dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony705 384
  • Obserwuję401
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań345 462

Nahai Gina - Kaspijskie marzenia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Nahai Gina - Kaspijskie marzenia.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 30 osób, 26 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 202 stron)

Gina B. Nahai Kaspijskie marzenia Przełożyła z angielskiego Urszula Gardner Wydawnictwo „Książnica” 2008 * Dla Davida, który nigdy nie przestał wierzyć, i dla naszych dzieci – Alexa, Ashley i Kevina   

Część pierwsza  Dziewczyna ma szesnaście lat, żyje w mieście u stóp błękitnych gór. Idzie właśnie do szkoły, przyciskając do piersi książki i zeszyty. Nosi sprany mundurek barwy popiołu, który ją poszarza, nieco koloru dodaje jej tylko cień szminki na us- tach, jaką nałożyła już po wyjściu z domu, aby uniknąć wymówek rodziców. Jest słoneczny wiosenny dzień; światło wydaje się ostre niczym odłamek szkła, powietrze przesyca zapach jaśminu kwitnącego wszędzie wokół na delikatnych pnączach. Wysokie klony rosnące po obu stronach alei Zmarłych tworzą szpaler, wstające dopiero słońce z trudem przebija się przez ich gęste korony, tak że dziewczęca sylwetka to opromieniana jest złotem, to znika w cieniu - na przemian pogrążana w mroku i oświecana, i znów pogrążana w mroku, aż wreszcie dziewczyna skręca za róg i wychodzi na plac Perłowego Kanonu, gdzie jasność panuje już niepodzielnie. Schodząc z krawężnika na jezdnię, zauważa leżącą na asfalcie monetę. Schyla się po nią gwałtownie i traci równowagę. Książki wypadają jej z rąk, luźne kartki - porwane podmuchem - szybują pośród przejeżdżających aut. Dziewczyna jednak śmieje się wesoło, ponieważ wie, iż pieniążek to dobry omen - znak z niebios, że szczęście nareszcie się do niej uśmiechnie. Lada chwila otoczą ją opiekuńcze skrzydła Bożej Opatrzności i odmienią jej los na lepsze ... ... pewnego dnia w krainie cudów ... Kiedy dziewczyna znów stoi prosto, tuż przed sobą ma błotnik lśniącego auta. Śniady, wyraźnie zły na nią mężczyzna w uniformie szofera wychyla się z okna i wrzeszczy, że po- winna patrzeć, gdzie lezie, a jeśli już koniecznie chce zginąć pod kołami, on nie ma nic przeciwko temu, byle nie zapaskudziła j e g o opon. Ona wzrusza ramionami - wcale się go nie boi - wkłada monetę do kieszeni szkolnego mundurka i spogląda na swoje odbicie w przyciemnionej przedniej szybie. Kierowca nie przestaje na nią krzyczeć - no już, zabieraj się stąd, wstrzymujesz tylko ruch, ludzie się tutaj śpieszą do pracy, a ty co ... ? - jednakże ona, zamiast zejść mu z drogi, nachyla się jeszcze bardziej i zagląda do środka samochodu, żeby

przyjrzeć się pasażerowi rozpostartemu na tylnej kanapie. Potem, nie zważając, że utworzył się korek i trąbienie rozlega się ze wszystkich stron, pieczołowicie zbiera swoje książki i zeszyty. Do stu tysięcy diabłów! wydziera się szofer. Co z ciebie za dziwny dzieciak, że nie wiesz, jak należy zachować się pośród cywilizowanych ludzi! Chcesz napytać sobie kłopotów?! ... Odpowiedź wydaje się oczywista. Oto co zobaczył mój ojciec, kiedy moja matka stanęła przed nim po raz pierwszy tamtego wiosennego poranka w mieście moich marzeń: dziewczynę o ograniczonych środ- kach, lecz niespożytym duchu. Ze wszystkich historii, jakie opowiem, tę cenię najwyżej i najczęściej do niej wracam we wspomnieniach. Lubię bowiem przyglądać się swojej matce w chwili, która zaważyła na jej dalszym życiu i na losach nas wszystkich, determinując moją opowieść. I choć jeszcze nim wypowiem pierwsze słowo, aż nazbyt dobrze znam zakończenie, podoba mi się możliwość, zaledwie subtelna obietnica powstająca za każdym razem, gdy otwieram usta, że ostatnie słowa, jakie padną, tym razem będą inne.  Dziewczyna - która nosi imię Bahar - niczym się nie wyróżnia. Nie jest przesadnie ładna ani bystra, ani obdarzona wyjątkowymi zdolnościami, ale rozpiera ją chęć do życia i szalony, irracjonalny wręcz optymizm, który jest niepokojący, jeśli zważy się, gdzie i wśród kogo przyszło jej żyć. Jej ojciec - a mój dziadek - w młodości uczeń kantora, nie stanął na wysokości zadania i nie zdołał zaspokoić swoich ambicji śpiewaka solisty prowadzącego zbiorowe modły; śpiewa na weselach i pogrzebach. Jej matka - a moja babka - jest krawcową; przyjmuje zlecenia od bogatych żydowskich i muzułmańskich kobiet, których służące przynoszą materiały i nici i odbierają to, co uszyje. Zleceniodawczynie nie zaprzątają sobie głowy imieniem szwaczki i nie powierzają jej materiałów cenniejszych niż bawełna czy wełna, z jakich można zrobić prześcieradła i obrusy, szkolne mundurki dla dzieci i piżamy tuniki dla mężów, poza tym zawsze narzekają, że nie potrafi dochować wierności wzorowi i przy krojeniu chyba ręka jej się trzęsie, ale przynajmniej jest uczciwa i ich nie okrada, jak czynią inne, no i ma parę gąb do wyżywienia - tak przekonują siebie i resztę świata, że same mają wielkie serca i kierują nimi szlachetne pobudki, nie licząc oczywiście tego, że w dzisiejszych czasach niełatwo o tanią krawcową. Jest jeszcze brat - a mój wuj - który nie przepracował ani jednego dnia, jak długo żyje, noszący używane garnitury i pożyczone krawaty i udający bogacza, choć wszyscy wiedzą, że

wiecznie chodzi głodny i jest na garnuszku u rodziców, mimo że nigdy nie kiwnął palcem, by im pomóc. Jego wyłączną zaletą jest głęboki baryton - to właśnie ten głos podsunął mu myśl, że mógłby zostać śpiewakiem operowym, gdyby tylko chciał. Wprawdzie nigdy nie był w operze ani nawet nie wiedział, gdzie jej szukać, a jednak marzył o wstąpieniu na scenę, z której dane by mu było zaprezentować swój talent, powalić na kolana tłumy i stać się sławnym. Tymczasem śpiewa po okolicznych domach, u znajomych i krewnych, i to tylko jedną piosenkę, mało znaną i zapewne okrojoną wersję czegoś, co szumnie zapowiada tytułem "Granady", do tego używając swej szkolnej angielszczyzny. Resztę czasu spędza w Sorrento Caffe, u szczytu alei Pahlawich, delektując się mrożoną kawą, serwowaną mu na koszt firmy przez kelnerów, którzy potrzebują rozrywki, kiedy nie ma większego ruchu, i jest im wszystko jedno, czy będzie to lektura wczorajszych gazet wypełnionych po brzegi propagandą rządową czy przechwałki nieudacznika mydlącego oczy rzekomym bogactwem i wydumanymi przyszłymi sukcesami. Zresztą, co za różnica? Wszystko jest przecież iluzją i nie ma na świecie człowieka, który potrafiłby z całą pewnością powiedzieć, co jest, a co nie jest możliwe. Czyż Reza Szah nie był niepiśmiennym żołdakiem jednej nocy, a już następnego dnia królem? Życie, jak mawia mój wuj, nie zawsze toczy się tak, jak byśmy sobie życzyli. Drugi brat Bahar zmarł w wieku dziesięciu lat, ale pomimo to wciąż jest obecny. Wpada do domu jakby nigdy nic - bez żadnego zaproszenia ani najmniejszego ostrzeżenia - i zostaje, jak długo chce, zanim znów nie zniknie i ponownie nie złamie matczynego serca, które krwawi tak samo jak za pierwszym razem. Trzeci, najmłodszy, jest zarazem najinteligentniejszy. Bardzo wcześnie zrozumiał, że będąc biednym, a zwłaszcza biednym żydem, nie osiągnie wiele, i zmienił wyznanie na islam, po czym ożenił się z córką zamożnego mułły, gdy ów obiecał mu bogactwo na tym i siedemdziesiąt dwie dziewice na tamtym świecie. Zmienił również imię - z "Mojsze" na "Mohammad" - i kazał zamieścić swoje zdjęcie w dziale zatytułowanym Dżadid al-Islam, czyli Nowi Muzułmanie, każdej lokalnej gazety. Od tamtej pory stara się wszystkich przekonać, że jest wart swej nowej pozycji i majątku. Rodzice Mohammada nie znienawidzili go za to, że wyrzekł się wiary przodków, raczej czują wobec niego pogardę. Mówią, że nie radził sobie jako żyd, stchórzył i wybrał łatwiejszą drogę. Niemniej są zażenowani samym faktem konwersji w rodzinie i wolą udawać, że do niej nie doszło - zapraszają najmłodszą latorośl na wszystkie pogrzeby (cho- ciaż na wesela już nie), uprzednio poprosiwszy, żeby nim wybierze się na ulicę Cyrusa, gdzie

mieszkają, zostawił w domu swoją żonę i galabijję, jeśli choć trochę przejmuje się losem swych niezamężnych sióstr, których szanse na dobre zamążpójście zaprzepaścił jednym egoistycznym posunięciem. Po prawdzie szanse wzmiankowanych dziewcząt nigdy nie przedstawiały się różowo. Najstarsza już dawno przekroczyła wiek, w jakim młoda dziewczyna przeistacza się w starą pannę, i odtąd nie wyściubia nosa z domu, oddając się pracom gospodarskim, takim jak skubanie kurczaków i płukanie ryżu, w płonnej nadziei że zastanie ją przy nich jakiś kawaler, który z dziwnego powodu nie zjawił się, gdy miała lat piętnaście i osiemnaście, ciekawe więc, czemu miałby się nagle pojawić teraz, kiedy dobija trzydziestki. Jeśli akurat nie pracuje, pró- buje odczytać swoją przyszłość ze wzoru fusów po kawie na dnie filiżanki bądź odnaleźć jej przepowiednię w wierszach Omara Chajjama, wysłuchując przy tym zrzędzenia obojga rodziców na to, że nie udało jej się znaleźć męża, jakby mężczyzna był równie łatwy do znalezienia jak ryba na targu - wystarczy uśmiechnąć się doń promiennie i sam poprosi o rękę. Utyskują, ile wlezie, choć doskonale zdają sobie sprawę, że na losie ich córki zaważyło więcej, niż się na pozór wydaje: nie tylko nie jest piękna ani bogata, ale przede wszystkim nie jest w ys t a r c z a j ą c o urodziwa i zamożna, żeby jej uroda czy wiano mogły stanowić przeciwwagę dla pozycji rodziców i nieodwracalnych szkód, jakie poczynili bracia; winią więc ją i swój parszywy los, ponieważ naturalnie nie wolno im winić Najwyższego - to uczyniłoby ich w Jego oczach niewdzięcznymi i z pewnością wywołałoby Jego gniew, a przecież zawsze może być gorzej, nieprawdaż? toteż należy mieć wciąż nadzieję, tym bardziej że wielu dziewczętom udaje się złapać męża pomimo licznych wad. Nawet Tamar, kuzynka o cerze tak śniadej, że wszyscy sądzą, iż jest Arabką, w końcu wyszła za mąż, chociaż dla nikogo nie jest tajemnicą, jak bardzo Irańczycy nie cierpią Arabów, nazywają ich zjadaczami szczurów, gdyż jest to dokładnie to, co te dzikusy robią; zawojowali połowę świata po to tylko, by puścić z dymem książki i powyrywać języki poetom i filozofom, których wydał podbity naród - i po co? Żeby nawet po tym, jak zbili kokosy na ropie naftowej, włóczyć się po pustyni z wielbłądami i równie brzydkimi żonami, pozwalając, by świat prześcignął ich dosłownie we wszystkim. Druga siostra, chwalić Najwyższego, jest zamężna i ma dwoje dzieci i powodziłoby jej się naprawdę świetnie, mogłaby używać życia, gdyby tak często nie wywoływała gniewu swego męża. Mąż jest lekarzem, który z trudnością dostał się na studia - o czym wszyscy wiedzą, jako że rokrocznie wyniki egzaminów są drukowane w prasie i ogłaszane wszem wobec - a co więcej żaden tam prawdziwy doktor z niego, tylko jakiś oszust, co to mówi o sobie

"psychiatra" i przyjmuje szaleńców, jak gdyby ludzki mózg był jak zwykła kość, którą można złożyć, albo wyrostek robaczkowy, który można usunąć. Od kiedy to duszę można naprawić za pomocą paru pigułek? A poza tym kto akurat jemu dał prawo do ratowania zatraceńców? Tak czy inaczej, miło jest móc się pochwalić zięciem lekarzem, nawet jeśli od czasu do czasu traci cierpliwość i ma ciężką rękę, co na ogół przejawia się w tym, że do nieprzytomności bije matkę swoich dzieci - na ich oczach, nawiasem mówiąc. Po każdym biciu zaciąga ją na strych i tam zamyka na cztery spusty. Strych w jego domu to przerażające miejsce - przeraźliwie zimne zimą i potwornie nagrzane latem, do tego zasiedlone przez liczne gołębie. Doktor przywiązuje żonę do belki, przekręca klucz w starej kłódce i chowa go do kieszeni spodni. Dwa razy dziennie pozwala dzieciom - dziewczynce i chłopczykowi - żeby zanieśli matce jedzenie, ale nie zgadza się, żeby ktokolwiek z jej rodziny czy sąsiadów odwiedził ją w miejscu odosobnienia, gdzie trzymana jest przez kilka dni, do czasu aż dom pokryje się brudem, a jego znużą monotonne posiłki przyrządzane przez dziewięcioletnią córkę. Wtedy posyła po rodziców żony, wręcza im klucz i wysyła ich na strych, żeby uwolnili jego krnąbrną połowicę, która wychynąwszy z gołębnika, wygląda jak siedem nieszczęść: włosy ma matowe od kurzu i ptasiego łajna, ramiona podrapane do krwi przez przypadkiem lądujące na niej ptaki - i tak staje przed swoim oprawcą, uzdrowicielem ludzkich umysłów, ze wzrokiem wbitym w ziemię, ponieważ nie potrafi spojrzeć w oczy swym małym dzieciom, by drżąc z przerażenia, kornie go przeprosić i zaraz zabrać się do sprzątania i gotowania, jeszcze zanim wolno jej będzie wziąć kąpiel. Niektóre rodziny są dziwniejsze od innych - wiem, o czym mówię. Niegdyś nie przeszkadzało mi, że członkowie rodziny mojej matki są dziwni. Ta dziwność czyniła ich zarazem fascynującymi, zupełnie jakby byli bohaterami jakiejś opowieści, tragicznymi i przykuwającymi uwagę. Nie przyszło mi nawet na myśl - przynajmniej z początku - że to cecha dziedzicz- na, że i ja będę inna niż wszyscy i d z i w n a , że poznam, co to samotność żyjących z klątwą·  Moja matka - jej imię, Bahar, znaczy "wiosna" - posiada taki rodzaj umysłu, z którego nie ma za wiele pożytku: nie potrafi składnie dodawać, a zrozumienie prostych zasad, na jakich opiera się nauka, przekracza jej możliwości. A jednak powiada, że pragnie studiować i zostać nauczycielką - profesorką w szkole średniej - i wykładać literaturę i poezję, czyli

przedmioty będące domeną lekkoduchów i uganiających się za nimi kobiet bez wstydu. Bahar czytuje książki zaludnione przez nie istniejące postaci, o których myśli jak o osobach z krwi i kości, zbiera zdjęcia amerykańskich gwiazd filmowych i skrzętnie notuje ich biografie, by błysnąć jakimś faktem w najmniej spodziewanym momencie. Rozprawia o Spencerze Tracym, jakby był jej sąsiadem, i zachłystuje się wiadomością o ślubie Grace Kelly z księciem Monako w naiwnej wierze, że coś podobnego mogłoby przytrafić się także jej albo chociaż komuś, kogo zna lub kiedykolwiek pozna. Co więcej, ona naprawdę wierzy, że poślubi "kogoś znacznego" - mężczyznę dobrze sytuowanego, o nie byle jakim nazwisku i pozycji, człowieka statecznego i powszechnie poważanego, takiego, przed jakim ludzie czują respekt. Opowiadając o swoich nadziejach najbliższej rodzinie i przyjaciółkom, zapomina, że tacy mężczyźni nawet nie zauważają dziewcząt mieszkających o rzut kamieniem od starego żydowskiego getta, na ulicy Cyrusa w Teheranie, i że ona sama ma szansę być poważana co najwyżej przez swoje dzieci - i to przy sporej dozie szczęścia. W moim mniemaniu to, jaka jest i o czym marzy, wyjaśnia, dlaczego chyba tylko ona jedna nie śmieje się ze Śpiewaka Operowego, gdy ten roztacza swe wizje wspaniałej przyszłości, a nawet traktuje je ze śmiertelną powagą, jakby rzeczywiście wszystko było możliwe. W ciągu roku szkolnego Bahar wydaje swoje kieszonkowe na gumę do żucia i słodko- kwaśne owoce tamaryndowca sprzedawane wprost na ulicy przez małych łobuziaków. Kupuje także losy loteryjne - mimo że rodzice kategorycznie jej tego zabronili - ponieważ, jak zawsze przekonuje samą siebie, ten los będzie na pewno szczęśliwy i przyniesie jej miliony, o czym wszyscy dowiedzą się z wieczornych gazet, gdzie nawet zamieszczą jej zdjęcie, jak wyrzuca w górę ramiona, a wyraz jej twarzy mówi: "Widzicie, ludzie małej wiary?" Nazajutrz zabierze gazetę do szkoły, żeby pokazać ją swej przyjaciółce Angel, która siedzi z nią w jednej ławce od pierwszej klasy i jakimś cudem wciąż toleruje jej rojenia. Angel poświęca na naukę dzień i noc, gdyż jest przekonana, że nigdy nie znajdzie męża, a już na pewno nie księcia. Podobnie jak Bahar zamierza wstąpić na uniwersytet, by zostać nauczycielką - a raczej by móc opuścić ulicę Cyrusa i odciąć się od prowadzonego dotąd życia - i podchodzi do sprawy nadzwyczaj metodycznie, wiedząc, że taki plan wymaga poświęceń. Nie traci więc czasu na wycieczki do kina, w którym Bahar jest częstym gościem, ani też wracając do domu nie nadkłada drogi po to tylko, aby przejść pod oknami szkoły dla chłopców. Wywodzi się z rodziny, która jest dumna ze swej żydowskości i nawet odkąd Reza Szah otworzył getta jak kraj długi i szeroki, przyznaje się do swych korzeni - w przeciwieństwie do wielu innych, mających dość tego, że reszta świata spogląda na nich z

góry. Pewnie dlatego rodzice Bahar aprobują jej przyjaźń z Angel, a także od czasu do czasu pozwalają, by ją odwiedzała. Poza tym trzymają Bahar krótko; martwią się, że nadmierny optymizm córki może być powodem wielkiego rozczarowania. W końcu sami byli kiedyś młodzi i zdolni do snucia marzeń - i co im z tego przyszło? Ojciec musiał zrozumieć, że aby zostać kantorem, trzeba być synem kantora dziedziczącym nie tylko zdolności, ale także szacunek pobratymców; matka nie przestała kochać syna, który umarł, ufać synowi konwertycie i wierzyć, że syn blagier wyjdzie jeszcze na ludzi. Do tego właśnie prowadzi optymizm i niczym nie poskromione marzenia. Bahar za każdym razem odpowiada im, że nie mają racji, a to dlatego, że nie wiedzą tego, co ona wie - mianowicie że jest jej pisane dokonać w życiu wielkich czynów, poślubić znaczącego człowieka i samej nabrać znaczenia - i powtarza, że nigdy się nie podda, nie zboczy z raz obranej drogi, którą w dniu urodzenia wyznaczyły jej gwiazdy, i prędzej czy później dopnie swego. A potem spotyka mego ojca.  To naturalnie ona opowiedziała mi o tym spotkaniu. Miała świadomość, że nasze egzystencje - jej i moja - są na wieki związane, toteż podzieliła się ze mną wydarzeniami tam- tego dnia, jak i wielu innych dni, przekazując mi kiepsko dopasowane i niejednokrotnie wyrwane z kontekstu fragmenty niedoskonałej, podlegającej ciągłym zmianom prawdy okre- ślanej mianem pamięci. Wyposażona w te urywki próbowałam nanizać je na sznur, tak żeby każda opowieść z osobna, na tyle pełna i zamknięta, na ile to tylko możliwe, w połączeniu z pozostałymi, następującymi przed nią i po niej, dała mi w miarę spójny obraz umożliwiający zrozumienie moich rodziców. Oto jasność przeświecająca przez gałęzie drzew, ostra niczym brzytwa, oto oślepiający błysk wypolerowanego błotnika auta mego ojca. Oto jej dziesięcioletni brat jadący na rowerze pośród natężonego ruchu ulicznego i wyobrażający sobie, że potrafi latać. Oto jej siostra upaćkana ptasim łajnem; wygląda jak pomnik na obrzeżach miasta, nie ma nadziei w jej oczach, wyziera z nich wyłącznie wstyd za to, kim jest i kim się nigdy nie stanie ... Nabieram przekonania, że właśnie tego - braku nadziei i wszechobecnego uczucia wstydu - Bahar obawia się najbardziej. Jakie było prawdopodobieństwo, że coś takiego ją spotka?... Początkowo nawet nie przypuszczałam, jak bardzo nasiąknę tymi historiami, jak

bardzo ten bajkowy świat zasiedlony przez duchy i potwory, i biedne małe dziewczynki marzące o tym, by dorosnąć i zostać królowymi, będzie przesłaniał mi prawdziwy krajobraz, na jakim spoczną moje oczy. Z czasem opowieści zaczęły mi nieustannie towarzyszyć, w całości albo zaledwie w częściach, niczym przebłyski cudzych wspomnień - zapatrzona w niebo dziewczynka oczekująca na cud, porwane przez wiatr białe kartki, chłopcy o ogolonych głowach, na których spoczywają filcowe kapelusze, trzymający w wyciągniętych rękach losy i nawołujący: "Panienko, to twój dobry dzień, kup jeden, a odmienisz swoje życie!" I on oczywiście - mój ojciec. Ten, który zatrzymał się dla niej, który sprawił, że koło fortuny wzięło ogromny zamach i przesądziło o reszcie jej życia. Na razie siedzi rozparty w aucie, na tylnej kanapie, podczas gdy ona jest pieszo. Ma władzę - przynajmniej dość, by kazać szoferowi stanąć albo jechać. Porzucić ją na pastwę losu bądź sięgnąć po nią i wydobyć ze świata marzycieli i kobiet, które muszą płukać ryż, aby przeżyć.  Ma na imię Omid, co w języku perskim oznacza "nadzieja". Ma dwadzieścia cztery lata, jest drugim synem zamożnego żyda. Ma dobrą pracę w firmie swego ojca i stąd - własne pieniądze. Ma także mocno posiniaczone ego. Dziewczyna, którą miał poślubić, zerwała zaręczyny i nie odstępuje telefonu, wydzwaniając do wszystkich swoich i jego znajomych z informacją, dlaczego odwołała ślub. Używa określenia "pozbawiony ludzkich uczuć", jak gdyby była to nazwa jednostki chorobowej, upośledzenie ciała skutkujące niesprawnością jakiegoś organu. Choć nieprecyzyjne, określenie to jest bardzo popularne pośród teherańskich młodych kobiet, zwłaszcza tych, które nie muszą się martwić, czy będą miały dach nad głową i co do garnka włożyć, i sugeruje, że ludzkie uczucia są pożądane na równi z dobrym wyglądem, inteligencją i pełną kiesą.·Nic dziwnego, że robi karierę w tej a nie innej klasie społecznej - któż by, jak nie zepsuta do szpiku, przesycona niezrozumiałymi ideałami dziewczyna, która nie doświadczyła ciężkiego życia i nie wie, co to praca, potrafił lekką ręką odrzucić propozycję małżeństwa, wyżej stawiając coś tak mglistego jak uczucia i zdolność ich okazywania? Była narzeczona Omida mogła sobie pozwolić na zerwanie zaręczyn, nie przekreślając swych szans na dobre zamążpójście, dlatego że jest pół żydówką, pół bahaitką, a do tego córką - jedyną córką i jedynym dzieckiem, a co za tym idzie jedyną spadkobierczynią niewyobrażalnie bogatego człowieka, który zbił majątek większy nawet od tego, jaki posiada rodzina Arbabów. Poza wszystkim innym pieniądze dały temu mężczyźnie złudzenie, że

pochodzi z rodu królewskiego, jakby jeszcze niedawno nie był zwykłym żydem, który zmienił wyznanie na bahaizm, i jakby żydzi nie byli obywatelami gorszej kategorii, zamkniętymi w gettach i wdzięcznymi za to, że wolno im oddychać, odkąd w Iranie rozpanoszył się islam. Lepiej zorientowani wiedzą, że dziadkowie byłej narzeczonej sprzedawali gotowaną soczewicę i smażone kurze wątróbki na centralnym placu Teheranu, będącym matecznikiem wszystkich tutejszych żydów bez względu na to, co twierdzą niektórzy. Dziewczyna ta ma piskliwy głos i serdelkowate palce, ale poza tym jest dość atrakcyjna, a co ważniejsze potrafi się znaleźć i wie, jak zaskarbić sobie przychylność jednych i drugim nie dać się wziąć na języki. Teraz ranki spędza w salonie kosmetycznym, wieczory zaś w domu wróżki, a po południu robi sobie trzygodzinną drzemkę poprzedzaną długą kąpielą w soku z ogórków lub w wodzie różanej, ale Omida to nic nie obchodzi, gdyż nigdy nie darzył jej prawdziwym uczuciem - ani jej nie kochał, ani nie pożądał, ani nawet nie lubił. Z jego punktu widzenia była po prostu jedną z wielu kobiet nadających się na żonę, którą musiał sobie wziąć, gdyż osiągnął wiek, w jakim mężczyzna powinien się ożenić i spłodzić potomków. O ostatecznym wyborze zadecydował nie on, tylko jego rodzice, którzy akurat o niej byli najlepszego mniemania. Omida nie trapi to, że nie doszło do ślubu, lecz to, w jakich okolicznościach został porzucony - w ostatniej niemal chwili, kiedy zaproszenia zostały już rozesłane, tak że nie da się zaprzeczyć, że to o n a porzuciła j e g o . Trapi go także - choć do tego nie przyznaje się chętnie sam przed sobą, nie mówiąc już o zwierzaniu się rodzicom - że pomimo wysokiej pozycji społecznej jest s a m o t n y. Czuje brak więzów z osobami, które powinny dlań znaczyć najwięcej, a co gorsza zdaje sobie sprawę, że nie jest zdolny wykrzesać z siebie chęci do nawiązania jakichkolwiek bliższych stosunków z kimkolwiek. Ze starszym bratem jest w stanie zamienić co najwyżej trzy słowa, nim dopada go uczucie przygnębienia wywołane obcością i wyraźną pogardą, z ojcem rozmawia wyłącznie o pracy i nawet nie potrafi sobie wyobrazić, jakie jeszcze tematy mógłby poruszyć. Matkę kocha, to prawda, ale paradoksalnie to właśnie ona wydaje mu się najbardziej obca z całej rodziny. Pani Arbab jest wysoka i smukła, o rysach ostrych niczym żelazo topora i długich zadbanych paznokciach, którym poświęca co najmniej dziesięć minut każdego ranka i tyle samo wieczorem, a przed snem moczy dłonie w ciekłej parafinie, po czym wkłada białe bawełniane rękawiczki, żeby nie pobrudzić pościeli, i kładzie się na wznak, uważając, aby nie zburzyć fryzury, uprzednio ułożonej i zabezpieczonej siateczką na włosy, z rękoma splecionymi na brzuchu, tak że gdy ktoś na nią patrzy, odnosi wrażenie, iż ma do czynienia ze zwłokami, jakie często widuje się na amerykańskich filmach, gdzie zmarli

wystawiani są w przezroczystych trumnach na katafalkach ustrojonych mnóstwem goździków, przed którymi w równych rzędach zasiadają wystrojeni członkowie rodziny okazujący tylko lekką żałobę, ponieważ - gdyby ktoś nie wiedział - płakanie na pogrzebach jest w Ameryce faux pas, wolno być smutnym, lecz pod żadnym pozorem nie załamanym. Amerykanie nigdy się nie załamują, gdyż należą do zupełnie innego rodzaju ludzkiego, mogą wszystko - ci zuchowaci chłopcy, którzy wyrastają na prezydentów i gwiazdorów filmowych, i te rumianolice dziewczęta, którym nic nie jest straszne. Nie do pomyślenia jest, by ktoś taki znalazł się choćby o krok od załamania. Amerykanie nie przegrywają ani nie tracą zimnej krwi na pogrzebach swoich bliskich dlatego, że nie mają pojęcia, co znaczy prawdziwa strata. Nie dotyka ich ona tak bardzo, tak nieubłaganie, jak to się dzieje w innych częściach świata, a już na pewno nie dręczy ich i nie ciągnie się za nimi przez siedem pokoleń czy coś koło tego, przechodząc z ojca na syna, tak jak to jest na Wschodzie. Taka właśnie - nie tknięta przez stratę - bywa matka Omida na każdym pogrzebie i jedyna różnica sprowadza się do tego, że nie znajduje się ani w Ameryce, ani w kościele przed przystrojonym katafalkiem. W jej ojczyźnie zmarłych grzebie się nagich, owiniętych tylko w całun, pozbawionych makijażu i ulotnego zapachu perfum, bez wymyślnych fryzur pasujących raczej na koktajlparty niż ostatnią drogę. Robienie cyrku z ceremonii pogrzebowej to zdecydowanie domena Zachodu. Irański nieboszczyk ani przez chwilę nie ogląda wyłożonego satyną wnętrza trumny, a do grobu opuszczany jest przez krewnych, którzy zawodzą z żałości tak długo, aż słabną z wysiłku, a czasem nawet przezornie wynajmują zawodowe płaczki, aby pożegnanie wypadło bardziej przejmująco. Matka Omida pozostaje obojętna, ponieważ nic nie czuje. To jej oziębłość nauczyła go trzymać się na dystans - nie tylko od najbliższych, ale i od każdego, z kim miałby szansę zadzierzgnąć jakieś więzi. Omid radzi sobie z życiem tak, jak Amerykanie radzą sobie ze śmiercią - w sposób elegancki, a nawet z gracją, jednakże bez nadmiernej uczuciowości. W Bahar, kiedy widzi ją po raz pierwszy, podoba mu się sprężystość kroku i gładkie proste włosy, które jakby na przekór wszystkiemu zakręcają się na samym końcu - lecz nie tylko to. Dostrzega coś jeszcze, co wydaje mu się równie, a może nawet bardziej atrakcyjne. Z jej ubioru i z tego, że idzie do szkoły pieszo, wnioskuje, że ma przed sobą dziewczynę, którą łatwo będzie zawojować, która wyjdzie za niego w okamgnieniu, wdzięczna za to, że w ogóle zwrócił na nią uwagę, jak również za to, co może jej zaoferować, i z pewnością nie wymagająca wiele – a już na pewno nie okazywania uczuć.

Przygląda się jej, gdy przechodzi na ukos przez plac i kieruje się w stronę szkoły dla dziewcząt. Każe szoferowi ruszyć wolno za nią· Wciąż siedzi rozparty na tylnej kanapie, jego marynarka spoczywa na oparciu siedzenia obok, co ma zapobiec pomięciu materiału; opuszcza lekko okno, by dym z właśnie zapalonego papierosa miał którędy uciekać. Nie spuszcza oka z dziewczyny. Z jej ruchów domyśla się, iż wie, że jest śledzona. To powszechny zwyczaj w mieście. Młodzi mężczyźni albo ich matki wypatrują dziewcząt godnych uwagi, po czym śledzą je do bram szkoły lub domu, pytają o nazwisko i jeśli uznają, że gra jest warta świeczki, umawiają spotkanie. Ich zainteresowanie może wygasnąć albo będą drążyć sprawę dalej, wracając po to, by ocenić jej kwalifikacje na żonę - wzrost, wagę, aparycję, zamożność ... Tak jest od zawsze, a co ważniejsze system ten dobrze się sprawdza w praktyce - małżeństwa są zawierane i trwają, gdyż rozwód nie wchodzi w rachubę; mężowie są zadowoleni, a żony nie mają innego wyboru, jak być im posłuszne. Nikt nie oczekuje od życia, że będzie "szczęśliwe". Przez całą drogę, aż do wejścia do szkoły, Bahar ogląda się dyskretnie przez ramię, by upewnić się, że samochód wciąż za nią jedzie. Przy stróżówce zatrzymuje się i mówi coś po cichu do woźnego, a potem odwraca się po raz ostatni i uśmiecha.  Matka Omida śmieje się, kiedy syn opowiada jej o dziewczynie, którą wypatrzył na ulicy. - Nie znam t e j rodziny - stwierdza, co jest równoznaczne z tym, że t a rodzina nie jest warta tego, by ją znać. Teherańscy żydzi z wyższych klas trzymają się we własnym kręgu i szczycą się tym, że dopuszczają do poufałości jedynie zamożnych muzułmanów i bahaitów. Nie mają czasu dla ludzi, którzy nie są dość bogaci lub atrakcyjni pod innym względem, aby móc przystąpić do ich towarzystwa. - A poza tym - ciągnie - żadna szanująca się rodzina nie posłałaby córki do t e j szkoły, gdyby tylko mogła sobie pozwolić na lepszą. Znajdują się w pokoju przylegającym do jej sypialni. Matka siedzi na ławie z pomalowanego na biało drewna, której siedzisko opina różowy jedwab; syn stoi obok niej z rękoma w kieszeniach. Jeszcze przed chwilą nachylała się do dużego lustra i próbowała wyregulować sobie brwi, nim zajdzie słońce i zrobi się zbyt ciemno, by mogła dojrzeć każdy, choćby milimetrowy zbędny włosek, ale teraz on zasłania światło, co ją irytuje, gdyż już jest piąta, a ona musi przygotować się na wieczorne przyjęcie. Wprawdzie potrzebuje tylko trzech godzin na toaletę, aby nałożyć makijaż i pomalować paznokcie, i nigdy nie opuszcza domu

przed dziesiątą, lecz mimo to wolałaby zacząć wcześnie, a zresztą swatanie to sprawa matek, czyż nie? Zwłaszcza jeśli mają synów, którzy nie potrafią zatrzymać przy sobie narzeczonej, wystawiając dobre imię rodziny na szwank. Nachyla się więc na powrót do lustra i podejmuje regulację brwi. - A jednak chciałbym dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Uniesiona ręka, w której pobłyskuje pęseta, zamiera w pół ruchu. - Po co? - rzuca oschle, raczej zdziwiona niż zła, i siłą woli powstrzymuje się, by nie ściągnąć brwi, gdyż to grozi powstaniem głębokich zmarszczek. Z tego samego powodu nieczęsto się śmieje i stara się mówić szeptem, aby ograniczyć mimikę twarzy do minimum. Dodatkowo owija głowę elastyczną taśmą, zanim pójdzie spać; najpierw rozluźnia wszystkie mięśnie, a potem przykłada ciasno bandaż od czoła do brody i z powrotem, gdyż jak kiedyś przeczytała będąc w Londynie, na tym zasadza się sukces Joan Crawford, która zachowała młodzieńczy wygląd pomimo upływu lat. - Po co chcesz się o niej dowiedzieć czegoś więcej? Cisza. Omid nic nie mówi, ale nie wygląda też na to, żeby miał zamiar wyjść - teraz pani Arbab jest naprawdę zła na syna. Nie dość, że wywołał burzę plotek, która nie ominęła żadnego salonu kosmetycznego w mieście, to teraz jeszcze chce podsunąć plotkarzom linę, by go na niej powiesili. Najchętniej powiedziałaby mu, że nawet nie zdaje sobie sprawy, jak coś podobnego zostanie odebrane, ale wie, jak bardzo jest uparty, i nade wszystko życzy sobie zostać sama, aby mogła sięgnąć po puder i perfumy, toteż mówi: - Dobrze, już dobrze. Popytam trochę. Tylko mnie więcej nie nagabuj, dam ci znać, kiedy będę coś wiedziała. Dziewczyny takie jak ona można dostać na pęczki, nie ma pośpiechu. Nie przypuszczam, żeby ktoś w ogóle się nią interesował. Mija miesiąc, w czasie którego w domu Arbabów nie pada nawet jedno słowo na temat Bahar. Potem pani Arbab wzywa Omida do swego pokoju i opowiada mu o krawcowej, która nie umie szyć, i o śpiewaku, który nie potrafi śpiewać, i jeszcze - gdyby komuś było mało - o bracie, który udaje muzułmanina, i o drugim, który udaje, że żyje. To wszystko szczera prawda, ta rodzina jest dziwna nawet jak na standardy obowiązujące na ulicy Cyrusa; połowa żydów w mieście słyszała o konwertycie i duchu. Czy możemy więc już przestać zawracać sobie nimi głowę, zanim dotrą do naszych uszu jeszcze dziwaczniejsze historie? Omid odpowiada, że chce poznać dziewczynę tak czy inaczej. Pani Arbab odmawia tygodniami. Wreszcie posyła do ojca Bahar wiadomość: Kawaler będący nadzwyczajną partią jest l u b n i e j e s t zainteresowany pańską córką. Przyjdzie l u b n i e p r z yj d z i e się z nią zobaczyć i oczywiście nie czyni z góry żadnych obietnic, ale żeby w ogóle wykonał pierwszy krok, ba, nawet żeby wyjawił swoją tożsamość,

musi wpierw paść z pańskiej strony zobowiązanie, że gdyby pomimo wszystko poprosił o rękę, zostanie natychmiast i bezwarunkowo zaakceptowany. Bahar skłonna jest do poświęcenia swej dumy w imię dobrego zamążpójścia, toteż nie odrzuca buńczucznej propozycji. Ona już wie, że mężczyzna, który śledził ją z auta, jest nią zainteresowany - wie, że za niego wyjdzie.  Kiedy w końcu pojawia się, żeby ją poznać, w błyszczącym srebrnym samochodzie i z obojgiem rodziców, których zamiarem jest wytknięcie każdej najdrobniejszej wady potencjalnej narzeczonej, Omid jest tak szarmancki, przystojny i czarujący, jak go sobie wyobraziła. Nosi dobrze skrojony czarny garnitur, lśniące czystością skórzane buty, złoty zegarek. Wymienia uścisk dłoni nie tylko z ojcem Bahar, ale także z jej matką i wstaje za każdym razem, gdy biedna kobiecina wchodzi albo wychodzi z pokoju, co wywołuje u niej zmieszanie - gdyż nigdy dotąd nie okazywano jej takiego szacunku i nie ma pojęcia, co z nim począć - ale zarazem sprawia, że myśli o kandydacie cieplej i nawet sama żałuje, że nie jest znów młoda i nie może marzyć o mężczyźnie takim jak on. Jego wyrafinowanie, dobre maniery, gładka mowa i delikatne gesty wprawiają rodziców Bahar w zażenowanie i powodują u nich wyrzuty sumienia, że nie mają większego domu, droższych mebli i więcej ogłady. Choć Arbabowie podobnie jak oni są żydami, na tym kończą się podobieństwa między nimi. Bogactwo pana Arbaba czyni zeń osobę godną podziwu i wręcz rewerencji, jeśli nie zwykłej zawiści. Dostatnie życie pani Arbab pozwala jej patrzeć z pogardą na matkę Bahar - spójrzcie tylko na tę kobietę, mówią jej oczy, wygląda na parę dziesiątków lat starszą ode mnie, skórę ma popękaną niczym wyschła ziemia i bez wątpienia nie słyszała o farbie do włosów, w przeciwnym razie na pewno coś by zrobiła z tą rzucającą się w oczy siwizną; to przez ludzi takich jak ona żydzi nie są w poważaniu. Nie dla nich - dziękujemy, postoimy - pułapki życia w getcie. W dziesiątej minucie spotkania ojciec Bahar bąka pod nosem jakieś usprawiedliwienie i opuszcza pokój. Tuż za drzwiami wpada na córkę, która z wypiekami na twarzy i wstrzymanym oddechem stoi w korytarzu, czekając na wyrok, chwyta ją oburącz za ramiona, potrząsa i mówi, że to jakieś szaleństwo, ten mężczyzna jest dla ciebie za dobry, nigdy cię nie poślubi, nigdy nie opuści rezydencji w północnym Teheranie, żeby wziąć sobie za żonę

dziewczynę, która mieszka przy zatłoczonej uliczce zbyt wąskiej na jego samochód, a nawet jeśli to zrobi, jeśli okaże się na tyle głupi i cię wybierze, przez resztę życia będzie żałował swojej decyzji... - ... a ty, ty nigdy nie będziesz tym, na kogo zasługuje, nigdy nie sprostasz jego wymaganiom! - rzuca jej na koniec w twarz. Wściekła Bahar wyrywa się ojcu i syczy: - Chciałbyś, żeby mnie to spotkało, chciałbyś, żebym była stracona jak wy wszyscy, ale mnie to nie spotka!  Nigdy by tego nie przyznała, lecz prawdą jest, że jej rodzice ledwie ją zauważali, odkąd się urodziła - kochali Bahar miłością nieuważną, jak czynią ludzie wiedzący, że dzieci ich rozczarują. Córka to największy wróg matki - mawiała Szwaczka - ciężar, jaki trzeba dźwigać, póki nie spocznie się w grobie. Tymczasem pierwszy spoczął w grobie jej syn, czym złamał matczyne serce po raz pierwszy. Odtąd patrzenie na Bahar i jej dwie siostry było dla rodziców jeszcze boleśniejsze i dlatego spoglądali na nie tylko z rzadka, bo przecież z dziewcząt nie ma żadnego pożytku, a wiąże się z nimi wstyd i kłopoty. Moi dziadkowie nie są bynajmniej okrutni. Kochają swoje dzieci jak inni ludzie. Poświęcają się dla nich i czasem nawet ronią nad nimi łzy, ale nie zapominają przy tym o najważniejszym - o tym, jak naprawdę wygląda życie - i chcą, by ich córki także o tym nie zapominały. Chowanie głowy w piasek nic nie da, powiedziałaby Szwaczka, gdyby ktoś ją zapytał o zdanie. W pokoju, w którym doszło do spotkania obu rodzin, państwo Arbabowie są przekonani, że cała sprawa umrze śmiercią naturalną - że Omid po tym, co tutaj zobaczył, nie zechce za żadne skarby wrócić, podobnie jak oni nie mogą się już doczekać, aby opuścić to ponure miejsce, gdzie w ogóle nie wiedzieć po co się znaleźli. Pani Arbab podjąwszy męską decyzję wstaje, dając znak, że pora kończyć tę farsę. Pan Arbab skwapliwie gasi papierosa o brzeg talerza, na którym podano obrane ogórki, jakich nawet nie tknął, gdyż robiło mu się niedobrze na samą myśl, że miałby w tym domu wziąć coś do· ust, i również się podnosi. W tej samej chwili do obojga dociera, że ich syn postradał zmysły, dostał kuku na muniu i powinien zostać zamknięty w domu wariatów, a to dlatego, że na pożegnanie znów wymienia uścisk dłoni z ojcem Bahar oraz z jej matką, po czym mówi jakby nigdy nic:

- Bardzo się cieszę, że państwa poznałem. Jeśli nie mają państwo nic przeciw temu, następnym razem chciałbym zobaczyć młodą damę we własnej osobie.  Następnym razem pojawia się na ulicy Cyrusa sam. Zostaje przez rodziców Bahar zaproszony do najlepszego pokoju, siada krzyżując zgrabnie nogi, zapala amerykańskiego papierosa i oznajmia swojej wybrance, że ma do niej trzy pytania. - Jakie jest twoje ulubione słowo? Bahar ma na sobie sukienkę, którą jej matka skończyła szyć tego ranka. Zwisa jej na biodrach i wpija się pod pachami, lecz ona na to nie zważa, trzyma głowę wysoko, jakby była odziana niczym gwiazda filmowa. Twarz ma promienną zapewne dlatego, że jest sam na sam z Omidem. Kiedy pada pierwsze pytanie, nie waha się ani sekundy. - Baran - odpowiada. "Deszcz." Jest z siebie bardzo zadowolona. Czuje się, jakby była w klasie i tylko ona jedna znała odpowiedź. Trochę czasu mu zajmuje, nim przyswoi sobie, co usłyszał. Spodziewał się słowa takiego, jak: obowiązek, honor, lojalność - albo podobnego, w każdym razie takiego, jakie jego zdaniem osoba w jej wieku i o jej pozycji powinna mieć w zaistniałej sytuacji na końcu języka, poinstruowana przez matkę. No, niechby było: posłuszeństwo, uległość, cierpliwość ... Omid zaciąga się głęboko i powoli wydmuchuje dym, myśląc w duchu, że ta dziewczyna chodzi z głową w chmurach, pewnie za sprawą młodzieńczego zauroczenia poezją, w czym zresztą nie ma nic złego, a poza tym łatwo jej to będzie wyperswadować. Rozgląda się po pokoju i zauważa, że pomieszczenie zostało odnowione od czasu jego ostatniej wizyty. Ściany pokryto warstwą białej farby, której mokry zapach wciąż unosi się w powietrzu; meble poprzestawiano, tak że wydaje się, iż jest więcej miejsca; dziurawą tapicerkę tu i ówdzie nakryto czerwonym aksamitem. Na podłodze leży inny chodnik - nie nowy, ale inny, najprawdopodobniej pożyczony. Na parapecie okiennym ktoś postawił wazon z purpurowymi kwiatami. Omid odrywa wzrok od kwiatów i uśmiecha się pobłażliwie. Głowa w chmurach to jedno, a wielka niewinność - drugie. - Co najbardziej lubisz robić? I znów ani chwili wahania: - Wychodzić rano z domu. Omid poprawia się niespokojnie na krześle. Czuje się skonfundowany. Aby się uspokoić, raz jeszcze zaciąga się papierosowym dymem i odkłada niedopałek na

popielniczkę. Zastanawia się, czy przypadkiem nie popełnia błędu, czy nie przecenia potencjału tej dziewczyny. Sądził, że marzy o tym, by zostać jego żoną, a osiągnąwszy już ten status - najszczęśliwsza będzie w domu, gotując i wychowując dzieci, i przeżywając rozterki, jakie zasłony wybrać do salonu. Nawet nie potrafił sobie wyobrazić, dlaczego chciałaby ran- kiem uciekać z domu ani też dokąd mogłaby się udać. Rozmyślając, błądzi wzrokiem za oknem. Widzi chłopca jeżdżącego na rowerze dookoła sadzawki. Rower jest stary i zardzewiały, poskrzypuje za każdym razem, kiedy chłopiec naciska pedały. Omid nie ma pojęcia, kim jest to dziecko. Nie wie nic o rodzeństwie Bahar i nie chce wiedzieć. Dla niego jest jasne, że jak tylko się pobiorą, urwą się kontakty z jej krewniakami, tak będzie najlepiej, naprawdę, po cóż komplikować proste sprawy, spotykając się z ludźmi, z którymi nie ma się nic wspólnego. Mimo to zgrzytliwy dźwięk dochodzący z podwórka wywołuje u niego gęsią skórkę. Milczy, miotając wściekłe spojrzenia za okno, a gdy Bahar nie reaguje w żaden sposób i nie przepędza dzieciaka, Omid postanawia wyjść. Nim wychodzi, zadaje trzecie pytanie: - Jaki jest twój ulubiony kolor?  Za drugim razem, kiedy moi rodzice spotykają się sam na sam, ojciec przynosi matce trzy kawałki materiału. Ostatnie tygodnie spędził walcząc ze swoją matką, starszym bratem i samym sobą, a raczej z własnymi wątpliwościami, czy Bahar aby na pewno jest osobą, z którą powinien się ożenić i pokazywać ludziom. Już wie, że jego wybrance brakuje potulności, jaką chętnie by u niej widział, a w zamian cechuje ją twarda logika, o jaką nawet jej nie podejrzewał i jaka w jego opinii jest pogwałceniem konwenansów. Na jej korzyść może jednak przemawiać to, że ma zaledwie szesnaście lat i powinna być łatwa do uformowania wedle życzeń. A zresztą, pozory często mylą. Niewykluczone, że Bahar okaże się nie oszlifowanym diamentem i z łatwością znajdzie swoje miejsce pośród szerokiego kręgu żon przyjaciół i krewnych Omida, będzie zapraszana na ich popołudniowe partyjki gry w karty, odbywające się dwa albo nawet trzy razy w tygodniu, będzie z nimi chodzić do fryzjera i krawca, i do tych nowomodnych spa, gdzie obrotna pracownica, sypiąca na prawo i lewo komplementami i broszurami wydrukowanymi w Ameryce, owija kobiece ciała bandażami, tak że wyglądają jak mumie, i pozostawia je w saunie, żeby wypociły ostatnią kropelkę wody, po czym rzeczywiście przypominają umarłych, ale także - a może raczej głównie - wyglądają na szczuplejsze niż

przed zabiegiem. Przede wszystkim wszakże Omid dyskretnie obserwuje ojca, aby zorientować się, na ile ma zamiar mu pozwolić w sprawie Bahar i jak długo jeszcze będzie milczał, pozornie ignorując kłótnie pomiędzy swoją żoną i synem oraz pomiędzy dwoma synami, zanim jednym głośnym okrzykiem nie wkroczy do akcji, przerywając przepychanki, które są poniżej jego godności, dobre dla głupców takich jak jego rodzina. Lecz na razie pan Arbab zdaje się nie mieć nic przeciwko temu, żeby Bahar została żoną Omida - mimo że odstręczyło go miejsce, w jakim żyje dziewczyna, i ludzie, z którymi jest spokrewniona. Jak dotąd wyraził o niej swoją opinię w zaledwie paru zdaniach. Niezbyt piękna, ale i nie brzydka, powiedział. Dość bystra i bez wątpienia chętna, zauważył. I dodał, przyszpilając syna spojrzeniem, które stopiłoby skałę: no i każdy dostaje w życiu to, na co z a s ł u ż ył . To żaden sekret, że pan Arbab nie ma o Omidzie wysokiego mniemania. Jednakże jego brak zaangażowania w sprawę Bahar nie znamionuje obojętności ani tym bardziej nie jest oznaką, iż zamierza skapitulować w obliczu pragnień syna. W rzeczywistości takie a nie inne zachowanie seniora rodu uznać raczej należy za prowokację, rękawicę rzuconą nie- udacznikowi i mięczakowi. Teraz czeka, aż ten ją podniesie i udowodni, że ma w sobie dość męskości, by przeciwstawić się matce, wystąpić przeciwko konwenansom, zaryzykować gniew ojca, nawet jeśli po to tylko, żeby zrujnować sobie życie. Zatem Omid wrócił i przyniósł dla Bahar podarunki. - Zamknij oczy - mówi i rozwija białą koronkę tak ciężką, że spływa z jego ramienia z głuchym stęknięciem i z ulgą opada na oparcie krzesła. - Nie, jeszcze nie otwieraj - dodaje, układając na wierzchu różową taftę. Przygląda się, jak dziewczyna muska palcami miękką materię, jak podnosi ją do twarzy i na moment przykłada do policzka. Widzi jej radość i myśli sobie, że już zawsze z taką łatwością ją uszczęśliwi; wystarczy, że narzuci welon na niedoskonałość ich dotychczasowego życia, zakrywając jej braki i swoją niezdolność do miłości. Potem mówi Bahar, ile trudu kosztowało go znalezienie trzeciego materiału. Musiał wysłać swojego kierowcę, Hasana Agę, do każdego sklepu przy alei Ferdousiego, i to więcej niż jeden raz, a w końcu i tak zamówił materiał z zagranicy. - Jaki jest twój ulubiony kolor? - zapytał ją podczas poprzedniej wizyty, a ona odparła: - Kaspijska zieleń. Materiał jest zielony jak szmaragdy, jak las nad Morzem Kaspijskim, jak wody tego morza w samo południe. Omid wie, że Bahar jest zachwycona. Nigdy nie była poza Teheranem; nie ma pojęcia, jak naprawdę wygląda Morze

Kaspijskie - widziała je tylko na zdjęciach. Nie wie, jak to jest oddychać przesyconym solą powietrzem, spać pod prześcieradłem nasiąkniętym rosą i budzić się z piaskiem we włosach. Potrafi sobie jednak to wszystko wyobrazić, w czym wydatnie pomaga jej lektura wielu książek. Oczyma wyobraźni widzi cień gór, gładką niczym szkło wodę, srebrzyście połyskującą w promieniach słońca i odbijającą złotożółte łodygi rosnącego wzdłuż brzegów ryżu. Człowiek się zmienia Po tym, jak Ujrzy kaspijskie marzenia - napisał pewien poeta. Trzymaj oczy mocno zamknięte ...  Zanim obieca ją Arbabom, ojciec Bahar sadza ją w najlepszym pokoju i mówi jej, żeby wszystko sobie przemyślała, ponieważ jak już raz podejmie decyzję, nie będzie mogła się wycofać - dam im swoje słowo i odtąd będziesz j e g o na zawsze. Nawet jeśli Omid zmieni nazajutrz zdanie, nie zaręczy się ani nie ożeni, a także - niech Najwyższy odbierze mi mowę za te słowa - nawet jeśli się z tobą rozwiedzie i odeśle cię z powrotem do domu. - Chcę, żebyś to zrozumiała, córko, i dobrze się zastanowiła, zanim skoczysz głową w płomienie. Ani ja, ani ty nie należymy do tego samego rodzaju ludzi co Omid Arbab. Nie mamy tych samych praw co on. A teraz posłuchaj mnie uważnie, Bahar, i postaraj się ogarnąć, co mówię, tym swoim małym kobiecym móżdżkiem: to małżeństwo nigdy nie dojdzie do skutku, ten człowiek jest zbyt dobry dla nas... dla ciebie i nigdy cię nie poślubi. Nie wiem, w jaką on gra grę, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest co innego. Z chwilą gdy do nich pójdę i powiem: tak, Bahar jest twoja, będzie całować twoje ręce i będzie twoją niewolnicą i w ten sposób zasłuży sobie, by być twoją żoną, z tą samą chwilą zostaniesz napiętnowana jako kobieta Omida, a tego nie da się łatwo cofnąć. Twoja reputacja legnie w gruzach i będziesz stracona. Także wtedy, gdy jednak da ci pierścionek i przyrzeknie ci wierność, z w ł a s z c z a wtedy, jeśli okaże się na tyle głupi, żeby cię wybrać z jemu tylko znanych powodów. Bo on będzie żałował swojej decyzji w każdym dniu swego życia, a ty... Ty nigdy nie staniesz się tym, kogo chciałby w tobie widzieć, nigdy nie spełnisz jego oczekiwań. Bahar śmieje się z tą samą dziecięcą niefrasobliwością, która zawsze - odkąd

pojawiła się na świecie - wprawiała jej rodziców w niepokój. Już wcześniej była nieostrożna i postępowała irracjonalnie, ale teraz dodatkowo zaślepia ją radość, upaja świadomość, że oto jednym słowem może odmienić swój los. - Ostrzegam cię, dziewczyno. Jeśli zdecydujesz się uczynić ten krok, nie będzie już dla ciebie odwrotu. Możesz zgodzić się i obiecać mu swoją rękę, ale wtedy opuścisz ten dom na zawsze. Wyjdziesz stąd w sukni ślubnej, a wrócić będziesz mogła tylko w całunie... tak, dobrze słyszysz, przyjmiemy cię z powrotem wyłącznie martwą, gdyż inaczej spadłby na nas wstyd i hańba, a tego ani ja, ani twoja matka byśmy nie przeżyli. Pamiętaj, że nie będziesz miała dokąd pójść. Rozwódka nie ma rodziny, nie ma przywilejów, nie ma grosza przy duszy. No więc? Ojciec Bahar doskonale wie, co zaraz usłyszy; wie, że los jego córki jest już przesądzony i że on sam nie może zrobić nic, co by ją powstrzymało - bo jakże to? Jaki ojciec na jego miejscu pokazałby plecy Arbabom, zaprzepaścił szansę - jedną na milion, ale cóż z tego - że jego czarnowidztwo nie spełni się, że córka zaiste będzie żyć długo i szczęśliwie i że on, który wie wszystko o rozczarowaniu, raz w życiu zazna błogosławieństwa Bożego?  Rodzice Bahar muszą się zapożyczyć, żeby wyprawić przyjęcie zaręczynowe. Tygodniami odnawiają cały dom, dokupują krzeseł, przygotowują jedzenie dla stu osób. W głębi ducha są przerażeni perspektywą najazdu krewnych i znajomych Omida, na co dzień mieszkających w rozległych rezydencjach, którzy ujrzą na własne oczy, jak żyją ci i n n i żydzi, i utwierdzą się w przekonaniu, że ludzie nie są równi, że jedni są gorsi od drugich, naturalnie predestynowani do pośledniej roli. Nie mniej martwi Szwaczkę i jej męża to, że Omid w każdej chwili może odzyskać zdrowe zmysły, póki nie jest jeszcze za późno, odwołać ślub i zostawić im długi, z jakich nie wypłacą się przez lata, i zhańbioną córkę, której, nikt nigdy nie zechce. Nie ważą się jednak plunąć fortunie w twarz; przekonują się ile sił, że wszystko potoczy się po ich myśli, że - być może - ta nieoczekiwana propozycja to Boży sposób na zadośćuczynienie im za wszelkie krzywdy. Modlą się więc i nie ustają w wysiłkach, by wszystko było jak należy w dzień zaręczyn. Ich dom nie jest duży, pomieści się w nim co najwyżej trzy tuziny gości, a mimo to powiedzieli Arbabom, że mogą zaprosić, kogo tylko chcą, i sami rozesłali zaproszenia nawet do najdalszych powinowatych - tak się w takich wypadkach postępuje i nie ma zmiłuj się. Do swoich codziennych modlitw dołączają nazwiska co kłopotliwszych krewnych, prosząc Naj-

wyższego, by nie pozwolił im wziąć udziału w uroczystości, bez skutku jednak. Niechciani pociotkowie przybywają pierwsi i zajmują najlepsze miejsca. W ferworze przygotowań ulegają namowom Śpiewaka Operowego i posyłają po gitarzystę, żeby akompaniował przy "Granadzie", w wyniku czego w niemiłosiernie zapchanym domu pojawia się młody męż- czyzna w nieopisanie obcisłych dżinsach i koszuli rozpiętej co najmniej do pępka, który to mężczyzna większość czasu przesiedzi przy stole, częstując się kolejnymi porcjami smażonego kurczaka z ryżem, ponieważ za każdym razem gdy podłącza wzmacniacz do kontaktu, aby wreszcie zagrać, gaśnie światło i pan domu musi po ciemku gmerać w skrzynce z korkami elektrycznymi, by przywrócić jasność. Arbabowie usłyszeli, że mogą zaprosić, kogo tylko chcą, a mimo to Omid przybywa właściwie sam, jeśli nie liczyć rodziców i starszego brata. Narzeczonego witają krzyki zachwyconych kobiet z rodziny Bahar, przechodzące w zawodzenia dla odczynienia uroku. Niewiasty tłoczą się wokół niego i obrzucają go płatkami kwiatów, po czym jedna przez drugą witają się z przyszłymi teściami - witamy, witamy, gdzie reszta? Parę chwil zajmuje, nim wszyscy zrozumieją, iż Omid nie żartuje, kiedy mówi, że zaprosił tylko najbliższą rodzinę, nie chcąc się narzucać, a przecież wszyscy i tak spotkają się na weselu. Informacja powoli zapada w dusze słuchaczy, wywołując konstatację - coraz silniejszą z każdą sekundą - że ktoś tu kogoś obraża i że obrażoną stroną jest Bahar i jej rodzina, ponieważ, nie bójmy się tego powiedzieć, przyszły pan młody nie chciał, by jego przyjaciele zobaczyli, jak mieszka jego wybranka i wśród kogo się wychowywała, za co po prawdzie nie można go winić. Spójrzcie tylko na niego! Przecież to urodzony książę, a ta jego matka to, nie przymierzając, królowa Wiktoria. Nie podaje nikomu ręki, bo się boi o swój manikiur. Bahar robi dobrą minę do złej gry i udaje, że nie zauważa zniewagi. Podchodzi do Omida w sukience do kolan, którą jej matka uszyła z różowej tafty. Włosy ma rozpuszczone, opadają jej na plecy luźnymi pasmami, a paznokcie pomalowane w kolorze sukienki. Proszę, proszę dalej... Jestem pełna dobrych chęci i nadziei... Dostaje w podarunku pierścionek z pięciokaratowym brylantem, zabytkowy zegarek i naszyjnik z diamentów. Omid nie spuszcza z niej oka przez cały wieczór; siedzi tuż obok i przygląda się, jak tańczy, sam jednak nie przyłącza się do zabawy ani nawet nie usprawiedliwia swoich rodziców, kiedy ci wychodzą z przyjęcia o wczesnej porze, bo cóż to jest jedenasta godzina, z obiadu zostały podane dopiero przystawki. To wielka obelga dla rodziny narzeczonej, wyjść z przyjęcia, zanim się na dobre zaczęło, przecież to nie Ameryka,

gdzie wszyscy są w łóżkach już przed północą; Amerykanie przodują na wielu polach, lecz zabawa to nie jest ich mocna strona, w tym kraju to ho, ho! Tutaj dobre przyjęcie nie kończy się przed wschodem słońca. Pod koniec wieczoru Bahar pyta Omida, czy podoba mu się jej sukienka. W odpowiedzi mężczyzna uśmiecha się lekko. - Od tej pory szycie twoich strojów będziemy zlecać prawdziwej krawcowej.  Prawdziwą krawcową okazuje się Ormianka imieniem Alicja, znana z tego, że nowe klientki przyjmuje po dwóch miesiącach oczekiwania i jeszcze nigdy nie uszyła nic na czas. W Teheranie krążą legendy o jej ciętym języku i ponurym obliczu oraz zachowaniu - aroganckim w stosunku do bogaczy i pełnym rozżalonej irytacji wobec mniej zamożnych. I jednych, i drugich traktuje z góry, jak gdyby robiła im łaskę, przyjmując od nich pieniądze i każąc czekać trzy miesiące na byle łaszek, a mimo to wszyscy są zachwyceni. Kobiety prze- siadują w jej poczekalni od południa do wieczora, popijając kawę po turecku zaparzoną i podaną przez czternastoletnią służącą, którą Alicja przywiozła sobie z prowincji, obiecawszy rodzicom dziewczyny, że się nią zajmie, co sprowadza się do wydzielonego w pracowni miejsca do spania i trzech posiłków dziennie, a także - a właściwie przede wszystkim - wygórowanych wymagań. W poczekalni nie milknie szmer głosów, którymi znudzone żony wymieniają uwagi na temat kolejnej rewelacyjnej diety cud oraz - tylko nieznacznie ciszej - plotki o najświeższym skandalu, nie spuszczając oka z materiałów przyniesionych przez przyjaciółki i obmyślając plan, jak by tu prześcignąć znienawidzoną znajomą na polu urody i szyku. Oceniają swoją wzajemną pozycję poprzez ilość czasu, jaką Alicja każe im czekać, nim dostąpią zaszczytu znalezienia się w jej pracowni, a potem, wieczorem, na przyjęciach, na które zostały zaproszone, komentują aktualny status teheranek i ustalają ich ranking na podstawie tego, jak krawcowa potraktowała każdą z osobna. Bahar spędza w poczekalni cały dzień. Alicja wie, z kim ma do czynienia, ponieważ pani Arbab zatelefonowała, aby umówić przyszłą synową na spotkanie z krawcową. - Mój syn popełnia mezalians, toteż niech przynajmniej suknia ślubna nie pozostawia nic do życzenia. Nie wyobrażam sobie, by miał ją uszyć kto inny, tylko proszę, p r o s z ę , zajmij się nią sama, ja po prostu nie mogę przyjść razem z nią, chociaż oczywiście zdaję sobie sprawę, że tak wypada, że każda teściowa tak robi, no ale w tej sytuacji chyba mi tego oszczędzisz ... Wyprawię ją w pojedynkę albo z którąś z jej dziwacznych krewniaczek...

Bahar zjawia się wcześnie, trzymając w ręku torbę, w której tkwi schludnie złożona koronka przeznaczona na suknię ślubną, z miną tak radosną i pewną siebie, że Alicja od razu podejmuje decyzję, by pokazać tej dziewusze, gdzie jest jej miejsce. Pozostawia Bahar w poczekalni - usiądź, proszę, zobaczę, co da się zrobić; wprawdzie przyszłaś, jak jest jeszcze pusto, ale mam już poumawiane spotkania, sama rozumiesz, że moim stałym klientkom należy się pierwszeństwo - i znika w pracowni. Pozostałe kobiety przychodzą w grupkach po dwie lub trzy. Wszystkie słyszały o dziwnym pomyśle Omida Arbaba, siadają zatem tak, by mieć dobry widok na Bahar, i otwarcie jej się przyglądają. Nie starając się nawet zachować pozorów, rozmawiają na jej temat. Wreszcie któraś zwraca się bezpośrednio do Bahar: - Jesteś sama? Nikt nie chciał z tobą przyjść na branie miary? Czyżby pani Arbab nigdzie cię ze sobą nie zabierała? Bahar odpowiada na wszystkie pytania uprzejmie, aczkolwiek ze zbyt dużą dozą entuzjazmu wskazującego na to, że nie przeszkadza jej, iż przyszła teściowa ją upokorzyła, oraz odsłaniającego całą jej łatwowierność i wrażliwość na ciosy, gdyż po zaledwie paru chwilach rozmowy jasne jest, że ta dziewczyna nie ma pojęcia, jak się bronić przed socjetą, do której marzy jej się przystąpić. Słabość owa sprawia, iż nie znalazłaby się w poczekalni kobieta, która nie poczułaby do Bahar silnej niechęci, włączając w to Alicję, bez mrugnięcia każącą czekać swej nowej klientce cały dzień. Co godzina czy coś koło tego Alicja otwiera drzwi swej pracowni, spogląda na siedzące w poczekalni kobiety, wymienia uprzejmości z nowo przybyłymi, po czym gestem zaprasza ,jedną z nich do środka na przymiarkę. Doskonale wie, że Bahar chce u niej uszyć suknię ślubną - i zgodnie ze zwyczajem jako przyszła panna młoda powinna być obsłużona poza kolejnością - a jednak ignoruje ją za każdym razem, zamyka drzwi, odwracając wzrok od wciąż uśmiechniętej dziewczyny i żałosnej plastikowej torby z materiałem na suknię i nawet nie zadając sobie trudu, by w przybliżeniu określić, jak długo jeszcze przyjdzie Bahar czekać. Pozostałe klientki widzą to, lecz nie interweniują. Niektóre nawet czują coś w rodzaju współczucia i uważają, że Alicja powinna okazać dziewczynie więcej szacunku, jednakże nie są na tyle odważne ani na tyle przejęte sytuacją, w jakiej znalazła się Bahar, aby zrobić sobie wroga z Alicji, na której zdaniu zależy im znacznie bardziej. Palą więc papierosy marki "More", kartkują stare wydania "Vogue'a" i uskarżają się na nieudolność swoich pokojówek, pyskujące kucharki, spóźnialskich szoferów. Kątem oka nie przestają obserwować Bahar i w duchu zadają sobie pytanie, kiedy wreszcie dziewczyna zrozumie, jak niegrzecznie została potraktowana, kiedy da po sobie poznać, że dopadł ją głód - przecież jest już czwarta po

południu, a ona od rana nie miała nic w ustach, jeśli nie liczyć herbaty, którą służąca Alicji przynosi na tacy co około pół godziny; nawiasem mówiąc, nie umyka ich uwadze to, że Bahar sypie do herbaty za dużo cukru i nie odmawia sobie śmietanki, zapewne biedactwo nie wie, że jedno i drugie jest bardzo tuczące, no ale skąd niby miałaby to wiedzieć ... ? Przyglądają się więc i potrząsają głowami, zastanawiając się, co takiego jest w biednych ludziach, że wydają się tak inni, bardziej wystawieni na zagrożenia, jakie niesie życie, wręcz przyciągający tragedie i zapraszający do własnego domu stratę. O piątej po południu jedna z kobiet, korzystając z okazji, że Alicja opuściła na moment pracownię, bierze ją na stronę i szepcze, że to nie w porządku, ta biedna dziewczyna wyczekała się już dość, przeszła próbę cierpliwości pomyślnie, że być może krawcowa nie jest winna szacunku j e j , ale z pewnością nie powinna obrażać osoby, którą j ą do niej przysłała. To skutkuje i Alicja, wróciwszy do pracowni, wywołuje imię Bahar. Za wszystkimi poprzednimi klientkami krawcowa zamykała drzwi, aby uniknęły ciekawskich spojrzeń podczas przymiarki, teraz wszakże kiedy w środku znalazła się Bahar, zostawia je do połowy otwarte. - Rozbierz się - mówi. - Muszę zobaczyć, z czym mam do czynienia. Bahar odkłada swoją torbę na ziemię i spogląda na drzwi. - No dalej - ponagla ją Alicja. - To był długi dzień, chciałabym jak najszybciej skończyć pracę. Wahając się, Bahar zdejmuje spódnicę, po czym zamiera i rzuca spłoszone spojrzenie w kierunku otwartych drzwi. Kobiety w poczekalni udają, że są zajęte przeglądaniem czaso- pism albo rozmową, ale Bahar wie, że w chwili kiedy odwróci głowę, oczy wszystkich wbiją się w nią. Zdobywa się na śmiałość i pyta Alicję, czy mogłaby zamknąć drzwi. W odpowiedzi krawcowa ujmuje ją pod łokieć i prowadzi do lustra. - Sądzisz, że ktoś jest ciekaw twojego nagiego ciała? - pyta retorycznie. Bahar zdejmuje więc bluzkę i pozostawszy tylko w bieliźnie, wdrapuje się na nieduże podwyższenie umieszczone naprzeciwko wielkiego lustra. Stoi bez ruchu, kiedy Alicja bierze z niej miarę, ze spuszczonym wzrokiem, starając się nie patrzeć w odbicia kobiet, które jak wie, zaniechały lektury i pogawędek, by móc się napawać jej upokorzeniem. Ręce krawcowej są zimne, wrogie. Popychają dziewczynę i szturchają, a kiedy ona reaguje unikiem, stają się jeszcze brutalniejsze. Nic nie umyka uwadze patrzących . Kiedy wreszcie wszystkie wymiary są zdjęte, krawcowa sięga do torby, wyjmuje koronkę i rozpościera materiał na stole .

- Niebrzydka - mruczy i zaraz pyta: - Jaki krój masz na myśli? Nie czekając na odpowiedź, przykłada materiał do Bahar i owija ją od stóp do głów, tu i ówdzie spinając brzegi szpilką, aby nadać sukni jakiś kształt. Jedna ze szpilek kaleczy skórę dziewczyny, która instynktownie wzdryga się i mówi: - To boli. Alicja nie wydaje się tym przejęta. - Nie ruszaj się! - warczy. Nieoczekiwanie dla wszystkich Bahar podejmuje wyzwanie. Schodzi z podwyższenia i patrzy krawcowej prosto w oczy. - Jesteś niedelikatna - mówi - a poza tym powinnaś była zamknąć drzwi. Zdumiona Alicja odkłada poduszeczkę ze szpilkami. Nie spodziewała się takiej reakcji, prawdę powiedziawszy, nie mieści jej się w głowie, że ktoś taki jak Bahar mógł wystąpić przeciwko niej, i to przy tylu świadkach. Żeby zachować twarz, musi zrobić coś, aby przywrócić właściwy porządek rzeczy. Opuszcza okulary na czubek nosa i rzuca dziewczynie przeciągłe spojrzenie znad szkieł; daje jej czas, aby sama zrozumiała swój błąd. Potem, nie puszczając spływającej z ramion Bahar koronki, cedzi przez zaciśnięte zęby: - Wchodź na podwyższenie. Bahar nie ma zamiaru ustąpić. Wygląda na wściekłą: policzki ma zaczerwienione, usta zacięte w białą kreskę. Zaraz albo zacznie krzyczeć na krawcową, albo wybuchnie płaczem. Tak czy inaczej, będzie górą. Młoda dziewczyna i starsza kobieta patrzą na siebie przez długą chwilę. Wreszcie Alicja przerywa milczenie: - Wchodź na podwyższenie albo zabieraj się do domu. Ktoś taki jak ty powinien być wdzięczny już za samo to, że został tu wpuszczony. W lustrze odbija się postać młodej dziewczyny stojącej na podwyższeniu w dusznym pokoju skąpanym w popołudniowym świetle. Dookoła walają się nie ukończone suknie, nagie manekiny spoczywają na licznych krzesłach, a nawet na oparciu niebieskiej sofy obitej aksamitem. Odkręcona plastikowa ręka leży na niskim stoliku do kawy, którego szklany blat szpecą brzydkie rysy. Za jej plecami, w poczekalni, tuzin kobiet z zapartym tchem przygląda się, jak młoda dziewczyna, poddając się, przybiera pozę wygodną dla krawcowej, z rękoma sztywno opuszczonymi wzdłuż boków, ledwie panując nad łzami upokorzenia i wściekłości. 