogarniający brata, echo jego własnego bólu, który nim szarpną}, kiedy Wrexham obwieścił mu nowinę. Nie umiał sobie wyobrazić rozstania z bratem. - Może mama zmusi go do zmiany zdania. - On jej nie słucha - odparł Kyle. - On nie słucha nikogo.

DZIECKO CISZY 27 - Sprawią, że wyrzucą mnie z Rugby. Może wtedy pozwoli mi iść do Eton. - Zleje cię, ale nie zgodzi się na przeniesienie - mruknął Kyle. - W tym jest nawet jakiś sens. Ja mam zostać hrabią Wrexham, a oni zawsze uczęszczali do Eton. - Z zastanowieniem popatrzył po wzgórzach Northamptonshire, ziemi Wrexhamow, rozciągającej się tak daleko, jak sięgał wzrok. - Ty jesteś tylko młodszym synem. - Bo urodziłeś się dziesięć minut wcześniej? - Rozpacz Dominika zamieniła się we wściekłość. Rzucił się na brata z uniesionymi pięściami. - Ja jestem dziedzicem, a ty tyłko moim następcą-naigrywał się Kyle, oddając bratu cios. - To mnie ojciec wezwał, żeby porozmawiać o szkole. Ty poszedłeś tam tylko dlatego, że chcieliśmy go nabrać. Chłopcy rzucili się na trawnik, kopiąc i okładając się razami, jak to się im często zdarzało. Ich bitwy wybuchały nagle i równie nagle się kończyły. Ta dobiegła końca, gdy Kyle uderzył głową o kamień i o mały włos nie stracił przytomności. Przerażony Dominik upadł obok brata na kolana. Zobaczył krew spływającązza ucha Kyle 'a. Wyciągnął chusteczką i przy­ łożył ją do rany. - Kyle, jak się czujesz? Chłopak zamrugał nieprzytomnie. - Nadal jestem dziesięć minut starszy od ciebie, Dom. Dominik odetchną} z ulgą. - Starszy to nie znaczy lepszy. - O dziesięć minut lepszy, ale za to częściej ohywam baty - rzucił z lekkim uśmiechem Kyle, ale zaraz spoważniał. - Może powinniśmy uciec? Tym razem Dominik miał być tym bardziej rozsądnym. - Nawet jeśli pośle nas do różnych szkół, i tak nie uda mu się nas rozdzielić. Jesteśmy połówkami jednej całości. Kyle mocno objął brata ramieniem. - / najlepszymi przyjaciółmi. Na zawsze.

28 MARY JO PUTNEY Wtedy ci dziesięcioletni chłopcy nie potrafili sobie wyobrazić, że kiedyś będzie inaczej. Dominik obudził się z mocno bijącym sercem. Od lat już nie śnił mu się ten dzień, w którym wszystko się zmieniło. Nagłe pojawienie się Kyle'a obudziło wspomnienia. Tamto lato przed rozpoczęciem szkoły to były ostatnie dobre chwile, zanim życie stało się złe. Nie złe, upomniał się w myślach. To był początek wolności, bycia sobą, a nie, jak wcześniej, tylko dodatkiem do rodziny Renbourne'ow. Mimo majątku i zaszczytów, które miał odzie­ dziczyć Kyle, Dominik nigdy tak naprawdę nie zamieniłby się z nim miejscami. Życie pod kontrolą Wrexhama każdego by przygniotło i zamieniło w antypatycznego aroganta. A teraz to on ma udawać takiego zarozumialca. Cudownie. Dominik z ciężkim westchnieniem podniósł się z łóżka. Świtało, a więc zaraz pojawi się Morrison, żeby zawieźć go do Shrop­ shire. Kufer napakowany odzieżą Kyle'a czekał już w holu. Dominik umył się i ogolił, zastanawiając się przy okazji, czy Kyle potrafi sam się ogolić, czy też zawsze robi to za niego jego lokaj. Potem ubrał się i właśnie połykał ostatni kęs skromnego śniadania, gdy usłyszał nadjeżdżający pod dom powóz. Wszedł Morrison, szczupły mężczyzna w nieokreślonym wieku. - Wierzę, że jest pan gotów do odjazdu, lordzie -powiedział pompatycznie i z cieniem krytyki, która towarzyszyła każdej jego wypowiedzi. Dominik ucieszył się na widok ulubionego konia Kyle'a uczepionego z tyłu powozu. - Jak najbardziej - odpowiedział Morrisonowi, używając nadętego stylu brata. Lokaj zamrugał, zaskoczony, a Dominik, nie zwracając na niego uwagi, pochwycił płaszcz Kyle'a i wyszedł na korytarz. Zamykając za sobą drzwi, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że zostawia za nimi samego siebie. Od tej chwili jest lordem

DZIECKO CISZY 29 Maxwellem, aroganckim wicehrabią, człowiekiem pewnym swego miejsca w świecie. Myśl ta była tak obezwładniająca i zarazem przygnębiająca że ogarnęło go nagłe pragnienie powiedzenia, że się rozmyślił, a Kyle sam musi starać się o swoją narzeczoną. Nie zrobił tego jednak, bo Renboume'owie, mimo licznych wad, posiadali jedną wspólną zaletę - byli honorowi i zawsze dotrzymywali danego słowa. Rzucił Morrisonowi płaszcz brata i wrócił do mieszkania. Postanowił zabrać ze sobą przynajmniej swój żakiet. Kiedy ponownie wyszedł na korytarz, cała jego postawa uległa zmianie. Wyprostował się i kroczył ciężej, podobnie jak brat, miał też minę człowieka nieprzystępnego. Nie wystarczy udawać głosu Kyle'a; musi się nauczyć myśleć tak jak on. Zszedł po schodach już jako lord Maxwell, gotowy do maskarady.