Najlepsze buty na swiecie - Michal Olszewski
Informacje o dokumencie
Rozmiar : | 1.4 MB |
Rozszerzenie: |
//= config('frontend_version') ?>
Rozmiar : | 1.4 MB |
Rozszerzenie: |
Polska z reportaży Michała Olszewskiego to kraj podwójny: pod powierzchnią małej stabilizacji, na obrzeżach zwyczajnego życia rozgrywają się wydarzenia dramatyczne. Oto zagubiona w jednej z podkarpackich kotlin wioska, w której maltretowany przez księdza ministrant popełnia samobójstwo. Oto małopolskie Skawce, gdzie przywiązanie do ziemi musi przegrać z wielką inwestycją hydrotechniczną. Oto kraj, w którym pamięć o wojnie i jej ostatnich świadkach przybiera coraz bardziej groteskowe formy.
O Polsce pokazanej w reportażach Michała Olszewskiego chcielibyśmy jak najszybciej zapomnieć. Bolesne, choć napisane oszczędnym tonem teksty na szczęście nam na to nie pozwolą.
W serii ukazały się ostatnio: Katarzyna Kobylarczyk Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa Emma Larkin Spustoszenie. Nieopowiedziana historia o katastrofie i dyktaturze wojskowej w Birmie Norman Lewis Grobowiec w Sewilli. Podróż przez Hiszpanię u progu wojny domowej Gellert Tamas Mężczyzna z laserem. Historia szwedzkiej nienawiści Angelika Kuźniak Papusza Peter Robb Sycylijski mrok Michał Książek Jakuck. Słownik miejsca Luca Rastello Przemytnik doskonały. Jak transportować tony kokainy i żyć szczęśliwie Stefano Liberti Na południe od Lampedusy. Podróże rozpaczy V. S. Naipaul Indie. Miliony zbuntowanych Magdalena Grochowska Wytrąceni z milczenia (wyd. 2 zmienione) Florian Klenk Kiedyś był tu koniec świata Angelika Kuźniak Marlene (wyd. 2) Elisabeth Åsbrink Czuły punkt. Teatr, naziści i zbrodnia Frank Westerman Czysta biała rasa. Cesarskie konie, genetyka i wielkie wojny Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci Mateusz Janiszewski Dom nad rzeką Loes Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch Witold Szabłowski Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji (wyd. 2 rozszerzone) Peter Harris Słuszny opór. Konstruktorzy bomb, rebelianci i legendarny proces o zdradę stanu Liao Yiwu Bóg jest czerwony. Opowieść o tym, jak chrześcijaństwo przetrwało i rozkwitło w komunistycznych Chinach Dariusz Rosiak Wielka odmowa. Agent, filozof, antykomunista Anthony Shadid Nadciąga noc. Irakijczycy w cieniu amerykańskiej wojny Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen Iza Klementowska Samotność Portugalczyka V. S. Naipaul Poza wiarą. Islamskie peregrynacje do nawróconych narodów Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka Drauzio Varella Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii Ewa Winnicka Angole W serii ukażą się m.in.: Norman Lewis Głosy starego morza Grzegorz Szymanik Motory rewolucji
Michał Olszewski Najlepsze buty na świecie
Brońcie naszego księdza Zdjęcia z nagą dziewczynką zobaczył najpierw laborant w zakładzie fotograficznym w Krakowie. Od razu zwróciły uwagę. Klienci przynosili czasem rozbierane filmy, ale nie z dzieckiem w pornograficznych pozach. Negatyw dostarczył nieznany mężczyzna około czterdziestki. Kilka godzin później wrócił po odbitki. Policja czekała na niego, zawiadomiona przez obsługę zakładu fotograficznego. Zapewniał, że wcześniej nie fotografował nagich dzieci i nie ma skłonności pedofilskich. Mówił o głupocie, która go podkusiła, aby zrobić zdjęcia, gdy w nocy wszedł do sypialni i zobaczył w rozkopanej pościeli dziecko z podwiniętą koszulką. Zatrzymanym okazał się Andrzej Z., wikary i katecheta ze Skawicy koło Zawoi. Zdjęcia przedstawiały sześcioletnią córkę jego znajomej. Matka przywiozła dziewczynkę na oazę, którą duchowny zorganizował w sierpniu tego roku nad Jeziorem Żywieckim. Andrzej Z. przyjechał do Krakowa z dziećmi ze swojej parafii. Chciał pokazać im miasto. * * * Do Skawicy przybył w 2001 roku. Kuria przeniosła go tam po czteroletniej pracy w Przeciszowie koło Oświęcimia. Wcześniej był wikarym w kilku innych małopolskich parafiach: Kasince Małej, Klikuszowej, Igołomi i Brzeziu. Wszędzie z zapałem zajmował się dziećmi. Nie ograniczał się do pracy szkolnego katechety: urządzał mecze, wycieczki piesze i rowerowe, pielgrzymki, andrzejki. Szczególną opieką otaczał maluchy z rodzin wielodzietnych i rozbitych. Pomiędzy pamięcią, jaką zachowała o nim większość dorosłych, a wspomnieniami dzieci rozciąga się przepaść. Stanisław Falczak, członek rady parafialnej ze Skawicy: – Ksiądz Andrzej to był prawdziwy lider, pociągnął za sobą całą wioskę. Tak wiele dla dzieci nikt tu nie zrobił. Miał pomysły, energię, siłę, a jak trzeba było, to i tupnąć potrafił. Takich tu ciągle brakuje. Zanim przyszedł, mieliśmy paru ministrantów, a teraz proszę: cała gromada służy do mszy świętej. Kazimierz Korzec, dyrektor szkoły w Skawicy: – Moja żona uczy w najmłodszych klasach. Każdego roku po Pierwszej Komunii Świętej jeździliśmy z dziećmi i rodzicami do Częstochowy. I wiecie, co powiem? Maluchy przepadały za naszym wikarym! Stale trzymały się blisko niego, bo lubił i potrafił z nimi rozmawiać. Non stop je zabawiał. W autobusie dorośli padali ze zmęczenia, a on dalej – albo się modlił z dziećmi, albo coś opowiadał.
* * * Cień na świetlaną postać wikarego rzucają natomiast wspomnienia dzieci z Przeciszowa – wystarczy zapytać na ulicy. Kilkoro gimnazjalistów spotkaliśmy, gdy wychodzili ze szkoły. Księdza Andrzeja Z. pamiętają doskonale z lekcji religii. – Moja kuzynka mówiła mamie, że wkładał ręce za majtki, kiedy płynęli statkiem i na rowerach wodnych – wspomina nastolatek na rowerze. – Co dalej było, nie wiem. – Na wycieczkach miał dostęp do każdego pokoju. Wieszał swoją bieliznę w naszych łazienkach. Brał na kolana i dotykał dziewczyny tam, gdzie nie trzeba. Te nie wiedziały, o co chodzi. Były z pierwszych klas podstawówki – dodaje koleżanka chłopaka. – Zabierał dzieci autobusem na basen do Kęt. Jak uczył pływać, to dotykał… – wspomina inna uczennica. – Koleżanki opowiadały, że na oazach też lubił się przytulać. – Ale może tak po ojcowsku? – Nie po ojcowsku. – Dotykał piersi? – Taaak. Nawet na lekcji potrafił trzymać za tyłek, gdy któraś odpowiadała. – Miał jakieś upatrzone ofiary? – Na kogo trafiło. Częściej wybierał nieśmiałe dziewczyny. Zachowanie księdza sprawiło, że jedna klasa z Gimnazjum numer 2 poszła na skargę do wychowawczyni. Zofia Adamik uczyła wówczas geografii, obecnie jest na emeryturze. Pamięta zdarzenie. Zaskoczona naszą wizytą, rozmawia przez bramkę w ogrodzeniu domu. Waży każde słowo. Sprawę – zapewnia – potraktowała poważnie. Poradziła dziewczynkom, aby opowiedziały o wszystkim rodzicom. Chciała zorganizować spotkanie. Ale usłyszała od dzieci, że nic z tego nie będzie, bo rodzice boją się skandalu we wsi. Zofia Adamik: – Urządzałam indywidualne wywiadówki. Każdy miał zapewnioną intymność. Mógł poruszyć tę sprawę, ale nikt tego nie zrobił. Zarzuty uczennic wobec katechety przyjęła z niedowierzaniem: – Do głowy mi nie przyszło, że to możliwe. Nie miałam podstaw do podejrzeń, w szkole ksiądz zachowywał się normalnie. O skardze uczennic nie powiadomiła dyrekcji ani proboszcza. Z wikarym też nie porozmawiała. Dlaczego? Nie jest stąd. Nie może rozporządzać cudzymi dziećmi. Właściciel sklepu z Przeciszowa: – Że z nim jest coś nie w porządku, to wielu wiedziało, tylko teraz nikt się nie przyzna. Takich rzeczy przecież długo się nie ukryje. Sam słyszałem, że jedną dziewczynkę za sikulę kiedyś chwycił. I co? I ludzie nie podnosili krzyku, bo ksiądz miał szacunek. Znalazł się tylko jeden odważny. Głęboko wierzący, ministrantem był, w oazie pomagał. I jak córka mu się poskarżyła, że ksiądz dotyka tam, gdzie nie trzeba, to poszedł na męską rozmowę z proboszczem. Prokuratorem zagroził. Ale proboszcz go ubłagał, żeby nie kompromitował parafii, że wikarego wkrótce i tak przeniosą gdzie indziej. I rzeczywiście przenieśli. A temu, co rozmawiał z proboszczem, to później niektórzy pod nogi pluli, jak na zdrajcę patrzyli.
„Jedyny sprawiedliwy” nie zaprzecza informacjom sąsiada, nie godzi się jednak na rozmowę z dziennikarzami. – Nie chcę przeżywać jeszcze raz tego samego, nie chcę się kłócić z wioską. I wy też tego lepiej nie rozdrapujcie. Niech te rany się zabliźnią – tłumaczy. – Gdyby ten ksiądz działał w mieście, a nie po wioskach, do takich rzeczy by nie dochodziło. W miastach takie sytuacje nie przejdą. Tu jest inaczej – komentuje mieszkaniec Przeciszowa, który również wiele słyszał o dziwnych zachowaniach wikarego. * * * W 2002 roku „Gazeta Krakowska” ogłosiła kolejny konkurs na Człowieka Roku. Wśród laureatów znalazł się również ksiądz Andrzej Z. Było to już po tym, jak wyjechał z parafii w Przeciszowie. Tytuł zdobył za „nieustanną pracę dla dobra dzieci i młodzieży, za pielgrzymki jednoczące środowisko, za troskę o duchowy i artystyczny rozwój młodych parafian” (tak napisali na dyplomie organizatorzy plebiscytu). Wójt Przeciszowa Józef Klimczyk: – Sam wysłałem kilkadziesiąt głosów na księdza Andrzeja, choć pracował już wtedy w innej parafii. Wspaniały katecheta. Byłem na trzech wycieczkach, które zorganizował. Załatwił nawet prywatną audiencję naszych dzieci u Ojca Świętego w Rzymie. Mieszkańcy Przeciszowa i Skawicy najbardziej pamiętają jasełka. Podobnych nigdy nie było w ich wioskach. Duchowny specjalizował się w dużych przedstawieniach. Największe gromadziły setkę dzieci – od pierwszaków do młodzieży kończącej gimnazjum. Niektóre rejestrował i wydawał na kasetach wideo. – No, proszę popatrzeć. Czy tam coś złego widać?! – Dyrektor podstawówki i gimnazjum w Skawicy pokazuje ostatnią kasetę pod tytułem Jasełka Rydlowskie. Nagranie powstało podczas trzech występów w szkolnej sali gimnastycznej w Skawicy. Centralną postacią na okładce i w filmie jest duchowny. Przez pierwsze pół godziny nagrania wita najważniejszych gości, między innymi starostę z rodziną, wójta, proboszcza i swoich rodziców. Jedna z dziewczynek wręcza mu kwiaty od oazy. – W naszej parafii w Skawicy dobrze się dzieje – deklaruje entuzjastycznie dyrektor szkoły. * * * O historiach innych niż kolorowe jasełka i niezwykłe zdolności organizatorskie wikarego dorośli wspominają niechętnie, nawet anonimowo. Psują wspomnienia z pięknych uroczystości i udanych pielgrzymek do Rzymu czy Częstochowy. – Mówili w wiosce, że dzieci do niego przychodzą wieczorem, ale kto to wie? Na pewno jeździł wieczorami po domach – przyznaje niechętnie czterdziestolatek opróżniający w piątkowy wieczór kolejny kufel w przeciszowskim barze Texas. Proboszcz parafii w Przeciszowie nie chce rozmawiać o byłym wikarym. Kategorycznie zaprzecza, by ktokolwiek z parafian składał skargę na księdza Andrzeja Z. – Ludzie na wsi
mówią różne rzeczy. Dziś nie ma żadnych autorytetów, plują na wszystkich. Nie było żadnych niepokojących sygnałów – ucina rozmowę. Dlaczego wikary odszedł? – Decyzja kurii. Ma poznawać inne parafie. Proboszcz nie przypomina sobie, z której parafii wikary przyjechał do Przeciszowa i co dokładnie robił popołudniami i wieczorami z dziećmi. – Fakt faktem, że oazy miał bardzo duże. Rozkręcił pracę z dziećmi. Ja nie jestem policjantem wikarego. Jeśli coś się działo, to poza moimi plecami – dodaje, zatrzaskując drzwi plebanii. Na pytanie o to, czy ksiądz nie garnął się do dzieci za bardzo, część przeciszowian reaguje porozumiewawczymi uśmiechami. – Czy molestował, znaczy? Tutaj? No, mówiło się po wsi, że tam jakieś dziewczynki na kolana brał, że tam różne takie. Ale kto by w gadanie dzieciaków wierzył? Pewnie bajdurzyły, co im ślina na język przyniosła. To dobry człowiek i z rodziny religijnej. Przecież jego siostra jest w zakonie w Rzymie, papieżowi usługuje – stwierdza stanowczo czterdziestolatek z baru Texas. – Złego słowa nie powiem. Zrobił dla wioski tyle dobrego, co żaden inny ksiądz. Ludzi rozruszał, dzieci i młodzież szczególnie – dodaje wpatrzona w telewizor brunetka siedząca obok niego. – Oazę mocną ręką trzymał, wyjazdy organizował, dzieciaki zadowolone były, bo tutaj nuda, nie ma co robić. Co wcześniej się działo? Nic, pustka zupełna. A on wniósł jakieś życie. Zapytajcie, ile dzieciaków dzięki niemu zobaczyło morze. * * * Doniesienia prasowe o zatrzymaniu duchownego w Krakowie nie wymieniały nazwy jego parafii ani inicjałów. Mimo to w dniu publikacji wszystkie lokalne gazety błyskawicznie zniknęły z kiosków w Przeciszowie i Skawicy. Ludzie wycinali i kserowali artykuły. W Przeciszowie ktoś rozwiesił kopie na płotach i tablicach ogłoszeń. W Przeciszowie i Skawicy nie wierzą w winę księdza, mimo że przyznał się przed prokuratorem do wykonywania fotografii. – Byliście przy tym, jak robił te zdjęcia? – pyta na odchodne z irytacją proboszcz z Przeciszowa. – Czy wierzę w to fotografowanie? A skąd wiadomo, że to nie oszustwo albo intryga jakaś? – Podobno ktoś jego aparatem te zdjęcia robił, tak słyszałem. Inni mówią, że są takie programy komputerowe, co na zdjęciu wszystko wyczarować potrafią. Przyznał się? A skąd wiadomo, że kogoś nie kryje? – powątpiewa blondyn w barze Texas. – Może ktoś mu te zdjęcia złośliwie zrobił na filmie? – zastanawia się matka katechetki, która pomagała wikaremu w prowadzeniu oaz. – Od nas ludzie do niego ciągle jeździli. Nie urwały się kontakty. Nawet ja wybrałam się z wnuczką na tę ostatnią oazę pod Żywcem. Widziała wikarego, gdy kąpał się z dziećmi w Jeziorze Żywieckim. Nic nie wzbudziło jej podejrzeń. Wręcz przeciwnie. – Boże, jak dobrze ten ksiądz potrafi się opiekować dziećmi, jak pilnował, żeby im się krzywda nie stała, żeby się wybawiły, zjadły, odpoczęły. Nie tylko ona broni wikarego przed oskarżeniami o molestowanie dzieci. Tydzień po zdarzeniu, na niedzielnym kazaniu, proboszcz parafii w Skawicy przypomniał z ambony
ósme przykazanie, przestrzegał, by wstrzymywać się od negatywnych komentarzy o odwołanym księdzu. – I tę dziewczynkę, co to niby sfotografował, też pamiętam – dodaje z pasją matka katechetki. – Ona tam tylko na dwa dni przyjechała z matką. Po co, po co?! Takie nieszczęście dla człowieka! * * * Poszukując informacji o księdzu Andrzeju Z., dotarliśmy też do innych parafii, w których pracował. Mieszkańcy Igołomi, Klikuszowej i Brzezia, z którymi rozmawialiśmy, niewiele wiedzieli o byłym wikarym i katechecie. Pamiętali co najwyżej, że lubił i umiał zajmować się dziećmi. Dopiero w Kasince Małej – pierwszej parafii księdza Andrzeja Z. – usłyszeliśmy o skandalu, jaki wybuchł po jednym z artykułów w tygodniku „Nie”. Było to kilka lat po odejściu księdza z tamtej wspólnoty. Autor publikacji opisywał, jak kapłan molestuje dzieci w innej parafii. We wsi zawrzało. Choć w tekście nie padło nazwisko, ludzie od razu poznali, że chodzi o księdza Andrzeja. Jeden drugiemu pożyczał kopię artykułu. – Byliśmy w ciężkim szoku. Ale nikt nie uwierzył. Wiadomo przecież, jak „Nie” nalatuje na księży – wspomina Aleksandra Kania, dyrektor Szkoły Podstawowej numer 2 w Kasince Małej. – Każdy przypominał sobie wycieczki i inne zdarzenia z księdzem Andrzejem, twierdzili, że nic złego nie widzieli. Duchowny bywał później w Kasince sam lub z oazą, ale nikt go nie zapytał o zarzuty z artykułu. Nikt też nie weryfikował doniesienia, jakoby kuria przeniosła karnie księdza do następnej parafii. – Po prostu nie było cienia wątpliwości – mówi dyrektor Kania. * * * Po incydencie w Krakowie wikary trafił do aresztu. Odzyskał wolność po niespełna dwóch dniach. Wyszedł za poręczeniem pięciu tysięcy złotych. Tego samego dnia zniknął z parafii. Prokuratura zarzuciła mu, że utrwalał na zdjęciach dziecięcą pornografię (grozi za to do dziesięciu lat więzienia). Nie wnioskowała o areszt, zwykły w takich sytuacjach. Przyjęła, że zdjęcia z oazy były odosobnionym zdarzeniem. Przeszukanie wikarówki nie ujawniło innych pornograficznych fotografii. Kuria odsunęła księdza od czynności kapłańskich. Trafił do klasztoru, w którym leczy się księży z problemami seksualnymi. – Proszę, napiszcie o nim jak najpiękniej. On tu tyle dobrego dla nas zrobił. Jasełka były takie piękne. Napiszcie, że to wspaniały, wartościowy człowiek, że z nim jesteśmy – wzdycha matka katechetki z Przeciszowa. – A dzieci? Co z nimi? – pytamy. – Dzieci? To bardzo nagłośniona sprawa. Ludzie rozmawiają o niej przy dzieciach
w domu. Jak ktoś nie lubi Kościoła, to palnie coś, a te podchwycą i dodadzą coś jeszcze od siebie, bo mają fantazję. A tu ksiądz jest najbiedniejszy, żal go, bo taki dobry. Jego trzeba bronić. 2003 Współautor: Ireneusz Dańko
Są we mnie zadry Z pokoju księdza Piotra Dzedzeja wieje tymczasowością. Taka atmosfera panuje w akademikach. Wchodzisz, niby wszystko jest w porządku, a jednak wiesz, że lokator nie stara się zmienić pokoju w dom, tylko czeka na sygnał do spakowania plecaka. A to przecież poważna plebania szczecińskiej parafii Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, księża nie przyjeżdżają tu na chwilę. Duży budynek przy jednym z najpiękniejszych kościołów na Pomorzu Zachodnim. Szpargały, przypadkowy mebel – sprowadził dopiero po pół roku. Poniemiecka szafa na ubrania; chętnie odda, bo po co mu ona. Pamiątki z podróży. Do tego pożyczone laptop i radio. Bałagan. Nieprzytulnie, za mało sprzętów. Już nie cela, ale jeszcze nie dom. Kilka książek. Jedna o znamiennym tytule Ksiądz nie zostaje sam. Nawet nie próbuje się przyzwyczajać. To jego piąta plebania w ciągu dwunastu lat od święceń. Jest przygotowany, że lada chwila trzeba będzie ruszyć gdzie indziej. Za zbyt długi język albo z innych powodów, których nigdy nie pozna. * * * Ksiądz Piotr Dzedzej zamierza wydać książkę, zapis swoich rozmów z byłymi księżmi. Spotkał się z prawie trzydziestoma „eksami”. Alkoholik, homoseksualista chory na AIDS, nieudani rolnicy i przedsiębiorcy, były ksiądz, który opowiada, że jego proboszcz po odprawionej sumie jedzie do swojej nielegalnej rodziny. Inny zna kapłana, który kazał swojej kochance usunąć ciążę. Katalog dramatów, pretensji do hierarchii, roszczeń, słabości. U wielu poczucie życiowej przegranej i zdrady. Pomysł jest niebezpieczny i Dzedzej dobrze zdaje sobie z tego sprawę. Księża w archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej odchodzą częściej niż kiedyś, tak jak w innych częściach kraju. Na każde słowo krytyki hierarchia reaguje nerwowo. Archidiecezja leży na uboczu zawieruchy lustracyjnej, ale oficjalna linia w Szczecinie jest taka, że trwa właśnie wielki atak na Kościół. Niedawno na pogrzebie młodego księdza dostojnik diecezjalny opowiadał o tych, co chcą zamordować Kościół w swoich gazetach i telewizjach, niekoniecznie polskich. Demaskują, wyciągają na wierzch, plują, wyszydzają. Istnieje więc obawa, że jeżeli Dzedzej nie zrezygnuje ze swojego zamiaru, zostanie napiętnowany jako zdrajca Kościoła. Albo usłyszy, że wykonuje krecią robotę i mąci kapłanom w głowach. Przyjaciele radzą, żeby się wycofał. Po co się w to wikła? Znowu narobi sobie kłopotu. Znowu będą plotki, kolejna kłótnia z arcybiskupem nieunikniona. Za karę ześlą go na Wolin, diecezjalny koniec świata.
Uparł się. Książka prawie gotowa. O imprimatur na razie nie myśli. Co się stanie, jeżeli arcybiskup zabroni publikacji? Czy pójdzie na wojnę z przełożonymi? Jeszcze nie wie. * * * Trzydziestoośmioletni Dzedzej nie jest typem księdza intelektualisty, chociaż tak mówią o nim nieoficjalnie w kurii. Z lekceważeniem. Próbuje się mądrzyć, zamiast siedzieć cicho tam, gdzie go poślą. Pisze listy do gazet, jątrzy, chce publicznie dyskutować o wewnętrznych kłopotach Kościoła. Zabiera się do książki, a jest zwykłym księdzem z głębokiej wioski. Czy on umie w ogóle dobrze pisać? Czy to ma być partner w fundamentalnych debatach? To po prostu silny, dobrze zbudowany facet. Czupurny, już w liceum chcieli go wyrzucić za kolportaż solidarnościowych gazet. Zanim poszedł do seminarium, obrabiał pola w rodzinnej wsi Kurzycko, krok od granicy polsko-niemieckiej. Rodzice do dzisiaj wspominają, jak zabierał się do lnu bez rękawiczek. Drzazgi wchodziły mu głęboko w dłonie. Mówił, że tak powinno być. Że jak się pracuje, to czasem boli. Wielkie dłonie, szeroka twarz. Kiedy wychodzi do miasta bez sutanny, w skórzanej kurtce, czarnych spodniach, wąskich butach i czapce nasuniętej głęboko na czoło, wygląda jak policjant po służbie albo zawodowy żołnierz. Kazania mówi bez wysokiego zaśpiewu, z jakim kapłani często upominają wiernych. W jego postaci nie ma ani odrobiny miękkości, jaką zazwyczaj spotyka się w tym środowisku. – Ja myślę, że on coś próbuje przez te spotkania z „eksami” załatwić – opowiada jeden ze szczecińskich księży. – Swoje prywatne sprawy. – Tak, są we mnie zadry – przyznaje ksiądz Dzedzej. – Stawiam pytania otwarcie, bo Kościół musi działać jawnie. Może jak się wypowiem publicznie, otrzymam w końcu odpowiedź. * * * Kilku byłych księży, do których dotarł Dzedzej, mówi to wyraźnie: liczyli na więcej, chcieli mieć wpływ na życie Kościoła, mieli duże ambicje. Wysłani na rubieże swoich diecezji, nie wytrzymywali pustki i monotonii, do której nikt nie przygotowywał ich w seminariach. W przypadku Dzedzeja ambicje też są ważne, nie zamierza tego ukrywać. Chciał zostać dziennikarzem. Nadarzyła się okazja, bo jego pierwszą parafią były położone w pół drogi pomiędzy Szczecinem a Gorzowem Wielkopolskim Lipiany. W tej niewielkiej miejscowości działało pierwsze po 1989 roku katolickie radio regionalne. Młody ksiądz czuł się tam znakomicie. Archidiecezja miała wobec niego inne plany. Ruszył w podróż po Zachodniopomorskiem. Wszędzie jako wikariusz, wszędzie przejazdem. Lipiany, Gryfino, Gryfice, Węgorzyno, wiejskie kościółki. Chłodne, poewangelickie wnętrza. Czerwona
cegła neogotyku. Przepiękne świątynie zagubione daleko w polach, z kilkoma parafianami. Jeszcze chwila, a niektóre trzeba będzie zamknąć na kłódkę. Tak się złożyło, że niedługo po opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym” artykule Boję się księży, w którym wspominał o wstydliwych stronach życia kapłanów, o pokusie gromadzenia pieniędzy i konkurencji, musiał przenieść się z podszczecińskiego Gryfina do Węgorzyna. Daleko, daleko od szosy. Do miejscowości, która topnieje. Jest tam staw, jest i brudne jezioro, szkoła, do tego jeden bar, kiosk i pociąg do Łobza. Wokół opustoszałe wioski i ślady przedwojennej świetności. Kruszeją przedwojenne domy z czerwonej cegły, po pałacach pozostały jedynie fundamenty. Tylko kościoły wyglądają przyzwoicie. Okolica piękna, ale zimą trudno. Jak trudno, dowodzą rozwodnione tą charakterystyczną pijacką wilgocią oczy licznych mężczyzn, którzy w południe roboczego dnia błąkają się bez celu po ulicach miasteczka. Dzedzej przekonuje, że nie czuł się tu źle. Rozruszał młodzież, mówili na niego „Didżej”. Grali w piłkę, rowerami jeździli nawet do Kołobrzegu. Wspominają go do dzisiaj, bo pomógł załatwić operację plastyczną jednemu chłopakowi. A jak wyjeżdżał, rozdał wszystkie swoje książki dzieciom. Proboszcz Węgorzyna ksiądz Karol Wójciak, rocznik 1961, przyglądał się młodszemu koledze trzy lata. Ma poważniejsze zmartwienia niż dyskusja o odchodzących księżach. Nie chodzi nawet o postępującą cukrzycę. Jeszcze w 2005 roku w parafii było ponad dwadzieścia pogrzebów i prawie pięćdziesiąt chrztów. Rok później proporcje przedstawiały się odwrotnie. Albo związki niesakramentalne. To jest dla niego prawdziwe wyzwanie. Wójciakowi wyskoki Dzedzeja bardzo się nie podobają. Jasne, że pamięta. Już w Węgorzynie Piotr napisał kolejny tekst, który wywołał burzę. Dopominał się, by Kościół nie zostawiał „eksów” samym sobie, tylko pomagał im, włączając na przykład w życie parafii. I po co to ruszać? Po co litować się nad byłymi księżmi i roztrząsać ich problemy? Czy nie są dorosłymi ludźmi? Czy nie odpowiadają za swoje czyny? Wójciak i Dzedzej, tylko osiem lat różnicy. Starszy przypomina sobie, że jak w sylwestra w połowie lat osiemdziesiątych jechał do swojej pierwszej parafii, to miał trzy przesiadki. Jechał z pierzyną pod pachą. Nie miał absolutnie nic. W ogóle zauważa, że młodszym księżom jest trudniej i łatwiej jednocześnie. Trudniej, bo seminarzyści i młodzi księża mają więcej potrzeb, a do tego są słabsi psychicznie. Część na myśl o katechezie w szkole dostaje nerwicy. Stają naprzeciwko agresywnej, znudzonej dzieciarni i nie wiedzą, jak ją okiełznać. Łatwiej, bo mają na starcie dużo więcej. Niektórzy dostają na prymicję od wiernych dobry samochód. Dzedzej najbardziej lubi BMW. Do tej pory miał dwa. – Ale używane – zaznacza. Wójciak rozumie też konieczność bezwzględnego posłuszeństwa wobec hierarchii. Z biskupem się nie dyskutuje, biskupa się słucha. Biskup ma zawsze rację. Nie musi się
tłumaczyć księżom ze swoich decyzji. Koniec, kropka. Jak w wojsku. Biskup posłał dawno temu Wójciaka do tej miejscowości, w pustkę i krajobraz, który wbrew rozpaczliwym wysiłkom miejscowych chyli się ku upadkowi. W dużym mieście łatwiej się schować przed problemami. A tutaj proboszcz jest trochę jak na stanicy i cokolwiek by zrobił, będzie niedobrze. Huknie na ludzi z ambony, że piją ponad miarę i nielegalne interesy prowadzą na granicy, to go wyśmieją. Nie powie nic – też źle, bo ludzie utwierdzą się w przekonaniu, że postępują dobrze. Tak ma być. Takie jest jego powołanie. Trzeba przyjąć je z pokorą. Z okien plebanii ksiądz Wójciak widzi gołe, ciągnące się po horyzont pole, ale nie zamierza rozczulać się nad pustką i samotnością. Jest tu, gdzie go wysłano. Do końca życia będzie pamiętał, jak w seminarium poszedł do biskupa, żeby złożyć rezygnację. Był już mocno chory, potrzebował operacji. – Jeżeli zostaniesz z nami, nigdy o tobie nie zapomnimy. Choćbyś miał operację za operacją – powiedział biskup. Na brak partnera do intelektualnych pojedynków też nie narzeka, nie po to pracuje w Węgorzynie. Ma swoje małe radości, kibicuje Pogoni Szczecin i Wiśle Kraków, na kablówce jest Polsat Sport. Wystarczy. Dzedzej nie chce milczeć. Jego pokłady pokory są na wyraźnym wyczerpaniu. * * * Z okna pokoju ksiądz Dzedzej może obserwować świeckie życie. Po drugiej stronie ulicy stoi nowy blok. Dużo młodych rodzin, w części okien nie ma zasłon. Wieczorami siedzą w kuchniach, dziewczyna męczy się nad zadaniem, pies łasi się do jej kolan. Gdzie indziej dziecko jeździ rowerkiem po pokoju. Na podłodze bałagan, pełno zabawek. W innym oknie widać, jak kobieta zmywa talerze. Właśnie umyła włosy, jest w szlafroku, na głowie loki. Czasem kłótnie rodzinne. Na żadnej innej plebanii nie miał takiej okazji. Jest trochę jak astronom, któremu nagle wpadł w ręce olbrzymi teleskop. Wszystko niemal na wyciągnięcie ręki, bo ulica jest wąska. Po przyjeździe do Szczecina stawał wieczorami i patrzył. Teraz przestał. Trochę to niebezpieczne. Podobno już sama myśl o diable sprawia, że staje on bliżej nas. Podobnie z myślami o zwykłym życiu. Co by było, gdyby tak jak inni zaryzykował, przeszedł na drugą stronę ulicy, gdyby tak spróbował się wtopić w tłum, dla którego Kościół nie jest chlebem powszednim, ale instytucją coraz odleglejszą? Stara się nie zaprzątać sobie głowy niepotrzebnymi myślami. Pewien szczegół nie daje jednak Dzedzejowi spokoju. Niby to sprawa publiczna, niby rodzinna. Według niego pokazuje sposób, w jaki w Kościele postępuje się z niewygodnymi zdarzeniami. Nie potrafi jej przeboleć do dziś. W 1999 roku władze szczecińskiego seminarium usunęły jego dwóch młodszych braci. Jeden był tuż przed święceniami diakonalnymi, drugi dwa lata niżej. Rodzina twierdzi, że nigdy nie poznała uzasadnienia tej decyzji. A w ich społeczności ma to znaczenie.
Kurzycko to ciasna wieś przesiedleńców z Lwowszczyzny i Wileńszczyzny, z doklejonym pegeerem. Ksiądz jest tam autorytetem. Jak się kogoś wyrzuca z seminarium, to oznacza, że musi być straszny grzesznik. Ruiny socjalistyczne znoszą próbę czasu znacznie gorzej niż poniemieckie zabudowania. Pusto, w niektórych oknach zamiast firanek na stałe przyklejony papier. Ziemie wokół słabe, głównie piaski, urobić trzeba się na nich po szyję. Żadnych tajemnic. Po sześćdziesięciu latach od zakończenia wojny w wiosce nadal kłócą się jak Kargule i Pawlaki. Jak w 1988 roku ksiądz Piotr wybrał seminarium, była euforia. Pierwszy w historii parafii. Najlepszy ministrant, pracowity taki. Długa droga zdolnego chłopaka ze wsi. Książki, kościół, książki, kościół. I ciężka praca na gospodarce. Ksiądz zabierał go do mszy prosto z pola. Sześć lat później do seminarium poszło dwóch młodszych Dzedzejów. Parafianie pękali z dumy. Jeszcze się tak nie zdarzyło w okolicy, żeby trzech braci oddało swoje życie Bogu. O Kurzycku zrobiło się głośno w całym dekanacie. – A kiedy ich wygonili – zaciąga po lwowsku Eugeniusz, ojciec Dzedzejów – to się wioska nam podzieliła. Pamiętam, przyszli pierwszy raz do kościoła nie w sutannach, niektóre kobiety płakały. Inni zaczęli plotkować, obmowę za plecami robić. I co mieliśmy powiedzieć? Jak my tyle wiedzieli, co inni? Bez słowa, bez niczego. No, żal, żal. Nawet już o te koszta nie chodzi, że sześć lat jednego posyłałem do seminarium. Po trzy sutanny na jednego, a jakie to pieniądze. Żal, że tak bez słowa. O Dzedzejach znowu mówił cały dekanat. Piotr, wówczas już kapłan, próbował dopytać się w diecezji o przyczyny. Żeby było wiadomo, choćby to najgorsza prawda. Ktoś szepnął, że podobno w grę wchodziły samochody sprowadzane z Niemiec, inni, że fałszowane dokumenty. Dzedzej twierdzi, że oficjalnie nikt nie chciał z nim rozmawiać. – Tak się nie robi. Sześć lat w seminarium i nagle bach! Nie wolno postępować z człowiekiem, jakby był nikim. A tu jest jakiś brak szacunku – mówi. Sprawa braci to dla niego koronny dowód, że nadal zbyt dużo w Kościele dzieje się w ukryciu, zakulisowo, bez rozmowy. Hierarchowie żyją w przekonaniu, że nie muszą tłumaczyć swoich decyzji jakimś tam klerykom czy księżom. Jeden z braci został policjantem. Drugi nie otrząsnął się do dziś. Błąka się pomiędzy Norwegią a rodzinnym domem. Proboszcz z Węgorzyna słyszał o sprawie, pochodzi z tego samego dekanatu co Dzedzejowie. Zdziwiony nie jest. Przypomina sobie dawnego kolegę, który bardzo chciał zostać zakonnikiem u werbistów. Przełożonemu coś się nie spodobało. Przyjaciel księdza Wójciaka otrzymał jedynie karteczkę. Na karteczce jedno zdanie: „Nie nadaje się z powodu ambiwalencji zachowań”. Co by to mogło oznaczać, ksiądz Wójciak nie wie. Po prostu – kolega musiał odejść i kropka.
* * * Sprawą odchodzących księży Dzedzej zainteresował się trzy lata temu. Niespodziewanie odszedł jego przyjaciel z rocznika. Dzedzej: – Nie do pojęcia sytuacja. On był najbardziej rozmodlonym księdzem z nas wszystkich. Bliżej miał do mistyka niż do zwykłego księdza diecezjalnego. Jeździł na specjalne rekolekcje dla księży. To mi nie dawało spokoju. Odchodzi kapłan idealny, zostają ludzie, którzy nauczeni są tego, by nie zadawać pytań, by nie myśleć, tylko wypełniać polecenia. Zacząłem drążyć temat. Dzwoniłem do tych ludzi, przychodziłem bez zapowiedzi do domu, jeździłem po Polsce. Porażające było to, że większość z nich uznała zrzucenie sutanny za błąd. Wójciak nad „eksami” nie zamierza się litować. Rozumie trudną sytuację, współczuje. Ale odeszli, to odeszli, Bóg z nimi. Są ważniejsze sprawy. Dzedzej: – Ale ja też nie zamierzam się nad nimi litować. Jest problem, którego nie powinniśmy zamiatać pod dywan. Tym bardziej że narasta i nie ma pomysłu, co z nim zrobić. Chcę, żebyśmy zaczęli się o nich troszczyć, tak jak zalecał Jan Paweł II. Póki co, „eksy” są tematem wstydliwym. Matka Dzedzeja: – Jezu, żeby tylko kłopotów z tego jakich znowu nie było. Żeby on się już tak nie narażał. Co ludzie znowu powiedzą? A jak go wyrzucą za karę? Ojciec: – Zawsze może wrócić. Ziemię będzie uprawiał. Trzech poszło, trzech wróciło. Heh, to już nam spokoju nie dadzą. * * * Ksiądz Piotr Dzedzej za okno wieczorami już nie patrzy. Ale nawet kiedy zaciągnie szczelnie żaluzje i odetnie się od Szczecina na głucho, pytania nie znikają. Może być, że przez te wywiady, przez dziesiątki historii o wielkiej miłości księdza i siostry zakonnej, o tym, co czuje mężczyzna, kiedy nie może dotykać kobiecego ciała, zbudził w sobie wątpliwości. Ksiądz Dzedzej: – Kiedyś myślałem tak: jestem młodym księdzem, minie kilka lat, myśli o dzieciach, żonie miną same. Płyną lata, a nic nie usycha. Przeciwnie, dolega coraz mocniej. Ksiądz Karol Wójciak: – A czy Dzedzej przypadkiem sam tego… nie zamierza? Hm? Może w tym jest kłopot? Może te jego rozmowy bardziej zakrywają jego problem, niż ujawniają? Na tak postawione pytanie ksiądz Dzedzej odpowiada, że nigdzie odchodzić nie zamierza. Nie ma kobiety, nie zamierza się zakochać, jak jego rozmówcy. Jeżeli jakaś się pojawi, będzie się przed tą miłością bronił. Chce być twardy, choć nie wie, co się zdarzy. Tak, bardzo chciałby, żeby celibat był dobrowolny, ale jego ten problem nie dotyczy – zdecydował się i chce wytrwać. Ale też zdaje sobie sprawę, że gdyby odszedł, jego archidiecezja z pewnością miałaby
kłopot z głowy. O jednego wygadanego mniej. 2007
Diabeł przyszedł do wioski Dyrektor Zespołu Szkół w podkarpackim Hłudnie jest przestraszony. Ale uciekać nie wypada, więc udaje rozmowę. Stoi z rękami założonymi na piersiach, ściska w dłoni komórkę. Nie, pojęcia nie ma, co się stało, jaka była przyczyna, co doprowadziło do tragedii. Żadnych sygnałów nie miał, żadni rodzice na skargę nie przychodzili. Przede wszystkim winne są media, to one rozdmuchały sprawę. Gdyby nie przeklęte media, wioska szybko by się uspokoiła. Wiadomo, pokrzyczeliby trochę, byłby płacz, oczywiście, ludzie są tylko ludźmi, ale rychło znowu nastałby spokój. Spokój jest najważniejszy. Dlatego dyrektorowi nie bardzo podoba się pomysł, by wypytywać nauczycieli. Sekretarka nie zaprasza do pokoju nauczycielskiego, on sam przyjmuje w drzwiach. Numeru telefonu wolałby nie podawać. Powtórzmy: żadnych sygnałów nie miał, życie w szkole toczyło się normalnie. Aż do 14 grudnia 2007 roku. To było już po zmroku. Trzynastoletni Bartek włożył gumofilce i stare ubranie, wyszedł z domu. Powiesił się na drzewie. Rodzina znalazła list z datą 12 grudnia. Na kartce z zeszytu w linie, pisany równym pismem tekst (pisownia oryginalna): „Pożegnanie. Nie nawidzę łysego tego pedofila. Muśałem to zrobić ponieważ mówi że ja go okradłem. Ale ja przysięgam na Boga że tego nie zrobiłem. Ale jemu tego nie powiem. To co napisałem oddać policji. I żeby go zabrali z parafii bo to pedofil. Nie chce być gwałcony przez niego. Niewiem o jaką smycz mu chodzi. To co jest moje oddać potrzebującym. Bartek”. Nieco niżej, pisany pochyłym, jakby ozdobnym drukiem dopisek „Odczytać po mojej śmierci”. Na marginesie data, godzina, informacja, że list był pisany na języku polskim. Wyrazy „pedofil” i „gwałcony” zamazane. List dotyczy miejscowego proboszcza. Rocznik 1948, proboszczem w Hłudnie był ponad dziesięć lat. Po śmierci chłopca prokuratura wszczęła dochodzenie w sprawie znęcania się nad dziećmi i odpowiedzialności za śmierć chłopca. Kuria przemyska milczy. * * * W pochmurny zimowy dzień Hłudno przegrywa bezapelacyjnie z szarością. Jakiś dowcipniś zamazał na tablicy drogowej pierwsze trzy litery. Przycupnięte w dolinie rzeczki domy tulą się do siebie. Wielu majętnych gospodarzy tu nie mieszka, dużo zaniedbanych obejść, niektóre rodziny żyją w starych, drewnianych domach. Mało
kolorów, szyldów i reklam. Wczasowicze się nie pojawiają, są chałupy, w których wietrzy się bardzo rzadko, żeby nie tracić cennego ciepła. Na ścianach wielkie obrazy Matki Bożej, papieża, Świętej Rodziny, na półkach kolorowe puszki po napojach, opakowania po bombonierkach i ustawione równymi rzędami kasety z disco polo. Po śmierci Bartka miejscowi skoczyli sobie do oczu. Część, i ci byli górą, zażądała odwołania proboszcza. Były sołtys Stanisław Gładysz przejął klucze do kościoła i zapowiedział, że ich nie odda, dopóki nie zareaguje kuria. Ludzie zaczęli sobie przypominać, a dzieci – mówić. O tym, że ksiądz od lat bił pod żebra, nadrywał uszy, deptał po palcach i ściskał za ręce tak, że kości chrupały. O tym, że ministrantów potrafił uderzyć „z główki”. Dwie dziewczyny, które kiedyś chodziły do scholi, opowiadają, że ksiądz wkładał rękę pod bluzkę albo sukienkę. A tamto zdarzenie, kiedy rodzicom z dzieckiem do chrztu kazał czekać w kościele trzy godziny? A romanse, dziewczyny i to, że rodzinę rozbił? Nazbierało się przez ponad dziesięć lat. Inni opowiadają, że śmierć śmiercią, ale Bartuś miał diabła za skórą. Że niby trzynastolatek, a już złodziej. Do Gładysza dzwonią starsze panie i zapowiadają, że wyrzucą jego rodzinę z wioski, tak jak on wyrzucił księdza. Sąsiedzi rozpowiadają, że Bartek był młodym pijakiem, zupełnie jak kiedyś jego dziadek. Przekonują, że przeciwnicy księdza wykorzystali śmierć chłopca, by zniszczyć duchownego. Anna Kałamucka jako jedyna interweniowała w sprawie zachowań księdza u dyrektora szkoły: – Ja jestem wierząca, na Kościół złego słowa nie powiem. Ale tu miarka się przebrała już dawno, tyle że jakoś wszystko przechodziło bokiem. Wszyscy wiedzieli, że jest agresywny i przyłożyć potrafi. Dyrektor też, niech teraz nie robi wielkich oczu. Dwa lata temu córka tak dostała od księdza z otwartej pod żebra, że z płaczem do domu przybiegła. Byłam w szkole, ksiądz się zobowiązał przy dyrektorze, że takie coś się nie powtórzy. Szkoda, szkoda, że aż takiej tragedii trzeba było… Stanisław Gładysz to temat na osobną historię. Gospodarz pełną gębą, wielki dom na ukończeniu, dwójka własnych dzieci i dwunastka adoptowanych, po tym, jak szwagier zabił jego siostrę. Wierzący, przez dwie kadencje zasiadał w radzie parafialnej. Z podwórka widzi kościół i plebanię. Właśnie klacz się oźrebiła. Szklanka z kawą parzy spracowane dłonie. Przez kuchnię przebiegają tłumy dzieci: – No, trzeba było przeciąć to wcześniej, trzeba – przyznaje. – Ale to jest wioska, proszę zrozumieć, tutaj ksiądz traktowany jest jak półbóg. Wolno mu więcej niż zwykłemu człowiekowi. Mówi do starszych kobiet jak do koleżanek, a one myślą, że tak trzeba. Dyrektor się go boi. Społeczność jest mała, nic się nie ukryje. Myśmy wszystkie sprawy księdza znali, jego znajomości i romanse, bałaganiarstwo, że wyjeżdżał na całą noc i plebanię otwartą zostawiał, że pieniędzy nigdy nie mógł się doliczyć. Ale ksiądz to jest zawsze ksiądz. I tak mu uchodziło przez całe lata. Gładysz zabrał swoje córki ze scholi, kiedy poskarżyły się, że ksiądz wkłada ręce tam,
gdzie nie trzeba. Dekanatu wtedy nie zaalarmował. Dziś jego córki opowiadają, że miały więcej odwagi, ale były i takie, które nie miały śmiałości powiedzieć cokolwiek rodzicom. * * * Siedzą w pięcioro w dużym pokoju chałupy. Rodzice Bartka, dwójka rodzeństwa, w kąciku babcia. Jeszcze jeden potomek w drodze. To już drugie dziecko pochowali – pierwsze umarło zaraz po porodzie. Na reprezentacyjnym miejscu Bartek: oprawiony w ramki, łobuzersko uśmiechnięty chłopiec. Wokół poukładane zabawki, piłka, porcelanowe świnki, krasnal i syrenka. Powstał z tego ołtarzyk. Na ścianie pamiątka z Komunii, figurka Maryi z kredensu spogląda na obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Minął miesiąc. Człowiek w takich sytuacjach musi czuć bezradność – czyta książki, uważa się za wrażliwego na cierpienie i niezwykle mądrego, a później jedzie oglądać tragedię, oczekując, że zobaczy rozdzieranie szat i płacz pod niebiosa. Tymczasem płacz ucichł i pierwsze łzy obeschły, żyją dalej w tym trudnym miejscu, gotują obiady i rąbią drewno. Miesiąc, a rozmawiają spokojnie, dzieci zaczynają się uśmiechać. Może to warunek przetrwania w miejscach, gdzie los nie szczędzi uderzeń, może zakodowana w genach siła, która pozwala szybko strząsnąć z siebie rozpacz po niezawinionej stracie. Tylko oczy matki ciągle podpuchnięte. Gorycz pozostała. I nie znika. Matka: – Zrobił mi z syna złodzieja. Teraz już wiem, że chodził za nim przez dwa tygodnie i nakłaniał, żeby pieniądze zwrócił. Mówił: „Bartek, oddaj pieniądze, bo jak nie oddasz, to wiesz, co będzie”. Myśmy o niczym nie wiedzieli, Bartek nie był z tych, co się skarżą. W tamten piątek ksiądz zadzwonił, to poszłam do niego. Powiedział, że syn pieniądze ukradł, ale nie potrafił nawet powiedzieć, ile tego było. Raz, że dwieście, raz, że pięćset, potem siedemset. Prosili proboszcza, żeby nie odprawiał mszy pogrzebowej, żeby przyjechał inny ksiądz. Odparł, że nie widzi powodu. A potem przyszedł ze spowiedzi przyjaciel Bartka i powiedział swojej matce, że ksiądz uważa go za współodpowiedzialnego za śmierć. A potem matka Bartka przyjmowała komunię i ksiądz zapytał, czemu przyjmuje ciało Chrystusa, skoro u spowiedzi nie była, na co odpowiedziała, że spowiadała się gdzie indziej. A wtedy proboszcz się zdenerwował. „Czego żeś nie przyszła do mnie? Przecież bym cię nie zjadł” – miał powiedzieć. Bo, jak mówią w Hłudnie, ksiądz jest trochę surowy w języku. A potem w dekanacie usłyszeli, że dziecko było niepoczytalne. Część parafian odebrała księdzu klucze i zamknęła kościół. Dzieci w szkole krzyczały, że wywiozą proboszcza na taczkach. W Boże Narodzenie w Hłudnie mszę odprawiał inny ksiądz. Odczytał list od
poprzednika, który złożył rezygnację. W liście ani słowa o tragedii. Kuria również milczała. Rodzice pokazują zdjęcia z komunii Bartka. Ksiądz ma potężne, mocno sklepione czoło, spogląda surowo. Trzyma rękę na plecach chłopca. Pod niskim sufitem chałupy znowu wisi ta niewypowiedziana myśl, czy Bartek napisał te straszne słowa w chwili gniewu, czy rzeczywiście… A z drugiej strony to przecież był twardy, wiejski chłopiec. Z byle powodu nie odebrałby sobie życia. Więc gdzie leży prawda? Gładysz: – Nie rozstrzygam, nie ma dowodów. Nawet to, co mówią córki, nie musi być równoznaczne z tym, co Bartek napisał. Ale i bez molestowania za dużo złego się tu wydarzyło. W Hłudnie czekają na wyniki dochodzenia. Teologów tu nie ma, trudno wytłumaczyć, że takie tragedie wiary osłabiać nie powinny. Jedni nie poszli do świątecznej spowiedzi, inni nie przyjmują komunii. Matka jednego z ministrantów: – Ja już nawet wszystko zrozumiem. Że bił, że męczył te dzieciaki. Bartuś nie żyje, stało się. Ale jak się dowiem, że molestował, że dotykał, jeśli to się potwierdzi, to… Nie chcę, żeby to była prawda. Jak ja wtedy przed ołtarz pójdę? Gdzie siły znajdę? * * * Kończy się rada pedagogiczna, nauczycielki wychodzą ze szkoły. Na widok obcego przyspieszają kroku, w końcu niemal biegiem znikają między domami. Ci, którzy chcą porozmawiać nieoficjalnie, przedstawiają skrajnie różne wersje. Wersja pierwsza: nauczyciele wiedzieli, że ksiądz ma trudny charakter. Nie interweniowali, bo ksiądz to autorytet. Wersja druga: nie działo się nic niepokojącego. Ksiądz trzymał dzieci krótko, ale na pewno nie był okrutny. Z oskarżeniami o pedofilię trzeba uważać – dzieci wyzywają od najgorszych, czasem nawet nie rozumiejąc znaczenia słów. Kto zaręczy, że te urywki z listu były czymś więcej niż inwektywą? Jedna z nauczycielek Bartka: – Nic nie wskazywało na kłopoty tego chłopca. Nic! Jeszcze w czwartek rozmawialiśmy o wycieczce. A dlaczego żaden z kolegów nie widział na polskim, jak pisze ten list? Dzieciaki są ciekawskie, od razu by się wydało. Jakoś mi się to nie klei. * * * Były proboszcz wyjechał niedaleko, raptem trzydzieści kilometrów na południe, do sąsiedniego dekanatu. Niedobra opinia przyszła szybciej, nim zdążył się rozpakować. Miejscowość jest mała, ale parafianie już pytają, czy będzie katechetą. Na razie nie wiadomo. Już poszła plotka, że uderzył ministranta. Dochodzi dwudziesta, w nowej plebanii księdza wszystkie światła pogaszone, telefon
milczy. Dom stoi blisko lasu, z południa wieje porywisty wiatr, świat wokół huczy, szumi i trzeszczy. Przyjeżdża srebrnym mercedesem. Dobrze zbudowany mężczyzna w czapce nasuniętej głęboko na czoło. Trzeba mówić głośno, żeby przebić się przez zimowy huk. Na plebanię nie zaprasza, ale też nie ucieka. Stoi w ciemnościach, przygarbiony od chłodu. Ksiądz jest przekonany, że wioskę diabeł opętał. Nie zdarzyło się przecież nic, o co można byłoby go oskarżyć. Owszem, dopominał się o pieniądze, równe czterysta osiemdziesiąt złotych, ładną popielniczkę i smycz na klucze do tego, na pewno Bartek zabrał, na pewno, ciągle jest o tym przekonany. Ta dziewczynka, co skarży się, że proboszcz bił, kłamie. Było tak, że bawili się w szkole w lokomotywę, zarzuciło ją i upadła. Ci, co się skarżą, że miażdżył ręce za karę, kłamią. Grali w łapki. Te, co mówią, że wkładał rękę za koszulę i dalej, kłamią. Raz się zdarzyło, że klepnął którąś w plecy, mówiąc, żeby się przesunęła. Czy to jest molestowanie? List jest sfałszowany, widzi to na pierwszy rzut oka. Bartuś by tak nie napisał, to nie jego styl pisma, grafolog na pewno potwierdzi. Złożył już zawiadomienie na policji. Poda do sądu tego, co kopał w drzwi plebanii w nocy i żądał, żeby ksiądz wynosił się natychmiast. Tak, zapytał kolegę Bartka, czy ten nie czuje się współwinny śmierci przyjaciela. I co w tym złego? To przecież łobuzy, niejedno mają na sumieniu, zna tych chłopców jak zły szeląg, od tylu lat. Mówiąc najkrócej: ksiądz nie znajduje w sobie winy. Ani ułamka. Winna jest wioska. Winny jest diabeł, który pomieszał ludziom w głowach i sprowadził śmierć. Dlatego ze spokojem czeka na wyniki dochodzenia. Już po tym, jak się wyprowadził, miejscowi robili porządki na plebanii. Popielniczka się znalazła. Część pieniędzy również, pod fotelem. Były proboszcz z Hłudna wie dlaczego. Na pewno podrzucili, żeby go skompromitować. Na pewno. 2007
Znikają w szarym pyle Antoni Urbanik każdy dzień rozpoczyna podobnie: wstaje i pokasłując, podchodzi do okna. Lubi oglądać ptaki. W marcu na drzewach przed jego domem hałasują sroki, na zeszłorocznych badylach delikatnie świergoczą dzwońce i szczygły. Z okna widać także kawał pola, a trzysta metrów w linii prostej od domu wznosi się niewysoki płot. Za płotem wysoka hałda porośnięta rachitycznymi drzewami, dalej górują nad okolicą przybrudzone i opustoszałe budynki dawnego Zakładu Wyrobów Azbestowo- Cementowych, zwane tu powszechnie „Eternitem”, od nazwy ostatniej spółki, która działała na tym terenie. Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych z hałdy przy każdym silniejszym podmuchu wiatru unosił się szary pył. Azbest. Antoni Urbanik od czternastu lat choruje na azbestozę – rodzaj pylicy płuc występujący u osób narażonych na kontakt z azbestowym pyłem. Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że zachoruje również na międzybłoniaka – agresywny i rzadki nowotwór złośliwy płuc. Żona Urbanika przeszła krótszą drogę – nie chorowała na pylicę, umarła półtora roku po stwierdzeniu raka. Miała pięćdziesiąt dwa lata. Rozmowy o azbeście z mieszkańcami Szczucina – niewielkiej miejscowości położonej nad Wisłą, czterdzieści kilometrów od Tarnowa – wyglądają podobnie. Jeżeli nie umarł nikt z rodziny, to umarł przyjaciel. I kolega przyjaciela. Szwagierka kolegi i matka szwagierki. I tak dalej. * * * Otwarta w 1959 roku fabryka zatrudniała sześćset osób i była jednym z największych pracodawców w gminie. Dzięki niej przez niemal czterdzieści lat miasto tętniło życiem. Zakład wytwarzał blisko tysiąc produktów zawierających azbest. Były uznawane za niemal idealny materiał budowlany i rozchodziły się jak świeże bułeczki. Po rury kanalizacyjne, płyty z mieszanki azbestowo-cementowej i dachówki przyjeżdżały ciężarówki z całego kraju. W kolejce przed bramą fabryki ustawiało się nieraz i po kilkaset samochodów. Kto miał znajomości w fabryce, szybko zyskiwał społeczny prestiż. W chwilach, kiedy zapotrzebowanie na eternit było szczególnie wysokie, fabryka zatrudniała przyszłych… kupców. Przyjeżdżali z Zamojszczyzny, spod Lublina, kawał drogi. Pracowali przez miesiąc, zarabiali jakieś pieniądze, a potem mogli jeszcze kupić wymarzony towar. Ziemie tu słabe, piąta, szósta klasa, z rolnictwa zawsze ciężko było się utrzymać. Dlatego plany budowy zakładu miejscowi przyjęli z radością. Fabryka była kolebką
cywilizacji. Pierwszy rentgen w okolicy zainstalowano właśnie tam, w przyzakładowej przychodni. Za azbestem do Szczucina przyszła jeszcze filia krakowskich zakładów „Telpod”, produkująca rezystory i części do telewizorów. W latach osiemdziesiątych w miejscowości pracowało w różnego rodzaju zakładach pracy dwa tysiące osób, co sprawiło, że Szczucin stał się najbardziej uprzemysłowioną wsią w Polsce. Szczęśliwi byli wszyscy. Nawet ci, którzy pracowali przy przeładunku. Biali jak młynarze, otrzepywali ubrania i szli do domów. Na archiwalnych fotografiach widać radość pracowników: Choćby ci trzej mężczyźni, którzy odbierają nagrody – jeden z radioodbiornikiem, drugi mocno trzyma w garści lśniący nowością rower. Narady, kolektywy, rocznice, badania rentgenologiczne w przychodni zakładowej. Ten pracownik na sucho tnie rury. Na kasku ma jedynie nieszczelną plastikową osłonę. Ten mężczyzna przy kołogniocie, czyli maszynie do rozwłókniania azbestu, gołymi rękami wkłada minerał do maszyny. Zdjęcie zrobiono w 1993 roku, kiedy w Szczucinie wszyscy już wiedzieli, że zakład to nie tylko błogosławieństwo. Prosperity Szczucina trwała do połowy lat dziewięćdziesiątych, a jej koniec wyznaczają dwa wydarzenia – przyjazd naukowców badających wpływ fabryki na środowisko oraz zwolnienia w pozostałych dwóch dużych zakładach – fabryce rezystorów i POM-ie. – To były dobre czasy. Ludzie mieli pieniądze, bawili się w restauracjach. Jak pierwsza zmiana wyjeżdżała z zakładu na rowerach, ulicą nie można było przejść, taki był ścisk. Zupełnie jak w Chinach – wspomina z sentymentem pracownik z ośrodka zdrowia (nie chce podać nazwiska, „bo w małych miastach różnie bywa”). Z okna jego gabinetu widać dachy obłożone falistymi, sczerniałymi ze starości płytami. Fabryka wysyłała dzieci na kolonie, a rodziny na wczasy. Fabryka zapraszała artystów, żeby śpiewali na scenie w głównej hali produkcyjnej – tłumy przyglądały się występom Połomskiego, Rinn czy Rodowicz. Zorganizowała rytm życia w okolicy, wyznaczany przez cztery dekady popołudniowym i wieczornym wyciem syreny. Po roku 1999, kiedy zlikwidowano Eternit Sp. z o.o., Szczucin dołączył do grona miast zapomnianych, z legionem niepotrzebnych mężczyzn wystających całymi dniami w czterech kątach niewielkiego rynku. Z dobrych czasów w Szczucinie pozostały opuszczone hale fabryczne z napisami wyrażającymi poparcie dla kolejnego zjazdu PZPR. Po czterdziestu latach funkcjonowania zakładu mieszkańcom gminy pozostało jeszcze kilka innych pamiątek: choroby układu oddechowego, nowotwory jelit i trzustki, a także najagresywniejszy – międzybłoniak opłucnej. Naukowcy twierdzą, że włókna azbestowe są niezniszczalne. * * * Półtora miesiąca przed Natalią Urbanik na międzybłoniaka zmarł Józef Chrabąszcz (czterdzieści cztery lata), rówieśnik Zakładów Azbestowych. W zakładzie przepracował
dziesięć lat, wychował się w domu stojącym kilkadziesiąt metrów od hałdy. Jego żona Bożena prowadzi księgarnię i z rezygnacją opowiada o stałych klientach, którzy umarli. W ciągu ostatnich dwóch lat zgonów było tak dużo, że nie potrafi ustalić ich kolejności. – Najpierw do sklepu przestała przychodzić pani Maria, później pan Zygmunt, potem chyba zmarł Wiesław, po nim Jan – wylicza, nie ukrywając rozgoryczenia. – Ja już nawet nie mówię o tym, że jak mąż zaczął tracić siły i poszedł do lekarza, to tamten kazał mu się zgłosić za trzy miesiące, bo nie miał pewności, co to za choroba. Jemu już nic nie pomoże. Ale gorsze, że państwo znów o nas zapomniało. Przez dwa, trzy lata był duży szum, oficjele i dziennikarze przyjeżdżali stadami. Urzędnicy obiecywali, że będą dachy zdejmować i azbestowe drogi zasypywać, a ostatnio słyszę, że mamy robić to na własny koszt, bo brakuje pieniędzy. Tutaj są rodziny, których nie stać na jedzenie, a co dopiero na wymianę dachów, choćby były nie wiem jak trujące. Zapomnieli o nas wszyscy, chociaż z roku na rok choruje coraz więcej osób. Powinni nas chronić, badać regularnie, nie tylko tych, którzy pracowali w fabryce. Przecież zagrożona jest cała gmina. Rozgoryczony jest również wójt gminy Jan Sipior: – Czasem żałuję, że świat się o nas dowiedział. Cała ta burza, którą wywołaliśmy, wyszła nam na niekorzyść. Nagłaśnialiśmy problem, mając nadzieję, że państwo nam pomoże. A jaki jest efekt? Taki, że jak przedsiębiorca zainteresowany inwestycjami słyszy, że jesteśmy ze Szczucina, mówi: „A, to tam, gdzie ludzie umierają? To ja dziękuję”. Jestem rozżalony, bo państwo znajduje pieniądze na opracowywanie kolejnych dokumentów, analiz, skomplikowanych i szczegółowych programów. A na działania pieniędzy nie ma. Zostaliśmy sami, więc nie chcę już słuchać o kolejnych komisjach. * * * W archiwum Małopolskiego Urzędu Wojewódzkiego w Tarnowie na pożółkłych kartkach pismem maszynowym oraz ręcznym zapisano historię Zakładu Wyrobów Azbestowo- Cementowych w Szczucinie. Gdyby opierać się tylko na nich, otrzymalibyśmy typową historię socjalistycznego zakładu pracy, ze wzrostem, z okresem rozkwitu, a w końcu upadkiem. W archiwum znajduje się nawet pisany pewną ręką konspekt przemówienia, które pierwszy dyrektor zakładu Władysław Dejk miał wygłosić w 1966 roku do przedstawicieli przemysłu izolacyjnego z całego kraju: „W pogodnym, wiosennym nastroju witam serdecznie w imieniu załogi naszego zakładu, organizacji partyjnej i kierownictwa uczestników dzisiejszego kolegium: przedstawicieli resortu ŻGZZ, kierownictwo zjednoczenia i wszystkich obecnych. Życzymy dzisiejszym obradom słonecznego nastroju i konstruktywnych wniosków i uchwał, które zmierzać będą do jeszcze lepszych wyników naszego przemysłu. Pragniemy z całego serca, by nasi goście czuli się u nas jak najlepiej. Zachęcam również do zwiedzania naszego Zakładu”. Są jednak inne dokumenty. Choćby ten z archiwum tarnowskiego sanepidu. W 1987 roku słynny profesor Andrzej Szczeklik, wówczas wojewódzki specjalista do spraw interny w Tarnowie, pisał do