dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony706 708
  • Obserwuję403
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań345 719

Mendelson Charlotte - Nie znała jeszcze miłości szalonej

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Mendelson Charlotte - Nie znała jeszcze miłości szalonej.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 21 osób, 24 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 320 stron)

JEDEN wszystko zostało uzgodnione tamtego ostatniego razu, kiedy widziała Stellę.. Dobiegły końca egzaminy, potem pijacki antyklimaks cią­ głych imprez, zamieszania i ckliwych obietnic. Jest sobo­ ta — pierwsza sobota jej dorosłego życia. Budzi się późno, z bólem głowy i słońcem w oczach, które przesącza się. przez szparę, w skąpych pomarańczowych zasłonkach. Ce­ remonia zakończenia, przedziwnie jałowy spacer po par­ ku (Żegnajcie, róże! Żegnaj, pomniku, sławny i brzydki!), odrętwiająca, nieskończona jazda pociągiem i wreszcie, słaniając się, długo pokonuje mile. dzielącą dworzec od domu jej rodziców. W jej dziecięcej sypialni wita ją stos edynburskiego dobytku, który już kilka dni wcześniej przy­ wiozła matka, niecierpliwa jak pomocnik szeryfa. Cztery lata temu odbyła podróż w przeciwną stronę. A dzisiaj, kiedy tak torowała sobie drogę wśród rojów na­ stolatków obwisłe umundurowanych, opętanych hormo­ nami i symulujących nonszalancję na użytek turystów, dokonała wreszcie analizy swojej ewolucji. UBRANIE Wtedy: Mormońska spódniczka, bluzeczka barwy awoka- do. Owoce wielu godzin nerwowych spekulacji. 9

Teraz: Czarne spodnie, obcisły T-shirt w paski. Kto wie, może zbyt obcisły. ZACHOWANIE Wtedy: Lodowata panika i pąsy, atakujące naprzemien­ nie. Teraz: Wysłużony savoir-faire. PŁUCA: Wtedy: W nieskazitelnym stanie. Teraz: Porządnie zamulone. USTA: Wtedy: Cztery niewprawne, mięczakowate pocałunki. Teraz: Pięć pocałunków więcej, niektóre seryjne. DOŚWIADCZENIA CIELESNE: Wtedy: Macanie po piersiach, bez jej zgody. Kanciaste pieszczoty na łonie natury, tylko raz. Teraz: Cztery lata akademickie zapiekłej monogamii. Trzy przypadkowe incydenty, które lepiej za­ pomnieć. To samo ciało i nie to samo. Nawet na samej Annie ten wynik nie robi wrażenia. Ale czy go kiedykolwiek poprawi i to nie aktami gerontofilii? Brnie przez żwir i znów rozpaczliwie pragnie osiągnąć taki etap, w którym można już przestać liczyć. Nie jest to żaden ważny moment. Po prostu przeżyła ostatnią sesję — niczego nie wygrała, z gniazda wypadła tylko jedną nogą. Nie spodziewa się, że powitają ją jak bohaterkę, bo niby czemu, ale na wszelki wypadek przy­ gotowuje odpowiednią minę. Frontowe drzwi zostały prze- 10

malowane, tym razem na głęboki morski granat, smako­ wity jak czekolada. Nad nimi wisi nowa francuska tablicz­ ka z numerem, wycyganiona od jakichś topniejących z zachwytu paryskich biurokratów. Na nadprożu wciąż widać ślad po jej przelotnej poprzedniczce. Przynajmniej nie zmienili zamków, szydzi w duchu, gdy jej klucz wsu­ wa się gładko do dziurki. A potem zastyga w miejscu. W gardle piecze ją od momentalnych łez niedowierza­ nia. Próbuje jeszcze raz. Klucz naprawdę się nie obraca. A więc jednak zmienili zamki. Nie ma tu żadnej innej możliwości. W obliczu problemu żadne dziecko swojej matki nie zwala spokojnie winy na towary żelazne. Tak postępowali w starym kraju i tak po­ stępują tutaj. Oto efekt waśni rodzinnej, odmowa prawa pierworództwa. Akt niesprawiedliwości, wydziedziczenie. Wpada jak burza na ścieżkę biegnącą dookoła domu, przedzierając się przez swoje opcje. Włamać się? Zadzwo­ nić z budki? Ćwiczy w głowie pytanie o to, co zrobiła nie tak, gdy słyszy głos matki: dudy pirata przygrywające marynarzom z rozbitego statku. — Kochanie? Publicznie zawsze tak się do niej zwraca. „Kochanie" prywatnie oznacza ojca Anny. Anna jest gotowa urządzić scenę w obecności przyja­ ciół matki. Albo i nawet w obecności obcych. Nie jest to żadna przesadna reakcja; zmienili zamki. Ma prawo być wściekła. Krew jej wrze, kiedy obchodzi róg domu, zagłę­ biając się w chłód ogrodu. — Co tu jest grane? Co wy wyprawiacie? Przecież te klucze... Matka siedzi przy białym stoliku z kutego żelaza. Pod wiązem ktoś stoi, pali papierosa. 11

Anna przestaje krzyczeć. Ogród szumi. Ociera twarz rękawem i powoli obraca się w stronę stolika. Jej wzrok utyka w zielonym cieniu wiązu. — No bo... Myślałam, że zmieniliście zamki. Nie zauwa­ żyłam... — Czeka, aż jej powiedzą, że to wszystko pomyłka. — Tak, musieliśmy — mówi matka. — Od tamtej spra­ wy... cóż, zbyt wielu ludzi miało klucze. Tamta sprawa to było aresztowanie za posiadanie nar­ kotyków. Siostra Anny pilnowała domu w czasie, kiedy dorośli byli w Nowym Jorku (ojciec spotykał się z czytel­ nikami, matka buszowała po Bloomingdale'u) i pochwa­ liła się lokalnej żulii, że chata wolna. Sąsiedzi, w tym dwaj radcy prawni i kobieta, o której mówiono, że jest drugą osobą co do ważności w MI5, nie skarżyli się na ten mini- -Woodstock, dopóki jej chłopak nie zaparkował swojej fur­ gonetki na miejscu dla niepełnosprawnych. Nawet sio­ stra Anny zauważyła niespotykanie spokojną reakcję ro­ dziców. Twierdzi wręcz, że matka zaczęła się tym chwa­ lić przed swoimi znajomymi z Londynu. Matka Anny mówi coś o nowych kluczach. Barwny cień odrywa się wreszcie od wiązu i uśmiecha się do Anny. — Cześć, Anna. Nieśmiałość jest taka dziwna, myśli Anna. Dziewczyny i kobiety tak często się do niej przyznają, nawet te, któ­ rych pewność siebie przywodzi na myśl kolczugę. Jej wła­ sna siostra agresywnie milczy w towarzystwie każdego, kto ma więcej niż dziewiętnaście lat — wszystkich z wy­ jątkiem Stelli, ich ciotki. Przy Stelli jest czarująca, wesoła i bezczelna. Zostawiają sobie zawiłe wiadomości za po­ średnictwem matki Anny, której głos aż trzaska z irytacji, kiedy je przekazuje. Natomiast Anna — Anna, która po- 12

trafi się odszczeknąć każdemu, Anna, u której na prywat­ kach bywali dorośli, Anna, która słynie z niewytłumaczal­ nych przyjaźni z wykładowcami dwakroć od niej starszy­ mi — przy Stelli staje się lękliwym dzieckiem. A oto i Stella. Nie wyglądają jak siostry. Matka Anny sprawia wrażenie niemalże równie młodej, dopóki nie przyjrzeć się z bli­ ska. Dawniej była piękna, ale papierosy i wychudzenie nadwerężyły tę delikatną skórę: jest zbyt matowa, zbyt wiotka, już się osuwa i ściąga pod oczyma, dookoła ust. Ani wiek, ani kosztowna nuda ubrań nie są jednak w sta­ nie przytępić tych sławetnych kości policzkowych i szczę­ ki, czarnych, skrytych w cieniu rzęs oczu. Jej włosy są teraz bardziej srebrzyste niż brązowe i czesze je w niski, luźny kok, ale nadal mają połysk zimnej wody i miliona pociągnięć szczotką. Nie, ona jest piękna, jak się dobrze przyjrzeć. Jedynie nerwowe dłonie, na których już wy­ stępują plamy wątrobowe, oraz pomarszczona szyja, za­ dają kłam słowom tych mężczyzn, którzy ignorują wark­ nięcia Anny i mówią: „Wy pewnie jesteście siostrami". Stella jest inna. Nie tylko dlatego, że jest o dziesięć lat młodsza, że poplątane fale jej kasztanowatych włosów są przycięte tuż przy szyi, że jej blada cera wciąż promie­ niuje, wciąż ciasno opina policzki. Jej chudość jest inna, mniej nerwowa. Ona nie ma ani zmarszczek palacza, ani dłoni palacza. Obie mają takie same szerokie usta, tyle że usta Stelli, bez kleistej Chanelowej powłoczki jak u jej sio­ stry, wyglądają na tak miękkie jak marcepan. Ich oczy są piwne, ale o ile oczy matki Anny są większe i ciemniejsze, o tyle w oczach Stelli — podłużnych, chłodnych, wyziera­ jących spod półksiężycowych powiek — jest coś, co cię 13

przyszpila do tego spojrzenia, nawet jeśli ono się uśmie­ cha. Jej srebrna biżuteria pochodzi z północnej Afryki, nie z centralnego Londynu. I w odróżnieniu od swej sio­ stry Stella wielbi słońce. Wystawia się na nie teraz, rozparta na jedynym krześle nie ocienionym ogromną płócienną markizą. Anna mru­ ga: najcudniejsza na łące dzieweczka*. Ma na sobie bluz­ kę z ciemnoszarego lnu, z podwiniętymi rękawami. Jej ręce lśnią od upału, opalone i piegowate — ramiona mat­ ki Anny są spowite w całun z kremowej wiskozy. Przykła­ da dłoń do czoła, jakby salutowała, i mruży oczy oślepio­ ne słońcem. Na serdecznym palcu lśni złoto. — A więc wreszcie skończyłaś. — W czwartek. Ale był... całkiem niezły młyn. Stella uśmiecha się leniwie. Ma ładne zęby. — Boże, kiedy ja skończyłam studia, nie mogłam ruszyć ani ręką, ani nogą przez tydzień. A potem szalałam przez następne dwa. Wy, młodzi, nie potraficie się porządnie zdegenerować. A mnie to się ciągle marzy. — O, w to nie wątpię — mówi matka Anny. Anna zerka na nią prędko, ale widzi uśmiechnięte usta. Jej okulary słoneczne zdają się rozrastać z każdym latem. — I co teraz z sobą zrobisz? — Będzie się obijała miesiącami, a potem być może za­ szczyci Londyn swoją obecnością — mówi matka Anny. Okulary odbijają kolczaste spojrzenie Anny. Siostry przebywają z sobą tak rzadko, że Anna nigdy nie ma szansy im się przyjrzeć, rozszyfrować, co dokład­ nie wlało kwasu do ich więzi. Zapewne zazdrość, tak brzmi jej obecny werdykt. Stella ma dziesięć lat mniej, * Cytat z sonetu Stella's Birthday („Urodziny Stelli"), autorstwa Jona­ thana Swifta; rok 1719 (przyp. tłum.). 14

jest silniejsza, bardziej porywcza. O ile matka Anny kur­ czy się i roztapia w kruchej parodii samej siebie, w sa­ mych kościach, owczej wełnie i teatralności, o tyle Stella jest ironiczna, zblazowana i jakby niebezpieczna. Nie by­ wa miła na pokaz, w odróżnieniu od swojej siostry, której brak odwagi do okazywania chamstwa na poważnie. Spra­ wia takie wrażenie, jakby w ogóle się nie zastanawiała nad swoim ubiorem, a jednak zawsze się ubiera jak trzeba. Posępne ubrania matki Anny aż trzeszczą od wydanych pieniędzy, wymówek i przemyślnych kłamstw sprzedaw­ czyń. No i, jakkolwiek by było, Stella mieszka przeważnie w Paryżu. Tymczasem jej siostra na dobre utknęła w So- merset, krainie kmiotków, gdzie życie płynie wolno jak melasa i żadne ilości zabalsamowanych antyków i objets trouves (upolowanych w londyńskich domach towaro­ wych) nie są w stanie ukryć tego faktu. Gdyby nie było tu matki, mogłyby się porządnie naga­ dać, w cztery oczy. Może Stella podzieliłaby się jakimiś pomysłami, przyjaciółmi, radą, obdarzyłaby troską, zain­ teresowaniem. Albo chociaż malutkim, twardym ziaren­ kiem pocieszenia. — Po prostu chcę jechać do Londynu — mówi Anna, z nadzieją, że jednym namiętnym spojrzeniem przekazu­ je wszystko, o czym jej ciotka musi wiedzieć: że, z jednej strony, bardzo tęskni za tym, co zostawiła za sobą w Edyn­ burgu, a z drugiej panicznie się boi, że zgnije tu razem z podobnymi smutnymi przypadkami, przywiązana ni­ czym pępowiną do tego szarzejącego miasta. Stella parska gardłowym śmiechem, patrząc jej prosto w oczy. Młodociane traumy jej nie interesują. — Ach tak? Podbój stolicy? I co będziesz robiła w Lon­ dynie? 15

Co jej powiedzieć? Próba wywarcia wrażenia nie ma sensu; Stella słynie ze swych szyderstw. Zorientuje się, że już na samą myśl o Londynie zwyczajnie ją obezwładnia od nerwowego zachwytu. — Na początku chyba poszukam pracy w jakiejś księ­ garni. A potem zobaczę. — Fantastyczny pomysł — mówi Stella z poważną mi­ ną. — Znasz jakichś ludzi, z którymi mogłabyś mieszkać? — Nie, nie znam... to znaczy akurat nie teraz. Wszyscy albo wyjeżdżają za granicę, albo wracają do domu. Po prostu będę musiała jakoś sobie poradzić. Stella wzrusza ramionami i odwraca się. Anna traci ją; nigdy nie była jej ulubienicą, głupia była, że uwierzyła w rodzinne kłamstwo. Przygląda się, jak ciotka wyciąga kolejnego papierosa ze zgniecionej paczki wciśniętej do kieszonki na piersi; w jedwabistym przedramieniu ryt­ micznie podryguje jedno ze ścięgien. — A co u rodziców? Tato był u specjalisty? — pyta Stella. Matka Anny wzdycha i zaczyna tłumaczyć, że ojcu cią­ gle dokucza ten jego kaszel, ale się wścieka, jak mu coś powiedzieć o lekarzach, i że ich matka powiada, że on jest niemożliwy, i co ona, Magda, ma zrobić? Zwłaszcza że nikt jej nie wspiera? — Dla nich wciąż jestem małą dziewczynką. — W takim razie ja jestem niemowlęciem — mówi Stella. Matka Anny unosi brwi. Ten papieros jest cały biały: rurka zatruwająca impertynencją. Może matka wejdzie do domu, a wtedy Anna i jej ciotka zapalą sobie po kryjo­ mu w jakimś zakamarku ogrodu, w cieniu. Tyle że to praw­ dopodobnie algierski papieros i Stella umrze ze śmiechu na widok siostrzenicy dławiącej się dymem. 16

Rozmowa znów zbacza na inny tor („Niesłychane", po­ wie potem matka. „Jej kompletnie brakuje wszelkiego po­ czucia odpowiedzialności za rodzinę.") i Stella zaczyna opisywać, jak to ostatnio wpadła na drugiego pod wzglę­ dem popularności dziennikarza z telewizyjnych wiado­ mości. Słońce tonie w koronie kasztanowca. Anna siedzi cicho przy stole, grzebie w resztkach sałatki. Jakiś liść, czegoś postrzępionego i drogiego, rozwija się niespodzia­ nie i strzela kroplą winegretu w stronę bluzki Stelli. O Boże, myśli Anna, po czym znowu zaczyna oddychać, kiedy kropla trafia w bladobrązową dłoń ciotki. Stella spo­ gląda na niebo, potem na siostrzenicę. — Uważaj, Anno — mówi matka. — Nie widzisz, że ona ma na sobie len? — Nic się nie stało. Nie trafiło mnie — mówi Stella. Uśmiecha się szeroko do Anny, wypisz-wymaluj tygrys po śniadaniu. Grzbiet jej dłoni lśni od oliwy. Anna odpowiada niezdecydowanym uśmiechem. Jest w domu od pięciu minut i jej opanowanie już się kruszy. Spuszcza wzrok; jej piersi pod skurczonym T-shirtem bar­ wy potrawki z ryby są gargantuiczne. Nawet tu, w tym cie­ niu, panuje straszny upał. Jest groteskowym dzieckiem o czerwonej buzi, które nie wiedzieć czemu uwielbia morze. — A chciałabyś zamieszkać u mnie? — pyta Stella. Annie głośno zapiera dech, jakby ją coś zabolało. — To znaczy jak... w Paryżu? — Niczym transparenty rozwijają się fantomy przyszłych potencjalności — ona i Stella buszują po kanciastych butikach sławnych pro­ jektantów mody, mieszają kuskus na proszone kolacje, spacerują w puentylistycznym świetle opromieniającym brzegi Sekwany. Pierwsze kwiaty edynburskiej nostalgii roztapiają się niczym zmoczony popiół.

— Jasne, kupiłabym łóżko polowe... Nie, idiotko, mó­ wię o Londynie. Możesz się zatrzymać w moim mieszka­ niu w Londynie. — Omiata siostrę nieuważnym uśmie­ chem. — Będziesz pilnowała domu. Mnie tam prawie w ogóle nie ma. Anna dusi się i ponownie napompowuje jednym po­ zbawionym powietrza oddechem. Przenosi wzrok ze Stel­ li na swoją matkę. — No sama nie wiem — mówi matka. — To bardzo uprzejmie z twojej strony. Prawda, Anno? — O tak, prawda — odpowiada Anna, wcale nie tak, jak chciałaby się wyrazić. — Chciałam powiedzieć, że dziękuję. Bomba. To byłoby... niesamowite. — Jej serce unosi się, jakby wszystkie rośliny w ogrodzie wetchnęły zbiorowo tlen do jej płuc. Mieszkanie Stelli — mieszkanie w miesz­ kaniu Stelli. Prezent dla ulubienicy. — Bardzo bym chcia­ ła. Ojej, naprawdę bym mogła? Teraz to już się wyraża jak małe dziecko. W końcu co, to przecież nie zależy od jej matki, której twarz staje się osobliwie chmurna i gniewna. — Czy mam do ciebie zadzwonić... obgadać to jakoś? — Jasne, zadzwoń, Anno. Nigdy dotąd nie dzwoniła do swojej ciotki. Ma metę w Londynie. Zamieszka u Stelli. O Jezu.

DWA Ich ostatnia próba spędzenia wakacji w gronie rodzin­ nym to pomyłka. Ojciec nie chce przerwać swego za­ wałowego obżarstwa, mimo że Anna strzeże deski z se­ rami. Matka przez całe dwa tygodnie okupuje jedyny wy­ godny fotel z wikliny, zaczytując się „Timesem", krytyku­ jąc londyńskie plany Anny i uśmiechając się fałszywie do sąsiadów. Wciąż nie pamięta ich nazwisk, chociaż to już szóste wakacje w tym domu. Anna barykaduje się w sypial­ ni, za zasuniętymi żaluzjami, snując plany infantylnej zemsty po każdej zniewadze ze strony matki. Ma ochotę poprosić ojca, żeby ją okiełznał, ale instynkt samozacho­ wawczy nauczył ją trzymać język za zębami. Rozmowa z nim o matce to jak skarżyć się gotyckiemu lordowi na­ miestnikowi na jego faworytę. Wysłucha, niemalże łaska­ wie, obmacując przy tym brodę, którą zgolił dwadzieścia lat wcześniej, i nawet z czymś tam się zgodzi, potwierdzi istnienie jakichś słabostek. Potem jednak się zagalopowu- jesz, naruszając staroświeckie bezsensowne prawo rycer­ skości i honoru, i jego sympatia się kurczy, prędka jak żądło. Wypadasz z jego łask niczym Lucyfer. Po nocy pełnej mrocznych snów o dalekich morzach i aniołach budzi się i przypomina sobie o tym, co było dotąd nierealne — jest drugi września, a ona jest tutaj, 19

w Londynie, nareszcie. Leży w sypialni pełnej słońca. Za­ myka oczy, starając się. wyryć te. chwile, w swoim umyśle, i zauważa, że burczy jej w brzuchu. Piętnaście minut później stwierdza jednak, że nie jest w stanie zjeść swojego prowizorycznego śniadania. Żad­ nych egzaminów, żadnego zawodu miłosnego, a mimo to wpatruje się w swoją owsiankę jak jakaś Złotowłosa od trzech misiów i nie daje rady podźwignąć łyżki. Przez to podniecenie, nie ulega wątpliwości. Nic do czytania, żad­ nej muzyki. Nic do roboty już do końca życia. Przy tym małym stoliku, w oczekiwaniu na początek świata, czuje się jak sekretarka T. S. Eliota serwująca jedzenie w pusz­ kach. Niesie więc talerz do głównego pokoju i wbija się w kąt kanapy, ze stopami podwiniętymi na poduszkach, otulona w brzydkie, bure kimono zdjęte z drzwi łazienki. Rzadkie londyńskie światło przesącza się przez staro­ świeckie szkło i zalewa wnętrze. Ubiegłego wieczoru, kiedy tu jechali przez nagłą ulew­ ną burzę, Anna przyglądała się matce półprzymkniętymi oczyma i wyobrażała sobie powrót do domu, gdyby to wszystko nie wypaliło. Na samą myśl poczuła ocet we wnętrznościach. Przez dwa miesiące lawirowała między panicznym strachem — A jeśli mieszkanie okaże się kosz­ marne? A jeśli już nikt nigdy się do niej nie odezwie? — a spazmatycznym podnieceniem. Wybiera się do centrum: do metropolii, źródła życia. Każdy los należy do niej; nie ma granic tego, kim może się stać. Nad kominkiem wisi plakat z letniej wystawy w 1973 roku: Steinberg — „Immeubles" — Fundacja Maeght. Ra­ my wypełniają cebulaste kopuły i pajęcze mosty niczym mapa Elizjum, ale żadnych ludzi, żadnych nazw miejsc, żadnych wskazówek. 20

Kiedy dostarczono klucze Stelli, rozdarła kopertę, w po­ szukiwaniu jakiegoś listu. Znalazła tylko Chubba od gór­ nego zamka i Yale'a od dolnego oraz staroświecką nalep­ kę na paczki z napisem „Miłej zabawy". Niby jakiej zaba­ wy życzy jej Stella? Na dworze, na parnej ulicy, jakaś kobieta krzyczy: „Od­ wal się! Odwal się! Odwal się!" Anna zastanawia się nie­ jasno, czy powinna podejść do któregoś z okien i zaofero­ wać pomoc. Tylko co mogłaby zrobić, młoda dziewczyna, sama w Londynie? Rzucać owsianką? Poprawia jedną z nóg pod sobą i siada z powrotem. Również ubiegłego wieczoru, kiedy skończyła targać swoje torby na górę, zabrała się do szukania stosownego listu w oczywistych miejscach: wycieraczka, krzesło w nie­ wielkim korytarzyku, stoły, schody, jej własny pokój — nic. Kiedy kładła się spać, rozczarowanie osiadało na jej unie­ sieniu niczym mokre pióra spadające z upalnego niebie­ skiego nieba. A potem, kiedy już leżała, ze wzrokiem prze­ zierającym mrok w poszukiwaniu niewidocznych gwiazd lśniących nad spowitym w północ sufitem, odepchnęła gwałtownie dłoń przyjaźni. Stella potrafi być okrutna; każ­ dy o tym wie. Jeśli tego właśnie chce, to w takim razie Anna będzie tylko sublokatorką, trzymaną na praktyczną odległość wyciągniętej ręki. Tak będzie lepiej. Wędrowa­ ła w stronę snu wśród ziarenek nowej nienawiści, które formowały się i skupiały, zupełnie jak sól albo cukier. W takim razie czego się spodziewała? Nie wiedzieć kiedy, zaczyna obskubywać pięty, kolejny z nawyków, który co miesiąc przysięga sobie wyplenić. Odkrywa przyjemną bruzdę pożółkłego strupa i zaczyna go odrywać od ciasno upakowanych zwojów. Jest zbyt mocno wrośnięty; krzy- 21

wi się przy pierwszym szarpnięciu, ale ciągnie dalej. Za późno teraz, by go zostawić w spokoju. Na ile się zorientowała, mieszkanie jest idealne; absur­ dalnie harmonijna, dorosła przestrzeń. Przedtem wyobra­ żała sobie wszelkie możliwe permutacje: spiżarnia pod gołym niebem, gdzie będzie farbowała włosy i paliła pa­ pierosy, albo przestronny apartament przy Piccadilly, w któ­ rym należy być przedmiotem sennego i sumiennego uwiel­ bienia. Jednak ten pokój — wnęka ze spracowanym, lilio­ wym szezlongiem, podłoga z desek pełnych sęków nakry­ tych ogromnym oberżynowym dywanem, ściany koloru strusich jaj — jest bardziej przyjazny, bardziej bez wątpie­ nia właściwy niż wszystko, co sobie wyobrażała. Tutaj na­ reszcie osiągnie samodzielność, mimo że nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić, i mimo nieprzydatnej nieobecności przy­ jaciół. Mimo to, albo może z powodu tego, co powiedział jej ojciec ubiegłej nocy w wisteriowym zmierzchu, kiedy czekał, aż będzie mógł pomachać jej na pożegnanie: „Ale wiesz, że tu jest twój dom, prawda? Wiesz, że zawsze możesz wrócić do domu?" Może to właśnie ona, ta nagła lawa emocji, do których zawsze inspirują niektóre myśli o ojcu, tak ją przykuwa do tej kanapy koloru wina. Kolejne zgrabne sploty skóry opadają na podłogę. Maleńki wytrysk krwi otacza trzy równe skraje świeżej rany na pięcie. Mimo narastającego upału jej stopy wzdragają się na płyt­ kach posadzki w kuchni. Stella pomalowała to wnętrze na niespodziewany błękit nieba; jest jasne, ale zimne, so­ pel lodu rozświetlony oknami przy obu końcach. Kiedy cząstki owsianej meduzy wirują nad odpływem, Anna szuka nerwowo korka. Matka zostawiła torbę pełną prosz- 22

ku do czyszczenia i zmywaków, ale Anna nie może za­ dzwonić po wskazówki dotyczące przetykania kanaliza­ cji, bo w ten sposób naraziłaby się na kurs prowadzenia domu albo wręcz wizytę. Obok zlewu leży duży nóż marki Sabatier, podobny do rekina. Przesuwa palec po grubym ostrzu, pod właściwym kątem, by sprawdzić ostrość. Służy do krojenia. Jej umysł staje się osełką, rozlewa olej po ciepłej piwnicy. Mogła mocniej przycisnąć palec, ale teraz na to nie pora. Lepiej teraz się oddalić. Zamyka za sobą drzwi. Pilnuję domu, mówi sobie w duchu. Sprawy Stelli to nie moje sprawy. Ale jakby co, to dysponuje paryskim nume­ rem Stelli; być może wyjdą na jaw rzeczy, o których ciotka powinna się dowiedzieć. Telefon z sekretarką, który odkryła zeszłej nocy, jest czarny, zakurzony i większy niż wszystkie, jakie w życiu widziała, i z pewnością sam jej nie powie, jak się go obsługuje. Zerka na niego raz jeszcze, przy okazji ko­ lejnego obchodu domu, i ku swemu przerażeniu widzi szma­ ragdowe światełko migoczące dyskretnie obok słuchawki. Zasycha jej w ustach; cały ten czas towarzyszyły jej tutaj czyjeś myśli. Niezobowiązująco naciska największy guzik. Korytarz wypełnia się dudniącym męskim głosem. — Stella, tu Richard. Pewnie ci się wydaje, że się mnie pozbyłaś, ale ja po prostu wyjechałem z miasta; wróciłem zeszłej nocy. Nie wiem, czy jesteś w Paryżu czy w Londy­ nie, bo się nie odzywasz, ale zadzwoń, jeśli się tu zjawisz. Wiesz, że się nie mogę doczekać, kiedy cię zobaczę. Światełko gaśnie. Mówił takim głosem, jakby się uśmiechał. Co ona ma zrobić z taśmą? Wyjąć, ryzykując utratę przedpotopowych nagrań, czy zostawić ją pełną i bezuży- 23

teczną? Gdzieś musi być instrukcja. Koniecznie powinna jej poszukać. Kim jest ten Richard, który zadzwonił wtedy, kiedy ona leżała pogrążona we śnie? Ubiera się w rzeczy, które leżą w walizce na samym wierz­ chu: marynarskie spodnie, T-shirt z długimi rękawami, wybrane w domu właśnie na tę okazję, jej pierwszy dzień. Szoruje zęby świecącą francuską pastą z tajnych zapasów, stojąc przy tym w otwartym oknie łazienki i przyglądając się dachom, które wznoszą się nad ornamentową szybą. Nie dotyka szafki z lekarstwami, pojemników przy wan­ nie, rośliny, której sercowate liście zwisają nad narożną szafką. W owalnym lustrze nad umywalką jej twarz jest zaska­ kująco blada. Piegi unoszą się tuż nad skórą, w cynamo­ nowej chmurze. Kiedy wychodzi z domu, jej włosy płoną w słońcu ognistą, przyciągającą uwagę mgiełką. Jak Stel­ la wróci, to może pogadają o tych włosach: jak sobie z nimi radzić i jak je wzmocnić; być może zatrzymają się dłużej na znamiennym fakcie, że tylko one dwie, z wszyst­ kich znanych członków rodziny, zostały obdarzone tak wątpliwym błogosławieństwem. Solidne drzwi zatrzaskują się za nią ciężko. Sunie bez­ głośnie w dół schodów, obok swych nieznajomych sąsia­ dów, w stronę ogłuszającego zgiełku ulicy. Potajemnie wyryła na pamięć całą trasę do Charing Cross Road, posługując się sepiowym A-Z z półki matki. Ale to nie to samo z ludźmi, sklepami, ryczącymi autobu­ sami. Raz po raz się gubi. W końcu, z pomocą trzech duń­ skich turystów i ewidentnie obłąkanego mężczyzny, któ­ ry zachodzi jej drogę na pasach, obiera właściwy kieru- 24

nek na Tottenham Court Road, obok szokujących, zapew­ ne półlegalnych sklepów, pełnych tajemniczych metalo­ wych przyrządów. Londyn jest pełen wariatów: młode, intrygująco ucze­ sane Japonki w pończochach a la Lolita, wysocy mężczyźni w obcisłych trykotach firmy Tomorrow's World, kobiety w okularach o kształcie ekranów telewizyjnych i kostiu­ mach w prążek. Dostaje złożonych, superreceptywnych oczu jak u muchy. Wszystko, nawet chodnik, ocieka i poci się technikolorem. Bolą ją nogi od niewygodnych klap­ ków, słońce wrzeszczy prosto w rogówki; jest nieopalona, bura i nieinteresująca; wszyscy się na nią patrzą, ale za­ raz odwracają wzrok. W tym upale całe jej podniecenie ulatnia się jak eter. Być może to nerwy towarzyszące po­ szukiwaniu pracy: coś w rodzaju prymitywnego skupie­ nia. Wyobraża sobie dramatyczną scenę przeszywania włócznią królika i aż zagryza wargi, żeby się nie uśmie­ chać jak jakaś stuknięta, ale zaraz potem przypomina jej się, że to przecież nie Somerset. Tu można płakać i śmiać się do woli; nikt nie doniesie o tym matce. Rowerzyści w goglach przedzierają się przez tłumy ni­ czym aroganckie piranie. Podchodzą dwaj mężczyźni wy­ strojeni w boa ze śpiworów i w nagłym przypływie ulicz­ nego sprytu Anna zaciska torebkę pod pachą. Zanim jed­ nak zdąża mrugnąć albo skupić wzrok, coś niewidzialnego pozbawia ją oddechu i z całej siły uderza w bok. Postrze­ lili mnie? — myśli, kiedy jej kolana zderzają się z beto­ nem. Zahacza stopą o krawężnik i niemalże wywala się jak długa na trasie jej napastnika, który nie przestając pedałować, wymija ją z piskiem opon, wrzeszcząc przy tym „Debilka!" Anna podnosi się chwiejnie, czując pie­ czenie w rzepkach kolanowych, i stwierdza, że stoi na 25

drodze taksówki i ryczącego klaksonu. Jej umysł sztyw­ nieje. Świat rozciąga się i spowalnia. „Z drogi!", rozlega się w brudnym powietrzu w momencie, gdy chodnik uno­ si się na spotkanie z nią, a ogromniasty błotnik toruje so­ bie drogę tuż obok jej ucha. Jej kolano przestało się zginać. Jakimś sposobem udaje jej się oprzeć o skrzynkę pocztową. Uszła z życiem i lu­ dzie mijają ją brudnym strumieniem, w ogóle nie zwra­ cając uwagi. Anna wytrzeszcza oczy. Przecież na pewno widzieli. Przecież to ona jest tą dziewczyną z jezdni, a jednak nikt jakoś nie przystaje, nie zagaduje, nie gapi się na nią. Na pewno widzieli. W spodniach ma szare rozcięcie, a w nim płonie kola­ no. A jeśli się czymś zarazi? Żyję, zauważa. I, o zgrozo, zalewa się łzami. W kawiarni, gdzie sprzedają ciastka o plastikowym wy­ glądzie oraz apatyczne sandwicze, kupuje butelkę ciepłej jak krew wody i siada tyłem do ulicy. Grubas za kontu­ arem ciągle się na nią patrzy, więc nie może podnieść wzroku; nie może też spuścić wzroku, bo stolik jest brud­ ny. Trzęsą jej się ręce. Nie ma tu żadnych przystojnych mężczyzn typu artystycznego, którzy skomentowaliby jej odwagę — choć rzecz jasna nie należy ufać nikomu, kto się do ciebie uśmiecha w miejscu publicznym — ani też wymiętych powieściopisarek, które poszukują kandyda­ tek na protegowane. Przeciera ranę jednowarstwową ser­ wetką, odkrywając pod warstwą brudu wściekle czerwo­ ne, rozjątrzone otarcie. Pilnie przydałby się ktoś, kto by ją uratował. Poprawia materiał spodni, dzięki czemu roz­ darcie staje się przynajmniej nieco bardziej dyskretne, ale rzepka kolanowa jakby stwardniała; jak ona teraz wróci? Grubas cmoka wilgotnymi wargami jak jakaś lubieżna 26

ryba. Anna wstaje, uderzając krzesłem o przybity do po­ sadzki stolik, i kuśtykając, wychodzi przez osłonięte mar­ kizą drzwi. W pierwszej księgarni, do której mężnie wchodzi, sprze­ dają ugrzecznioną pornografię. Schodzi lękliwie na dół, by poszukać prawdziwych książek, i przez zasłonę z pa­ ciorków wkracza teatralnie do mętnie oświetlonego pod­ ziemnego świata filmów wideo, poprzecinanego stojaka­ mi wypełnionymi prasą. Powoli ścieka jeszcze jedna se­ kunda i dopiero wtedy zauważa zaczepne oburzenie na zwróconych ku niej męskich twarzach, obrazki na okład­ kach. W tym samym momencie ziemisty mężczyzna ostrzy­ żony na jeża pyta: — Szuka pani czegoś? Wycofuje się przez płonące powietrze na czystą ulicę. Bezpieczniej trzymać się księgarń należących do jakiejś sieci. Ścierając z palców niewidoczne substancje zanie­ czyszczające, ostrożnie, niczym ociężała gazela podcho­ dząca pumę, zbliża się do filii Waterstones niewłaściwą stroną ulicy. Po bezskutecznej próbie ogarnięcia wysta­ wy, kuśtykając, wchodzi do działu literatury pięknej. Na wszelki wypadek robi czujną minę; przecież mogli ją już zauważyć. Jej ojciec, który uważa, że dwa dziesięciolecia rozdawania autografów w księgarniach nauczyło go pod­ staw rzemiosła, pouczył ją zawczasu: — Po prostu podejdź od razu do głównego stoiska i po­ proś o kierownika. Oczywiście wyłączyła się, kiedy udzielał jej tej rady, wiedząc jednocześnie, że tego odruchu będzie żałowała, zwłaszcza w obliczu nieuchronnego ataku choroby wień­ cowej, który może go dopaść lada dzień. 27

— Tato, ja nie potrafię. Może raczej będę się zwracała na piśmie. — Pamiętasz, co ja zrobiłem? Oczywiście, że pamięta. Spondejami zarezerwowany­ mi do mówienia ojcu, że przynudza, wyrecytowała z pa­ mięci: „Poszedłeś prosto do mieszkania mamy, powiedzia­ łeś, że się pomyliłeś, i poprosiłeś, żeby za ciebie wyszła". Na tejże opowieści o pierwszych umizgach, opowieści, która w marcu tego roku ukończyła dwadzieścia trzy lata, Frank Raine oparł swoje zasady definiujące, jak należy korzystać z chwili. Niemniej dla niej wciąż nieuchwytna pozostaje sztuka wybierania chwili. Waterstones jest pełne dziwnych woni i powieści w lśniących, ponętnych okładkach. Klimatyza­ tory rozdymają jej spodnie, podkreślając zarysy jej zwil­ gotniałych ud. Staje w kolejce za blondwłosą kobietą, któ­ ra raz po raz powtarza: „Nie, nie, łysienie plackowate". Kiedy kobieta odchodzi, Anna uśmiecha się do dotknię­ tej opryszczką sprzedawczyni, która nie chce albo nie mo­ że odwzajemnić uśmiechu. — Czy mogłabym rozmawiać z kierownikiem? Albo kie­ rowniczką? Sprzedawczyni wrzeszczy ponad jej ramieniem: — Cath, tu jest... jakaś osoba. Ludzie się odwracają, dzieci się zatrzymują, wydania kieszonkowe wychylają się z półek, żeby lepiej widzieć. Drzwi otwierają się gwałtownie i wystawia zza nich gło­ wę siedząca na krześle wysoka kobieta z grzywką małej dziewczynki. - C o ? Anna podchodzi, najnormalniej jak się tylko da, do skraju stanowiska kasowego i uśmiecha się dziarsko. 28

— Dzień dobry. Chciałam się spytać o pracę. — W domu wyobrażała sobie niejasno, że wejdzie i natychmiast za­ uważą w niej przyszłą nadzieję brytyjskiego rynku księ­ garskiego. Tymczasem teraz przeczuwa nowe, nieznane . komplikacje. Kobieta przygląda jej się niczym adopcyjny rodzic ostat­ niej szansy. — Pani wejdzie. Anna wchodzi chwiejnie do pomieszczenia, nie domy­ kając za sobą drzwi. — Pani zamknie. — Co? Ach, przepraszam. — Czerwieni się jak dziewica z prowincji. — Wiek? W umyśle pustka. — Dwadzieścia jeden. Och nie, przepraszam. Dwadzie­ ścia dwa. Boże. — Doświadczenie? — W... sprzedawaniu książek? Nie, zupełnie żadnego. — Anna śmieje się jak szalona; rumieniec rozlewa się na całą twarz. Macha rękami, żeby odwrócić uwagę kobiety od swoich rozerwanych spodni. — Chciałam powiedzieć, że raczej nie mam, jeszcze nie mam, ale bardzo bym chciała jakieś zdobyć. Ja po prostu... marzę o pracy w księgarni. — Widzi nagie, łuskowate kikuty w miejscach, gdzie ta ko­ bieta powinna mieć paznokcie. Czy powinna przyjąć pra­ cę od kogoś, kto w tak jawny sposób nie potrafi się kon­ trolować? — Marzy pani? — Kobieta śmieje się teraz. — Dlaczego? Odpowiedź, którą Anna zaplanowała sobie zawczasu, wydaje się jakby zanadto ugłaskana. Improwizuje więc: — No bo, wie pani, ja uwielbiam czytać i raczej... znam 29

się na książkach i chyba podchodzę do nich z pasją i czu­ ję, rozumie pani... — spogląda promiennie na kierownicz­ kę, która nawet nie mrugnie — ...że mam dddużo do za­ oferowania... no cóż, jeśli idzie o zachęcanie ludzi, żeby czytali. Jestem dobra w.... Może szukają uczciwych rudowłosych. Może nie. Kie­ rowniczka obraca się w stronę drzwi, potem znowu pa­ trzy na Annę. — Proszę posłuchać. Raczej nie jest pani osobą, jakiej szukamy. Nie wyobrażam sobie, co... Trzeba mieć doświad­ czenie, żeby pracować w tak popularnym sklepie. — Ach, to przepraszam. — Pozbawiony okien pokój za­ trzaskuje się wokół niej. Chwyta ciepłą metalową klam­ kę. — Dziękuję pani. Kobieta wciąż jeszcze coś mówi za jej plecami, ale Anna odwraca się i kroczy sztywno przez sklep, z głową może nawet nie tyle zadartą, ile wycelowaną do przodu, jakby była przyzwyczajona do takich sytuacji. Rojna ulica to kleista kompilacja hałasu, słońca i nieruchomych, rozga­ danych turystów. Przydałby się ktoś, kto by powiedział, kto by zapewnił, że była lepsza, niż się obawia. Kiedy próbuje przejść na drugą stronę, jej umysł, nieomal mechanicznie, powraca do mężczyzny nagranego na sekretarce. Nie może być chłopakiem Stelli, bo wtedy wiedziałby przecież, że ona wyjechała. Ale jego głos brzmiał zbyt uwodzicielsko jak na zwykłego znajomego. Może to jakiś przygodny kocha­ nek. Pod wpływem tej myśli przez jej serce przelewa się chemiczna fala. Przygodny kochanek, czyli ktoś, o kim zawsze marzyły w szkole, gdy rozwalone na trybunach boiska hokejowego komponowały swoje przyszłe, niebiań­ skie żywoty. Mężczyzna wyłącznie od namiętności, który 30

nie zanudziłby na śmierć, ideał, zanim spotkają Tego Je­ dynego. Czyli wtedy, gdy sprawy przybiorą poważny ob­ rót: gdy zacznie się pisanie powieści przy kuchennych stołach, pojawią się puchowe małżeńskie łoża, ogród pe­ łen śliw i interesujących dzieci. Czy jej ciotka mogła mieć przygodnego kochanka? Ona na pewno — prawdopodobnie więcej niż jednego. Może ten Richard to jakiś debiutant, który uwiązł tuż przy pod­ stawie niewątpliwie skomplikowanej piramidy romansów Stelli. A jednak wydawał się pewny siebie, mówił tonem mężczyzny, który wie, że zajmuje wysoką pozycję na jej liście. Jego głos — niski, ciepły, intymny — to platoński ideał głosów kochanków, nieznany, ale rozpoznawalny z tego miejsca, w którym wykuwa się i rozszczepia dusze. Jeśli nie jest kochankiem Stelli, to z pewnością chce nim zostać. Drze na drobniutkie kawałki nalepkę od wody schowa­ ną do kieszeni i dopiero wtedy bierze się za bary ze swoją ostatnią porażką na niwie zdobywania pracy. Wszystko zrobiła źle. Jakoś musi opanować tę sztukę i to do perfek­ cji, możliwie jak najprędzej. Jak radzą sobie z tym inni? Jakim sposobem wydawcy i agenci dostrzegli, że za nieprawdopodobnie sfatygowa­ nym swetrem taty i jego wąsami rewolucjonisty z lat się­ demdziesiątych kryje się przyszły król kryminałów osa­ dzonych w średniowieczu? Albo Stella — jak mała sio­ strzyczka jej matki to zrobiła, że jej filmy dokumentalne są wyświetlane w telewizji? Nawet matka jest dorosła i godna zaufania, choć w jej przypadku jest to przeważ­ nie kwestia bycia władczą i znania się na roąueforcie. Annie takie umiejętności na nic się teraz nie przydadzą. Kiedy tak stoi na środku ulicy, czekając, aż w tym ogrom- 31

nym ciągu aut zrobi się jakaś dziura, zastanawia się, czy ojciec powiedziałby: „Nie bądź taką pesymistką" albo „Nie wyobrażaj sobie za dużo". Celuje w jednym i drugim. Trzej roześmiani mężczyźni w białej furgonetce machają do niej rękami na znak, że ma przechodzić. Czy powinna się wykrzywić czy uśmiechnąć? Zamiast uśmiechu wycho­ dzi jej grymas; najgorsze, co mogła osiągnąć. Druga strona ulicy to połączenie raju i piekła. Jest tam wszystko i nic: żadnych tamponów dopochwowych ani plastrów do opatrzenia kolan, a za to wszelkie możliwe ozdoby na sutki, plastikowe torby na płyty, teriyaki i ab­ synt. Ulice są gęste od zmęczonych kobiet, mężczyzn z ćwiekami w twarzach i aseksualnych turystów. Kolejny róg, za budynkiem teatru — straż pożarna, chińska zielar- nia i Anna już zupełnie nie wie, gdzie jest. Obraca się powoli na środku ulicy. Jakiś nowy świat. Obchodzi dookoła kolejny nieznajomy teatr, w którym grają musical o Napoleonie, i wraca do miejsca, z którego wyruszyła, ale za to naprzeciwko zauważa ogromny na­ pis BOOKS etc. — centrum kultury wyłącznie londyń­ skiej, które w niczym nie przypomina skromnych prowin­ cjonalnych księgarni. Stara się podejść do tego z rozwa­ gą, ale wie, że to znak. Nieważne, jak silną obojętność udaje, wszędzie wyprzedza ją jej nadworny wróżbita, prze­ szukujący niebo w poszukiwaniu omenów. Tym razem główne stoisko jest z boku, kierowniczka prycha z pogardą na wszystko, co Anna do niej mówi, no i zatrudniają tylko za pośrednictwem agencji IT. W na­ dziei, że wytrąci swe fatum z równowagi, prosi o wskaza­ nie drogi do Blackwellsa, ale tam nie mają nic do grud­ nia, a zresztą nie może sobie przypomnieć swojego nu­ meru telefonu, czym na pewno nie wywiera wrażenia. 32