JUDITH MCNAUGHT
KRÓLESTWO MARZEŃ
(A Kingom of Dreams)
PrzełoŜyła Kinga Dobrowolska
Data wydania oryginalnego 1989
Data wydania polskiego 2002
Mojemu synowi.
Długą drogę przeszliśmy razem, Clay.
Bezzębnym uśmiechom i pierwszym zabawkom,
meczom Małej Ligi i łzom,
których nie chciałeś wylewać;
szybkim samochodom, ładnym dziewczynom
i piłce noŜnej w college’u;
współczuciu, urokowi i poczuciu humoru.
Składam takŜe specjalne podziękowania
mojej sekretarce, Karen T. Caton,
za wszystkie rozgorączkowane wieczory,
kiedy do późna ze mną pracowałaś;
za to, Ŝe nigdy nie traciłaś cierpliwości i poczucia humoru
i zawsze umiałaś za mną nadąŜyć
oraz
doktorowi Benjaminowi Hudsonowi
z wydziału historii uniwersytetu Penn State
za wskazanie odpowiedzi, których nigdzie nie mogłam znaleźć,
a takŜe
doktor Sharon Woodruff
za przyjaźń i zachętę.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zdrowie księcia Claymore’a oraz panny młodej!
W normalnych okolicznościach taki weselny toast wywołałby uśmiechy i radosne
okrzyki wśród bogato ubranych dam i panów, zebranych w sali biesiadnej zamku Merrick.
Puchary z winem powędrowałyby w górę, wznoszono by kolejne toasty ku czci tak
uroczystych i znakomitych zaślubin jak te, które miały się odbyć za chwilę tu, na południu
Szkocji.
Ale nie dziś. Nie na tym weselu.
Na tej uczcie nikt nie wznosił radosnych okrzyków ani pucharów z winem. Goście
siedzieli w napięciu, obserwując pilnie wszystkich zgromadzonych. Tak samo rodzina panny
młodej. Krewni pana młodego takŜe. Podobnie goście, słuŜba, a nawet błąkające się między
stołami psy. Nawet pierwszy lord Merrick, którego portret wisiał nad kominkiem, wyglądał
na mocno zdenerwowanego.
- Zdrowie księcia Claymore’a oraz panny młodej! - wykrzyknął raz jeszcze brat pana
młodego, a jego głos potoczył się echem jak grom wśród nienaturalnej, naleŜnej raczej
grobowcom ciszy, panującej w tej pełnej ludzi sali. - Oby ich wspólne Ŝycie było owocne i
długie!
Zwykle ten stary toast powoduje łatwą do przewidzenia reakcję: pan młody uśmiecha
się z dumą, przekonany, Ŝe udało mu się dokonać czegoś niebywałego. Panna młoda
uśmiecha się, poniewaŜ udało jej się go o tym przekonać. Goście uśmiechają się, poniewaŜ
małŜeństwo wśród szlachty oznacza połączenie dwóch waŜnych rodów i dwóch wielkich
fortun, co juŜ samo w sobie stanowi wystarczający powód do ucztowania i nadzwyczajnej
wesołości.
Ale nie dziś - czternastego dnia października 1497 roku.
Wygłosiwszy toast, brat pana młodego uniósł puchar i uśmiechnął się ponuro do
księcia. Przyjaciele pana młodego takŜe podnieśli puchary i uśmiechnęli się znacząco do
krewnych narzeczonej. Rodzina panny młodej wzniosła puchary i wymieniła zmroŜone
uśmiechy między sobą. Pan młody, który jako jedyny wydawał się całkowicie odporny na
panującą wokół powszechną wrogość, wziął do ręki własny kielich i uśmiechnął się spokojnie
do wybranki, ale ów uśmiech nie zagościł w jego oczach.
Panna młoda nie miała ochoty uśmiechać się do nikogo. Sprawiała wraŜenie
rozwścieczonej do ostateczności i zbuntowanej.
Prawdę rzekłszy, Jennifer była tak rozgorączkowana, Ŝe ledwie zdawała sobie sprawę
z czyjejkolwiek obecności. W tej chwili kaŜdą cząstką swej istoty wygłaszała rozpaczliwe
apele do Stwórcy, który - przez nieuwagę czy brak zainteresowania - pozwolił, by znalazła się
w tej paskudnej sytuacji.
Panie - wołała w myślach, przełykając z trudem twardą grudę strachu, która narastała
jej w gardle - jeśli masz zamiar zrobić coś, Ŝeby temu zapobiec, musisz się pośpieszyć, bo juŜ
za pięć minut będzie za późno! Z całą pewnością zasługuję na coś lepszego niŜ wymuszone
małŜeństwo z człowiekiem, który skradł mi dziewictwo! PrzecieŜ sama mu się nie oddałam,
Ty wiesz! Uprzytomniwszy sobie jednak, Ŝe grzesznie strofuje Wszechmocnego, szybko
przeszła na błagalny ton. CzyŜ nie słuŜyłam Ci zawsze jak naleŜy? - szeptała bezgłośnie.
CzyŜ nie byłam Ci zawsze posłuszna?
Nie zawsze, Jennifer - zagrzmiał jej w głowie głos Boga.
No, prawie zawsze - przyznała się z gorączkowym pośpiechem. Codziennie brałam
udział we mszy, z wyjątkiem dni, kiedy byłam chora, codziennie odmawiałam teŜ pacierze,
rano i wieczorem. No, prawie codziennie - poprawiła się szybko, zanim sumienie znów
zdąŜyło zgłosić sprzeciw - poza tymi wieczorami, kiedy zasypiałam, zanim zdąŜyłam je
skończyć. No i starałam się, naprawdę się starałam być taka, jaką chciały mnie widzieć
wszystkie dobre siostry w klasztorze. Sam wiesz, jak bardzo się starałam! Panie - zakończyła
z rozpaczą - jeśli pomoŜesz mi z tego wybrnąć, juŜ nigdy więcej nie będę samowolna ani
krnąbrna!
W to raczej nie wierzę, Jennifer - odparł Bóg z powątpiewaniem.
AleŜ nie, przysięgam - powtórzyła w myślach gorliwie, próbując się targować. Zrobię
wszystko, co zechcesz, pojadę prosto do klasztoru i poświęcę Ŝycie modlitwie, i...
- Umowa małŜeńska została juŜ podpisana i wszystko jest jak naleŜy. Sprowadźcie
księdza - zarządził lord Balfour, a ogarniętej paniką dziewczynie zaczął rwać się oddech i
wszelkie myśli o potencjalnych ofiarach pierzchły gdzieś z jej głowy.
BoŜe - błagała niemo - dlaczego mi to robisz? Nie pozwolisz chyba, Ŝeby mnie to
spotkało, prawda?
Na sali zapadła głęboka cisza, kiedy wielkie drzwi otwarły się na ościeŜ.
Owszem, Jennifer, pozwolę.
Tłum rozstąpił się, Ŝeby wpuścić kapłana, a Jenny poczuła się tak, jakby jej Ŝycie
dobiegło kresu. Pan młody stanął u jej boku, więc odsunęła się gwałtownie, bo aŜ drŜała z
urazy i upokorzenia, Ŝe musi znosić jego bliskość. O, gdybyŜ wiedziała, iŜ jeden nierozwaŜny
czyn moŜe doprowadzić do takiej katastrofy i hańby! GdybyŜ nie była tak samowolna i
lekkomyślna!
Przymknąwszy powieki, Jennifer odcięła się od widoku wrogich twarzy Anglików
oraz Ŝądnych krwi obliczy swych szkockich rodaków i zmierzyła się w duchu z bolesną
prawdą: w obecne tarapaty wpędziły ją impulsywność i zuchwała lekkomyślność - te same
dwie wady, które były źródłem wszystkich jej katastrofalnych w skutkach wybryków. Obie te
cechy, połączone z rozpaczliwym pragnieniem, by ojciec kochał ją tak samo jak pasierbów,
ponosiły odpowiedzialność za ruinę, którą stało się jej Ŝycie.
Kiedy miała piętnaście lat, właśnie one sprawiły, Ŝe szukała zemsty na swym
przebiegłym, bezlitosnym przybranym bracie w sposób, który wydał jej się honorowy i prawy
- to jest wkładając w sekrecie zbroję Merricków i mierząc się z nim uczciwie w szrankach.
Tym wspaniałym czynem zyskała jedynie porządne lanie, które ojciec spuścił jej na polu
walki - i zaledwie odrobinę satysfakcji, Ŝe zdołała wysadzić z siodła swego podłego brata!
A w zeszłym roku owe dwie cechy kazały jej zachować się w taki sposób, iŜ stary lord
Balder wycofał prośbę o jej rękę, niszcząc tym samym wypieszczone marzenie ojca o
połączeniu obu rodów. Co z kolei było powodem, dla którego Jenny zesłano na wygnanie do
klasztoru w Belkirk, gdzie siedem tygodni temu stała się łatwą ofiarą zwiadowców z armii
Czarnego Wilka.
A teraz, właśnie dlatego, zmuszona jest poślubić swego wroga - brutalnego
angielskiego najeźdźcę, którego armie ciemięŜyły jej kraj; człowieka, który ją porwał,
uwięził, zhańbił i okrył niesławą.
Teraz za późno juŜ na modlitwy i przyrzeczenia. Los Jennifer został przesądzony w
chwili, kiedy siedem tygodni temu ciśnięto ją u stóp tego aroganckiego potwora, który stał
teraz obok niej - związaną jak gęś na świąteczny stół.
Przełknęła cięŜko ślinę. Nie, stało się to nawet wcześniej - na ścieŜkę wiodącą wprost
do katastrofy wstąpiła juŜ wtedy, kiedy nie chciała usłuchać przestróg o zbliŜających się
wojskach Czarnego Wilka.
Ale niby czemu miała w to uwierzyć, zawołała w duchu we własnej obronie. „Idzie na
nas Wilk!” - ów okrzyk przeraŜenia w ciągu ostatnich pięciu lat dawał się słyszeć
przynajmniej raz na tydzień. Tamtego dnia jednak, siedem tygodni temu, ku swemu
głębokiemu Ŝalowi przekonała się o prawdziwości owych przestróg.
Tłum na sali poruszył się niespokojnie, wyglądając nadejścia księdza, lecz Jennifer
całkowicie zatonęła we wspomnieniach z tamtego dnia...
Wtedy wydawało jej się, Ŝe dzień jest nadzwyczaj ładny, niebo miało kolor radosnego
błękitu, powietrze było rześkie. Słońce zalewało promieniami klasztor, spływając złociście po
strzelistych gotyckich wieŜach i wdzięcznych łukach. Opromieniało dobrotliwie małą, senną
wioskę Belkirk, która mogła się poszczycić klasztorem, dwoma kramami, trzydziestoma
czterema chatami i wspólną kamienną studnią pośrodku placu, gdzie w niedzielne popołudnia
zbierali się mieszkańcy, właśnie tak jak wtedy. Na dalekich wzgórzach pasterze strzegli
swoich stad, a na łące niedaleko studni Jennifer bawiła się w ciuciubabkę z sierotami,
powierzonymi jej opiece przez przeoryszę.
I właśnie w tamtej błogiej atmosferze śmiechu i spokoju miała swój początek obecna
przykra sytuacja. Tak jakby moŜna zmienić bieg wydarzeń, przeŜywając je od nowa w
myślach, Jennifer zamknęła oczy i nagle znów znalazła się na niewielkiej łączce pośród
dzieci, mając kaptur ciuciubabki na głowie...
- Gdzie jesteś, Tomie MacGivern? - wołała, krąŜąc na oślep z wyciągniętymi przed
siebie rękoma. Udawała, Ŝe nie potrafi odnaleźć zanoszącego się chichotem dziewięciolatka,
który według jej rozeznania stał po prawej stronie, ledwie o krok dalej. Uśmiechając się pod
kapturem, przybrała klasyczną pozę „potwora” - ręce wysoko przed sobą, zakrzywione jak
szpony palce - i tupiąc cięŜko, krąŜyła dookoła, wołając grubym, złowieszczym głosem: - Nie
uciekniesz przede mną, Tomie MacGivern!
- Ha! - odkrzyknął gdzieś z prawej strony. - Nigdy mnie nie znajdziesz, ciuciubabko!
- Znajdę, znajdę! - pogroziła Jenny, a potem rozmyślnie skręciła w lewo, wywołując
huragany śmiechu wśród ukrytych za drzewami i w krzakach dzieci.
- Mam cię! - wykrzyknęła triumfalnie, kiedy w kilka minut później złapała biegnące,
roześmiane dziecko za szczuplutki nadgarstek.
Zdyszana zerwała z głowy kaptur, Ŝeby zobaczyć, kogo pochwyciła, nie zwaŜając na
to, Ŝe złocistorude loki rozsypały jej się na ramiona i plecy.
- Złapałaś Mary! - krzyczały zachwycone dzieci. - Teraz Mary jest ciuciubabką!
Drobna pięciolatka zwróciła na Jenny szeroko otwarte piwne oczy. Chude ciałko
drŜało ze strachu.
- Proszę - wyszeptała, przywierając do nóg dziewczyny - ja... ja nie chcę wkładać tego
kaptura... Tam w środku jest tak ciemno. Muszę go mieć?
Z uspokajającym uśmiechem Jenny delikatnie odgarnęła małej włosy z twarzy.
- Jeśli nie chcesz, to nie musisz.
- Boję się ciemności - wyznała Mary, a jej drobne ramionka opadły ze wstydu.
Jenny przygarnęła dziewczynkę ku sobie obiema rękami i mocno uściskała.
- KaŜdy się czegoś boi - powiedziała i dodała przekornie: - CóŜ, ja sama boję się...
Ŝab!
To niezbyt zgodne z prawdą wyznanie rozśmieszyło małą.
- śab?! - powtórzyła. - Ja tam lubię Ŝaby! Wcale mnie nie przeraŜają.
- No widzisz... - Jenny postawiła ją z powrotem na ziemi. - Jesteś bardzo dzielna.
Dzielniejsza ode mnie!
- Lady Jenny boi się głupich Ŝab! - oznajmiła Mary grupce podbiegających dzieci.
- Wcale Ŝe nie... - zaczął Tom, zawsze skory bronić pięknej lady Jenny, która choć ze
szlacheckiego rodu, potrafiła wszystko: podkasała spódnice i weszła do sadzawki, Ŝeby
pomóc złapać ropuchę, albo zwinnie jak kot wlazła na drzewo, ratując małego Willa, który
bał się zejść. Zaraz jednak umilkł, widząc proszące spojrzenie Jenny i juŜ się więcej nie
spierał ojej rzekomy lęk przed Ŝabami. - Ja będę babką - zaproponował, wpatrując się z
podziwem w siedemnastoletnią dziewczynę w surowym stroju nowicjuszki, która jednak
nowicjuszką nie była ani - co znacznie waŜniejsze - wcale się tak nie zachowywała. Bo
przecieŜ zeszłej niedzieli, w czasie długiego kazania, głowa lady Jenny opadła na pierś i tylko
głośny udany kaszel z ławki Toma zdołał w porę obudzić śpiącą, by uniknęła bystrego
wzroku przeoryszy.
- Teraz kolej Toma - zgodziła się szybko Jenny, wręczając mu kaptur.
Uśmiechnięta patrzyła, jak dzieci rozbiegają się do ulubionych kryjówek, potem
podniosła z ziemi barbet i krótki wełniany welon, które zdjęła, kiedy miała być ciuciubabką.
Musiała przejść obok wspólnej studni, gdzie wieśniacy gorliwie wypytywali o wieści
przechodzących przez Belkirk członków klanu, wracających do domu z wojny z Anglikami w
Kornwalii, podniosła więc barbet, chcąc nałoŜyć go sobie na włosy.
- Lady Jennifer! - zawołał nagle jeden z mieszkańców wioski. - Proszę przyjść prędko,
są wieści od dziedzica!
Zapomniawszy o trzymanych w ręku barbecie i welonie, rzuciła się biegiem, a dzieci,
wyczuwając, Ŝe coś się dzieje, przerwały zabawę i popędziły w ślad za nią.
- Jakie wieści? - zapytała zdyszana, badając spojrzeniem powściągliwe twarze
członków klanu. Jeden z nich wystąpił naprzód i z szacunkiem zdjął z głowy hełm.
- Czy jesteś, pani, córką lorda Merricka?
Na dźwięk tego nazwiska dwóch męŜczyzn przerwało na chwilę wyciąganie wiadra
pełnego wody i wymieniło zaskoczone, pełne ukrywanej wrogości spojrzenia, po czym obaj
szybko pochylili głowy, chowając twarze w cieniu.
- Tak - potwierdziła gorliwie Jenny. - Czy macie wieści od mego ojca?
- Tak jest, milady. NadjeŜdŜa tutaj, niedaleko za nami, z duŜym oddziałem rycerzy.
- Bogu dzięki! - wyszeptała Jenny. - A jak wojna w Kornwalii? - zapytała po chwili,
gotowa juŜ zapomnieć o osobistych troskach, by poświęcić całą uwagę wojnie w Kornwalii,
toczonej przez Szkotów w obronie króla Jakuba oraz prawa do tronu Edwarda V.
- Było juŜ prawie po wszystkim, kiedy wyruszaliśmy. W Cork i Taunton zanosiło się
na naszą wygraną, podobnie sprawy miały się w Kornwalii, dopóki sam diabeł wcielony nie
przybył, Ŝeby objąć dowództwo nad wojskami Henryka.
- Diabeł? - powtórzyła Jenny nie rozumiejąc.
Twarz męŜczyzny wykrzywiła się z nienawiści; splunął na drogę.
- A tak, diabeł! Sam Czarny Wilk, oby smaŜył się w piekle, gdzie został poczęty!
Dwie wieśniaczki przeŜegnały się spiesznie, jakby chciały odegnać zło związane z
imieniem Czarnego Wilka, najbardziej znienawidzonego i budzącego największą trwogę
wroga Szkocji, ale juŜ następne słowa męŜczyzny sprawiły, Ŝe obie otwarły szeroko usta z
przeraŜenia:
- Wilk wraca do Szkocji. Henryk wysyła go tutaj ze świeŜymi siłami, aby nas zgniótł
za to, Ŝe popieramy Edwarda. Będą gwałty i rozlew krwi jak za ostatnim razem, tylko jeszcze
gorszę, zapamiętajcie sobie moje słowa. Klany śpieszą do domów, Ŝeby przygotować się do
nowej walki. Myślę, Ŝe Wilk zacznie od ataku na Merricków, bo to wasz klan wyciął
najwięcej Anglików w Kornwalii. - Mówiąc to, skłonił się uprzejmie, włoŜył na głowę
szyszak i wskoczył na konia.
Grupa zebranych przy studni obszarpańców wkrótce ruszyła dalej drogą, która wiła się
wśród wrzosowisk i wspinała na pagórki.
Dwóch z nich jednakŜe zatrzymało się tuŜ za pierwszym zakrętem. Kiedy tylko
znaleźli się poza zasięgiem wzroku wieśniaków, zboczyli ostro w prawo i ukradkiem ruszyli
w stronę drzew. Gdyby Jenny patrzyła akurat w tamtą stronę, mogłaby dostrzec, Ŝe zawracają
przez las, który rósł przy gościńcu za jej plecami. Ale w tym czasie całkowicie pochłonięta
była objawami strachu, jakie widoczne były wśród mieszkańców Belkirk, leŜącym akurat
dokładnie na drodze między Anglią a posiadłościami Merricków.
- Wilk nadchodzi! - wrzasnęła jedna z kobiet, przyciskając do piersi niemowlę. -
Niech Bóg ma nas w swojej opiece!
- Na Merricka uderzy! - zawołał jakiś męŜczyzna głosem pełnym strachu. - Merricka
chce dostać w swoją paszczę, ale po drodze poŜre i Belkirk!
Nagle wyobraźnię ludzi wypełniły potworne wizje ognia, rzezi i śmierci, a dzieci
stłoczyły się dookoła Jenny, lgnąc do niej w niemym przeraŜeniu. W oczach Szkotów - czy
bogatego szlachcica, czy teŜ ubogiego wieśniaka - Czarny Wilk wydawał się gorszy od
samego diabła i bardziej niebezpieczny, bo przecieŜ diabeł był tylko duchem, a Czarny Wilk
człowiekiem z krwi i kości - wcielonym Panem Ciemności - potworną istotą, która zagraŜała
ich istnieniu juŜ tu, na ziemi. Jawił się złowrogim widziadłem, którym matki zwykły straszyć
niegrzeczne dzieci. „Wilk was zabierze” - ostrzegano, chcąc uchronić je przed zabłąkaniem
się w lesie, uciekaniem z łóŜek po nocy czy po prostu przed nieposłuszeństwem wobec
starszych.
Zniecierpliwiona taką gromadną histerią na wieść o kimś, kto wydawał jej się bardziej
mitem niŜ rzeczywistym męŜczyzną, Jenny podniosła głos, Ŝeby przekrzyczeć tumult.
- Bardziej prawdopodobne - zawołała, otaczając ramionami przestraszone dzieci, które
stłoczyły się dookoła niej na pierwszą wzmiankę o najeźdźcy - Ŝe wróci do swego
pogańskiego króla, Ŝeby lizać rany, jakie zadaliśmy mu w Kornwalii i kłamstwami
wyolbrzymiać własne zwycięstwo! A jeśli nawet nie, to wybierze sobie słabszy zamek niŜ
kasztel Merricków - taki, który będzie miał szansę zdobyć.
Te słowa oraz ton ubawionej pogardy przyciągnęły ku niej zdziwione spojrzenia,
przez Jenny jednak nie przemawiała tylko fałszywa zuchwałość - była wszak z Merricków, a
Ŝaden Merrick nigdy nie przyznał, Ŝe lęka się jakiegoś wroga. Słyszała setki razy, gdy ojciec
powtarzał tę maksymę jej przybranym braciom i przyjęła ją za swoje kredo. Co więcej,
wieśniacy straszyli dzieci, a na to nie mogła pozwolić.
Mary pociągnęła Jenny za spódnicę, Ŝeby zwrócić na siebie uwagę opiekunki i
cienkim, przenikliwym głosikiem zapytała:
- A ty nie boisz się Czarnego Wilka, lady Jenny?
- Oczywiście, Ŝe nie! - odparła z wesołym uśmiechem, który miał uspokoić małą.
- Mówią - wtrącił Tom głosem pełnym lękliwego podziwu - Ŝe Wilk jest wysoki jak
drzewo!
- Jak drzewo! - parsknęła Jenny śmiechem, starając się obrócić w Ŝart
niebezpieczeństwo przyjścia strasznego napastnika i otaczającą go legendę. - Jeśli tak, to co to
musi być za widok, kiedy próbuje dosiąść konia! No no, potrzeba by było chyba ze czterech
giermków, Ŝeby go podsadzili!
Absurdalność obrazka sprawiła, Ŝe niektóre dzieci zachichotały, właśnie tak jak
pragnęła Jenny.
- Słyszałem - odezwał się młody Will z wiele mówiącym wzdrygnięciem - Ŝe gołymi
rękami burzy mury i chłepcze ludzką krew!
- Fuj! - wykrzyknęła Jenny z błyskiem w oku. - W takim razie na pewno jest taki zły z
powodu wiecznej niestrawności. Kiedy przyjedzie do Belkirk, damy mu dobrego szkockiego
piwa.
- Tata mówił - wtrąciło inne dziecko - Ŝe Wilk jeździ z olbrzymem u boku, takim Go...
go...liatem, co się nazywa Arik i ma topór wojenny, którym ćwiartuje dzieci...
- A ja słyszałem... - zaczął kolejny malec złowieszczo, ale Jenny przerwała mu lekkim
tonem.
- Posłuchajcie wszyscy, co ja słyszałam. - Z wesołym uśmiechem na twarzy zaczęła
poganiać je w kierunku klasztoru, który leŜał tuŜ za zakrętem traktu, niewidoczny z tego
miejsca. - Ja słyszałam - improwizowała wesoło - Ŝe jest taki stary, Ŝe musi aŜ mruŜyć oczy,
kiedy chce coś zobaczyć, o tak...
I wykrzywiła twarz, komicznie naśladując zamroczonego, niemal ślepego starca, który
wpatruje się tępo przed siebie, a dzieci wybuchnęły śmiechem.
Kiedy tak szli, Jenny dalej zabawiała się beztrosko kąśliwymi uwagami w podobnym
stylu, a dzieci w końcu pozwoliły się wciągnąć do nowej zabawy i dodawały wciąŜ nowe
pomysły, dzięki którym najeźdźca wydawał się im wszystkim coraz bardziej niedorzeczny.
Lecz mimo śmiechu i pozornej wesołości chwili, niebo nagle pociemniało od cięŜkich
chmur, powietrze wypełniło się ostrym chłodem, a wiatr zaczął szarpać peleryną dziewczyny,
jakby sama natura wzbraniała się przed groźbą takiego zła.
Jenny miała właśnie rzucić jakiś kolejny Ŝart pod adresem Wilka, lecz przerwała w pół
słowa, bo dostrzegła grupkę podróŜnych na koniach, pokonujących zakręt drogi, za którym
krył się klasztor, i zdąŜających w jej stronę. Na wierzchowcu dowódcy siedziała skromnie
bokiem piękna dziewczyna, przyodziana tak jak Jenny w szary, skromny ubiór nowicjuszki,
biały barbet i welon, a jej nieśmiały uśmiech potwierdzał to, co idąca zdołała juŜ odgadnąć.
Z cichym okrzykiem radości Jenny juŜ niemal zrywała się, by pobiec im naprzeciw,
kiedy powściągnęła tak nieprzystojący damom odruch i nakazała sobie pozostać w miejscu.
Oczyma przylgnęła do postaci ojca, a potem obrzuciła krótkim spojrzeniem pozostałych
członków klanu, którzy omijali ją wzrokiem z tą samą ponurą dezaprobatą, jaką okazywali od
lat - odkąd przybranemu bratu Jenny udało się skutecznie rozpowszechnić wstrętną potwarz.
Posławszy dzieci przodem ze ścisłym przykazem, by zmierzały prosto do klasztoru,
Jenny czekała na środku drogi, jak jej się zdawało, przez całą wieczność, aŜ wreszcie orszak
jadących zatrzymał się tuŜ przed nią.
Ojciec, który najwidoczniej musiał juŜ odwiedzić klasztor, gdzie przebywała takŜe
Brenna, przybrana siostra Jenny, zsiadł teraz z konia i odwrócił się, by zdjąć z siodła
pasierbicę. Jenny poirytowała ta zwłoka, jednak skrupulatne przestrzeganie nakazów dwornej
rycerskości i poczucie godności były tak typowe dla tego znanego rycerza, Ŝe tylko
uśmiechnęła się z przymusem.
W końcu odwrócił się w jej stronę i otworzył szeroko ramiona. Jenny rzuciła mu się w
objęcia, papląc z wielkiego wzruszenia:
- Ojcze, tak za tobą tęskniłam! To juŜ prawie dwa lata, odkąd widzieliśmy się ostatni
raz! JakŜe się miewasz? Dobrze wyglądasz. Wcale się nie zmieniłeś przez ten długi czas!
Wyplątując się delikatnie z gwałtownego uścisku Jenny, lord Merrick odsunął córkę i
omiótł wzrokiem jej rozwiane włosy, zarumienione policzki i wygniecioną suknię.
Dziewczyna skuliła się w duchu pod tym długim, taksującym spojrzeniem, modląc się, by
spodobało mu się to, co widzi, oraz - jako Ŝe najwyraźniej był juŜ w klasztorze - Ŝeby
spodobało mu się to, co usłyszał od przeoryszy.
Dwa lata temu Jenny została zesłana do tego klasztoru za swój postępek; rok temu ze
względów bezpieczeństwa przysłano tu Brennę, bo kraj znalazł się w stanie wojny. Pod
kierunkiem matki przełoŜonej Jenny nauczyła się doceniać swe mocne strony i walczyć ze
słabymi. Jednak kiedy ojciec mierzył ją wzrokiem od stóp do głów, nie mogła powstrzymać w
myślach pytania, czy widzi w niej młodą damę, jaką się teraz stała, czy teŜ niesforną
dziewczynę, jaką była dwa lata temu. Błękitne oczy wróciły wreszcie do jej twarzy i
zobaczyła w nich uśmiech.
- Jesteś juŜ kobietą, Jennifer.
Serce jej poszybowało w górę, bo w ustach małomównego ojca tak lakoniczne
stwierdzenie miało wartość wysokiej pochwały.
- Zmieniłam się takŜe i pod innymi względami, ojcze - zapewniła z błyszczącymi
radością oczyma. - Bardzo się zmieniłam.
- Nie aŜ tak bardzo, moja córko. - Unosząc białe, krzaczaste brwi, popatrzył znacząco
na krótki welon i barbet, wciąŜ jeszcze zwisające przez zapomnienie z dłoni dziewczyny.
- Och! - odrzekła z uśmiechem, gotowa zaraz wszystko wyjaśnić. - Bawiłam się w
ślepą babkę... ee... z dziećmi, a welon nie chciał się zmieścić pod kapturem. Czy widziałeś się
z przeoryszą? Co ci powiedziała matka przełoŜona?
W powaŜnych oczach rozbłysły iskierki śmiechu.
- Powiedziała mi - odparł cierpko - Ŝe masz zwyczaj wysiadywać tam na tym
wzgórzu, patrzeć przed siebie i marzyć, co brzmi dość znajomo, dziewczyno. Mówiła mi teŜ,
Ŝe potrafisz uciąć sobie drzemkę w samym środku mszy, jeśli ksiądz prawi kazanie dłuŜej, niŜ
tobie się wyda stosowne, co takŜe brzmi znajomo.
Jenny upadła na duchu, słysząc o pozornej zdradzie ze strony przeoryszy, którą tak
bardzo podziwiała. W pewnym sensie matka Ambrose była tu jakby panią na włościach,
pilnowała przychodów i danin z hodowli oraz ziem uprawnych, które naleŜały do
wspaniałego opactwa, i przewodziła przy stole, kiedy w klasztorze zjawiali się goście.
Zajmowała się teŜ sprawami chłopów, pracujących na gruntach naleŜących do klasztoru, oraz
zakonnic mieszkających wśród jego wysokich murów.
Brennę przeraŜała ta surowa kobieta, lecz Jenny ją kochała, tak więc pozorna zdrada
ze strony przełoŜonej głęboko ją zraniła.
Jednak juŜ następne słowa ojca sprawiły, iŜ całe rozczarowanie rozwiało się bez śladu.
- Matka Ambrose powiedziała mi teŜ - przyznał z rodzajem zawstydzonej dumy - Ŝe
masz na karku głowę, której nie powstydziłaby się Ŝadna ksieni. Powiedziała, Ŝe Merrick z
ciebie z krwi i kości i Ŝe miałabyś dość odwagi, by stanąć na czele rodu. Ale o tym nie ma
mowy - ostrzegł, rozbijając w puch jedno z najskrytszych pragnień córki.
Sporo wysiłku kosztowało Jenny, by utrzymać na twarzy uśmiech i nie dopuścić do
siebie Ŝalu z powodu odebrania naleŜnych jej praw, które przepadły, kiedy ojciec oŜenił się
powtórnie - z matką Brenny, zyskując w ten sposób trzech przybranych synów.
Alexander, najstarszy z trzech braci, otrzyma tytuł, który jej się naleŜał. Samo to nie
byłoby jeszcze tak trudne do zniesienia, gdyby był miły albo przynajmniej prawego serca,
lecz okazał się podstępnym, zdradzieckim kłamcą, a Jenny dobrze to widziała, nawet jeśli nie
wiedzieli o tym jej ojciec ani reszta bliskich. JuŜ w rok po przybyciu do zamku Merricków
chłopak zaczął rozpowszechniać fałszywe opowieści na jej temat, ohydne potwarze, jednak
tak przekonująco spreparowane, Ŝe po kilku latach odwrócił się od niej cały klan. Utrata
uczuć rodu wciąŜ jeszcze sprawiała Jenny nieznośny ból. Nawet teraz patrzyli na nią, jakby
dla nich wcale nie istniała, a Jenny mimo to nie mogła się powstrzymać od błagania krewnych
o przebaczenie za wszystkie te uczynki, których nie popełniła.
William, średni brat, był taki jak Brenna - łagodny i nieśmiały - natomiast Malcolm,
najmłodszy, okazał się równie przebiegły i podły jak Alexander.
- Przeorysza mówiła takŜe - ciągnął ojciec - Ŝe jesteś łagodna i dobra, ale nie brakuje
ci ducha...
- Naprawdę tak mówiła? - dopytywała się Jenny, porzucając smętne myśli o swych
przybranych braciach. - Naprawdę?
- Tak. - W innych okolicznościach taka opinia bardzo by ją uradowała, ale teraz
przyglądała się bacznie ojcowskiej twarzy, która przybrała wyraz bardziej ponury i napięty
niŜ kiedykolwiek przedtem. Po chwili, lekko zduszonym głosem, lord Merrick dodał: -
Dobrze, Ŝe porzuciłaś ten swój pogański sposób bycia i stałaś się taka jak naleŜy, Jennifer -
urwał, jakby nie miał siły czy ochoty mówić dalej, więc córka ponagliła go delikatnie:
- DlaczegóŜ to, ojcze?
- Bo... - dokończył ojciec, zaczerpnąwszy gwałtownie powietrza - bo przyszłość
całego naszego klanu zaleŜy od odpowiedzi na pytanie, jakie ci zadam.
Słowa te zabrzmiały w myślach Jenny jak fanfary, pozostawiając ją oszołomioną z
radości i podniecenia. „Od ciebie zaleŜy przyszłość całego naszego klanu...”. Czuła się tak
szczęśliwa, Ŝe ledwie wierzyła własnym uszom. To było tak, jakby znów się znalazła na
przylegającym do opactwa wzgórzu, gdzie często śniła na jawie o tym, Ŝe ojciec mówi:
„Jennifer, przyszłość całego naszego klanu zaleŜy od ciebie. Nie od twoich braci, lecz od
ciebie”. Była to szansa, o jakiej marzyła, Ŝeby udowodnić przed wszystkimi członkami rodu,
Ŝe jest odwaŜna, i w ten sposób zdobyć na powrót ich sympatię. W tych marzeniach zawsze
wzywano ją do dokonania jakiegoś niewiarygodnie śmiałego czynu - jak na przykład wdarcie
się do zamku Czarnego Wilka i pojmanie go gołymi rękami. Jednak bez względu na to, jak
straszne byłoby to zadanie, nigdy by go nie kwestionowała ani teŜ nie wahałaby się nawet
sekundy przed podjęciem wyzwania. Badała wzrokiem twarz ojca.
- Co chcielibyście, abym zrobiła? - dopytywała się gorliwie. - Powiedz, zrobię
wszystko...
- Wyjdziesz za Edrica MacPhersona?
- Cooo? - PrzeraŜonej heroinie z marzeń Jenny nagle zabrakło tchu. Edric MacPherson
był starszy od jej ojca, pomarszczony i wręcz przeraŜający. Odkąd z dziewczynki zaczęła
zmieniać się w pannę, patrzył na nią w taki sposób, Ŝe dreszcze przebiegały jej po plecach.
- Wyjdziesz czy nie?
Delikatne kasztanowe brwi Jenny zbiegły się u nasady nosa.
- Dlaczego? - spytała bohaterka, która nigdy nie kwestionuje poleceń klanu.
Twarz ojca nagle pociemniała, pojawił się na niej dziwny, udręczony grymas.
- Dali nam tęgiego łupnia tam, w Kornwalii. Straciliśmy połowę ludzi. W bitwie
zginął Alexander. Zginął jak Merrick - dodał z ponurą dumą - walczył do końca.
- Przykro mi, ze względu na ciebie, ojcze - powiedziała, niezdolna odczuwać coś
więcej niŜ tylko przelotne ukłucie smutku na wieść o śmierci przybranego brata, który
zamienił jej Ŝycie w nieustające piekło. Teraz, jak to często bywało w przeszłości, zapragnęła,
by i ona mogła zrobić coś takiego, za co ojciec byłby z niej dumny. - Wiem, Ŝe kochałeś go
jak własnego syna.
Przyjąwszy jej współczucie krótkim skinieniem głowy, wrócił do bieŜącego tematu:
- Wiele klanów wcale nie miało chęci ruszać do Kornwalii, by walczyć za króla
Jakuba, ale w końcu pociągnęły za mną. Dla Anglików to nie sekret, Ŝe właśnie dzięki moim
wpływom wojska szkockie znalazły się w Kornwalii, więc teraz król angielski pragnie
zemsty. Wysyła do Szkocji Wilka, Ŝeby zaatakował kasztel Merrick. - Głosem ochrypłym z
bólu przyznał: - Nie przetrzymamy oblęŜenia, chyba Ŝe wesprze nas w walce MacPherson.
MacPhersonowie mają silne wpływy wśród dwunastu innych klanów, więc mogą zmusić
tamtych, aby się do nas przyłączyli.
Myśli Jenny wirowały jak w szaleńczym tańcu. Alexander nie Ŝyje, a Wilk naprawdę
nadciąga, Ŝeby zaatakować ich zamek... Z oszołomienia wyrwał ją ostry głos ojca.
- Jennifer! Czy pojmujesz, co do ciebie mówię? MacPherson obiecał, Ŝe pomoŜe nam
w walce, ale tylko jeśli zechcesz go za męŜa.
Jennifer po matce była hrabiną, dziedziczką bogatych włości, które leŜały niedaleko
ziem MacPhersonów.
- Chce mojej ziemi? - zapytała niemalŜe z nadzieją, przypominając sobie, jak
obrzydliwie wzrok Edrica MacPhersona prześlizgiwał się po jej ciele, kiedy starzec rok temu
zatrzymał się w klasztorze z „towarzyską wizytą”.
- Tak.
- A czy nie moglibyśmy po prostu dać mu jej w zamian za wsparcie? - podsunęła z
rozpaczą, gotowa - chętna - poświęcić wspaniały majątek dla dobra swoich ludzi.
- Nie zgodziłby się na to! - odparł ze złością ojciec. - Walka za rodzinę to sprawa
honoru, ale nie mógłby nikogo wysłać do walki o obcą sprawę, Ŝeby potem wziąć sobie jako
zapłatę ziemię.
- AleŜ z pewnością, jeśli tylko dostatecznie mocno pragnie tych włości, znajdzie się
jakiś sposób...
- On chce ciebie. Wysłał mi wiadomość jeszcze w Kornwalii. - Spojrzenie lorda
zawędrowało na twarz Jenny, jeszcze raz odnotowując te zdumiewające zmiany, jakie
przeobraziły chudą, brzydką dziewczynkę w prawie egzotyczną piękność. - Stałaś się
podobna do swojej matki, dziewczyno, więc rozbudziłaś apetyty starca. Nie prosiłbym cię o
to, gdyby był jakiś inny sposób. - A potem wypomniał jej gburowato: - Kiedyś błagałaś mnie,
Ŝebym wyznaczył cię na lairda. Mówiłaś, Ŝe nie ma takiej rzeczy, której nie zrobiłabyś dla
swego klanu...
śołądek Jenny aŜ skręcił się na myśl o tym, Ŝe będzie musiała oddać ciało i Ŝycie
starcowi, przed którym odczuwała instynktowny wstręt, ale podniosła głowę i odwaŜnie
spojrzała ojcu w oczy.
- Tak, ojcze - odpowiedziała cicho. - Czy mam od razu jechać z wami?
Duma i ulga, jakie odmalowały się na jego twarzy, stanowiły niemal dostateczne
wynagrodzenie za jej ofiarę. Potrząsnął przecząco głową.
- Najlepiej będzie, jeśli zostaniesz tu z Brenną. Nie mamy zapasowych koni, a
śpieszymy się, by jak najszybciej dotrzeć do Merrick i rozpocząć przygotowania do obrony.
Poślę wiadomość do MacPhersona, Ŝe sprawa małŜeństwa jest uzgodniona, a potem przyślę tu
kogoś, Ŝeby cię do niego zawiózł.
Kiedy odwrócił się, by wsiąść na konia, Jenny uległa pokusie, z którą walczyła skrycie
przez cały ten czas: zamiast odsunąć się na bok, podeszła do szeregów konnych rycerzy,
którzy niegdyś byli jej przyjaciółmi i towarzyszami zabaw. W nadziei, Ŝe niektórzy słyszeli
być moŜe, iŜ zgodziła się wyjść za MacPhersona i Ŝe osłabi to nieco ich dotychczasową dla
niej pogardę, przystanęła przed koniem rudowłosego, rumianego męŜczyzny.
- Witaj, Renaldzie Garvin - zagadnęła, uśmiechając się niepewnie w stronę jego
zasłoniętej kapturem twarzy. - Jak się miewa twoja małŜonka?
Tamten zacisnął szczęki i przemknął po niej zimnym jak lód spojrzeniem.
- Całkiem dobrze, jak sądzę - odwarknął.
Jenny przełknęła cięŜko ślinę na tak oczywiste odrzucenie ze strony męŜczyzny, który
nauczył ją łowić ryby i wraz z nią śmiał się do rozpuku, kiedy wpadła do strumienia.
Odwróciła się i popatrzyła błagalnie na rycerza stojącego obok Renalda.
- A ty, Michaelu MacLeod? Czy noga jeszcze ci dokucza?
Zimne, niebieskie oczy spotkały się na chwilę z jej spojrzeniem, a potem
powędrowały przed siebie. Podeszła więc do jeźdźca, który stał za nim i którego twarz stęŜała
teraz w nienawiści. Wyciągnęła błagalnie dłoń i zagadnęła rwącym się głosem:
- Garricku Carmichael, to juŜ cztery lata, odkąd utonęła Becky. Przysięgam, tak jak
przysięgałam wtedy, Ŝe nie wepchnęłam jej do rzeki. Nie pokłóciłyśmy się, to było tylko
kłamstwo, które wymyślił Alexander, Ŝeby...
Z twarzą nieruchomą jak granit męŜczyzna spiął wierzchowca ostrogą i nie
obdarzywszy Jenny nawet jednym spojrzeniem, przejechał obok niej, a za nim reszta
wojowników.
Tylko stary Josh, zbrojmistrz klanu, wstrzymał swego leciwego konia, przepuszczając
przed sobą innych. Pochyliwszy się w siodle, połoŜył zgrubiałą dłoń na odkrytej głowie
Jennifer.
- Wiem, Ŝe mówisz prawdę, kochana dziewczyno - odezwał się, a jego nieustająca
lojalność sprawiła, Ŝe w oczach Jenny zabłysły piekące łzy. Podniosła wzrok, Ŝeby spojrzeć w
łagodne, brązowe oczy staruszka. - Masz gwałtowny charakter, nie moŜna zaprzeczyć, ale
nawet kiedy byłaś jeszcze o, tycia, umiałaś nad nim zapanować. Garricka Carmichaela i
innych mogła oszukać anielska uroda Alexandra, ale nie starego Josha. Nie zobaczysz mnie
opłakującego tę stratę! Klan będzie się miał o niebo lepiej, kiedy na czele stanie młody
William. Carmichael i inni - dodał pocieszająco - jeszcze zmienią o tobie zdanie, kiedy
pojmą, Ŝe wychodzisz za MacPhersona takŜe dla ich dobra, a nie tylko dla swego ojca.
- A gdzie moi bracia? - zapytała ochryple Jenny, Ŝeby zmienić temat, zanim
wybuchnie płaczem.
- Wracają do domu innym traktem. Nie mieliśmy pewności, czy Wilk nie zaatakuje
nas podczas drogi, więc opuszczając Kornwalię, podzieliliśmy się na dwie grupy. - Jeszcze
raz poklepał ją po głowie, a potem spiął konia i ruszył za resztą.
Oszołomiona Jenny stała nieruchomo na środku drogi, patrząc, jak jej najbliŜsi
oddalają się i znikają w końcu za zakrętem.
- Robi się ciemno - odezwała się stojąca obok Brenna, a jej łagodny głos przepełniało
współczucie. - Powinnyśmy juŜ wracać do klasztoru.
Klasztor. Jeszcze trzy godziny temu Jenny wychodziła stamtąd pełna radości i Ŝycia.
A teraz czuła się jak martwa.
- Wracaj sama. Ja... ja jeszcze nie mogę tam wrócić. Jeszcze nie teraz. Chyba przejdę
się na wzgórze i chwilkę posiedzę.
- Przeorysza nie będzie zadowolona, jeśli nie wrócimy przed zmrokiem, a juŜ prawie
się zmierzcha - zauwaŜyła z lękiem Brenna.
Między tymi dwiema dziewczynami wszystko zawsze wyglądało tak samo: Jenny
łamała zasady, a Brenna bała się je nawet nagiąć. Brenna była łagodna, posłuszna i piękna,
miała złociste włosy, piwne oczy i dobry charakter, który w oczach Jenny czynił z niej
kwintesencję kobiecości w jej najlepszym znaczeniu. Była teŜ tak uległa i nieśmiała, jak
Jenny impulsywna i odwaŜna. Gdyby nie Jenny, Brenna nie przeŜyłaby Ŝadnej przygody - a
nawet nigdy nie zostałaby złajana. Bez Brenny, którą zawsze trzeba było pocieszać w
zmartwieniu i chronić, Jenny spotkałoby o wiele więcej emocji - i o wiele więcej połajanek.
To wszystko razem sprawiało, Ŝe były niezmiernie sobie oddane i starały się jak mogły
chronić jedna drugą przed skutkami mankamentów charakteru.
Brenna zawahała się, a potem zaproponowała z lekkim tylko drŜeniem głosu:
- Zostanę z tobą. Jeśli będziesz sama, stracisz poczucie czasu i jeszcze coś cię
zaatakuje w ciemnościach... jakiś niedźwiedź.
W tej chwili perspektywa śmierci w szponach niedźwiedzia wydała się Jenny raczej
zachęcająca, bo całe dalsze Ŝycie rozpostarło się przed nią przybrane w Ŝałobne zasłony i
złowieszcze wizje. Mimo Ŝe naprawdę pragnęła posiedzieć na wzgórzu i potrzebowała chwili
samotności, by zebrać rozpierzchłe myśli, pokręciła przecząco głową, wiedząc, iŜ jeśli
zostaną obie, Brenna będzie tonąć w lęku na samą myśl o reprymendzie przeoryszy.
- Nie, wracamy.
Nie zwracając uwagi na te słowa, siostra złapała Jenny za rękę i powiodła ją na lewo,
ku zboczu, z którego rozciągał się widok na opactwo. Po raz pierwszy w Ŝyciu to Brenna
prowadziła, a Jenny szła za nią.
W zaroślach przy drodze poruszyły się cicho dwa cienie, a potem zaczęły skradać się
równolegle do ścieŜki, którą dziewczęta wchodziły na wzgórze.
Kiedy znalazły się w połowie stromego stoku, Jenny zdąŜyła się juŜ zniecierpliwić
własnym uŜalaniem się nad sobą, więc uczyniła herkulesowy wysiłek, Ŝeby poprawić ponury
nastrój.
- Kiedy dłuŜej o tym pomyślę - zaczęła powoli, kierując spojrzenie na Brennę - to
widzę, Ŝe właściwie mam przed sobą okazję do szlachetnego i wielkodusznego uczynku,
skoro wyjdę za MacPhersona, Ŝeby ratować swój klan.
- Jesteś jak Joanna D’Arc - zgodziła się Ŝarliwie Brenna - wiedziesz swój lud do
zwycięstwa!
- Tylko Ŝe muszę jeszcze wyjść za Edrica MacPhersona.
- I w ten sposób - dokończyła Brenna zachęcająco - czeka cię los po stokroć gorszy!
Oczy Jenny rozbłysły śmiechem na tak przygnębiającą uwagę, którą Ŝyczliwa siostra
rzuciła w dobrej wierze i z całym właściwym entuzjazmem.
Zachęcona sukcesem, Brenna próbowała szybko znaleźć jeszcze coś, czym mogłaby
rozbawić Jenny i oderwać jej myśli od ponurej przyszłości. Kiedy dochodziły do wierzchołka
wzgórza, który zasłaniały gęsto rosnące drzewa, zapytała znienacka:
- Co ojciec miał na myśli mówiąc, Ŝe przypominasz teraz swoją matkę?
- Sama nie wiem - zaczęła Jenny, ale jej uwagę zajęło nagłe przeświadczenie, Ŝe
wśród ciągle gęstniejącego mroku ktoś je obserwuje. Spojrzała w dół, w stronę studni, i
zobaczyła, Ŝe wszyscy wieśniacy wrócili juŜ do swoich ciepłych chat i palenisk. Okrywając
się mocniej peleryną, zadrŜała na przenikliwym wietrze i bez zbytniego zainteresowania
dodała: - Matka Ambrose mawia, Ŝe mam urodę trochę nieskromną i Ŝe, kiedy opuszczę
klasztor, muszę pamiętać o wpływie, jaki mogę wywierać na męŜczyzn.
- Ale co to w ogóle ma znaczyć?
Jenny tylko wzruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia. - Odwróciwszy się ponownie, ruszyła w stronę szczytu, gdy nagle
przypomniała sobie o wciąŜ trzymanych w dłoni barbecie i welonie, więc zaczęła wkładać je
powoli. - A jak według ciebie wyglądam? - zapytała, rzucając Brennie zaintrygowane
spojrzenie. - Od dwóch lat nie widziałam swojej twarzy, jeśli nie liczyć odbicia w wodzie.
Bardzo się zmieniłam?
- O, tak - roześmiała się Brenna. - Teraz nawet Alexander nie mógłby cię nazwać
kościstą brzydulą ani mówić, Ŝe masz włosy koloru marchewki.
- Brenna! - przerwała jej Jenny, uderzona własnym brakiem delikatności. - Czy bardzo
zasmuciła cię jego śmierć? Był twoim bratem i...
- Nie mówmy o tym więcej - błagała Brenna drŜącym głosem. - Płakałam, kiedy
ojciec mi o tym powiedział, ale były to skąpe łzy i teraz czuję się winna, Ŝe nie kochałam
Alexandra tak, jak naleŜało. Ani wtedy, ani teraz. Nie mogłam. Był taki... miał podły
charakter. Nie mówi się źle o umarłych, ale nie przychodzi mi do głowy wiele dobrego, kiedy
o nim myślę. - Zawiesiła głos i otuliła się szczelniej peleryną dla ochrony przed wilgotnym
wiatrem, patrząc na siostrę z niemą prośbą o zmianę tematu.
- No to opowiedz mi, jak teraz wyglądam - poprosiła szybko Jenny, obdarzywszy ją
krótkim, mocnym uściskiem.
Przystanęły, bo dalszą drogę zagradzał gęsty las, który porastał resztę zbocza. Śliczną
twarz Brenny rozjaśnił powolny, zamyślony uśmiech, kiedy studiowała postać swej
przybranej siostry. Piwne oczy prześlizgiwały się po wyrazistej twarzy Jenny, z królującą
parą wielkich oczu, czystych jak dwa niebieskie kryształy, pod wdzięcznymi łukami
kasztanowych brwi.
- No cóŜ... jesteś całkiem ładna!
- To dobrze, ale czy widzisz we mnie coś niezwyczajnego? - dopytywała się Jenny,
mając w myślach słowa matki przełoŜonej. WłoŜyła juŜ barbet i teraz upinała nad nim krótki,
wełniany welon. - Coś takiego, przez co męŜczyźni mogliby się dziwnie zachowywać?
- Nie - zaprzeczyła Brenna, patrząca na siostrę oczyma młodej, niewinnej dziewczyny.
- Zupełnie nic.
MęŜczyzna odpowiedziałby zapewne coś innego, bo choć Jennifer Merrick nie
odpowiadała konwencjonalnym kanonom piękności, jej uroda była uderzająca i prowokująca
zarazem. Miała zmysłowe usta, wprost proszące się o pocałunek, oczy jak błyszczące szafiry,
które szokowały i kusiły, włosy jak bogaty, złotorudy jedwab, a do tego smukłe, zmysłowe
ciało, jakby stworzone dla męskich rąk.
- Masz niebieskie oczy - zaczęła Brenna bardzo rozsądnie, a Jenny zachichotała.
- Dwa lata temu teŜ były niebieskie - odrzekła.
Siostra juŜ otwierała usta, Ŝeby jej odpowiedzieć, lecz słowa zmieniły się w krzyk,
stłumiony męską dłonią, która opadła na jej usta, podczas gdy właściciel owej ręki począł
wlec Brennę w głąb lasu.
Jenny uchyliła się, instynktownie spodziewając się ataku od tyłu, ale juŜ było za
późno. Kopiąc wściekle i wrzeszcząc w pokrytą rękawicą dłoń, została uniesiona w górę i
pociągnięta między drzewa. Brenna zwisała juŜ, przerzucona jak worek mąki przez grzbiet
konia porywacza, a jej bezwładne członki świadczyły niezbicie o tym, Ŝe zemdlała. Jenny
jednak nie tak łatwo było zastraszyć. Kiedy pozbawiony twarzy napastnik przerzucił ją przez
siodło własnego wierzchowca, natychmiast rzuciła się w bok, ześlizgnęła po drugiej stronie, a
potem przepełzła na czworakach pod brzuchem konia i porwała się na równe nogi. Porywacz
schwycił ją ponownie, ale przeorała mu twarz paznokciami aŜ do krwi, wyślizgując się
jednocześnie z jego rąk. „Dalibóg!” - syknął, próbując zapanować nad jej młócącymi
bezładnie ramionami. Jenny wydała z siebie mroŜący krew w Ŝyłach krzyk i w tej samej
chwili kopnęła z całej siły, wymierzając złoczyńcy solidny cios w goleń jednym z cięŜkich,
czarnych trepów, jakie w klasztorze uznawano za buty odpowiednie dla nowicjuszek. Z ust
jasnowłosego męŜczyzny wyrwało się bolesne stęknięcie i na ułamek sekundy rozluźnił
chwyt. Jenny wyprysnęła przed siebie i moŜe udałoby jej się nawet przebiec kilka metrów,
gdyby nie ten sam cięŜki but, który zaczepił o wystający korzeń drzewa, aŜ przewróciła się na
twarz. Padając, uderzyła głową o kamień.
- Daj mi sznur - rzucił z ponurym uśmiechem brat Wilka, oglądając się na swego
towarzysza.
Naciągając bezwładnej ofierze na głowę jej własną pelerynę, Stefan Westmoreland
unieruchomił takŜe ręce dziewczyny, przyciskając je do boków, a potem sznurem obwiązał ją
starannie w pasie. Kiedy skończył, dźwignął z ziemi swój Ŝywy tobół i przerzucił go
bezwstydnie przez grzbiet konia, tyłem wypiętym w niebo, a następnie sam wskoczył na
siodło.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Royce nie będzie mógł uwierzyć w nasze szczęście! - zawołał Stefan do drugiego
jeźdźca, którego zdobycz takŜe została związana i przerzucona przez siodło. - Tylko pomyśl...
dziewczyny Merricka stoją sobie pod drzewem, gotowe do zerwania jak dojrzałe jabłka.
Teraz juŜ nie ma powodu, by oglądać umocnienia Merricka, bo podda się bez walki!
Związana ciasno w swym wełnianym więzieniu, dręczona nieznośnym bólem głowy
oraz tym, Ŝe jej Ŝołądek obija się o twardy koński grzbiet przy kaŜdym kroku zwierzęcia,
Jenny poczuła, Ŝe krew krzepnie jej w Ŝyłach na dźwięk imienia „Royce”. Royce
Westmoreland, lord Claymore. Wilk. Wszystkie przeraŜające historie, które o nim
opowiadano, nie wydały jej się teraz aŜ tak bardzo przesadzone. Ona i Brenna zostały
porwane przez ludzi nieobjawiających najmniejszego szacunku dla szat zakonnych klasztoru
St. Albans, jakie obie miały na sobie. Ich ubiory wyraźnie wskazywały, Ŝe obie są
nowicjuszkami - dziewczętami, które pragną zostać zakonnicami, a jeszcze nie złoŜyły
ślubów zakonnych. Co to za ludzie, myślała gorączkowo Jenny, Ŝe nie wahali się podnieść
ręki na mniszki, a choćby i przyszłe mniszki, nie bojąc się zemsty ni boskiej, ni ludzkiej.
Tego nie śmiałby uczynić Ŝaden człowiek. Tylko sam diabeł i jego słudzy!
- Ta od razu zemdlała - odpowiedział Thomas z obleśnym śmiechem. - Szkoda, Ŝe nie
mamy czasu pokosztować łupu, choć, gdyby to ode mnie zaleŜało, wolałbym ten smaczny
kąsek, który wieziesz owinięty w koc, Stefanie.
- To twoja jest piękniejsza - odparł zimno jego towarzysz - i niczego nie będziesz
kosztował, dopóki Royce nie zdecyduje, co z nimi zrobić.
Prawie dusząc się ze strachu w swoim kocu, Jenny krzyknęła cichutko w
odruchowym, przeraŜonym proteście, ale nikt jej nie usłyszał. Modliła się do Boga, aby
poraził nagłą śmiercią porywaczy, ale Bóg chyba teŜ jej nie słyszał, bo konie wciąŜ biegły
przed siebie bolesnym dla niej truchtem. Modliła się o jakąś moŜliwość ucieczki, ale jej myśli
zanadto były zajęte gorączkowym rozpamiętywaniem wszystkich strasznych opowieści o
morderczym Czarnym Wilku: „Nie bierze jeńców, chyba Ŝe ma zamiar później ich
torturować. Śmieje się, kiedy jego ofiary krzyczą z bólu. Pije ich krew...”.
Jenny uczuła w gardle nagłą gorycz i zaczęła błagać juŜ nie o moŜliwość ucieczki, bo
w sercu wiedziała, Ŝe nie ma dla nich ucieczki. Zamiast tego modliła się, aby śmierć nadeszła
szybko i by umierając, nie okryła hańbą dumnego rodowego nazwiska. Wspomniała głos ojca,
który stojąc w wielkiej sali zamku Merrick, pouczał swych przybranych synów, kiedy byli
młodsi: „Jeśli taka będzie wola Pana, Ŝebyście zginęli na polu walki z rąk wroga, wtedy
gińcie dzielnie. Gińcie walcząc, jak przystało wojownikom. Jak przystało Merrickom! Gińcie
w walce...”.
Słowa te huczały jej w głowie, godzina za godziną, wciąŜ i wciąŜ od nowa, więc kiedy
konie zwolniły i doszedł ją daleki, lecz nieomylny gwar obozowiska, nad strachem zaczęła
przewaŜać wściekłość. Jest o wiele za młoda by umierać, myślała, to nie w porządku! A teraz
łagodna Brenna takŜe będzie musiała umrzeć i to teŜ jej, Jennifer, wina. Jenny stanie przed
dobrym Stwórcą, mając na sumieniu taki czyn. A wszystko dlatego, Ŝe jej kraj plądruje
krwioŜerczy wielkolud, pochłaniający wszystko na swej drodze.
Łomoczące serce przyśpieszyło jeszcze swą kołataninę, kiedy konie zatrzymały się
nagle. Dookoła słyszała nieustanny szczęk metalu, kiedy przechodzili przyodziani w zbroje
męŜczyźni, usłyszała teŜ Ŝałosne jęki więźniów: „Miej litość, Wilku... litości, Wilku...”. Te
straszne nawoływania przechodziły juŜ w krzyk, kiedy nagłym bezceremonialnym
szarpnięciem ściągnięto ją z konia.
- Royce - zawołał jeden z porywaczy - popatrz, co ci przywieźliśmy!
Z oczami wciąŜ zasłoniętymi peleryną i z rękoma związanymi sznurem, Jenny
poczuła, Ŝe męŜczyzna przerzuca ją sobie przez ramię. Usłyszała, jak obok Brenna
wykrzykuje jej imię, kiedy niesiono je obie w głąb obozu.
- Bądź dzielna, Brenno! - zawołała Jenny, ale jej głos nie przedostał się przez grube
zwoje okrycia, więc wiedziała, Ŝe przeraŜona siostra nie mogła jej usłyszeć.
Postawiono ją gwałtownie na ziemi i pchnięto do przodu. Miała zdrętwiałe nogi, więc
po kilku krokach potknęła się i opadła cięŜko na kolana. „Giń, jak przystało Merrickom. Giń
dzielnie. Giń walcząc” - słyszała w głowie oszalały śpiew, kiedy nieudolnie próbowała
dźwignąć się na nogi. Gdzieś ponad nią zabrzmiał po raz pierwszy głos Wilka i od razu
wiedziała, do kogo naleŜy. Był to głos ostry, pełen ognia - głos z piekła rodem.
- Co to jest? Mam nadzieję, Ŝe coś do jedzenia.
„Mówią, Ŝe zjada mięso tych, których zabił” - zabrzmiały w jej pamięci słowa małego
Toma, podczas gdy złość mieszała się z krzykami Brenny i wołaniami o litość. Sznur dookoła
jej ramion puścił z gwałtownym szarpnięciem. Kierowana przez bliźniacze demony
wściekłości i strachu, Jenny zerwała się niezgrabnie na równe nogi, młócąc ramionami w
pelerynę; wyglądała jak rozwścieczony duch, który próbuje wyplątać się ze swego giezła. Po
chwili okrycie opadło, a dziewczyna zamachnęła się pięścią i z całej siły zdzieliła w szczękę
mrocznego, demonicznego olbrzyma, który wznosił się nad nią groźnie.
Brenna zemdlała.
- Potworze! - wrzasnęła Jenny. - Barbarzyńco! - Zamachnęła się po raz wtóry, ale tym
razem mocny jak imadło uścisk pochwycił jej dłoń i przytrzymał wysoko. - Diable! -
wykrzykiwała, wijąc się na wszystkie strony, aŜ wreszcie zdołała zdzielić olbrzyma butem w
goleń. - Szatańskie nasienie! Rzeźniku niewi...
- Co u...! - ryknął Westmoreland i chwyciwszy napastniczkę, uniósł ją w górę,
przytrzymując w powietrzu na odległość wyciągniętych ramion. To był błąd. Stopa w cięŜkim
bucie wystrzeliła ponownie i trafiła Royce’a prosto w uda z siłą, od której niemalŜe zgiął się
wpół. - Ty mała suko! - zagrzmiał, kiedy zaskoczenie, ból i wściekłość sprawiły, Ŝe najpierw
ją upuścił, a potem złapał za welon, a wraz z nim za garść włosów, i odciągnął jej twarz do
tyłu. - Nie ruszaj się!! - ryknął.
Wydawało się, Ŝe sama natura jest mu posłuszna; przenikliwe nawoływania więźniów
umilkły, ustał brzęk metalu i na wielką polanę opadła straszna, niesamowita cisza. Z
oszalałym łomotem serca, czując pieczenie skóry na głowie, Jenny zacisnęła mocno oczy i
czekała na cios potęŜnej pięści, który z pewnością ją zabije.
Ale cios nie nastąpił.
Na pół ze strachu, a na pół z jakiejś chorobliwej ciekawości powoli otworzyła oczy i
po raz pierwszy naprawdę ujrzała przed sobą twarz potwora. Demoniczna postać, która
wznosiła się nad nią złowieszczo, niemalŜe wydarła jej z ust okrzyk strachu - taki był wielki.
Ogromny. Miał czarne włosy, a czarny płaszcz, rozwiewany wiatrem, unosił się za nim w
niesamowity sposób, jakby obdarzony własnym Ŝyciem. Na śniadym obliczu o ostrych,
jastrzębich rysach tańczyło światło z ogniska, nadając im zdecydowanie szatański wygląd;
ogień błyskał teŜ w dziwnych oczach, rozpłomieniając je tak, Ŝe wkrótce przypominały dwie
roztopione w ogniu bryłki srebra, umieszczone na wymizerowanej twarzy nad skołtunioną
brodą. Miał niezwykle szerokie bary, niewiarygodnie szeroką pierś, a ramiona wypukłe od
potęŜnych mięśni. Jedno spojrzenie nań wystarczyło, by Jenny uświadomiła sobie, Ŝe zdolny
był do kaŜdego podłego czynu, o jaki go oskarŜano.
„Giń dzielnie! Giń w walce!”
Odwróciła głowę i zatopiła zęby w nadgarstku wroga.
Zobaczyła, jak jego płonące oczy na ułamek sekundy rozwierają się szerzej, potem
dłoń powędrowała w górę i trzasnęła Jenny w policzek z siłą, od której głowa odskoczyła jej
na bok, a ona sama runęła na kolana. Instynktownie zwinęła się szybko w ochronny kłębek i
czekała z zaciśniętymi mocno oczyma na śmiertelny cios, przeraŜenie zaś wylewało się z niej
kaŜdym porem roztrzęsionego ciała.
Gdzieś ponad nią znów rozległ się głos olbrzyma, tym razem jeszcze straszniejszy, bo
teraz tak mocno kontrolowany, Ŝe aŜ syczący z hamowanej furii:
- Coś ty, u diabła, narobił? - wściekał się Royce na młodszego brata. - Czy i bez tego
nie mamy dość kłopotów?! Ludzie są wyczerpani i głodni, a ty mi tu przywozisz dwie
kobiety, Ŝeby podsycać niezadowolenie?
Zanim tamten zdąŜył coś odpowiedzieć, Wilk odwrócił się i ostro nakazał pozostałym,
by zostawili ich samych, a potem jego spojrzenie przeskoczyło do dwóch leŜących mu u stóp
kobiecych postaci - jednej nieprzytomnej, a drugiej tak roztrzęsionej, Ŝe całe jej ciało drgało
jak w konwulsjach. Nie wiadomo czemu roztrzęsiona dziewczyna budziła w nim silniejszą
wściekłość niŜ jej nieprzytomna towarzyszka.
- Wstawaj! - warknął do Jenny, trącając ją końcem buta. - Jeszcze przed chwilą byłaś
taka odwaŜna, więc teraz wstawaj!
Wyprostowała się z wolna i wsparta na jednej ręce, dźwignęła się niezgrabnie na nogi,
a potem stała chwiejnie, gdy tymczasem Royce znowu natarł na brata.
- Czekam na odpowiedź, Stefanie!
- I zaraz ci ją dam, kiedy przestaniesz na mnie ryczeć. Te kobiety to...
- Mniszki! - wskoczył mu w słowo Royce, bo jego oczy dostrzegły nagle cięŜki
krucyfiks, który zwisał na kawałku czarnego sznura na piersi Jenny, a potem przeniosły się na
przekrzywiony barbet i zabrudzony welon. To odkrycie na chwilę pozbawiło go mowy. -
Rany boskie, przywiozłeś nam tu zakonnice jako dziwki?
- Mniszki?! - wysapał w zdumieniu Stefan.
- Dziwki?! - wychrypiała Jenny, oburzona. PrzecieŜ chyba nie moŜe aŜ tak nurzać się
w bezboŜności! Czy naprawdę wydaje swoim Ŝołnierzom zamiast dziwek?
- Mam ochotę zabić cię za tę głupotę, Stefanie, więc lepiej pomóŜ mi...
- Będziesz mówił co innego, kiedy się dowiesz, kim one są - odpowiedział Stefan,
odrywając przeraŜony wzrok od habitu i krucyfiksu Jenny. - Drogi bracie - oznajmił ze
świeŜym zachwytem - oto stoi przed tobą lady Jennifer Merrick, ukochane najstarsze dziecko
lorda Merricka.
Royce wpatrywał się przez chwilę w swego młodszego brata, a potem rozluźniwszy
zaciśnięte w pięści dłonie, odwrócił się w stronę Jenny i zaczął pogardliwie badać jej twarz.
- Albo dałeś się oszukać, Stefanie, albo kraj rozbrzmiewa od fałszywych plotek, bo
powiadają, Ŝe córka Merricka to rzadko spotykana piękność.
- Nie, nie dałem się oszukać. To jego córka, słyszałem to z jej własnych ust.
Ująwszy w dwa palce drŜący podbródek Jenny, Royce wpatrywał się twardo w
pokrytą smugami brudu twarz dziewczyny, przyglądając jej się przy świetle ogniska. Ściągnął
brwi, a usta wykrzywił mu pozbawiony wesołości uśmiech.
- Jak ktoś mógłby cię nazwać pięknością? - zapytał z umyślnym obraźliwym
sarkazmem. - Klejnotem Szkocji?
Zobaczył w jej oczach płomień gniewu, kiedy wyrwała mu się gwałtownie, lecz
zamiast ująć go odwagą, tylko bardziej go rozwścieczyła. Wszystko, co wiązało się z
nazwiskiem Merrick, doprowadzało go do pasji, sprawiało, Ŝe wrzała w nim Ŝądza zemsty,
złapał więc ponownie jej usmarowaną, bladą twarz i szarpnięciem zwrócił ku swojej.
- Odpowiadaj! - zaŜądał strasznym głosem.
Brenna, która znalazła się na granicy histerii, uznała, Ŝe Jenny przyjmuje na siebie jej
winy, więc przytrzymując się habitu siostry, wstała niepewnie, a potem z całych sił przylgnęła
do jej boku, tak Ŝe wyglądały jak zrośnięte od urodzenia bliźnięta.
- Wcale tak jej nie nazywają! - wychrypiała, obawiając się, Ŝe dłuŜsze milczenie Jenny
sprowadzi na nie srogą karę ze strony stojącego przed nimi potwornego olbrzyma. - To... to o
mnie tak mówią.
- A ty kto, u diabła, jesteś?! - dopytywał się z wściekłością.
- Nikt! - wybuchnęła Jenny, lekcewaŜąc ósme przykazanie w nadziei, Ŝe jeśli uwierzą,
Ŝe Brenna jest zwykłą nowicjuszką, być moŜe zostanie uwolniona. - To tylko zwykła siostra
Brenna z klasztoru w Belkirk!
- Czy to prawda? - zwrócił się groźnie Royce do młodej dziewczyny.
- Tak!! - wrzasnęła Jenny.
- Nie - wyszeptała potulnie Brenna.
Zaciskając opuszczone ręce w pięści, Royce Westmoreland przymknął na chwilę
oczy. To jakiś koszmar, pomyślał. Niewiarygodny koszmar. Po forsownym marszu nie ma
Ŝywności, nie ma schronienia, wyczerpała się teŜ cierpliwość Ŝołnierzy. A tu jeszcze to. Nie
moŜe nawet wydobyć sensownej i prawdziwej odpowiedzi od tych dwóch przeraŜonych
kobiet. Jest zmęczony, uświadomił sobie nagle, jest wyczerpany po trzech dniach i trzech
nocach bez snu. Skierował swoją wymizerowaną twarz i płonące oczy w stronę Brenny.
- Jeśli masz nadzieję przeŜyć następną godzinę - zwrócił się do dziewczyny,
prawidłowo odgadując w niej tę, którą łatwiej zastraszyć i której trudniej będzie wymyślić na
poczekaniu jakieś kłamstwo - odpowiesz mi zaraz, i to zgodnie z prawdą - ostre jak rapier
spojrzenie wbiło się w rozszerzone strachem piwne oczy Brenny, biorąc je we władanie -
jesteś czy nie jesteś córką lorda Merricka?
Brenna przełknęła cięŜko i próbowała się odezwać, ale nie umiała wydobyć słowa z
pobladłych ust. Przybita przegraną, zwiesiła głowę i potulnie nią skinęła.
JUDITH MCNAUGHT KRÓLESTWO MARZEŃ (A Kingom of Dreams) PrzełoŜyła Kinga Dobrowolska Data wydania oryginalnego 1989 Data wydania polskiego 2002
Mojemu synowi. Długą drogę przeszliśmy razem, Clay. Bezzębnym uśmiechom i pierwszym zabawkom, meczom Małej Ligi i łzom, których nie chciałeś wylewać; szybkim samochodom, ładnym dziewczynom i piłce noŜnej w college’u; współczuciu, urokowi i poczuciu humoru. Składam takŜe specjalne podziękowania mojej sekretarce, Karen T. Caton, za wszystkie rozgorączkowane wieczory, kiedy do późna ze mną pracowałaś; za to, Ŝe nigdy nie traciłaś cierpliwości i poczucia humoru i zawsze umiałaś za mną nadąŜyć oraz doktorowi Benjaminowi Hudsonowi z wydziału historii uniwersytetu Penn State za wskazanie odpowiedzi, których nigdzie nie mogłam znaleźć, a takŜe doktor Sharon Woodruff za przyjaźń i zachętę.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Zdrowie księcia Claymore’a oraz panny młodej! W normalnych okolicznościach taki weselny toast wywołałby uśmiechy i radosne okrzyki wśród bogato ubranych dam i panów, zebranych w sali biesiadnej zamku Merrick. Puchary z winem powędrowałyby w górę, wznoszono by kolejne toasty ku czci tak uroczystych i znakomitych zaślubin jak te, które miały się odbyć za chwilę tu, na południu Szkocji. Ale nie dziś. Nie na tym weselu. Na tej uczcie nikt nie wznosił radosnych okrzyków ani pucharów z winem. Goście siedzieli w napięciu, obserwując pilnie wszystkich zgromadzonych. Tak samo rodzina panny młodej. Krewni pana młodego takŜe. Podobnie goście, słuŜba, a nawet błąkające się między stołami psy. Nawet pierwszy lord Merrick, którego portret wisiał nad kominkiem, wyglądał na mocno zdenerwowanego. - Zdrowie księcia Claymore’a oraz panny młodej! - wykrzyknął raz jeszcze brat pana młodego, a jego głos potoczył się echem jak grom wśród nienaturalnej, naleŜnej raczej grobowcom ciszy, panującej w tej pełnej ludzi sali. - Oby ich wspólne Ŝycie było owocne i długie! Zwykle ten stary toast powoduje łatwą do przewidzenia reakcję: pan młody uśmiecha się z dumą, przekonany, Ŝe udało mu się dokonać czegoś niebywałego. Panna młoda uśmiecha się, poniewaŜ udało jej się go o tym przekonać. Goście uśmiechają się, poniewaŜ małŜeństwo wśród szlachty oznacza połączenie dwóch waŜnych rodów i dwóch wielkich fortun, co juŜ samo w sobie stanowi wystarczający powód do ucztowania i nadzwyczajnej wesołości. Ale nie dziś - czternastego dnia października 1497 roku. Wygłosiwszy toast, brat pana młodego uniósł puchar i uśmiechnął się ponuro do księcia. Przyjaciele pana młodego takŜe podnieśli puchary i uśmiechnęli się znacząco do krewnych narzeczonej. Rodzina panny młodej wzniosła puchary i wymieniła zmroŜone uśmiechy między sobą. Pan młody, który jako jedyny wydawał się całkowicie odporny na panującą wokół powszechną wrogość, wziął do ręki własny kielich i uśmiechnął się spokojnie do wybranki, ale ów uśmiech nie zagościł w jego oczach. Panna młoda nie miała ochoty uśmiechać się do nikogo. Sprawiała wraŜenie rozwścieczonej do ostateczności i zbuntowanej.
Prawdę rzekłszy, Jennifer była tak rozgorączkowana, Ŝe ledwie zdawała sobie sprawę z czyjejkolwiek obecności. W tej chwili kaŜdą cząstką swej istoty wygłaszała rozpaczliwe apele do Stwórcy, który - przez nieuwagę czy brak zainteresowania - pozwolił, by znalazła się w tej paskudnej sytuacji. Panie - wołała w myślach, przełykając z trudem twardą grudę strachu, która narastała jej w gardle - jeśli masz zamiar zrobić coś, Ŝeby temu zapobiec, musisz się pośpieszyć, bo juŜ za pięć minut będzie za późno! Z całą pewnością zasługuję na coś lepszego niŜ wymuszone małŜeństwo z człowiekiem, który skradł mi dziewictwo! PrzecieŜ sama mu się nie oddałam, Ty wiesz! Uprzytomniwszy sobie jednak, Ŝe grzesznie strofuje Wszechmocnego, szybko przeszła na błagalny ton. CzyŜ nie słuŜyłam Ci zawsze jak naleŜy? - szeptała bezgłośnie. CzyŜ nie byłam Ci zawsze posłuszna? Nie zawsze, Jennifer - zagrzmiał jej w głowie głos Boga. No, prawie zawsze - przyznała się z gorączkowym pośpiechem. Codziennie brałam udział we mszy, z wyjątkiem dni, kiedy byłam chora, codziennie odmawiałam teŜ pacierze, rano i wieczorem. No, prawie codziennie - poprawiła się szybko, zanim sumienie znów zdąŜyło zgłosić sprzeciw - poza tymi wieczorami, kiedy zasypiałam, zanim zdąŜyłam je skończyć. No i starałam się, naprawdę się starałam być taka, jaką chciały mnie widzieć wszystkie dobre siostry w klasztorze. Sam wiesz, jak bardzo się starałam! Panie - zakończyła z rozpaczą - jeśli pomoŜesz mi z tego wybrnąć, juŜ nigdy więcej nie będę samowolna ani krnąbrna! W to raczej nie wierzę, Jennifer - odparł Bóg z powątpiewaniem. AleŜ nie, przysięgam - powtórzyła w myślach gorliwie, próbując się targować. Zrobię wszystko, co zechcesz, pojadę prosto do klasztoru i poświęcę Ŝycie modlitwie, i... - Umowa małŜeńska została juŜ podpisana i wszystko jest jak naleŜy. Sprowadźcie księdza - zarządził lord Balfour, a ogarniętej paniką dziewczynie zaczął rwać się oddech i wszelkie myśli o potencjalnych ofiarach pierzchły gdzieś z jej głowy. BoŜe - błagała niemo - dlaczego mi to robisz? Nie pozwolisz chyba, Ŝeby mnie to spotkało, prawda? Na sali zapadła głęboka cisza, kiedy wielkie drzwi otwarły się na ościeŜ. Owszem, Jennifer, pozwolę. Tłum rozstąpił się, Ŝeby wpuścić kapłana, a Jenny poczuła się tak, jakby jej Ŝycie dobiegło kresu. Pan młody stanął u jej boku, więc odsunęła się gwałtownie, bo aŜ drŜała z urazy i upokorzenia, Ŝe musi znosić jego bliskość. O, gdybyŜ wiedziała, iŜ jeden nierozwaŜny czyn moŜe doprowadzić do takiej katastrofy i hańby! GdybyŜ nie była tak samowolna i
lekkomyślna! Przymknąwszy powieki, Jennifer odcięła się od widoku wrogich twarzy Anglików oraz Ŝądnych krwi obliczy swych szkockich rodaków i zmierzyła się w duchu z bolesną prawdą: w obecne tarapaty wpędziły ją impulsywność i zuchwała lekkomyślność - te same dwie wady, które były źródłem wszystkich jej katastrofalnych w skutkach wybryków. Obie te cechy, połączone z rozpaczliwym pragnieniem, by ojciec kochał ją tak samo jak pasierbów, ponosiły odpowiedzialność za ruinę, którą stało się jej Ŝycie. Kiedy miała piętnaście lat, właśnie one sprawiły, Ŝe szukała zemsty na swym przebiegłym, bezlitosnym przybranym bracie w sposób, który wydał jej się honorowy i prawy - to jest wkładając w sekrecie zbroję Merricków i mierząc się z nim uczciwie w szrankach. Tym wspaniałym czynem zyskała jedynie porządne lanie, które ojciec spuścił jej na polu walki - i zaledwie odrobinę satysfakcji, Ŝe zdołała wysadzić z siodła swego podłego brata! A w zeszłym roku owe dwie cechy kazały jej zachować się w taki sposób, iŜ stary lord Balder wycofał prośbę o jej rękę, niszcząc tym samym wypieszczone marzenie ojca o połączeniu obu rodów. Co z kolei było powodem, dla którego Jenny zesłano na wygnanie do klasztoru w Belkirk, gdzie siedem tygodni temu stała się łatwą ofiarą zwiadowców z armii Czarnego Wilka. A teraz, właśnie dlatego, zmuszona jest poślubić swego wroga - brutalnego angielskiego najeźdźcę, którego armie ciemięŜyły jej kraj; człowieka, który ją porwał, uwięził, zhańbił i okrył niesławą. Teraz za późno juŜ na modlitwy i przyrzeczenia. Los Jennifer został przesądzony w chwili, kiedy siedem tygodni temu ciśnięto ją u stóp tego aroganckiego potwora, który stał teraz obok niej - związaną jak gęś na świąteczny stół. Przełknęła cięŜko ślinę. Nie, stało się to nawet wcześniej - na ścieŜkę wiodącą wprost do katastrofy wstąpiła juŜ wtedy, kiedy nie chciała usłuchać przestróg o zbliŜających się wojskach Czarnego Wilka. Ale niby czemu miała w to uwierzyć, zawołała w duchu we własnej obronie. „Idzie na nas Wilk!” - ów okrzyk przeraŜenia w ciągu ostatnich pięciu lat dawał się słyszeć przynajmniej raz na tydzień. Tamtego dnia jednak, siedem tygodni temu, ku swemu głębokiemu Ŝalowi przekonała się o prawdziwości owych przestróg. Tłum na sali poruszył się niespokojnie, wyglądając nadejścia księdza, lecz Jennifer całkowicie zatonęła we wspomnieniach z tamtego dnia... Wtedy wydawało jej się, Ŝe dzień jest nadzwyczaj ładny, niebo miało kolor radosnego błękitu, powietrze było rześkie. Słońce zalewało promieniami klasztor, spływając złociście po
strzelistych gotyckich wieŜach i wdzięcznych łukach. Opromieniało dobrotliwie małą, senną wioskę Belkirk, która mogła się poszczycić klasztorem, dwoma kramami, trzydziestoma czterema chatami i wspólną kamienną studnią pośrodku placu, gdzie w niedzielne popołudnia zbierali się mieszkańcy, właśnie tak jak wtedy. Na dalekich wzgórzach pasterze strzegli swoich stad, a na łące niedaleko studni Jennifer bawiła się w ciuciubabkę z sierotami, powierzonymi jej opiece przez przeoryszę. I właśnie w tamtej błogiej atmosferze śmiechu i spokoju miała swój początek obecna przykra sytuacja. Tak jakby moŜna zmienić bieg wydarzeń, przeŜywając je od nowa w myślach, Jennifer zamknęła oczy i nagle znów znalazła się na niewielkiej łączce pośród dzieci, mając kaptur ciuciubabki na głowie... - Gdzie jesteś, Tomie MacGivern? - wołała, krąŜąc na oślep z wyciągniętymi przed siebie rękoma. Udawała, Ŝe nie potrafi odnaleźć zanoszącego się chichotem dziewięciolatka, który według jej rozeznania stał po prawej stronie, ledwie o krok dalej. Uśmiechając się pod kapturem, przybrała klasyczną pozę „potwora” - ręce wysoko przed sobą, zakrzywione jak szpony palce - i tupiąc cięŜko, krąŜyła dookoła, wołając grubym, złowieszczym głosem: - Nie uciekniesz przede mną, Tomie MacGivern! - Ha! - odkrzyknął gdzieś z prawej strony. - Nigdy mnie nie znajdziesz, ciuciubabko! - Znajdę, znajdę! - pogroziła Jenny, a potem rozmyślnie skręciła w lewo, wywołując huragany śmiechu wśród ukrytych za drzewami i w krzakach dzieci. - Mam cię! - wykrzyknęła triumfalnie, kiedy w kilka minut później złapała biegnące, roześmiane dziecko za szczuplutki nadgarstek. Zdyszana zerwała z głowy kaptur, Ŝeby zobaczyć, kogo pochwyciła, nie zwaŜając na to, Ŝe złocistorude loki rozsypały jej się na ramiona i plecy. - Złapałaś Mary! - krzyczały zachwycone dzieci. - Teraz Mary jest ciuciubabką! Drobna pięciolatka zwróciła na Jenny szeroko otwarte piwne oczy. Chude ciałko drŜało ze strachu. - Proszę - wyszeptała, przywierając do nóg dziewczyny - ja... ja nie chcę wkładać tego kaptura... Tam w środku jest tak ciemno. Muszę go mieć? Z uspokajającym uśmiechem Jenny delikatnie odgarnęła małej włosy z twarzy. - Jeśli nie chcesz, to nie musisz. - Boję się ciemności - wyznała Mary, a jej drobne ramionka opadły ze wstydu. Jenny przygarnęła dziewczynkę ku sobie obiema rękami i mocno uściskała. - KaŜdy się czegoś boi - powiedziała i dodała przekornie: - CóŜ, ja sama boję się... Ŝab!
To niezbyt zgodne z prawdą wyznanie rozśmieszyło małą. - śab?! - powtórzyła. - Ja tam lubię Ŝaby! Wcale mnie nie przeraŜają. - No widzisz... - Jenny postawiła ją z powrotem na ziemi. - Jesteś bardzo dzielna. Dzielniejsza ode mnie! - Lady Jenny boi się głupich Ŝab! - oznajmiła Mary grupce podbiegających dzieci. - Wcale Ŝe nie... - zaczął Tom, zawsze skory bronić pięknej lady Jenny, która choć ze szlacheckiego rodu, potrafiła wszystko: podkasała spódnice i weszła do sadzawki, Ŝeby pomóc złapać ropuchę, albo zwinnie jak kot wlazła na drzewo, ratując małego Willa, który bał się zejść. Zaraz jednak umilkł, widząc proszące spojrzenie Jenny i juŜ się więcej nie spierał ojej rzekomy lęk przed Ŝabami. - Ja będę babką - zaproponował, wpatrując się z podziwem w siedemnastoletnią dziewczynę w surowym stroju nowicjuszki, która jednak nowicjuszką nie była ani - co znacznie waŜniejsze - wcale się tak nie zachowywała. Bo przecieŜ zeszłej niedzieli, w czasie długiego kazania, głowa lady Jenny opadła na pierś i tylko głośny udany kaszel z ławki Toma zdołał w porę obudzić śpiącą, by uniknęła bystrego wzroku przeoryszy. - Teraz kolej Toma - zgodziła się szybko Jenny, wręczając mu kaptur. Uśmiechnięta patrzyła, jak dzieci rozbiegają się do ulubionych kryjówek, potem podniosła z ziemi barbet i krótki wełniany welon, które zdjęła, kiedy miała być ciuciubabką. Musiała przejść obok wspólnej studni, gdzie wieśniacy gorliwie wypytywali o wieści przechodzących przez Belkirk członków klanu, wracających do domu z wojny z Anglikami w Kornwalii, podniosła więc barbet, chcąc nałoŜyć go sobie na włosy. - Lady Jennifer! - zawołał nagle jeden z mieszkańców wioski. - Proszę przyjść prędko, są wieści od dziedzica! Zapomniawszy o trzymanych w ręku barbecie i welonie, rzuciła się biegiem, a dzieci, wyczuwając, Ŝe coś się dzieje, przerwały zabawę i popędziły w ślad za nią. - Jakie wieści? - zapytała zdyszana, badając spojrzeniem powściągliwe twarze członków klanu. Jeden z nich wystąpił naprzód i z szacunkiem zdjął z głowy hełm. - Czy jesteś, pani, córką lorda Merricka? Na dźwięk tego nazwiska dwóch męŜczyzn przerwało na chwilę wyciąganie wiadra pełnego wody i wymieniło zaskoczone, pełne ukrywanej wrogości spojrzenia, po czym obaj szybko pochylili głowy, chowając twarze w cieniu. - Tak - potwierdziła gorliwie Jenny. - Czy macie wieści od mego ojca? - Tak jest, milady. NadjeŜdŜa tutaj, niedaleko za nami, z duŜym oddziałem rycerzy. - Bogu dzięki! - wyszeptała Jenny. - A jak wojna w Kornwalii? - zapytała po chwili,
gotowa juŜ zapomnieć o osobistych troskach, by poświęcić całą uwagę wojnie w Kornwalii, toczonej przez Szkotów w obronie króla Jakuba oraz prawa do tronu Edwarda V. - Było juŜ prawie po wszystkim, kiedy wyruszaliśmy. W Cork i Taunton zanosiło się na naszą wygraną, podobnie sprawy miały się w Kornwalii, dopóki sam diabeł wcielony nie przybył, Ŝeby objąć dowództwo nad wojskami Henryka. - Diabeł? - powtórzyła Jenny nie rozumiejąc. Twarz męŜczyzny wykrzywiła się z nienawiści; splunął na drogę. - A tak, diabeł! Sam Czarny Wilk, oby smaŜył się w piekle, gdzie został poczęty! Dwie wieśniaczki przeŜegnały się spiesznie, jakby chciały odegnać zło związane z imieniem Czarnego Wilka, najbardziej znienawidzonego i budzącego największą trwogę wroga Szkocji, ale juŜ następne słowa męŜczyzny sprawiły, Ŝe obie otwarły szeroko usta z przeraŜenia: - Wilk wraca do Szkocji. Henryk wysyła go tutaj ze świeŜymi siłami, aby nas zgniótł za to, Ŝe popieramy Edwarda. Będą gwałty i rozlew krwi jak za ostatnim razem, tylko jeszcze gorszę, zapamiętajcie sobie moje słowa. Klany śpieszą do domów, Ŝeby przygotować się do nowej walki. Myślę, Ŝe Wilk zacznie od ataku na Merricków, bo to wasz klan wyciął najwięcej Anglików w Kornwalii. - Mówiąc to, skłonił się uprzejmie, włoŜył na głowę szyszak i wskoczył na konia. Grupa zebranych przy studni obszarpańców wkrótce ruszyła dalej drogą, która wiła się wśród wrzosowisk i wspinała na pagórki. Dwóch z nich jednakŜe zatrzymało się tuŜ za pierwszym zakrętem. Kiedy tylko znaleźli się poza zasięgiem wzroku wieśniaków, zboczyli ostro w prawo i ukradkiem ruszyli w stronę drzew. Gdyby Jenny patrzyła akurat w tamtą stronę, mogłaby dostrzec, Ŝe zawracają przez las, który rósł przy gościńcu za jej plecami. Ale w tym czasie całkowicie pochłonięta była objawami strachu, jakie widoczne były wśród mieszkańców Belkirk, leŜącym akurat dokładnie na drodze między Anglią a posiadłościami Merricków. - Wilk nadchodzi! - wrzasnęła jedna z kobiet, przyciskając do piersi niemowlę. - Niech Bóg ma nas w swojej opiece! - Na Merricka uderzy! - zawołał jakiś męŜczyzna głosem pełnym strachu. - Merricka chce dostać w swoją paszczę, ale po drodze poŜre i Belkirk! Nagle wyobraźnię ludzi wypełniły potworne wizje ognia, rzezi i śmierci, a dzieci stłoczyły się dookoła Jenny, lgnąc do niej w niemym przeraŜeniu. W oczach Szkotów - czy bogatego szlachcica, czy teŜ ubogiego wieśniaka - Czarny Wilk wydawał się gorszy od samego diabła i bardziej niebezpieczny, bo przecieŜ diabeł był tylko duchem, a Czarny Wilk
człowiekiem z krwi i kości - wcielonym Panem Ciemności - potworną istotą, która zagraŜała ich istnieniu juŜ tu, na ziemi. Jawił się złowrogim widziadłem, którym matki zwykły straszyć niegrzeczne dzieci. „Wilk was zabierze” - ostrzegano, chcąc uchronić je przed zabłąkaniem się w lesie, uciekaniem z łóŜek po nocy czy po prostu przed nieposłuszeństwem wobec starszych. Zniecierpliwiona taką gromadną histerią na wieść o kimś, kto wydawał jej się bardziej mitem niŜ rzeczywistym męŜczyzną, Jenny podniosła głos, Ŝeby przekrzyczeć tumult. - Bardziej prawdopodobne - zawołała, otaczając ramionami przestraszone dzieci, które stłoczyły się dookoła niej na pierwszą wzmiankę o najeźdźcy - Ŝe wróci do swego pogańskiego króla, Ŝeby lizać rany, jakie zadaliśmy mu w Kornwalii i kłamstwami wyolbrzymiać własne zwycięstwo! A jeśli nawet nie, to wybierze sobie słabszy zamek niŜ kasztel Merricków - taki, który będzie miał szansę zdobyć. Te słowa oraz ton ubawionej pogardy przyciągnęły ku niej zdziwione spojrzenia, przez Jenny jednak nie przemawiała tylko fałszywa zuchwałość - była wszak z Merricków, a Ŝaden Merrick nigdy nie przyznał, Ŝe lęka się jakiegoś wroga. Słyszała setki razy, gdy ojciec powtarzał tę maksymę jej przybranym braciom i przyjęła ją za swoje kredo. Co więcej, wieśniacy straszyli dzieci, a na to nie mogła pozwolić. Mary pociągnęła Jenny za spódnicę, Ŝeby zwrócić na siebie uwagę opiekunki i cienkim, przenikliwym głosikiem zapytała: - A ty nie boisz się Czarnego Wilka, lady Jenny? - Oczywiście, Ŝe nie! - odparła z wesołym uśmiechem, który miał uspokoić małą. - Mówią - wtrącił Tom głosem pełnym lękliwego podziwu - Ŝe Wilk jest wysoki jak drzewo! - Jak drzewo! - parsknęła Jenny śmiechem, starając się obrócić w Ŝart niebezpieczeństwo przyjścia strasznego napastnika i otaczającą go legendę. - Jeśli tak, to co to musi być za widok, kiedy próbuje dosiąść konia! No no, potrzeba by było chyba ze czterech giermków, Ŝeby go podsadzili! Absurdalność obrazka sprawiła, Ŝe niektóre dzieci zachichotały, właśnie tak jak pragnęła Jenny. - Słyszałem - odezwał się młody Will z wiele mówiącym wzdrygnięciem - Ŝe gołymi rękami burzy mury i chłepcze ludzką krew! - Fuj! - wykrzyknęła Jenny z błyskiem w oku. - W takim razie na pewno jest taki zły z powodu wiecznej niestrawności. Kiedy przyjedzie do Belkirk, damy mu dobrego szkockiego piwa.
- Tata mówił - wtrąciło inne dziecko - Ŝe Wilk jeździ z olbrzymem u boku, takim Go... go...liatem, co się nazywa Arik i ma topór wojenny, którym ćwiartuje dzieci... - A ja słyszałem... - zaczął kolejny malec złowieszczo, ale Jenny przerwała mu lekkim tonem. - Posłuchajcie wszyscy, co ja słyszałam. - Z wesołym uśmiechem na twarzy zaczęła poganiać je w kierunku klasztoru, który leŜał tuŜ za zakrętem traktu, niewidoczny z tego miejsca. - Ja słyszałam - improwizowała wesoło - Ŝe jest taki stary, Ŝe musi aŜ mruŜyć oczy, kiedy chce coś zobaczyć, o tak... I wykrzywiła twarz, komicznie naśladując zamroczonego, niemal ślepego starca, który wpatruje się tępo przed siebie, a dzieci wybuchnęły śmiechem. Kiedy tak szli, Jenny dalej zabawiała się beztrosko kąśliwymi uwagami w podobnym stylu, a dzieci w końcu pozwoliły się wciągnąć do nowej zabawy i dodawały wciąŜ nowe pomysły, dzięki którym najeźdźca wydawał się im wszystkim coraz bardziej niedorzeczny. Lecz mimo śmiechu i pozornej wesołości chwili, niebo nagle pociemniało od cięŜkich chmur, powietrze wypełniło się ostrym chłodem, a wiatr zaczął szarpać peleryną dziewczyny, jakby sama natura wzbraniała się przed groźbą takiego zła. Jenny miała właśnie rzucić jakiś kolejny Ŝart pod adresem Wilka, lecz przerwała w pół słowa, bo dostrzegła grupkę podróŜnych na koniach, pokonujących zakręt drogi, za którym krył się klasztor, i zdąŜających w jej stronę. Na wierzchowcu dowódcy siedziała skromnie bokiem piękna dziewczyna, przyodziana tak jak Jenny w szary, skromny ubiór nowicjuszki, biały barbet i welon, a jej nieśmiały uśmiech potwierdzał to, co idąca zdołała juŜ odgadnąć. Z cichym okrzykiem radości Jenny juŜ niemal zrywała się, by pobiec im naprzeciw, kiedy powściągnęła tak nieprzystojący damom odruch i nakazała sobie pozostać w miejscu. Oczyma przylgnęła do postaci ojca, a potem obrzuciła krótkim spojrzeniem pozostałych członków klanu, którzy omijali ją wzrokiem z tą samą ponurą dezaprobatą, jaką okazywali od lat - odkąd przybranemu bratu Jenny udało się skutecznie rozpowszechnić wstrętną potwarz. Posławszy dzieci przodem ze ścisłym przykazem, by zmierzały prosto do klasztoru, Jenny czekała na środku drogi, jak jej się zdawało, przez całą wieczność, aŜ wreszcie orszak jadących zatrzymał się tuŜ przed nią. Ojciec, który najwidoczniej musiał juŜ odwiedzić klasztor, gdzie przebywała takŜe Brenna, przybrana siostra Jenny, zsiadł teraz z konia i odwrócił się, by zdjąć z siodła pasierbicę. Jenny poirytowała ta zwłoka, jednak skrupulatne przestrzeganie nakazów dwornej rycerskości i poczucie godności były tak typowe dla tego znanego rycerza, Ŝe tylko uśmiechnęła się z przymusem.
W końcu odwrócił się w jej stronę i otworzył szeroko ramiona. Jenny rzuciła mu się w objęcia, papląc z wielkiego wzruszenia: - Ojcze, tak za tobą tęskniłam! To juŜ prawie dwa lata, odkąd widzieliśmy się ostatni raz! JakŜe się miewasz? Dobrze wyglądasz. Wcale się nie zmieniłeś przez ten długi czas! Wyplątując się delikatnie z gwałtownego uścisku Jenny, lord Merrick odsunął córkę i omiótł wzrokiem jej rozwiane włosy, zarumienione policzki i wygniecioną suknię. Dziewczyna skuliła się w duchu pod tym długim, taksującym spojrzeniem, modląc się, by spodobało mu się to, co widzi, oraz - jako Ŝe najwyraźniej był juŜ w klasztorze - Ŝeby spodobało mu się to, co usłyszał od przeoryszy. Dwa lata temu Jenny została zesłana do tego klasztoru za swój postępek; rok temu ze względów bezpieczeństwa przysłano tu Brennę, bo kraj znalazł się w stanie wojny. Pod kierunkiem matki przełoŜonej Jenny nauczyła się doceniać swe mocne strony i walczyć ze słabymi. Jednak kiedy ojciec mierzył ją wzrokiem od stóp do głów, nie mogła powstrzymać w myślach pytania, czy widzi w niej młodą damę, jaką się teraz stała, czy teŜ niesforną dziewczynę, jaką była dwa lata temu. Błękitne oczy wróciły wreszcie do jej twarzy i zobaczyła w nich uśmiech. - Jesteś juŜ kobietą, Jennifer. Serce jej poszybowało w górę, bo w ustach małomównego ojca tak lakoniczne stwierdzenie miało wartość wysokiej pochwały. - Zmieniłam się takŜe i pod innymi względami, ojcze - zapewniła z błyszczącymi radością oczyma. - Bardzo się zmieniłam. - Nie aŜ tak bardzo, moja córko. - Unosząc białe, krzaczaste brwi, popatrzył znacząco na krótki welon i barbet, wciąŜ jeszcze zwisające przez zapomnienie z dłoni dziewczyny. - Och! - odrzekła z uśmiechem, gotowa zaraz wszystko wyjaśnić. - Bawiłam się w ślepą babkę... ee... z dziećmi, a welon nie chciał się zmieścić pod kapturem. Czy widziałeś się z przeoryszą? Co ci powiedziała matka przełoŜona? W powaŜnych oczach rozbłysły iskierki śmiechu. - Powiedziała mi - odparł cierpko - Ŝe masz zwyczaj wysiadywać tam na tym wzgórzu, patrzeć przed siebie i marzyć, co brzmi dość znajomo, dziewczyno. Mówiła mi teŜ, Ŝe potrafisz uciąć sobie drzemkę w samym środku mszy, jeśli ksiądz prawi kazanie dłuŜej, niŜ tobie się wyda stosowne, co takŜe brzmi znajomo. Jenny upadła na duchu, słysząc o pozornej zdradzie ze strony przeoryszy, którą tak bardzo podziwiała. W pewnym sensie matka Ambrose była tu jakby panią na włościach, pilnowała przychodów i danin z hodowli oraz ziem uprawnych, które naleŜały do
wspaniałego opactwa, i przewodziła przy stole, kiedy w klasztorze zjawiali się goście. Zajmowała się teŜ sprawami chłopów, pracujących na gruntach naleŜących do klasztoru, oraz zakonnic mieszkających wśród jego wysokich murów. Brennę przeraŜała ta surowa kobieta, lecz Jenny ją kochała, tak więc pozorna zdrada ze strony przełoŜonej głęboko ją zraniła. Jednak juŜ następne słowa ojca sprawiły, iŜ całe rozczarowanie rozwiało się bez śladu. - Matka Ambrose powiedziała mi teŜ - przyznał z rodzajem zawstydzonej dumy - Ŝe masz na karku głowę, której nie powstydziłaby się Ŝadna ksieni. Powiedziała, Ŝe Merrick z ciebie z krwi i kości i Ŝe miałabyś dość odwagi, by stanąć na czele rodu. Ale o tym nie ma mowy - ostrzegł, rozbijając w puch jedno z najskrytszych pragnień córki. Sporo wysiłku kosztowało Jenny, by utrzymać na twarzy uśmiech i nie dopuścić do siebie Ŝalu z powodu odebrania naleŜnych jej praw, które przepadły, kiedy ojciec oŜenił się powtórnie - z matką Brenny, zyskując w ten sposób trzech przybranych synów. Alexander, najstarszy z trzech braci, otrzyma tytuł, który jej się naleŜał. Samo to nie byłoby jeszcze tak trudne do zniesienia, gdyby był miły albo przynajmniej prawego serca, lecz okazał się podstępnym, zdradzieckim kłamcą, a Jenny dobrze to widziała, nawet jeśli nie wiedzieli o tym jej ojciec ani reszta bliskich. JuŜ w rok po przybyciu do zamku Merricków chłopak zaczął rozpowszechniać fałszywe opowieści na jej temat, ohydne potwarze, jednak tak przekonująco spreparowane, Ŝe po kilku latach odwrócił się od niej cały klan. Utrata uczuć rodu wciąŜ jeszcze sprawiała Jenny nieznośny ból. Nawet teraz patrzyli na nią, jakby dla nich wcale nie istniała, a Jenny mimo to nie mogła się powstrzymać od błagania krewnych o przebaczenie za wszystkie te uczynki, których nie popełniła. William, średni brat, był taki jak Brenna - łagodny i nieśmiały - natomiast Malcolm, najmłodszy, okazał się równie przebiegły i podły jak Alexander. - Przeorysza mówiła takŜe - ciągnął ojciec - Ŝe jesteś łagodna i dobra, ale nie brakuje ci ducha... - Naprawdę tak mówiła? - dopytywała się Jenny, porzucając smętne myśli o swych przybranych braciach. - Naprawdę? - Tak. - W innych okolicznościach taka opinia bardzo by ją uradowała, ale teraz przyglądała się bacznie ojcowskiej twarzy, która przybrała wyraz bardziej ponury i napięty niŜ kiedykolwiek przedtem. Po chwili, lekko zduszonym głosem, lord Merrick dodał: - Dobrze, Ŝe porzuciłaś ten swój pogański sposób bycia i stałaś się taka jak naleŜy, Jennifer - urwał, jakby nie miał siły czy ochoty mówić dalej, więc córka ponagliła go delikatnie: - DlaczegóŜ to, ojcze?
- Bo... - dokończył ojciec, zaczerpnąwszy gwałtownie powietrza - bo przyszłość całego naszego klanu zaleŜy od odpowiedzi na pytanie, jakie ci zadam. Słowa te zabrzmiały w myślach Jenny jak fanfary, pozostawiając ją oszołomioną z radości i podniecenia. „Od ciebie zaleŜy przyszłość całego naszego klanu...”. Czuła się tak szczęśliwa, Ŝe ledwie wierzyła własnym uszom. To było tak, jakby znów się znalazła na przylegającym do opactwa wzgórzu, gdzie często śniła na jawie o tym, Ŝe ojciec mówi: „Jennifer, przyszłość całego naszego klanu zaleŜy od ciebie. Nie od twoich braci, lecz od ciebie”. Była to szansa, o jakiej marzyła, Ŝeby udowodnić przed wszystkimi członkami rodu, Ŝe jest odwaŜna, i w ten sposób zdobyć na powrót ich sympatię. W tych marzeniach zawsze wzywano ją do dokonania jakiegoś niewiarygodnie śmiałego czynu - jak na przykład wdarcie się do zamku Czarnego Wilka i pojmanie go gołymi rękami. Jednak bez względu na to, jak straszne byłoby to zadanie, nigdy by go nie kwestionowała ani teŜ nie wahałaby się nawet sekundy przed podjęciem wyzwania. Badała wzrokiem twarz ojca. - Co chcielibyście, abym zrobiła? - dopytywała się gorliwie. - Powiedz, zrobię wszystko... - Wyjdziesz za Edrica MacPhersona? - Cooo? - PrzeraŜonej heroinie z marzeń Jenny nagle zabrakło tchu. Edric MacPherson był starszy od jej ojca, pomarszczony i wręcz przeraŜający. Odkąd z dziewczynki zaczęła zmieniać się w pannę, patrzył na nią w taki sposób, Ŝe dreszcze przebiegały jej po plecach. - Wyjdziesz czy nie? Delikatne kasztanowe brwi Jenny zbiegły się u nasady nosa. - Dlaczego? - spytała bohaterka, która nigdy nie kwestionuje poleceń klanu. Twarz ojca nagle pociemniała, pojawił się na niej dziwny, udręczony grymas. - Dali nam tęgiego łupnia tam, w Kornwalii. Straciliśmy połowę ludzi. W bitwie zginął Alexander. Zginął jak Merrick - dodał z ponurą dumą - walczył do końca. - Przykro mi, ze względu na ciebie, ojcze - powiedziała, niezdolna odczuwać coś więcej niŜ tylko przelotne ukłucie smutku na wieść o śmierci przybranego brata, który zamienił jej Ŝycie w nieustające piekło. Teraz, jak to często bywało w przeszłości, zapragnęła, by i ona mogła zrobić coś takiego, za co ojciec byłby z niej dumny. - Wiem, Ŝe kochałeś go jak własnego syna. Przyjąwszy jej współczucie krótkim skinieniem głowy, wrócił do bieŜącego tematu: - Wiele klanów wcale nie miało chęci ruszać do Kornwalii, by walczyć za króla Jakuba, ale w końcu pociągnęły za mną. Dla Anglików to nie sekret, Ŝe właśnie dzięki moim wpływom wojska szkockie znalazły się w Kornwalii, więc teraz król angielski pragnie
zemsty. Wysyła do Szkocji Wilka, Ŝeby zaatakował kasztel Merrick. - Głosem ochrypłym z bólu przyznał: - Nie przetrzymamy oblęŜenia, chyba Ŝe wesprze nas w walce MacPherson. MacPhersonowie mają silne wpływy wśród dwunastu innych klanów, więc mogą zmusić tamtych, aby się do nas przyłączyli. Myśli Jenny wirowały jak w szaleńczym tańcu. Alexander nie Ŝyje, a Wilk naprawdę nadciąga, Ŝeby zaatakować ich zamek... Z oszołomienia wyrwał ją ostry głos ojca. - Jennifer! Czy pojmujesz, co do ciebie mówię? MacPherson obiecał, Ŝe pomoŜe nam w walce, ale tylko jeśli zechcesz go za męŜa. Jennifer po matce była hrabiną, dziedziczką bogatych włości, które leŜały niedaleko ziem MacPhersonów. - Chce mojej ziemi? - zapytała niemalŜe z nadzieją, przypominając sobie, jak obrzydliwie wzrok Edrica MacPhersona prześlizgiwał się po jej ciele, kiedy starzec rok temu zatrzymał się w klasztorze z „towarzyską wizytą”. - Tak. - A czy nie moglibyśmy po prostu dać mu jej w zamian za wsparcie? - podsunęła z rozpaczą, gotowa - chętna - poświęcić wspaniały majątek dla dobra swoich ludzi. - Nie zgodziłby się na to! - odparł ze złością ojciec. - Walka za rodzinę to sprawa honoru, ale nie mógłby nikogo wysłać do walki o obcą sprawę, Ŝeby potem wziąć sobie jako zapłatę ziemię. - AleŜ z pewnością, jeśli tylko dostatecznie mocno pragnie tych włości, znajdzie się jakiś sposób... - On chce ciebie. Wysłał mi wiadomość jeszcze w Kornwalii. - Spojrzenie lorda zawędrowało na twarz Jenny, jeszcze raz odnotowując te zdumiewające zmiany, jakie przeobraziły chudą, brzydką dziewczynkę w prawie egzotyczną piękność. - Stałaś się podobna do swojej matki, dziewczyno, więc rozbudziłaś apetyty starca. Nie prosiłbym cię o to, gdyby był jakiś inny sposób. - A potem wypomniał jej gburowato: - Kiedyś błagałaś mnie, Ŝebym wyznaczył cię na lairda. Mówiłaś, Ŝe nie ma takiej rzeczy, której nie zrobiłabyś dla swego klanu... śołądek Jenny aŜ skręcił się na myśl o tym, Ŝe będzie musiała oddać ciało i Ŝycie starcowi, przed którym odczuwała instynktowny wstręt, ale podniosła głowę i odwaŜnie spojrzała ojcu w oczy. - Tak, ojcze - odpowiedziała cicho. - Czy mam od razu jechać z wami? Duma i ulga, jakie odmalowały się na jego twarzy, stanowiły niemal dostateczne wynagrodzenie za jej ofiarę. Potrząsnął przecząco głową.
- Najlepiej będzie, jeśli zostaniesz tu z Brenną. Nie mamy zapasowych koni, a śpieszymy się, by jak najszybciej dotrzeć do Merrick i rozpocząć przygotowania do obrony. Poślę wiadomość do MacPhersona, Ŝe sprawa małŜeństwa jest uzgodniona, a potem przyślę tu kogoś, Ŝeby cię do niego zawiózł. Kiedy odwrócił się, by wsiąść na konia, Jenny uległa pokusie, z którą walczyła skrycie przez cały ten czas: zamiast odsunąć się na bok, podeszła do szeregów konnych rycerzy, którzy niegdyś byli jej przyjaciółmi i towarzyszami zabaw. W nadziei, Ŝe niektórzy słyszeli być moŜe, iŜ zgodziła się wyjść za MacPhersona i Ŝe osłabi to nieco ich dotychczasową dla niej pogardę, przystanęła przed koniem rudowłosego, rumianego męŜczyzny. - Witaj, Renaldzie Garvin - zagadnęła, uśmiechając się niepewnie w stronę jego zasłoniętej kapturem twarzy. - Jak się miewa twoja małŜonka? Tamten zacisnął szczęki i przemknął po niej zimnym jak lód spojrzeniem. - Całkiem dobrze, jak sądzę - odwarknął. Jenny przełknęła cięŜko ślinę na tak oczywiste odrzucenie ze strony męŜczyzny, który nauczył ją łowić ryby i wraz z nią śmiał się do rozpuku, kiedy wpadła do strumienia. Odwróciła się i popatrzyła błagalnie na rycerza stojącego obok Renalda. - A ty, Michaelu MacLeod? Czy noga jeszcze ci dokucza? Zimne, niebieskie oczy spotkały się na chwilę z jej spojrzeniem, a potem powędrowały przed siebie. Podeszła więc do jeźdźca, który stał za nim i którego twarz stęŜała teraz w nienawiści. Wyciągnęła błagalnie dłoń i zagadnęła rwącym się głosem: - Garricku Carmichael, to juŜ cztery lata, odkąd utonęła Becky. Przysięgam, tak jak przysięgałam wtedy, Ŝe nie wepchnęłam jej do rzeki. Nie pokłóciłyśmy się, to było tylko kłamstwo, które wymyślił Alexander, Ŝeby... Z twarzą nieruchomą jak granit męŜczyzna spiął wierzchowca ostrogą i nie obdarzywszy Jenny nawet jednym spojrzeniem, przejechał obok niej, a za nim reszta wojowników. Tylko stary Josh, zbrojmistrz klanu, wstrzymał swego leciwego konia, przepuszczając przed sobą innych. Pochyliwszy się w siodle, połoŜył zgrubiałą dłoń na odkrytej głowie Jennifer. - Wiem, Ŝe mówisz prawdę, kochana dziewczyno - odezwał się, a jego nieustająca lojalność sprawiła, Ŝe w oczach Jenny zabłysły piekące łzy. Podniosła wzrok, Ŝeby spojrzeć w łagodne, brązowe oczy staruszka. - Masz gwałtowny charakter, nie moŜna zaprzeczyć, ale nawet kiedy byłaś jeszcze o, tycia, umiałaś nad nim zapanować. Garricka Carmichaela i innych mogła oszukać anielska uroda Alexandra, ale nie starego Josha. Nie zobaczysz mnie
opłakującego tę stratę! Klan będzie się miał o niebo lepiej, kiedy na czele stanie młody William. Carmichael i inni - dodał pocieszająco - jeszcze zmienią o tobie zdanie, kiedy pojmą, Ŝe wychodzisz za MacPhersona takŜe dla ich dobra, a nie tylko dla swego ojca. - A gdzie moi bracia? - zapytała ochryple Jenny, Ŝeby zmienić temat, zanim wybuchnie płaczem. - Wracają do domu innym traktem. Nie mieliśmy pewności, czy Wilk nie zaatakuje nas podczas drogi, więc opuszczając Kornwalię, podzieliliśmy się na dwie grupy. - Jeszcze raz poklepał ją po głowie, a potem spiął konia i ruszył za resztą. Oszołomiona Jenny stała nieruchomo na środku drogi, patrząc, jak jej najbliŜsi oddalają się i znikają w końcu za zakrętem. - Robi się ciemno - odezwała się stojąca obok Brenna, a jej łagodny głos przepełniało współczucie. - Powinnyśmy juŜ wracać do klasztoru. Klasztor. Jeszcze trzy godziny temu Jenny wychodziła stamtąd pełna radości i Ŝycia. A teraz czuła się jak martwa. - Wracaj sama. Ja... ja jeszcze nie mogę tam wrócić. Jeszcze nie teraz. Chyba przejdę się na wzgórze i chwilkę posiedzę. - Przeorysza nie będzie zadowolona, jeśli nie wrócimy przed zmrokiem, a juŜ prawie się zmierzcha - zauwaŜyła z lękiem Brenna. Między tymi dwiema dziewczynami wszystko zawsze wyglądało tak samo: Jenny łamała zasady, a Brenna bała się je nawet nagiąć. Brenna była łagodna, posłuszna i piękna, miała złociste włosy, piwne oczy i dobry charakter, który w oczach Jenny czynił z niej kwintesencję kobiecości w jej najlepszym znaczeniu. Była teŜ tak uległa i nieśmiała, jak Jenny impulsywna i odwaŜna. Gdyby nie Jenny, Brenna nie przeŜyłaby Ŝadnej przygody - a nawet nigdy nie zostałaby złajana. Bez Brenny, którą zawsze trzeba było pocieszać w zmartwieniu i chronić, Jenny spotkałoby o wiele więcej emocji - i o wiele więcej połajanek. To wszystko razem sprawiało, Ŝe były niezmiernie sobie oddane i starały się jak mogły chronić jedna drugą przed skutkami mankamentów charakteru. Brenna zawahała się, a potem zaproponowała z lekkim tylko drŜeniem głosu: - Zostanę z tobą. Jeśli będziesz sama, stracisz poczucie czasu i jeszcze coś cię zaatakuje w ciemnościach... jakiś niedźwiedź. W tej chwili perspektywa śmierci w szponach niedźwiedzia wydała się Jenny raczej zachęcająca, bo całe dalsze Ŝycie rozpostarło się przed nią przybrane w Ŝałobne zasłony i złowieszcze wizje. Mimo Ŝe naprawdę pragnęła posiedzieć na wzgórzu i potrzebowała chwili samotności, by zebrać rozpierzchłe myśli, pokręciła przecząco głową, wiedząc, iŜ jeśli
zostaną obie, Brenna będzie tonąć w lęku na samą myśl o reprymendzie przeoryszy. - Nie, wracamy. Nie zwracając uwagi na te słowa, siostra złapała Jenny za rękę i powiodła ją na lewo, ku zboczu, z którego rozciągał się widok na opactwo. Po raz pierwszy w Ŝyciu to Brenna prowadziła, a Jenny szła za nią. W zaroślach przy drodze poruszyły się cicho dwa cienie, a potem zaczęły skradać się równolegle do ścieŜki, którą dziewczęta wchodziły na wzgórze. Kiedy znalazły się w połowie stromego stoku, Jenny zdąŜyła się juŜ zniecierpliwić własnym uŜalaniem się nad sobą, więc uczyniła herkulesowy wysiłek, Ŝeby poprawić ponury nastrój. - Kiedy dłuŜej o tym pomyślę - zaczęła powoli, kierując spojrzenie na Brennę - to widzę, Ŝe właściwie mam przed sobą okazję do szlachetnego i wielkodusznego uczynku, skoro wyjdę za MacPhersona, Ŝeby ratować swój klan. - Jesteś jak Joanna D’Arc - zgodziła się Ŝarliwie Brenna - wiedziesz swój lud do zwycięstwa! - Tylko Ŝe muszę jeszcze wyjść za Edrica MacPhersona. - I w ten sposób - dokończyła Brenna zachęcająco - czeka cię los po stokroć gorszy! Oczy Jenny rozbłysły śmiechem na tak przygnębiającą uwagę, którą Ŝyczliwa siostra rzuciła w dobrej wierze i z całym właściwym entuzjazmem. Zachęcona sukcesem, Brenna próbowała szybko znaleźć jeszcze coś, czym mogłaby rozbawić Jenny i oderwać jej myśli od ponurej przyszłości. Kiedy dochodziły do wierzchołka wzgórza, który zasłaniały gęsto rosnące drzewa, zapytała znienacka: - Co ojciec miał na myśli mówiąc, Ŝe przypominasz teraz swoją matkę? - Sama nie wiem - zaczęła Jenny, ale jej uwagę zajęło nagłe przeświadczenie, Ŝe wśród ciągle gęstniejącego mroku ktoś je obserwuje. Spojrzała w dół, w stronę studni, i zobaczyła, Ŝe wszyscy wieśniacy wrócili juŜ do swoich ciepłych chat i palenisk. Okrywając się mocniej peleryną, zadrŜała na przenikliwym wietrze i bez zbytniego zainteresowania dodała: - Matka Ambrose mawia, Ŝe mam urodę trochę nieskromną i Ŝe, kiedy opuszczę klasztor, muszę pamiętać o wpływie, jaki mogę wywierać na męŜczyzn. - Ale co to w ogóle ma znaczyć? Jenny tylko wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia. - Odwróciwszy się ponownie, ruszyła w stronę szczytu, gdy nagle przypomniała sobie o wciąŜ trzymanych w dłoni barbecie i welonie, więc zaczęła wkładać je powoli. - A jak według ciebie wyglądam? - zapytała, rzucając Brennie zaintrygowane
spojrzenie. - Od dwóch lat nie widziałam swojej twarzy, jeśli nie liczyć odbicia w wodzie. Bardzo się zmieniłam? - O, tak - roześmiała się Brenna. - Teraz nawet Alexander nie mógłby cię nazwać kościstą brzydulą ani mówić, Ŝe masz włosy koloru marchewki. - Brenna! - przerwała jej Jenny, uderzona własnym brakiem delikatności. - Czy bardzo zasmuciła cię jego śmierć? Był twoim bratem i... - Nie mówmy o tym więcej - błagała Brenna drŜącym głosem. - Płakałam, kiedy ojciec mi o tym powiedział, ale były to skąpe łzy i teraz czuję się winna, Ŝe nie kochałam Alexandra tak, jak naleŜało. Ani wtedy, ani teraz. Nie mogłam. Był taki... miał podły charakter. Nie mówi się źle o umarłych, ale nie przychodzi mi do głowy wiele dobrego, kiedy o nim myślę. - Zawiesiła głos i otuliła się szczelniej peleryną dla ochrony przed wilgotnym wiatrem, patrząc na siostrę z niemą prośbą o zmianę tematu. - No to opowiedz mi, jak teraz wyglądam - poprosiła szybko Jenny, obdarzywszy ją krótkim, mocnym uściskiem. Przystanęły, bo dalszą drogę zagradzał gęsty las, który porastał resztę zbocza. Śliczną twarz Brenny rozjaśnił powolny, zamyślony uśmiech, kiedy studiowała postać swej przybranej siostry. Piwne oczy prześlizgiwały się po wyrazistej twarzy Jenny, z królującą parą wielkich oczu, czystych jak dwa niebieskie kryształy, pod wdzięcznymi łukami kasztanowych brwi. - No cóŜ... jesteś całkiem ładna! - To dobrze, ale czy widzisz we mnie coś niezwyczajnego? - dopytywała się Jenny, mając w myślach słowa matki przełoŜonej. WłoŜyła juŜ barbet i teraz upinała nad nim krótki, wełniany welon. - Coś takiego, przez co męŜczyźni mogliby się dziwnie zachowywać? - Nie - zaprzeczyła Brenna, patrząca na siostrę oczyma młodej, niewinnej dziewczyny. - Zupełnie nic. MęŜczyzna odpowiedziałby zapewne coś innego, bo choć Jennifer Merrick nie odpowiadała konwencjonalnym kanonom piękności, jej uroda była uderzająca i prowokująca zarazem. Miała zmysłowe usta, wprost proszące się o pocałunek, oczy jak błyszczące szafiry, które szokowały i kusiły, włosy jak bogaty, złotorudy jedwab, a do tego smukłe, zmysłowe ciało, jakby stworzone dla męskich rąk. - Masz niebieskie oczy - zaczęła Brenna bardzo rozsądnie, a Jenny zachichotała. - Dwa lata temu teŜ były niebieskie - odrzekła. Siostra juŜ otwierała usta, Ŝeby jej odpowiedzieć, lecz słowa zmieniły się w krzyk, stłumiony męską dłonią, która opadła na jej usta, podczas gdy właściciel owej ręki począł
wlec Brennę w głąb lasu. Jenny uchyliła się, instynktownie spodziewając się ataku od tyłu, ale juŜ było za późno. Kopiąc wściekle i wrzeszcząc w pokrytą rękawicą dłoń, została uniesiona w górę i pociągnięta między drzewa. Brenna zwisała juŜ, przerzucona jak worek mąki przez grzbiet konia porywacza, a jej bezwładne członki świadczyły niezbicie o tym, Ŝe zemdlała. Jenny jednak nie tak łatwo było zastraszyć. Kiedy pozbawiony twarzy napastnik przerzucił ją przez siodło własnego wierzchowca, natychmiast rzuciła się w bok, ześlizgnęła po drugiej stronie, a potem przepełzła na czworakach pod brzuchem konia i porwała się na równe nogi. Porywacz schwycił ją ponownie, ale przeorała mu twarz paznokciami aŜ do krwi, wyślizgując się jednocześnie z jego rąk. „Dalibóg!” - syknął, próbując zapanować nad jej młócącymi bezładnie ramionami. Jenny wydała z siebie mroŜący krew w Ŝyłach krzyk i w tej samej chwili kopnęła z całej siły, wymierzając złoczyńcy solidny cios w goleń jednym z cięŜkich, czarnych trepów, jakie w klasztorze uznawano za buty odpowiednie dla nowicjuszek. Z ust jasnowłosego męŜczyzny wyrwało się bolesne stęknięcie i na ułamek sekundy rozluźnił chwyt. Jenny wyprysnęła przed siebie i moŜe udałoby jej się nawet przebiec kilka metrów, gdyby nie ten sam cięŜki but, który zaczepił o wystający korzeń drzewa, aŜ przewróciła się na twarz. Padając, uderzyła głową o kamień. - Daj mi sznur - rzucił z ponurym uśmiechem brat Wilka, oglądając się na swego towarzysza. Naciągając bezwładnej ofierze na głowę jej własną pelerynę, Stefan Westmoreland unieruchomił takŜe ręce dziewczyny, przyciskając je do boków, a potem sznurem obwiązał ją starannie w pasie. Kiedy skończył, dźwignął z ziemi swój Ŝywy tobół i przerzucił go bezwstydnie przez grzbiet konia, tyłem wypiętym w niebo, a następnie sam wskoczył na siodło.
ROZDZIAŁ DRUGI - Royce nie będzie mógł uwierzyć w nasze szczęście! - zawołał Stefan do drugiego jeźdźca, którego zdobycz takŜe została związana i przerzucona przez siodło. - Tylko pomyśl... dziewczyny Merricka stoją sobie pod drzewem, gotowe do zerwania jak dojrzałe jabłka. Teraz juŜ nie ma powodu, by oglądać umocnienia Merricka, bo podda się bez walki! Związana ciasno w swym wełnianym więzieniu, dręczona nieznośnym bólem głowy oraz tym, Ŝe jej Ŝołądek obija się o twardy koński grzbiet przy kaŜdym kroku zwierzęcia, Jenny poczuła, Ŝe krew krzepnie jej w Ŝyłach na dźwięk imienia „Royce”. Royce Westmoreland, lord Claymore. Wilk. Wszystkie przeraŜające historie, które o nim opowiadano, nie wydały jej się teraz aŜ tak bardzo przesadzone. Ona i Brenna zostały porwane przez ludzi nieobjawiających najmniejszego szacunku dla szat zakonnych klasztoru St. Albans, jakie obie miały na sobie. Ich ubiory wyraźnie wskazywały, Ŝe obie są nowicjuszkami - dziewczętami, które pragną zostać zakonnicami, a jeszcze nie złoŜyły ślubów zakonnych. Co to za ludzie, myślała gorączkowo Jenny, Ŝe nie wahali się podnieść ręki na mniszki, a choćby i przyszłe mniszki, nie bojąc się zemsty ni boskiej, ni ludzkiej. Tego nie śmiałby uczynić Ŝaden człowiek. Tylko sam diabeł i jego słudzy! - Ta od razu zemdlała - odpowiedział Thomas z obleśnym śmiechem. - Szkoda, Ŝe nie mamy czasu pokosztować łupu, choć, gdyby to ode mnie zaleŜało, wolałbym ten smaczny kąsek, który wieziesz owinięty w koc, Stefanie. - To twoja jest piękniejsza - odparł zimno jego towarzysz - i niczego nie będziesz kosztował, dopóki Royce nie zdecyduje, co z nimi zrobić. Prawie dusząc się ze strachu w swoim kocu, Jenny krzyknęła cichutko w odruchowym, przeraŜonym proteście, ale nikt jej nie usłyszał. Modliła się do Boga, aby poraził nagłą śmiercią porywaczy, ale Bóg chyba teŜ jej nie słyszał, bo konie wciąŜ biegły przed siebie bolesnym dla niej truchtem. Modliła się o jakąś moŜliwość ucieczki, ale jej myśli zanadto były zajęte gorączkowym rozpamiętywaniem wszystkich strasznych opowieści o morderczym Czarnym Wilku: „Nie bierze jeńców, chyba Ŝe ma zamiar później ich torturować. Śmieje się, kiedy jego ofiary krzyczą z bólu. Pije ich krew...”. Jenny uczuła w gardle nagłą gorycz i zaczęła błagać juŜ nie o moŜliwość ucieczki, bo w sercu wiedziała, Ŝe nie ma dla nich ucieczki. Zamiast tego modliła się, aby śmierć nadeszła szybko i by umierając, nie okryła hańbą dumnego rodowego nazwiska. Wspomniała głos ojca, który stojąc w wielkiej sali zamku Merrick, pouczał swych przybranych synów, kiedy byli
młodsi: „Jeśli taka będzie wola Pana, Ŝebyście zginęli na polu walki z rąk wroga, wtedy gińcie dzielnie. Gińcie walcząc, jak przystało wojownikom. Jak przystało Merrickom! Gińcie w walce...”. Słowa te huczały jej w głowie, godzina za godziną, wciąŜ i wciąŜ od nowa, więc kiedy konie zwolniły i doszedł ją daleki, lecz nieomylny gwar obozowiska, nad strachem zaczęła przewaŜać wściekłość. Jest o wiele za młoda by umierać, myślała, to nie w porządku! A teraz łagodna Brenna takŜe będzie musiała umrzeć i to teŜ jej, Jennifer, wina. Jenny stanie przed dobrym Stwórcą, mając na sumieniu taki czyn. A wszystko dlatego, Ŝe jej kraj plądruje krwioŜerczy wielkolud, pochłaniający wszystko na swej drodze. Łomoczące serce przyśpieszyło jeszcze swą kołataninę, kiedy konie zatrzymały się nagle. Dookoła słyszała nieustanny szczęk metalu, kiedy przechodzili przyodziani w zbroje męŜczyźni, usłyszała teŜ Ŝałosne jęki więźniów: „Miej litość, Wilku... litości, Wilku...”. Te straszne nawoływania przechodziły juŜ w krzyk, kiedy nagłym bezceremonialnym szarpnięciem ściągnięto ją z konia. - Royce - zawołał jeden z porywaczy - popatrz, co ci przywieźliśmy! Z oczami wciąŜ zasłoniętymi peleryną i z rękoma związanymi sznurem, Jenny poczuła, Ŝe męŜczyzna przerzuca ją sobie przez ramię. Usłyszała, jak obok Brenna wykrzykuje jej imię, kiedy niesiono je obie w głąb obozu. - Bądź dzielna, Brenno! - zawołała Jenny, ale jej głos nie przedostał się przez grube zwoje okrycia, więc wiedziała, Ŝe przeraŜona siostra nie mogła jej usłyszeć. Postawiono ją gwałtownie na ziemi i pchnięto do przodu. Miała zdrętwiałe nogi, więc po kilku krokach potknęła się i opadła cięŜko na kolana. „Giń, jak przystało Merrickom. Giń dzielnie. Giń walcząc” - słyszała w głowie oszalały śpiew, kiedy nieudolnie próbowała dźwignąć się na nogi. Gdzieś ponad nią zabrzmiał po raz pierwszy głos Wilka i od razu wiedziała, do kogo naleŜy. Był to głos ostry, pełen ognia - głos z piekła rodem. - Co to jest? Mam nadzieję, Ŝe coś do jedzenia. „Mówią, Ŝe zjada mięso tych, których zabił” - zabrzmiały w jej pamięci słowa małego Toma, podczas gdy złość mieszała się z krzykami Brenny i wołaniami o litość. Sznur dookoła jej ramion puścił z gwałtownym szarpnięciem. Kierowana przez bliźniacze demony wściekłości i strachu, Jenny zerwała się niezgrabnie na równe nogi, młócąc ramionami w pelerynę; wyglądała jak rozwścieczony duch, który próbuje wyplątać się ze swego giezła. Po chwili okrycie opadło, a dziewczyna zamachnęła się pięścią i z całej siły zdzieliła w szczękę mrocznego, demonicznego olbrzyma, który wznosił się nad nią groźnie. Brenna zemdlała.
- Potworze! - wrzasnęła Jenny. - Barbarzyńco! - Zamachnęła się po raz wtóry, ale tym razem mocny jak imadło uścisk pochwycił jej dłoń i przytrzymał wysoko. - Diable! - wykrzykiwała, wijąc się na wszystkie strony, aŜ wreszcie zdołała zdzielić olbrzyma butem w goleń. - Szatańskie nasienie! Rzeźniku niewi... - Co u...! - ryknął Westmoreland i chwyciwszy napastniczkę, uniósł ją w górę, przytrzymując w powietrzu na odległość wyciągniętych ramion. To był błąd. Stopa w cięŜkim bucie wystrzeliła ponownie i trafiła Royce’a prosto w uda z siłą, od której niemalŜe zgiął się wpół. - Ty mała suko! - zagrzmiał, kiedy zaskoczenie, ból i wściekłość sprawiły, Ŝe najpierw ją upuścił, a potem złapał za welon, a wraz z nim za garść włosów, i odciągnął jej twarz do tyłu. - Nie ruszaj się!! - ryknął. Wydawało się, Ŝe sama natura jest mu posłuszna; przenikliwe nawoływania więźniów umilkły, ustał brzęk metalu i na wielką polanę opadła straszna, niesamowita cisza. Z oszalałym łomotem serca, czując pieczenie skóry na głowie, Jenny zacisnęła mocno oczy i czekała na cios potęŜnej pięści, który z pewnością ją zabije. Ale cios nie nastąpił. Na pół ze strachu, a na pół z jakiejś chorobliwej ciekawości powoli otworzyła oczy i po raz pierwszy naprawdę ujrzała przed sobą twarz potwora. Demoniczna postać, która wznosiła się nad nią złowieszczo, niemalŜe wydarła jej z ust okrzyk strachu - taki był wielki. Ogromny. Miał czarne włosy, a czarny płaszcz, rozwiewany wiatrem, unosił się za nim w niesamowity sposób, jakby obdarzony własnym Ŝyciem. Na śniadym obliczu o ostrych, jastrzębich rysach tańczyło światło z ogniska, nadając im zdecydowanie szatański wygląd; ogień błyskał teŜ w dziwnych oczach, rozpłomieniając je tak, Ŝe wkrótce przypominały dwie roztopione w ogniu bryłki srebra, umieszczone na wymizerowanej twarzy nad skołtunioną brodą. Miał niezwykle szerokie bary, niewiarygodnie szeroką pierś, a ramiona wypukłe od potęŜnych mięśni. Jedno spojrzenie nań wystarczyło, by Jenny uświadomiła sobie, Ŝe zdolny był do kaŜdego podłego czynu, o jaki go oskarŜano. „Giń dzielnie! Giń w walce!” Odwróciła głowę i zatopiła zęby w nadgarstku wroga. Zobaczyła, jak jego płonące oczy na ułamek sekundy rozwierają się szerzej, potem dłoń powędrowała w górę i trzasnęła Jenny w policzek z siłą, od której głowa odskoczyła jej na bok, a ona sama runęła na kolana. Instynktownie zwinęła się szybko w ochronny kłębek i czekała z zaciśniętymi mocno oczyma na śmiertelny cios, przeraŜenie zaś wylewało się z niej kaŜdym porem roztrzęsionego ciała. Gdzieś ponad nią znów rozległ się głos olbrzyma, tym razem jeszcze straszniejszy, bo
teraz tak mocno kontrolowany, Ŝe aŜ syczący z hamowanej furii: - Coś ty, u diabła, narobił? - wściekał się Royce na młodszego brata. - Czy i bez tego nie mamy dość kłopotów?! Ludzie są wyczerpani i głodni, a ty mi tu przywozisz dwie kobiety, Ŝeby podsycać niezadowolenie? Zanim tamten zdąŜył coś odpowiedzieć, Wilk odwrócił się i ostro nakazał pozostałym, by zostawili ich samych, a potem jego spojrzenie przeskoczyło do dwóch leŜących mu u stóp kobiecych postaci - jednej nieprzytomnej, a drugiej tak roztrzęsionej, Ŝe całe jej ciało drgało jak w konwulsjach. Nie wiadomo czemu roztrzęsiona dziewczyna budziła w nim silniejszą wściekłość niŜ jej nieprzytomna towarzyszka. - Wstawaj! - warknął do Jenny, trącając ją końcem buta. - Jeszcze przed chwilą byłaś taka odwaŜna, więc teraz wstawaj! Wyprostowała się z wolna i wsparta na jednej ręce, dźwignęła się niezgrabnie na nogi, a potem stała chwiejnie, gdy tymczasem Royce znowu natarł na brata. - Czekam na odpowiedź, Stefanie! - I zaraz ci ją dam, kiedy przestaniesz na mnie ryczeć. Te kobiety to... - Mniszki! - wskoczył mu w słowo Royce, bo jego oczy dostrzegły nagle cięŜki krucyfiks, który zwisał na kawałku czarnego sznura na piersi Jenny, a potem przeniosły się na przekrzywiony barbet i zabrudzony welon. To odkrycie na chwilę pozbawiło go mowy. - Rany boskie, przywiozłeś nam tu zakonnice jako dziwki? - Mniszki?! - wysapał w zdumieniu Stefan. - Dziwki?! - wychrypiała Jenny, oburzona. PrzecieŜ chyba nie moŜe aŜ tak nurzać się w bezboŜności! Czy naprawdę wydaje swoim Ŝołnierzom zamiast dziwek? - Mam ochotę zabić cię za tę głupotę, Stefanie, więc lepiej pomóŜ mi... - Będziesz mówił co innego, kiedy się dowiesz, kim one są - odpowiedział Stefan, odrywając przeraŜony wzrok od habitu i krucyfiksu Jenny. - Drogi bracie - oznajmił ze świeŜym zachwytem - oto stoi przed tobą lady Jennifer Merrick, ukochane najstarsze dziecko lorda Merricka. Royce wpatrywał się przez chwilę w swego młodszego brata, a potem rozluźniwszy zaciśnięte w pięści dłonie, odwrócił się w stronę Jenny i zaczął pogardliwie badać jej twarz. - Albo dałeś się oszukać, Stefanie, albo kraj rozbrzmiewa od fałszywych plotek, bo powiadają, Ŝe córka Merricka to rzadko spotykana piękność. - Nie, nie dałem się oszukać. To jego córka, słyszałem to z jej własnych ust. Ująwszy w dwa palce drŜący podbródek Jenny, Royce wpatrywał się twardo w pokrytą smugami brudu twarz dziewczyny, przyglądając jej się przy świetle ogniska. Ściągnął
brwi, a usta wykrzywił mu pozbawiony wesołości uśmiech. - Jak ktoś mógłby cię nazwać pięknością? - zapytał z umyślnym obraźliwym sarkazmem. - Klejnotem Szkocji? Zobaczył w jej oczach płomień gniewu, kiedy wyrwała mu się gwałtownie, lecz zamiast ująć go odwagą, tylko bardziej go rozwścieczyła. Wszystko, co wiązało się z nazwiskiem Merrick, doprowadzało go do pasji, sprawiało, Ŝe wrzała w nim Ŝądza zemsty, złapał więc ponownie jej usmarowaną, bladą twarz i szarpnięciem zwrócił ku swojej. - Odpowiadaj! - zaŜądał strasznym głosem. Brenna, która znalazła się na granicy histerii, uznała, Ŝe Jenny przyjmuje na siebie jej winy, więc przytrzymując się habitu siostry, wstała niepewnie, a potem z całych sił przylgnęła do jej boku, tak Ŝe wyglądały jak zrośnięte od urodzenia bliźnięta. - Wcale tak jej nie nazywają! - wychrypiała, obawiając się, Ŝe dłuŜsze milczenie Jenny sprowadzi na nie srogą karę ze strony stojącego przed nimi potwornego olbrzyma. - To... to o mnie tak mówią. - A ty kto, u diabła, jesteś?! - dopytywał się z wściekłością. - Nikt! - wybuchnęła Jenny, lekcewaŜąc ósme przykazanie w nadziei, Ŝe jeśli uwierzą, Ŝe Brenna jest zwykłą nowicjuszką, być moŜe zostanie uwolniona. - To tylko zwykła siostra Brenna z klasztoru w Belkirk! - Czy to prawda? - zwrócił się groźnie Royce do młodej dziewczyny. - Tak!! - wrzasnęła Jenny. - Nie - wyszeptała potulnie Brenna. Zaciskając opuszczone ręce w pięści, Royce Westmoreland przymknął na chwilę oczy. To jakiś koszmar, pomyślał. Niewiarygodny koszmar. Po forsownym marszu nie ma Ŝywności, nie ma schronienia, wyczerpała się teŜ cierpliwość Ŝołnierzy. A tu jeszcze to. Nie moŜe nawet wydobyć sensownej i prawdziwej odpowiedzi od tych dwóch przeraŜonych kobiet. Jest zmęczony, uświadomił sobie nagle, jest wyczerpany po trzech dniach i trzech nocach bez snu. Skierował swoją wymizerowaną twarz i płonące oczy w stronę Brenny. - Jeśli masz nadzieję przeŜyć następną godzinę - zwrócił się do dziewczyny, prawidłowo odgadując w niej tę, którą łatwiej zastraszyć i której trudniej będzie wymyślić na poczekaniu jakieś kłamstwo - odpowiesz mi zaraz, i to zgodnie z prawdą - ostre jak rapier spojrzenie wbiło się w rozszerzone strachem piwne oczy Brenny, biorąc je we władanie - jesteś czy nie jesteś córką lorda Merricka? Brenna przełknęła cięŜko i próbowała się odezwać, ale nie umiała wydobyć słowa z pobladłych ust. Przybita przegraną, zwiesiła głowę i potulnie nią skinęła.