dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony753 730
  • Obserwuję431
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań361 988

Monk Sue Kidd - Sekretne życie pszczół

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Monk Sue Kidd - Sekretne życie pszczół.pdf

dareks_
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 317 stron)

Sekretne Ŝycie pszczół Z angielskiego przełoŜył ANDRZEJ SZULC WARSZAWA 2004

Tytuł oryginału: THE SECRET LIFE OF BEES Copyright © Sue Monk Kidd Ltd. 2002 All rights reserved Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2004 Copyright © for the Polish translation by Andrzej Szulc 2004 Redakcja: Barbara Nowak Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz ISBN 83-7359-134-6 Dystrybucja \n, i Firma Księgarska Jacek Olesiejuk |l£| Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22)-631-4832, (22)-632-9155, (22)-535-0557 www.olesiejuk.pl/www.oramus.pl Wydawnictwo L & L/Dział Handlowy Kościuszki 38/3, 80-445 Gdańsk tel. (58)-520-3557, fax (58)-344-1338 SprzedaŜ wysyłkowa Internetowe księgarnie wysyłkowe: www.merlin.pl www.ksiazki .wp.pl www.vivid.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ adres dla korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78 Warszawa 2004. Wydanie I Skład: Laguna Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole

Dla mojego syna Boba oraz dla Ann i Sandy'ego z wyrazami miłości

Podziękowania Jestem głęboko wdzięczna następującym osobom: mojej agentce Virginii Barber za jej olbrzymią mądrość, wsparcie i kompetencję. Mojemu wydawcy Pameli Dorman za trafne wskazówki i popraw- ki, bez których ta ksiąŜka wyglądałaby zupełnie inaczej. Ludziom z wydawnictwa Viking, którzy wytrwale nad nią pracowali — Susan Peterson Kennedy, Clare Ferraro, Nancy Sheppard, Carolyn Coleburn, Paulowi Slovakowi, Leighowi Butlerowi, Halowi Fessendenowi, Carli Bolte, Paulowi Buckleyowi, Roseanne Serra, Bruce'owi Giffordsowi, Maureen Sugden, Ann Mah oraz wszyst- kim pracownikom działu sprzedaŜy, którzy byli tacy pomocni. Dave'owi i Janice Greenom, zapalonym pszczelarzom z Pot o'Gold Honey Company w Hemingway w Karolinie Południowej; to oni wprowadzili mnie w swój pszczeli świat i stanowili bezcenne źró- dło informacji. Ludziom z Poets and Writers, Inc., za wspaniały program wymiany pisarzy; korzystałam z niego podczas pisania. Redakcji magazynu literackiego „Nimrod”, w którym opublikowa- no w numerze jesienno-zimowym w 1993 roku moje opowiadanie Sekretne Ŝycie pszczół (oparty jest na nim pierwszy rozdział), udzielając mi w ten sposób zachęty potrzebnej, by rozwinąć opo- wiadanie w powieść. Debbie Daniel, pisarce i przyjaciółce, która przeczytała początkowe fragmenty ksiąŜki i podzieliła się ze mną swoimi spostrzeŜeniami. Ann Kidd Taylor, która czytała na bieŜą- co manuskrypt i której opinie oraz pomoc bardzo sobie ceniłam. Terry Helwig, Trishy Harrell, Carolyn Rivers, Susan Hull, Carol 7

Graf, Donnie Farmer i Lynne Ravenel — niezwykłym kobietom, które przejrzały mnie na wskroś. Mojej wspaniałej, wspierającej mnie rodzinie — Bobowi, Ann, Scottowi, Kellie, moim rodzicom (którzy w najmniejszym stopniu nie przypominają rodziców przed- stawionych w tej ksiąŜce). A przede wszystkim mojemu męŜowi Sandy'emu, z powodów, których jest zbyt wiele, bym zdołała je wymienić.

Królowa, ze swojej strony, jest siłą jednoczącą społeczność; jeśli usunie się ją z ula, robotnice szybko wyczuwają jej nieobecność. Po kilku godzinach lub nawet jeszcze krótszym czasie zdradzają wyraźne symptomy bezkrólewia. Man and Insects (Ludzie i owady) Rozdział pierwszy W nocy leŜałam w łóŜku i oglądałam pszczoły przeciskające się przez szpary w ścianie mojej sypialni i zataczające kręgi w powie- trzu; wydawały ów podobny do wirującego śmigła dźwięk, to wy- sokie zzzzzzz, od którego wibrowała mi skóra. Patrzyłam, jak ich skrzydła lśnią w ciemności niczym kawałki chromu, i w mojej piersi rosła tęsknota. Widząc, jak latają, nie wypatrując Ŝadnego kwiatka, fruwając wyłącznie po to, by poczuć tchnienie wiatru, czułam, Ŝe pęka mi serce. W dzień słyszałam, jak drąŜą ściany sypialni, brzęcząc niczym stojący w sąsiednim pokoju, nienastrojony radioodbiornik, i wy- obraŜałam sobie, Ŝe przerabiają je na plastry miodu, który sączy się, bym mogła go skosztować. Pszczoły pojawiły się latem 1964 roku, gdy skończyłam czter- naście lat i moje Ŝycie znalazło się w zupełnie nowej orbicie — mam na myśli zupełnie nową orbitę. Spoglądając dziś wstecz, chciałabym powiedzieć, Ŝe pszczoły zostały do mnie posłane. Mam ochotę powiedzieć, Ŝe pojawiły się podobnie jak archanioł Gabriel objawił się Najświętszej Dziewicy, zapoczątkowując wy- darzenia, których się w ogóle nie spodziewałam. Wiem, Ŝe porów- nywanie się z nią jest z mojej strony bezczelnością, ale mam po- wody wierzyć, Ŝe wcale by jej to nie przeszkadzało; jeszcze do 9

tego wrócę. Teraz powiem jedynie, Ŝe mimo wydarzeń tamtego lata, wciąŜ darzę sympatią pszczoły. * Pierwszego lipca 1964 roku leŜałam w łóŜku, czekając, aŜ się pojawią, i dumając o tym, co powiedziała mi Rosaleen, gdy poin- formowałam ją o tych nocnych wizytach. — Pszczoły roją się przed śmiercią — oznajmiła. Rosaleen pracowała u nas od śmierci mojej matki. Mój tatuś — którego nazywałam T. Ray, poniewaŜ słowo „tatuś” nigdy do nie- go nie pasowało — zabrał ją z sadu, gdzie zbierała brzoskwinie. Miała duŜą okrągłą twarz i ciało, które opadało niczym namiot, i była tak czarna, Ŝe noc wydawała się sączyć z porów jej skóry. Mieszkała sama w małym domku w lesie niedaleko naszej farmy i przychodziła codziennie, Ŝeby gotować, sprzątać i zastępować mi matkę. Rosaleen nigdy nie miała własnego dziecka, w związku z czym przez ostatnie dziesięć lat byłam jej królikiem do- świadczalnym. Pszczoły roją się przed śmiercią. Zawsze miała szalone pomy- sły, które ignorowałam, lecz ten mnie zaintrygował. Za- stanawiałam się, czy nie chodzi im przypadkiem o moją śmierć. Szczerze mówiąc, niewiele się tym przejęłam. Wszystkie te pszczoły mogły sfrunąć na mnie niczym stado aniołów i uŜądlić na śmierć, i nie byłaby to wcale najgorsza rzecz, jaka mi się przytrafi- ła. Ludzie, którym się wydaje, Ŝe umieranie to coś najgorszego pod słońcem, niewiele wiedzą o Ŝyciu. Moja matka zmarła, gdy miałam cztery lata. Był to nieza- przeczalny fakt, ale za kaŜdym razem, kiedy o tym napomykałam, ludzie zaczynali się interesować skórkami przy paznokciach albo odległymi punktami na niebie i udawali, Ŝe mnie nie słyszą. Od czasu do czasu jednak zdarzała się jakaś Ŝyczliwa dusza. 10

— Po prostu o tym nie myśl, Lily — mówił mi ktoś taki. — To był wypadek. Nie zrobiłaś tego umyślnie. Tej nocy leŜałam w łóŜku i myślałam o tym, co by było, gdy- bym umarła i spotkała się z moją matką w raju. — Mamo, przebacz. Proszę, przebacz — powiedziałabym na powitanie, a ona całowałaby mnie tak długo, aŜ spierzchłaby mi skóra, i powtarzała, Ŝebym przestała się winić. Mówiłaby to przez pierwsze dziesięć tysięcy lat. Przez następne dziesięć tysięcy lat szczotkowałaby mi włosy. Uczesałaby je tak pięknie, Ŝe z wraŜenia ludziom w całym niebie powypadałyby z rąk harfy. MoŜna łatwo poznać, Ŝe jakaś dziew- czynka nie ma matki, po tym jak wyglądają jej włosy. Moje ster- czały przez cały boŜy dzień w jedenastu róŜnych kierunkach, a T. Ray nie chciał mi oczywiście kupić lokówek, w związku z czym musiałam nawijać je na puszki po soku winogronowym Welcha, przez co o mało nie nabawiłam się bezsenności. Zawsze musiałam wybierać między porządnymi włosami i porządnym snem. Uznałam, Ŝe przez następne czterysta albo pięćset lat będę jej opowiadać o paskudnym Ŝyciu z T. Rayem. Był wredny przez cały rok, ale najbardziej w lecie, kiedy od świtu do zmierzchu tyrał w swoim brzoskwiniowym sadzie. Starałam się schodzić mu z drogi. Był miły wyłącznie dla swojej myśliwskiej suki, Buźki, która spała w jego łóŜku i którą drapał po brzuchu za kaŜdym razem, kiedy odwróciła się na swój kościsty grzbiet. Widziałam, jak nasikała mu raz na but i w ogóle się nie przejął. Wiele razy prosiłam Pana Boga, Ŝeby uczynił coś z T. Rayem. Chodzi do kościoła od czterdziestu lat i robi się coraz gorszy. To powinno chyba mówić coś Panu Bogu. Odsunęłam nogą prześcieradło. W pokoju panował absolutny bezruch, nie było ani jednej pszczoły. Co minuta patrzyłam na zegar na mojej toaletce i zastanawiałam się, co je zatrzymuje. W końcu, koło północy, kiedy moje powieki chciały juŜ dać za 11

wygraną, w kącie rozległ się niski i wibrujący dźwięk, który moŜ- na by niemal wziąć za mruczenie kota. Po kilku chwilach po ścia- nie przesunęły się podobne do plamek farby liczne cętki i kiedy padło na nie sączące się przez okno światło, zobaczyłam zarys skrzydełek. Dźwięk potęŜniał w ciemności i w końcu zaczął pul- sować cały pokój, a powietrze oŜyło i zgęstniało od pszczół, które, krąŜąc wokół mojego ciała, otoczyły mnie wirującą chmurą. Brzę- czały tak głośno, Ŝe nie mogłam zebrać myśli. Wbiłam paznokcie w dłonie, aŜ skóra na nich zmieniła się w jo- dełkę. W pokoju pełnym pszczół moŜna zginąć od ukąszeń. Mimo to widok był niesamowity. Nagle uznałam, Ŝe muszę go koniecznie komuś pokazać, nawet jeŜeli jedyną osobą w pobliŜu był T. Ray. Nawiasem mówiąc, gdyby zupełnie przypadkiem uką- siło go kilkaset pszczół, to cóŜ, byłoby mi bardzo przykro. Wyślizgnęłam się z łóŜka i pobiegłam w chmurze pszczół do drzwi. Obudziłam T. Raya, dotykając palcem jego ramienia, z po- czątku delikatnie, a potem dźgając coraz mocniej jego ciało i dzi- wiąc się, jakie jest twarde. T. Ray wyskoczył z łóŜka w samych szortach. Lepiej, Ŝeby to było coś waŜnego, Ŝeby okazało się, Ŝe pali się cały cholerny dom, wrzeszczał, gdy wlokłam go do swojej sypialni. Buźka szczekała, jakbyśmy polowali na gołębie. — Pszczoły! — krzyczałam. — W moim pokoju jest rój pszczół! Ale kiedy tam dotarliśmy, schowały się w ścianie, jakby wie- działy, Ŝe nadchodzi, i nie chciały popisywać się przed nim swoimi powietrznymi akrobacjami. — Niech to szlag, Lily, to wcale nie jest śmieszne! Przyjrzałam się ścianom. Wlazłam pod łóŜko i błagałam kłęby kurzu i spręŜyny materaca, Ŝeby wyłoniła się z nich choć jedna pszczoła. — Były tutaj — upierałam się. — Fruwały po całym pokoju. 12

— Jasne, i wpadło tu takŜe cholerne stado bawołów. — Posłuchaj — powiedziałam. — Słychać, jak bzyczą. T. Ray przystawił ucho do ściany z udawaną powagą. — Nie słyszę Ŝadnego bzyczenia — stwierdził, po czym zakrę- cił palcami młynka przy skroni. — Musiały wyfrunąć z tego zega- ra z kukułką, który nazywasz swoją mózgownicą. Obudź mnie jeszcze raz, Lily, to w robocie będzie Martha Whites. Słyszysz? Martha Whites była rodzajem kary, który wymyślić mógł tylko T. Ray. Natychmiast się przymknęłam. Mimo to nie mogłam przejść nad tym do porządku dziennego — nie mogłam pozostawić T. Raya w przekonaniu, Ŝe jestem taka zdesperowana, iŜ wymyśliłam inwazję pszczół, aby tylko zwrócił na mnie uwagę. I to właśnie nasunęło mi genialny pomysł, Ŝeby nałapać pszczół do słoika, pokazać je T. Rayowi i zapytać, kto tutaj zmyśla. * Moje pierwsze i jedyne wspomnienie matki pochodziło z dnia, w którym zmarła. Próbowałam długo odtworzyć w pamięci jakiś wcześniejszy obrazek, okruch czegokolwiek: jak kładzie mnie do łóŜka, jak czyta mi ksiąŜeczkę o Wujku Wigglym albo wiesza mo- ją bieliznę na piecyku w lodowato zimne poranki. W ostateczności nawet, jak zrywa witkę z krzaka forsycji i smaga mnie nią po łyd- kach. Zginęła trzeciego grudnia 1954 roku. Piec grzał tak mocno, Ŝe matka ściągnęła sweter i stojąc w samej bluzce, mocowała się ze świeŜo pomalowanym oknem, które przykleiło się do framugi. — CóŜ, wygląda na to, Ŝe się tutaj Ŝywcem upieczemy — mruknęła w końcu, dając za wygraną. Miała czarne włosy, okalające gęstymi lokami twarz, której ob- raz w mojej pamięci zawsze trochę się rozmywał, mimo Ŝe cała reszta odznaczała się wyborną ostrością. 13

Wyciągnęłam ku niej dłonie, a ona podniosła mnie, mówiąc, Ŝe jestem na to o wiele za duŜa. Kiedy to zrobiła, owionął mnie jej zapach. Ten zapach pozostał we mnie na zawsze i był wyraźny jak cy- namon. Chodziłam później regularnie do drogerii w Sylvanie i wąchałam wszystkie buteleczki z perfumami, które tam mieli, sta- rając się go zidentyfikować. — Patrzcie, kogo tu widzimy — mówiła, udając zaskoczoną, pani od perfum za kaŜdym razem, kiedy się tam zjawiałam. Tak jakbym nie odwiedziła jej tydzień wcześniej i nie sprawdziła całego rzędu buteleczek: Shalimar, Chanel No. 5 oraz White Shoulders. — Ma pani coś nowego? — pytałam. Nigdy nie miała. Prawdziwym szokiem było więc dla mnie, kiedy odkryłam ten zapach u mojej nauczycielki z piątej klasy, która oznajmiła, Ŝe to zwyczajny odŜywczy krem Pondsa. Tamtego popołudnia, gdy zginęła moja matka, na podłodze przy nie dającym się otworzyć oknie leŜała walizka. Matka zaglądała do wnękowej szafy, wyjmowała z niej róŜne rzeczy i wrzucała do walizki, nawet ich nie składając. Zapuściłam się tam w ślad za nią i myszkowałam pod rąbkami sukienek i nogawkami spodni, w mroku, gdzie leŜały koty kurzu i małe martwe ćmy i czuć było stęchły zapach brzoskwiń, który przywarł do butów T. Raya. Wsadziłam dłonie w białe pantofelki na wysokich obcasach i zaczęłam klaskać ich podeszwami. Kiedy ktoś wchodził po schodach, podłoga w szafie wibrowała i dzięki temu zorientowałam się, Ŝe zbliŜa się T. Ray. Nad głową słyszałam ściągającą rzeczy z wieszaków matkę, szelest ubrań i szczękanie drutów. — Pośpiesz się — powiedziała. Słysząc, jak T. Ray wchodzi, tupiąc głośno, do pokoju, wes- tchnęła. Powietrze uszło z niej tak, jakby ktoś ścisnął nagle jej płuca. To ostatnia rzecz, jaką pamiętam bardzo wyraźnie — jej 14

oddech, który spłynął ku mnie niczym mały spadochron i zniknął bez śladu między stertami butów. Nie pamiętam, co mówili — wyłącznie furię w ich słowach, to, jak powietrze spuchło od razów. Później przypominało mi to ptaki uwięzione w zamkniętym pokoju, obijające się o okna i ściany, zderzające ze sobą. Cofałam się krok po kroku w głąb szafy, wty- kając palce do ust, czując w nich smak stóp i butów. Wywleczona na zewnątrz, nie wiedziałam w pierwszym mo- mencie, kto mnie wyciągnął — dopiero po chwili zorientowałam się, Ŝe obejmuje mnie matka, i poczułam jej zapach. — Nie martw się — powiedziała, gładząc mnie po włosach, lecz w tej samej sekundzie T. Ray wyrwał mnie z jej ramion i wy- niósł na korytarz. — Idź do siebie! — rozkazał. — Nie chcę! — krzyknęłam, próbując przecisnąć się z po- wrotem do pokoju, tam gdzie była matka. — Idź do siebie, do jasnej cholery! — ryknął i pchnął mnie tak mocno, Ŝe odbiłam się od ściany i wylądowałam na czworakach przy samych drzwiach. Podnosząc głowę, ujrzałam, Ŝe matka bie- gnie przez pokój. — ZOSTAW JĄ W SPOKOJU! — wołała, podbiegając do nie- go. LeŜąc skulona na podłodze, miałam wraŜenie, Ŝe widzę wszyst- ko przez porysowaną szybę. T. Ray złapał ją za ramiona i głowa zaczęła jej latać na wszystkie strony. Zobaczyłam, Ŝe pobielały mu wargi. A potem — i w tym momencie cały obraz zaczyna mi się zacie- rać przed oczyma — matka wyrwała mu się, podbiegła z powro- tem do szafy i zaczęła szukać czegoś wysoko na półce. Widząc, jak zaciska w dłoni pistolet, podbiegłam do niej, poty- kając się i wywracając, pragnąc ją ocalić, pragnąc ocalić nas wszystkich. Od tej chwili czas nałoŜył się na siebie. W głowie zostało mi tylko kilka wyraźnych, lecz oderwanych fragmentów. Pistolet lśniący niczym zabawka w jej dłoni, T. Ray, który wyrywa go matce 15

i wymachuje nim na wszystkie strony. Pistolet leŜący na podłodze. Ja, która pochylam się, Ŝeby go podnieść. Eksplodujący wokół nas hałas. Tyle wiem. Matka była wszystkim, czego pragnęłam. I ode- brałam ją sobie. * T. Ray i ja mieszkaliśmy nieopodal liczącego trzy tysiące stu mieszkańców miasteczka Sylvan w Karolinie Południowej. Cała miejscowość składała się z kilku straganów z brzoskwiniami i kil- ku kościołów baptystów. Przy wjeździe na naszą farmę stała wielka drewniana tablica z napisem SADY BRZOSKWINIOWE OWENSA, wymalowanym najpaskudniejszą pomarańczową farbą, jaką kiedykolwiek zdarzyło wam się widzieć. Nie znosiłam jej. Ale tablica to było jeszcze nic w porównaniu z gigantyczną brzoskwinią, tkwiącą przy bramie na sześćdziesięciostopowym słupie. Wszyscy w szkole mówili, Ŝe to Wielki Zadek, a i tak przytaczam najłagodniejszą wersję tego okre- ślenia. Mięsisty kolor i biegnąca przez sam środek bruzda w wy- raźny sposób upodobniały ją do gołego tyłka. Rosaleen twierdziła, Ŝe w ten sposób T. Ray wypina się na cały świat. Taki juŜ był. Nie uznawał całonocnych prywatek ani skarpetówek, co akurat zbytnio mi nie przeszkadzało, poniewaŜ nikt mnie tam nie zapra- szał. Nie chciał jednak takŜe pojechać ze mną do miasta na mecz, zbiórkę kibiców albo zbiorowe mycie samochodów, które urzą- dzano w soboty w Beta Club. Nie obchodziło go, Ŝe nosiłam ubra- nia, które uszyłam sobie sama na pracach ręcznych, bawełniane szmizjerki oraz spódniczki sięgające za kolana, w jakich chodziły tylko córki zielonoświątkowców. Równie dobrze mogłam zawiesić sobie na plecach napis NIE JESTEM I NIGDY NIE BĘDĘ PO- PULARNA. Potrzebowałam wszelkiej pomocy, jakiej mogli mi udzielić kreato- rzy mody, poniewaŜ nikt — z wyjątkiem panny Jennings w kościele, 16

zupełnie ślepej — nie powiedział mi nigdy: „Lily, aleŜ z ciebie ładne dziecko”. Przeglądałam się nie tylko w lustrze, lecz w sklepowych witry- nach i w ekranie telewizora, kiedy był wyłączony, i stale starałam się poprawić swój wygląd. Włosy miałam czarne jak matka, ale bardzo skołtunione, i martwiło mnie, Ŝe nie mam duŜego podbród- ka. Myślałam, Ŝe urośnie mi w tym samym czasie co piersi, jednak nic z tego nie wyszło. Miałam za to ładne oczy, które od biedy moŜna by nazwać oczyma Sophii Loren. Mimo to nie startowali do mnie nawet ci chłopcy, którzy mieli włosy ociekające brylantyną, nosili grzebyki w kieszonkach na piersi i byli ponoć bardzo napa- leni. Pod szyją wyrosło mi to, co trzeba, ale i tak nie mogłam tego pokazywać. Moda wymagała, by nosić kaszmirowe bliźniaki i plisowane spódniczki do połowy uda, T. Ray oznajmił jednak, Ŝe prędzej w piekle załoŜą lodowisko, niŜ on pozwoli mi się tak ubrać — czy chcę zajść w ciąŜę tak jak Bitsy Johnson, której spódniczka ledwie zakrywała pośladki? Skąd wiedział o Bitsy, nie mieści mi się w głowie, ale się nie mylił co do jej spódniczki i co do dziecka. Był to istotnie niefortunny zbieg okoliczności. Rosaleen znała się na modzie jeszcze mniej od T. Raya i kiedy było zimno, Jezu zmiłuj się nade mną, kazała mi chodzić do szkoły w długich bryczesach, które wkładałam pod moje zielonoświątko- we suknie. Najbardziej ze wszystkiego nienawidziłam zbitych w gromadki dziewczyn, które nabierały wody w usta, gdy koło nich przecho- dziłam. Zdrapywałam strupy z całego ciała, a kiedy ich zabrakło, obgryzałam paznokcie do Ŝywego mięsa. Tak bardzo zamartwia- łam się swoim wyglądem i tym, czy wszystko robię jak trzeba, Ŝe wydawało mi się, iŜ udaję tylko małą dziewczynkę, a nie Ŝe nią naprawdę jestem. Kiedy zeszłej wiosny w Klubie Gospodyń prowadzono przez sześć tygodni w kaŜdy piątek szkołę wdzięku, myślałam, Ŝe wyła- nia się przede mną wielka szansa, ale nie przyjęli mnie, poniewaŜ nie miałam matki, babki ani nawet marnej ciotki, która wręczyłaby 17

mi białą róŜę na zakończenie. Rosaleen nie wolno było wystąpić w tej roli. Płakałam tak długo, aŜ wyrzygałam się do zlewu. — I tak masz juŜ dość wdzięku — oznajmiła Rosaleen, czysz- cząc go. — Nie musisz chodzić do jakiejś frymuśnej szkoły, Ŝeby się tego nauczyć. — Muszę — odparłam. — Uczą tam wszystkiego. Jak masz chodzić i kręcić pirueta, co robić z łydkami, kiedy siadasz na krze- śle, jak wsiadać do samochodu, nalewać herbatę, zdejmować rę- kawiczki... Rosaleen wypuściła powietrze z ust. — Wielki BoŜe... — mruknęła. — Jak układać kwiaty w wazonie, jak rozmawiać z chłopcami, jak skubać brwi, golić nogi, nakładać szminkę... — A wymiotować do zlewu? Czy uczą tam, jak robić to z wdziękiem? — zapytała. Czasami po prostu jej nienawidziłam. * Rano, po tym jak obudziłam w środku nocy T. Raya, Rosaleen stanęła w progu mojej sypialni i patrzyła, jak poluję na pszczoły ze słoikiem w ręku. Wydęła wargi tak mocno, Ŝe widziałam mały róŜowy wschód słońca w jej ustach. — Co ty wyprawiasz z tym słoikiem? — zapytała. — Łapię pszczoły, Ŝeby pokazać T. Rayowi. UwaŜa, Ŝe je sobie wymyśliłam. — BoŜe, daj mi cierpliwość. Wcześniej łuskała fasolę na ganku i perełki potu lśniły we wło- sach okalających jej czoło. Pociągnęła za przód sukni, otwierając na prądy powietrzne swoje piersi, wielkie i miękkie niczym po- duszki kanapy. Pszczoła wylądowała na mapie stanu, którą sama przypięłam do ściany. Patrzyłam, jak wędruje malowniczą drogą numer siedemna- ście wzdłuŜ wybrzeŜa Karoliny Południowej, i przycisnęłam słoik, 18

łapiąc ją pomiędzy Charlestonem i Georgetown. Kiedy zakręciłam pokrywkę, wpadła w korkociąg i zaczęła obijać się o szkło. Odgło- sy, które przy tym wydawała, przypominały grad walący o szybę. Umaiłam słoik, jak mogłam najlepiej, wykładając go ob- sypanymi pyłkiem płatkami kwiatów, i zrobiłam gwoździem w pokrywce więcej dziur, niŜ to było potrzebne, Ŝeby pszczoły się nie zadusiły, poniewaŜ z tego, co wiem, ludzie mogą wrócić pew- nego dnia na ziemię w ciele stworzenia, które zabili. Przysunęłam słoik do nosa. — Chodź zobacz, jak ta pszczoła się wścieka — powiedziałam do Rosaleen. Gdy weszła do pokoju, owionął mnie jej zapach, mroczny i pi- kantny niczym tabaka, którą wypychała policzki. W ręku trzymała dzbanuszek z ustnikiem wielkości miedziaka oraz uszkiem, o które zaczepiła palec. Patrzyłam, jak przyciska go do podbródka, ściąga usta w ciup i strzyka do środka pecyną czarnego soku. Przyjrzała się pszczole i potrząsnęła głową. — Jeśli cię uŜądli, nie przychodź do mnie z płaczem — oświadczyła — bo wcale cię nie będę Ŝałowała. To było kłamstwo. Ja jedna wiedziałam, Ŝe mimo pozorów surowości jej serce było delikatniejsze aniŜeli skórka kwiatu i kochała mnie do szaleństwa. Nie zdawałam sobie z tego sprawy do chwili, gdy skończyłam osiem lat i Rosaleen kupiła mi w domu towarowym wielkanocnego kurczaka. Znalazłam go w rogu klatki, drŜącego i pomalowanego na kolor róŜowych winogron, ze smutnymi oczkami, które wypa- trywały matki. Rosaleen pozwoliła mi go przynieść do domu i nie protestowała ani słowem, kiedy wysypałam na podłogę salonu całe pudełko płatków owsianych Quaker Oats, Ŝeby sobie podjadł. Kurczak zostawiał wszędzie cętkowane na fioletowo bobki, któ- rych kolor, jak sądziłam, musiał mieć coś wspólnego z barwnikiem 19

wchłoniętym przez jego delikatny organizm. Właśnie zaczęliśmy je sprzątać, gdy do domu wpadł T. Ray, odgraŜając się, Ŝe upiecze kurczaka na obiad i wyrzuci Rosaleen za to, Ŝe jest kretynką. Wy- ciągnął po niego swoje umazane smarem łapska, lecz Rosaleen stanęła mu na drodze. — W tym domu zdarzają się rzeczy gorsze od kurzego gówna — oznajmiła, mierząc go surowym wzrokiem. — Nie dotknie pan tego kurczaka. Jego buciory zaskrzypiały klin-klan, kiedy wychodził do sieni. Ona mnie kocha, pomyślałam i wówczas właśnie po raz pierwszy w Ŝyciu przyszedł mi do głowy tego rodzaju fantastyczny pomysł. Jej wiek był zagadką, poniewaŜ nie miała aktu urodzenia. W za- leŜności od tego, jak czuła się w danej chwili, mówiła mi, iŜ uro- dziła się w roku 1909 bądź teŜ 1919. Nie miała za to wątpliwości co do miejsca — McClellanville w Karolinie Południowej, gdzie jej mama plotła kosze z turówki wonnej i sprzedawała je przy dro- dze. — Tak jak ja sprzedaję brzoskwinie — mówiłam jej. — Wcale nie tak jak ty sprzedajesz brzoskwinie — odpowiada- ła. — Ty nie masz siedmiorga bachorów, które musisz wyŜywić. — Masz sześcioro rodzeństwa? — zdziwiłam się. Myślałam, Ŝe nie ma na świecie nikogo oprócz mnie. — Mam, ale nie wiem, gdzie mieszkają. Rzuciła swojego męŜa trzy lata po ślubie za hulaszczy tryb Ŝy- cia. — Gdyby ptak miał jego móŜdŜek, fruwałby do tyłu — powtarzała chętnie. Często zastanawiałam się, co robiłby ptak z mózgiem Rosaleen. Uznałam, Ŝe przez połowę czasu srałby ludziom na głowy, a przez drugą siedział w cudzych gniazdach z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Śniłam często na jawie, Ŝe Rosaleen jest biała, bierze ślub z T. Rayem i zostaje moją prawdziwą matką. Innym razem byłam 20

murzyńską sierotką, którą znalazła na kukurydzianym polu i za- adopotowała. Czasami mieszkałyśmy w obcym kraju, takim jak Nowy Jork, gdzie wolno jej było mnie zaadoptować i obie mogły- śmy zachować nasz kolor skóry. * Moja matka miała na imię Deborah. Moim zdaniem było to naj- piękniejsze imię, jakie w Ŝyciu słyszałam, chociaŜ T. Ray nigdy go nie wymawiał. Jeśli wypowiadałam je na głos, zachowywał się tak, jakby miał ochotę pójść do kuchni i przebić coś noŜem. Kiedy zapytałam go raz o dzień jej urodzin i ulubiony rodzaj polewy na torcie, kazał mi się przymknąć, a gdy zapytałam ponownie, złapał słoik dŜemu jagodowego i cisnął nim o kredens. Do dziś mamy tam niebieskie plamy. Udało mi się jednak wydobyć z niego kilka strzępów informacji, na przykład o tym, Ŝe moja matka została pochowana w Wirginii, skąd pochodzili jej rodzice. Bardzo się tym podnieciłam, mając nadzieję, Ŝe znalazłam babcię. OtóŜ nie, oznajmił mi, moja matka była jedynaczką, a jej mama zmarła wieki temu. Oczywiście. Kie- dy rozdeptał raz karalucha w kuchni, powiedział, Ŝe moja matka całymi godzinami wywabiała je z domu, sypiąc na podłogę cukier- ki ślazowe i okruszki grahama, Ŝe miała fioła na punkcie robactwa. Najdziwniejsze rzeczy mogły spowodować, Ŝe mi jej brakowało. Na przykład przymierzanie biustonoszy. Kogo miałam o to zapy- tać? I kto oprócz mojej matki mógł zrozumieć, dlaczego tak bardzo chciałam się zakwalifikować do druŜyny klakierek? Mogę was zapewnić, Ŝe do T. Raya to nie docierało. Ale wiecie, kiedy naj- bardziej mi jej brakowało? W dniu, kiedy miałam dwanaście lat i obudziłam się z plamką koloru róŜy na majtkach. Byłam taka dumna z tego kwiatka i, z wyjątkiem Rosaleen, nie miałam nikogo, komu mogłabym go pokazać. 21

Niedługo potem natknęłam się na strychu na zszytą u góry pa- pierową torbę. W środku znalazłam ostatnie pamiątki po matce. Była tam fotografia kobiety, która uśmiechała się drwiąco, sto- jąc w pastelowej sukience z watowanymi ramionami przy starym samochodzie. „Nie waŜ się robić tego zdjęcia”, mówiły jej oczy, lecz widać było, Ŝe chce, Ŝeby zostało zrobione. Nie uwierzyliby- ście w historie, które widziałam na tej fotografii — jak stojąc przy zderzaku samochodu, czekała na wielką miłość i nie mogła się jej doczekać. PrzyłoŜyłam raz tę fotografię do mojego zdjęcia z ósmej klasy i zbadałam wszelkie moŜliwe podobieństwa. Ona teŜ nie miała zbyt wielkiego podbródka, ale jej uroda nie była przeciętna i dawało mi to autentyczną nadzieję na przyszłość. W torbie była takŜe para białych bawełnianych rękawiczek, któ- re zmieniły miejscami kolor ze starości. Tam wewnątrz były jej palce, pomyślałam, wyjmując je. Dziś jest mi z tego powodu głu- pio, ale wypychałam kiedyś te rękawiczki wacikami i trzymałam je na rękach przez całą noc. Najbardziej tajemniczym przedmiotem w torbie był mały drew- niany obrazek Marii, matki Jezusa. Rozpoznałam ją, mimo Ŝe mia- ła czarną skórę, tylko o odcień jaśniejszą od skóry Rosaleen. Wy- glądało na to, Ŝe ktoś wyciął obrazek czarnej Marii z ksiąŜki, przy- kleił go do szerokiej na dwa cale, przetartej papierem ściernym listewki i polakierował. Z tyłu widniał napisany nieznaną ręką napis „Tiburon, Kar. Płd.”. Przez dwa lata trzymałam jej rzeczy w blaszanej puszce, zako- panej w sadzie. Jest w nim takie specjalne, osłonięte drzewami miejsce, o którym nie wie nikt, nawet Rosaleen. Zaczęłam tam chodzić, zanim nauczyłam się wiązać sznurowadła. Z początku robiłam to, Ŝeby ukryć się przed T. Rayem i jego podłością albo przed wspomnieniem owego dnia, gdy wypalił pistolet, lecz póź- niej wymykałam się tam — czasami nawet późną nocą, kiedy T. Ray połoŜył się spać — Ŝeby poleŜeć po prostu pod drzewami i mieć trochę świętego spokoju. To było moje miejsce na ziemi, moja kryjówka. 22

Wsadziłam te rzeczy do puszki i zakopałam ją tam którejś nocy przy świetle latarki, bojąc się przechowywać je w moim pokoju, nawet z tyłu szuflady. Bałam się, Ŝe T. Ray moŜe pójść na strych, odkryć, Ŝe zniknęły, i wywrócić cały mój pokój do góry nogami. Wolałam nie myśleć, co by mi zrobił, gdyby znalazł je ukryte gdzieś w moich rzeczach. Co jakiś czas chodziłam tam i odkopywałam puszkę. Kładłam się na ziemi pod wiszącymi gałęziami, nakładałam jej rękawiczki i uśmiechałam się do jej fotografii. Przyglądałam się śmiesznie po- chylonym literom, tworzącym napis „Tiburon, Kar. Płd.” na od- wrocie obrazka z Marią, i zastanawiałam się, co to za miejsce. Odszukałam je kiedyś na mapie i okazało się, Ŝe leŜy niecałe dwie godziny drogi z Sylvanu. Czy moja matka była tam i kupiła ten obrazek? Obiecywałam sobie, Ŝe pewnego dnia, kiedy dorosnę, pojadę do Tiburonu autobusem. Chciałam odwiedzić wszystkie miejsca, w których była. * Po porannym łapaniu pszczół przez całe popołudnie sprzeda- wałam brzoskwinie T. Raya przy skraju drogi. Była to najbardziej samotna wakacyjna praca, jaką moŜe mieć dziewczyna, uwięziona w przydroŜnym straganie z trzema ścianami i płaskim blaszanym dachem. Siedziałam na skrzynce od coca-coli i patrzyłam na śmigające obok pikapy, czując, Ŝe lada chwila zatrują mnie spaliny i nuda. W czwartkowe popołudnia brzoskwinie na ogół dobrze się sprzeda- wały, bo kobiety piekły niedzielny placek, tym razem jednak nie zatrzymała się Ŝywa dusza. T. Ray nie pozwalał mi zabierać tam ksiąŜek i czytać, a gdybym przemyciła na przykład pod bluzką Zaginiony horyzont, pani Wat- son z sąsiedniej farmy zagadnęłaby go zaraz w kościele, mówiąc: „Widziałam, jak pańska córeczka czytała ksiąŜkę na straganie. Musi pan być z niej taki dumny”. A on zdarłby ze mnie pasy. 23

Jaki człowiek moŜe mieć coś przeciwko czytaniu? UwaŜał pew- nie, Ŝe ksiąŜki natchną mnie myślą o studiach, które jego zdaniem były w wypadku dziewcząt wyrzucaniem pieniędzy w błoto, nawet jeśli któraś miała tak jak ja najwyŜszy osiągalny wynik w teście zdolności werbalnych. Zdolności matematyczne to co innego, ale nie moŜna przecieŜ błyszczeć we wszystkich dziedzinach. Jako jedyna w klasie nie jęczałam, kiedy pani Henry kazała nam przeczytać kolejną sztukę Szekspira. To znaczy, udawałam, Ŝe jęczę, w głębi duszy jednak cieszyłam się tak, jakbym została Brzoskwiniową Królową Sylvanu. AŜ do pojawienia się pani Henry uwaŜałam, Ŝe szczytem mojej kariery będzie szkoła dla fryzjerek. Przyglądając się jej bacznie, oznajmiłam pewnego razu, Ŝe gdyby była moją klientką, zrobiła- bym jej francuskie loczki, z którymi byłoby jej nader do twarzy, a ona odparła — cytuję — „Proszę cię, Lily, to obraŜa twoją inteli- gencję. Czy ty zdajesz sobie sprawę, jaka jesteś zdolna? Mogłabyś zostać profesorką albo pisarką i pisać prawdziwe ksiąŜki. Szkoła dla fryzjerek. Proszę”. Dopiero po miesiącu doszłam do siebie po szoku, jakim było dla mnie uświadomienie sobie Ŝyciowych moŜliwości. Wiecie, jak niektórzy lubią pytać, kim zostaniecie, kiedy będziecie dorośli. Nie umiem wyrazić, jak bardzo nienawidziłam takich pytań, lecz nagle zaczęłam sama z siebie informować róŜnych ludzi, równieŜ tych, którzy nie byli tym wcale zainteresowani, Ŝe planuję zostać profe- sorką i pisać prawdziwe ksiąŜki. Przechowywałam swoje wypracowania. Przez jakiś czas we wszystkich występował koń. Po przeczytaniu w klasie Ralpha Walda Emersona, zaczęłam pisać Moją filozofią Ŝyciową, która miała być początkiem całej ksiąŜki, lecz nie przekroczyła ostatecz- nie trzech stron objętości. Pani Henry stwierdziła, Ŝe muszę prze- Ŝyć więcej aniŜeli czternaście lat, Ŝeby mieć jakąś filozofię. Oświadczyła takŜe, Ŝe moją jedyną nadzieją na przyszłość jest stypendium, i poŜyczyła mi na lato swoje własne ksiąŜki. 24

— Za kogo ty się uwaŜasz, za Juliusza Szekspira? — pytał T. Ray za kaŜdym razem, kiedy którąś z nich otwierałam. Ten człowiek naprawdę myślał, Ŝe Szekspir miał na imię Ju- liusz, i jeśli sądzicie, Ŝe powinnam go poprawić, to nie znacie sztuki przetrwania. Mówił teŜ na mnie Panna-Nos-W-KsiąŜce, a czasami Panna Emily-Mądrala-Dykcja. Miał na myśli Emily Dic- kinson, ale powtarzam, na pewne rzeczy trzeba po prostu przy- mknąć oko. Stercząc w budce z brzoskwiniami, układałam czasami z braku ksiąŜek wiersze, lecz tego popołudnia nie miałam cierpliwości do rymów. Po prostu tam siedziałam, rozmyślając, jak bardzo niena- widzę tego straganu, jak nieubłaganie i dziko go nienawidzę. * Dzień przed tym, nim poszłam do pierwszej klasy, T. Ray odna- lazł mnie na straganie, gdy wbijałam gwóźdź w jedną z jego brzo- skwiń. Podszedł do mnie z kciukami wciśniętymi w kieszenie, mruŜąc oczy przed słońcem. Patrząc, jak jego cień sunie po ziemi i chwa- stach, byłam przekonana, Ŝe spuści mi manto za to, Ŝe dziurawię brzoskwinię. Naprawdę nie wiedziałam, dlaczego to robię. On jednak miał inne plany. — Idziesz jutro do szkoły, Lily — powiedział — i są pewne rzeczy, które powinnaś wiedzieć. O twojej matce. Na chwilę wszystko znieruchomiało i zgasło, jakby ucichł wiatr i przestały latać ptaki. Kiedy przede mną ukucnął, poczułam, jak spowija mnie gorący mrok, z którego nie mogę się wyrwać. — Czas, Ŝebyś się dowiedziała, co jej się stało, i chcę, Ŝebyś usłyszała to ode mnie. Nie od tych tam plotkarzy. Nigdy o tym nie mówiliśmy i poczułam, jak przechodzi mnie dreszcz. Wspomnienie tego dnia wracało do mnie w najdziw- niejszych chwilach. Nie dające się otworzyć okno. Jej zapach. 25

Klekot wieszaków. Walizka. Jak się ze sobą kłócili i krzyczeli. A przede wszystkim leŜący na podłodze pistolet, to, jaki był cięŜki, kiedy go podniosłam. Wiedziałam, Ŝe strzał, który wówczas usłyszałam, zabił ją. Ten odgłos zakradał się co jakiś czas do mojej głowy i mnie zaskaki- wał. Czasami wydawało mi się, Ŝe kiedy trzymałam pistolet, nie było Ŝadnego hałasu, Ŝe rozległ się dopiero później, lecz innym razem, gdy siedziałam sama na tylnych schodkach werandy, nu- dząc się i nie mając co robić, albo zaszywałam się w moim pokoju w deszczowe dni, czułam, Ŝe to wszystko moja sprawka, Ŝe kiedy podniosłam pistolet, ten dźwięk przeszył pokój i wydarł z nas ser- ca. To była sekretna wiedza, która mnie czasami przytłaczała, i gdy tak się działo, puszczałam się biegiem — nawet jeśli padało — do mojego specjalnego miejsca w brzoskwiniowym sadzie. Kładłam się na ziemi i to mnie uspokajało. T. Ray nabrał teraz garść ziemi i wysypał ją z dłoni. — Tego dnia, kiedy umarła, robiła porządki w szafie — powiedział. Nie wiedziałam, skąd wziął się dziwny, nienaturalny ton jego głosu, prawie, choć nie do końca, miły. Robiła porządki w szafie. Nigdy nie zastanawiałam się, co robiła w ciągu tych ostatnich minut swojego Ŝycia, dlaczego zaglądała do szafy, o co się kłócili. — Pamiętam — odparłam. Własny głos wydał mi się cichy i odległy, jakby dobiegał z wy- drąŜonej przez mrówki dziury w ziemi. T. Ray uniósł w górę brwi i przysunął do mnie twarz. — śe co? — Pamiętam — powtórzyłam. — Krzyczeliście na siebie. StęŜała mu twarz. — Naprawdę? — zapytał. Zaczęły mu blednąc wargi, na co zawsze byłam wyczulona. Zrobiłam krok do tyłu. 26

— Miałaś tylko cztery latka, do diabła! — wrzasnął. — Sama nie wiesz, co pamiętasz. W ciszy, która zapadła, zastanawiałam się, czy go nie okłamać i nie powiedzieć: „Cofam to. Nic nie pamiętam. Powiedz mi, co się stało”. Nie mogłam jednak powstrzymać długo tamowanej potrze- by, by o tym mówić, by wypowiedzieć w końcu te słowa. Spojrzałam na swoje buty i na gwóźdź, który upuściłam na zie- mię, widząc, jak się zbliŜa. — Pamiętam pistolet — powiedziałam. — Chryste — jęknął. Przyglądał mi się przez dłuŜszą chwilę, a potem podszedł do stojących z tyłu straganu koszy. Stał tam całą minutę z zaciś- niętymi pięściami, po czym odwrócił się i podszedł do mnie z po- wrotem. — Co jeszcze? — zapytał. — Mów mi zaraz, co wiesz. — Pistolet leŜał na podłodze... — A ty go podniosłaś — dopowiedział. — Chyba to sobie przypominasz. W mojej głowie znowu zabrzmiał odgłos wystrzału. Spojrzałam w stronę sadu, pragnąc tam pobiec. — Pamiętam, jak go podniosłam — odparłam. — I to wszystko. T. Ray złapał mnie za ramiona i lekko potrząsnął. — Nie pamiętasz nic więcej? Jesteś pewna? Pomyśl. Milczałam bardzo długo i w końcu przechylił głowę i zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem. — Nie, to wszystko. — Posłuchaj mnie — oznajmił, ściskając palcami moje ramię. — Kłóciliśmy się, tak jak mówiłaś. Z początku cię nie zauwaŜyli- śmy. A potem odwróciliśmy się i zobaczyliśmy, jak stoisz, trzyma- jąc w ręku pistolet. Podniosłaś go z podłogi. I nagle sam wystrzelił. T. Ray puścił mnie i wsunął ręce do kieszeni. Słyszałam, jak dzwoni kluczami i miedziakami. Tak bardzo chciałam złapać go za 27