Owens Sharon
Weselny zawrót głowy
Elegancka i pewna siebie Julie Sultana jest konsultantką ślubną i
właścicielką firmy Wyśnione Śluby. Ponieważ sama nie wierzy w
małżeństwo i miłość do grobowej deski, doskonale się sprawdza w tym
specyficznym biznesie: ze spokojem i zimną krwią potrafi zażegnać
każdy niespodziewany kryzys. Ale do czasu... Podczas weekendowego
pobytu w spa traci głowę dla sporo młodszego barmana i zapomina o
bożym świecie, zaś prowadzenie biznesu zrzuca na barki swojej
asystentki Mags.
Życie Mags i bez tego dalekie jest od harmonii i spokoju, ale dziewczyna
nie ma wyjścia; musi poradzić sobie z rodzinnymi problemami, z byłym
chłopakiem Julie i rozhisteryzowaną panną młodą. Jakby tego było
mało, w siedzibie Wyśninych Ślubów pojawia się podstarzały gwiazdor
rocka i zamawia organizację wesela w stylu gotyckim na 666 osób... Czy
Mags zdoła zapanować nad sytuacją?
PODZIĘKOWANIA
Składam gorące podziękowania i życzenia wszystkiego najlepszego
pracownikom Poolbeg Press, a zwłaszcza Pauli Campbell, Gaye
Shortland i Clare Ledingham. Bardzo dziękuję wspaniałym
przedstawicielom mediów, którzy od początku okazywali mi wsparcie,
moim cudownym agentom, Ros Edwards i Helence Fuglewicz, oraz
wszystkim czytelnikom, którzy przysyłają mi cudowne listy i kartki.
Również ta powieść nie powstałaby bez miłości i wsparcia okazywanego
mi przez mojego męża Dermota i córkę Alice. Kocham was oboje.
Dla Dermota
ROZDZIAŁ 1
Wyśnione Śluby Listopad 2006
Cześć.
Och, poczekajcie chwilkę. Dostałam kolejny e-mail od Julie. Dzisiaj to
już
piąty.
Nie musi tak się przejmować, przez kilka dni dałabym sobie radę sama.
Tak, uprzedziłam skrzypków, że na ślubie Pattersenów będą ubrani w
długie do kostek brązowe futra. Tak, wypożyczyłam brązowe futra we
właściwych rozmiarach dla całej siódemki - mają je odpowiednio
wcześnie dostarczyć z Londynu. Tak, dopilnowałam, żeby futra zostały
porządnie zapakowane i ubezpieczone na krótką podróż do Carrickfergus.
Wyślij.
Niech Bóg ma w opiece tych nieboraków, nie mają pojęcia, w co się
pakują. Spocą się jak myszy, grając Czajkowskiego otuleni w futra z
norek po same oczy, ale obecnie Narnia to wielki temat. Bardzo wielki.
Przynajmniej nie muszą przebierać się za bobry albo złośliwe elfy w
długich butach z zakrzywionymi noskami. Oba te pomysły forsowała
matka panny młodej, ale Julie tupnęła nogą. Julie lubi dobrą zabawę,
trzeba jednak brać pod uwagę reputację Wyśnionych Ślubów. Panna
młoda będzie ubrana jak Królewna Śnieżka w jasnobłękitne futerko i
wysoką na sześćdziesiąt centymetrów delikatną srebrną koronę,
przymocowaną do głowy wzmocnioną elastyczną opaską. Kiedy po
ceremonii wyjdą z kościoła, pan młody poprowadzi ją do sań na kołach.
Zdrowo się uśmiejemy, jeśli będzie padał śnieg, co nie jest wykluczone,
jako że ślub odbędzie się w Wigilię. Jeśli jednak Matka Natura nas
zawiedzie, pokryjemy parking trzema tonami płatków z papieru
ryżowego. Nie oszczędzano na wydatkach - rodzina panny młodej ma
międzynarodową firmę przewozową. No cóż, muszę przyznać, że panna
Patterson wygląda przepięknie w tym niebieskim futerku, a jak to ludzie
powiadają, do grobu nic nie zabierzesz. (Pattersonowie dają mnóstwo
pieniędzy na cele dobroczynne, więc nie ma sprawy). Na koniec zabawy
w sali balowej także „spadnie śnieg". Już nic w tym interesie nie jest w
stanie mnie zaskoczyć. Moment, Julie pisze o papierze ryżowym. Tak,
uzyskałam zgodę dyrektora hotelu na wysypanie płatków z toreb spod
sufitu sali balowej. Wynajęliśmy trzy nastolatki, które będą przebrane za
obłoczki. Wyślij.
Uwierzylibyście, że Julie spędza ten tydzień w Nowym Jorku? Mówię
„tydzień", ale w rzeczywistości to tylko cztery dni, a potem oboje z
Henrim lecą do Los Angeles. Henri to wielki finansista oraz nowy
chłopak Julie. Jest kulturalny, uprzejmy i niezwykle przystojny. Ma
bardzo ciemne oczy, jakby
zrobione z czarnego szkła. I te muskuły! Ha, lepiej o tym nie myśleć.
Nawet jego mięśnie mają muskuły. Kiedy go poznałam, pomyślałam, że
musi być gejem, bo ubrany był absolutnie bez zarzutu, ale Julie zapewnia,
że Henri w żadnym razie nie gra po przeciwnej stronie boiska.
- On jest Francuzem - powiedziała.
Nie wątpię, że Henri musi mieć jakąś wadę, choć jeszcze jej nie
poznałyśmy. W Nowym Jorku Henri przygotowuje spotkania z elitarną
grupą reżyserów filmowych i jeszcze bardziej elitarną grupą poważnych
aktorów (no, no!), a Julie bierze udział w jednych z największych targów
ślubnych w zachodnim świecie.
O, znowu dzwoni telefon.
- Witam, tu Wyśnione Śluby, czym mogę służyć? Naszą broszurą?
Oczywiście, czy może mi pani podać adres? Natychmiast ją pani wyślę. O
tak, obecnie jesteśmy bardzo zajęci.
Szczerze mówiąc, mamy zajęte wszystkie terminy na dwa lata z góry. Nie
przesadzam! Tak, może pani zarezerwować listopad 2008, jeśli prześle
pani niewielką zaliczkę; informacje znajdzie pani w folderze. Zgoda?
Cudownie. Bardzo dziękuję. Do zobaczenia.
Powiedziałam Julie, żeby nie wracała do Belfastu z ładunkiem
falbaniastych białych sukien, tradycyjnych welonów i bukiecików,
ponieważ obecnie mamy tyle zamówień na śluby tematyczne, że aż
przestaje to być śmieszne. Od ślubu gwiazdora rocka, który urządzałyśmy
kilka miesięcy temu, Wyśnione Śluby stały się niezwykle popularne.
Dostajemy setki telefonów i e-mailów z pytaniami od przyszłych panien i
panów młodych. Co więcej, małżeństwa pragną odnowić przysięgę i
urządzić drugie wesele, bo czują niedosyt, że za pierwszym razem
ominęła je stylowa impreza. Doprawdy! Wszystkie kobiety marzą o
gotyckich sukniach i kapeluszach wróżek, o różowych limuzynach i
różowym szampanie, o czarnych wiktoriańskich bukietach i sama nie
wiem o czym jeszcze. Faceci rezygnują z fraków i cylindrów na rzecz
odlotowych strojów. Na porządku dziennym są błyskawiczne ceremonie i
przyjęcia bez żenujących mów czy niekończącego się odczytywania
strasznych telegramów. Większość mężczyzn, z którymi mamy do
czynienia, prędzej padnie trupem, niż wystąpi publicznie, toteż
zatrudniamy profesjonalnego mówcę, który potrafi rozbawić każdego.
Mówię wam, to definitywny koniec białych ślubów, jakie znamy. Żegnaj,
spłoniona panno młoda i cała reszta.
Dzisiaj kobieta wie, czego się spodziewać w miesiącu miodowym. I
bardzo dobrze. Jak powtarza mi Julie (a zważcie, że mówi to tylko mnie),
cóż wielkiego jest w białych ślubach? Przecież żadna kobieta nie kupuje
samochodu bez solidnej jazdy próbnej. Słowa Julie, nie moje. Więc z
jakiego powodu miałaby
powierzyć swój los jakiemuś facetowi, nie upewniwszy się, że będzie
traktował ją czule, kiedy zgasną światła?
A Julie wie, co mówi. Jeśli chodzi o facetów i śluby, Julie Sułtana
mogłaby napisać książkę. I dlatego sama nigdy nie wyjdzie za mąż.
Nigdy. To znaczy ona tak twierdzi, choć ja mam nadzieję, że pewnego
dnia zmieni zdanie. Na razie Julie mówi, że szuka tego jedynego i
świetnie się przy tym bawi. Trudno mieć do niej pretensje.
A przy okazji, nazywam się Margaret Grimsdale. Zdrobniale Mags.
Jestem asystentką Julie w Wyśnionych Ślubach.
ROZDZIAŁ 2
Bill i Mags na wieki
Powiadają, że człowiek nigdy nie zapomina pierwszej miłości. Ja na
pewno nie zapomnę. Jestem żoną mojej pierwszej miłości. Bóg tylko wie,
czym sobie zasłużyłam na wspaniałego męża, ale takiego dostałam. Życie
nie jest sprawiedliwe, chociaż dorastanie w zalanym deszczem Belfaście
w latach siedemdziesiątych też pewnie się liczy. Pochodzimy z
kompletnie różnych środowisk, lecz poszliśmy na kompromis w ważnych
sprawach, potrafimy spokojnie dyskutować i jakoś sobie dajemy radę.
Mój mąż Bill był punkiem, kiedy w 1984 roku poznałam go w Limelight
Club. Skakał po parkiecie z długim łańcuchem (ze sklepu żelaznego) na
szyi, ja byłam gotką, miałam śliwkową szminkę na ustach i staroświecką
suknię druhny, którą kupiłam w sklepie Oxfam i ufarbowałam na czarno
w wannie na podwórzu.
W tamtych czasach ulubionym zespołem Billa był The Blade (kapela z
Dublina), który zresztą do dziś zajmuje miejsce w pierwszej piątce na
jego osobistej liście. Według mojej drugiej połowy debiutancki album
The Blade (jak się okazało, jedyny), zatytułowany „The Last Man In
Europę", to najlepsza muzyka nagrana w zachodnim świecie. Okładka też
jest fajna. Czarno-biała nastrojowa fotografia zespołu na tle jakiejś
zrujnowanej stacji benzynowej. Bardzo miejska dekadencja. Bill oprawił
ją w ramki i powiesił w naszej sypialni, gdzie dotąd zdobi ścianę.
Śmieszne, ale jest starsza od naszych dzieci.
Bill odznaczał się większą wrażliwością niż przeciętny punk, a ja byłam o
wiele bardziej wygadana niż typowa gotka, co pozwoliło nam przerzucić
most nad kulturową przepaścią. To nie zawsze było łatwe. Bill ma
ogromną kolekcję składającą się z około dziesięciu tysięcy płyt
winylowych, dwunastu gitar basowych i czterech potężnych
wzmacniaczy, ja natomiast mam hysia na punkcie porządku. Ale
wbudowane półki w salonie i gitary zawieszone na ścianie przy schodach
pomogły nam w relatywnej harmonii przejść przez dwadzieścia lat
naszego małżeństwa. Bardzo trudno jest odkurzać gitarę za strunami, a
ponieważ nie mogę znieść kurzu, kilka lat temu Bill przytłumił
oświetlenie w holu. Obecnie nie zauważam kurzu tak bardzo jak w
przeszłości.
Bill uparł się, żeby dom z zewnątrz i w środku pomalować na śnieżną
biel. Same proste linie i współczesne meble. Ten człowiek ma fobię
tapetową. Powiada, że tapety kojarzą mu się z ludźmi umierającymi na
gruźlicę w latach czterdziestych. Z leżącymi w łóżkach wychudłymi
chorymi, którzy przy ustach trzymają wykrochmalone chusteczki, z
przyciszonymi głosami na podestach i
całą tą sentymentalną resztą. Pokazuję mu nowe błyszczące „pokrycie
ścian" prezentowane w czasopismach poświęconych wystrojowi wnętrz,
ale on słyszeć nawet o tym nie chce. Podobnie jak o serwantkach z
bibelotami i barwnych dywanach. Przystałam na jego propozycję pod
warunkiem, że w sypialniach będziemy mieć trochę koloru. No cóż,
mówiąc ściślej, w sypialni Alicii-Rose, naszej jedynej córki, bo reszta
potomstwa, czyli trzej synowie, nie zaprzątała sobie głowy wyglądem
pokojów. W rezultacie dzieci wyrosły w całkiem białym domu z jednym
wyjątkiem - różowiutkim pokojem Alicii-Rose. Kompromis, rozumiecie:
oto tajemnica udanego małżeństwa. Nie zaszkodzi też, jeśli mąż ma
zgrabny tyłek, cudownie gładkie stopy i mistrzowską wprawę w masażu
erotycznym.
Zawsze wiedziałam, że Bill jest w złym stanie, kiedy zaczynał patrzeć w
przestrzeń i zastanawiać się głośno, dlaczego Bladesom się nie udało,
skoro udało się Clashom, i jaka to szkoda, że nigdy nie doczekali się
uznania. Z kolei Bill wiedział, że przeżywam ostre napięcie
przedmiesiączkowe, kiedy szłam do wanny z magazynem o wystroju
wnętrz i kieliszkiem merlota na poprawienie nastroju. Sprawdzał wtedy
wiszący po wewnętrznej stronie drzwi szafy diagram, na którym dni
napięcia przedmiesiączkowego zaznaczone są niebieskim markerem,
przez dzień albo dwa schodził mi z drogi i pamiętał, żeby miskę po
płatkach płukać i wstawiać do zmywarki, zamiast zostawiać na poręczy
sofy do wyschnięcia resztek na kamień - w przeciwnym wypadku
wygłaszałam mu wykład na temat: „Muszę wszystko robić sama w tym
cholernym domu". Próbuję przez to powiedzieć, że bardzo się kochamy.
Nigdy nie sądziłam, że coś może między nami stanąć. Kiedy kogoś
kochasz przez dwadzieścia lat, na dziesięć sekund wcześniej wiesz, co ta
osoba pomyśli albo powie.
Jakże romantyczne było tamto pogodne lato w 1984 roku, kiedy nasze
dwa światy wpadły na siebie. Bill nosił krótkiego białego irokeza oraz
wysokie do kolan buty z niebieskiej skóry, wzmocnione stalowymi
płytkami na goleniach, ja przechodziłam fazę „babcinej sukni i
warkoczy", ale wszyscy powtarzali, jak świetnie się dobraliśmy, a my
byliśmy tak bardzo zakochani, że ani przez chwilę w to nie wątpiliśmy.
Wyobraźcie sobie Billy'ego Idola jako wrażliwego młodzieńca w parze z
Wednesday Addams jako kłótliwą nastolatką, to da wam ogólne pojęcie.
Przebieranie się w latach osiemdziesiątych było nieszkodliwą zabawą, nie
mieliśmy nic do roboty i brakowało nam pieniędzy. Przynajmniej
wykorzystywaliśmy wyobraźnię, zamiast powoli tracić zdrowe zmysły
przed komputerem, jak to robią współczesne dzieciaki.
Wieczór, kiedy poznaliśmy się z Billem, był po prostu magiczny. Miałam
osiemnaście lat, Bill właśnie skończył dwadzieścia. Po pięciu wspólnie
spędzonych minutach zapomnieliśmy o bożym świecie, całując się
namiętnie. Myślałam, że umarłam i poszłam do nieba. Ale kiedy Bill
odprowadzał mnie z Limelight Club do domu, zaczepiła nas banda
pijanych zbirów. Jak zwykle bluzgali przekleństwami i rzucali barwne
groźby. Czy nigdy im się to nie znudzi? Byłam przerażona. Wtedy jeszcze
nie wymyślono telefonów komórkowych (w każdym razie nie mieli ich
zwykli ludzie, tylko obrzydliwie bogaci yuppies z Londynu) i nigdzie
wkoło nie było śladu policjanta. Na początku Bill próbował zignorować
napastników, lecz stawali się coraz bardziej agresywni. Szepnął mi,
żebym wyobraziła sobie idealny spokój, i zapytał, czy mam w torebce
coś, co moglibyśmy użyć w charakterze broni. Przypadkiem miałam
stalowy grzebień z ostrym końcem (wtedy jeszcze były legalne), a także
pojemnik z ekstrasilnym lakierem do włosów, za pomocą którego
utrzymywałam w porządku swoją grzywkę. We dwoje jakoś zdołaliśmy
ich przegonić.
Opowiadam to tak, jakby walka była równa, ale rzecz wyglądała zupełnie
inaczej. Otóż Bill nagle się zatrzymał, stanął przede mną, pomachał
grzebieniem na zbirów i zaproponował, żeby się z nim zmierzyli.
- Już nie żyjesz, kretynie! - wrzasnęli.
- Jasne - odparł Bill spokojnie - ale jeden z was, gnojki, wykorkuje ze
mną. Który to będzie?
Tymczasem ja ze złością ściskałam w garści lakier i miałam nadzieję, że
w najgorszym razie prysnę im w oczy. Przez mniej więcej dwie minuty
jak goryle kołysali się i drobili w miejscu. Ten widok mógł być całkiem
interesujący, gdyby nie to, że chcieli nas zamordować. Bill stał jak
wmurowany, nie sądzę, by nawet mrugnął. Wydawało mi się, że wielki
tłusty bandzior w poplamionym piwem dresie pierwszy się na niego rzuci,
choć z drugiej strony najmniejszy o rozbieganych oczach sprawiał
wrażenie najbardziej szalonego.
- Nie mam całej nocy - powiedział w pewnym momencie Bill.
Zaskakujące, ale wycofali się, a my uciekliśmy, zachowując wszystkie
kości
całe. Bill poczekał, aż znikną nam z oczu.
- Dzięki Bogu, nie musiałem z tego skorzystać - mruknął, oddając mi
grzebień. - Banda chorych na umyśle, bez dwóch zdań.
- Bill, i naprawdę dźgnąłbyś któregoś? - zapytałam cicho, gdy ruszyliśmy
w stronę domu.
- Nie wiem - odparł po krótkiej przerwie. - Sam na pewno bym im uciekł,
ale zapomniałem zapytać, czy ty dobrze biegasz. Więc jak?
- Niestety, biegi to nie moja specjalność.
- Aha. Dobra, chodźmy już. Kolana się pode mną uginały. Z ulgi. I z
pożądania.
Chuliganów było pięciu, więc najwyraźniej zaczepili nas, bo uważali, że
mają przewagę, chociaż Bill już wtedy wyznawał teorię, że najbardziej
agresywni ludzie cierpiana zaburzenia osobowości. I dlatego byli tacy
wściekli, kiedy zobaczyli nas idących ulicą w poświacie księżyca,
ponieważ my byliśmy szczęśliwi, a oni nie. Bill chyba trafił tamtej nocy
w sedno, ostatnio bowiem w pewnym czasopiśmie trafiłam na
interesujący artykuł. Wynikało z niego, że trudne dzieciństwo może
prowadzić do utrwalenia się w mózgu wzorców negatywnych. Nasze
zbiry przypuszczalnie nie potrafiły „normalnie" żyć, ponieważ nie miały
normalnego dzieciństwa, a „normalność" to styl życia, który trzeba sobie
przyswoić przed ukończeniem szóstego roku życia. Nie do wiary! Potem
jest za późno, żeby zmienić najważniejsze aspekty osobowości
człowieka, terapia może mu tylko uświadomić, dlaczego jest taki, jaki
jest, ale nie zdoła dogłębnie go zmienić. Tak czy owak Bill potrafił
zadbać o siebie na ulicach Belfastu po zmroku i jak przypuszczam, z tego
powodu prowadziliśmy niezwykle bujne życie towarzyskie. Pobraliśmy
się dokładnie w rok po owym burzliwym wieczorze i od tamtej pory
jesteśmy razem. Mamy czworo dzieci (osiemnaście, dziewiętnaście,
dwadzieścia i dwadzieścia jeden lat) oraz prawie w całości spłaconą
hipotekę. Jesteśmy szanującymi prawo i płacącymi podatki obywatelami,
nigdy nie braliśmy zasiłku. To wszystko jest bardzo w stylu klasy
średniej. Ojciec Billa jest Anglikiem, stąd to dziwne nazwisko:
Grimsdale. Kojarzy mi się z brukowanymi uliczkami i glinianymi
kominami, a także z Normanem Wisdomem wołającym pana Grimsdale'a
w tych starych czarno-białych komediach. Pamiętacie je? O Normanie
mleczarzu? Czasami, kiedy wyleję herbatę na łóżko albo coś w tym
rodzaju, głosem Normana Wisdoma wrzeszczę: „Panie Grimsdale! Panie
Grimsdale!" i Bill biegnie ze ścierką. Tylko raz w życiu poważnie się
pokłóciliśmy, a powodem był niedawny romans mojej szefowej Julie z
barmanem z hrabstwa Galway. Julie Sułtana jest rewelacyjną dziewczyną
i przez te czternaście lat, kiedy pracujemy razem w Wyśnionych Ślubach,
zawsze była uosobieniem stylu, manier i pewności siebie. Na przykład ja
wiążę swoje długie czarne włosy tasiemką i narzekam na upał, ona pryska
się markową wodą i nosi okulary przeciwsłoneczne od Channel. Ale
kiedy zeszłego lata zaszalała, to na całego. To znaczy zrobiła rzeczy,
których nie wyśniłabym w najdzikszych snach, a mam sporą wyobraźnię,
jeśli wolno mi tak powiedzieć. Tak, Julie otworzyła mi oczy na kilka
spraw. Było to tym dziwniejsze, że nigdy nie uważałam jej za typ
buntowniczki. Komu przyszłoby do głowy, że osoba, która jeździ
nieskazitelnie białym mercedesem kabrioletem
z perfumowanymi chusteczkami w schowku na rękawiczki, do tego
stopnia się zapomni?
ROZDZIAŁ 3 Cafe Vaudeville
Od razu wiedziałam, że Julie chce mi coś powiedzieć, kiedy pewnego
dnia w lipcu nagle zamknęła laptopa i wesoło oznajmiła:
- Mags Grimsdale, odłóż tę tiarę i weź płaszcz, dobrze? Zabieram cię na
kawę, i to nie gdzie indziej, a do Cafe Vaudeville.
- Naprawdę? Chociaż jesteśmy zawalone robotą w związku ze ślubem
Janinę Smith? No wiesz, trzeba wiele godzin, żeby skończyć te cholerne
bukieciki.
- Tak, tak, zostanę do wieczora. Chodź już.
W tym momencie powinnam wspomnieć, że należąca do Julie firma
organizująca śluby mieści się w dawnej latarni morskiej na
przedmieściach Belfastu. Julia jest właścicielką całego budynku, ale
urządziłyśmy tylko trzy górne piętra i wykorzystujemy je odpowiednio na
biuro, kuchenkę i magazyn. Julie weszła w posiadanie tego niezwykłego
budynku w ciekawy sposób, lecz o tym opowiem w swoim czasie.
Możecie pomyśleć, że idiotyzmem jest prowadzenie w dawnej latarni
morskiej firmy, która nie ma nic wspólnego z morzem, w rzeczywistości
jednak darmowa reklama była niewiarygodna. Uwierzcie, nowość
okazała się bezcenna. Klientki ustawiały się w kolejce, po czym dysząc
ciężko wspinały się po niekończących się spiralnych schodach, by
wreszcie paść na fotel w naszym maleńkim okrągłym biurze z
niezwykłym widokiem na morze. Zwykle były tak oszołomione całym
doświadczeniem, że nie przychodziło im do głowy kwestionować
wysokość rachunku, co stanowiło dodatkową premię. Oto cała Julie,
urodzona kobieta biznesu. A to wszystko działo się, zanim nasza firma
poszybowała w górę dzięki fantazyjnym ślubom, które nagle stały się
takie modne.
Julie i ja tworzymy dobry zespół. Doskonale nam wychodzi
organizowanie ślubów (jeśli wolno mi tak powiedzieć).
Ale to na marginesie.
Wracając zaś do tematu: skoczyłam na równe nogi jak diabełek na
sprężynie. Bo widzicie, uwielbiam Cafe Vaudeville. Rubinowe ściany z
cieniutkimi złotymi pętlami i zawijasami, ozdobione połyskliwymi
kamieniami marokańskie abażury z żółtej i niebieskiej glinki, masywne
żyrandole z czerwonego szkła oraz wszelkiego rodzaju urocze mroczne
zakątki i cieniste nisze. Jest tam trzcinowa sofa z kotarami udrapowanymi
na kształt małego namiotu. Wszystko to tworzy niewiarygodnie
artystyczną atmosferę. Kto by pomyślał, że w naszym trzeszczącym
starym mieście kiedykolwiek pojawi się coś równie pięknego, tak po
prostu usadowionego na Arthur Street, jakby nie było w tym nic
wyjątkowego? W dzień jest to bar i restauracja, a po zmroku miejsce, w
którym należy się pokazywać. Tylko że Bill i ja rzadko wychodziliśmy
wieczorami, bo dzieciom trzeba było robić kolację, podwieźć je tu i tam,
wyprasować mundurki szkolne i tak dalej, zawsze jednak z rozkoszą
wpadałam tam na kawę, a Julie wiedziała, że jestem po uszy zadurzona w
czerwonych żyrandolach.
Chociaż więc nie był to jej ulubiony lokal (woli nowojorską
współczesność Deane's Deli z modnymi ciemnoszarymi ścianami i
wielkimi misami świeżych oliwek na kontuarze), od czasu do czasu mnie
tam zabierała i stąd wiedziałam, że coś ją gryzie.
- Och, co za uroczy pomysł - mruknęłam, włączając automatyczną
sekretarkę i zamykając okna. Włamywacze na pewno nie wdrapaliby się
aż tak wysoko, ale mewy bez skrupułów podejmują próby porwania
naszych niedojedzonych kanapek. Ptaszyska mogą napędzić niezłego
stracha, kiedy stoją na klawiaturze.
Jak mówiłam, wiedziałam, że usłyszę ważne wieści, ale Julie wymaga
specjalnego traktowania. Nie można zasypywać jej gradem pytań,
próbować samej zgadywać, głupio żartować ani nic w tym rodzaju.
Trzeba gryźć się w język i czekać, aż Julie sama zdecyduje się mówić,
złapałam więc moje najlepsze ciuchy: długi do kostek płaszcz z czarnej
wełny z potężnymi błyszczącymi guzikami i staroświecką torebkę z
czarnego aksamitu.
Jestem byłą gotką. Wspominałam o tym? Powtarzam: byłą. A raczej
jestem zagorzałą „postgotką", która ma alergię na falbanki i kwieciste
wzory, i zupełnie nie wiem, w co się ubierać teraz, kiedy skończyłam
czterdzieści lat. Rany, dziwnie mi nawet myśleć, że mam czterdzieści lat,
bo w duchu wciąż jestem osiemnastolatką. Oczywiście zrezygnowałam z
nabijanych ćwiekami pasków i czarnego lakieru do paznokci, kiedy
zaszłam w pierwszą ciążę, nie należę bowiem do tych, którym zależy na
ściąganiu na siebie uwagi. Ale też nie zwariowałam i nie sprawiłam sobie
powiewnej różowej sukni z ogromnym białym kołnierzem w rodzaju
tych, które nosiła księżna Diana, kiedy spodziewała się Williama i
Henry'ego. No wiecie, trudno jest z dnia na dzień przerzucić się z
wygodnych sportowych butów na wymyślne sandałki, w których w czasie
deszczu mokną nogi i od których robią się pęcherze i halluksy. W dodatku
nadążanie za modą jest okropnie kosztowne. Całkiem nowa garderoba
dwa razy w roku?... Przy moim budżecie?... Nie rozśmieszajcie mnie!
Tak, to wtedy poszłyśmy z Julie do Cafe Vaudeville po raz ostatni przed
całą tą aferą. Julie zawiozła nas do miasta swoim białym kabrioletem,
plotąc po drodze o nieważnych drobiazgach i ani słówkiem nie
zdradzając, jaką to bombą zamierza mnie ogłuszyć. (Nigdy nie
nauczyłam się prowadzić, jestem beznadziejna, jeśli chodzi o obsługę
gadżetów). Muszę tutaj oddać
sprawiedliwość Julie - nie miała zielonego pojęcia, jak dla niej to
wszystko się skończy. Czasami decyzja podjęta pod wpływem chwili
rzutuje na resztę twojego życia, ot co.
Znalazłyśmy wolne miejsce parkingowe koło budynku BBC w stylu art
deco na Bedford Street, wrzuciłyśmy kilka monet do parkomatu,
przeszłyśmy parę kroków i już byłyśmy przy wejściu, przy którym stali
ludzie czekający na miejsce. Julie znała główną kelnerkę, toteż od razu
wprowadzono nas poza kolejką do bocznej salki. Udawałyśmy, że
jesteśmy tu w interesach: pomachałam plikiem kopert A4, jakby chodziło
o jakąś ważną sprawę. To zawsze działa. Sprytne jesteśmy!
Wylądowałyśmy na niskiej skórzanej sofie w barze (bardzo dobrze) obok
grupy kopcących jak kominy kobiet w obcisłych dżinsach (nie tak
dobrze). Czy coś gorzej niż dżinsy wygląda na kobietach przy kości? A w
dodatku dymiły jak lokomotywy, napełniając powietrze wokół nas gęstą
chmurą sinego kwaśnego dymu. Ale nawet to nie mogło zepsuć mi
radości. Uwielbiam wykwintne wnętrza, na ich widok serce zaczyna mi
szybciej bić. Przysięgam, że w następnym życiu będę zwierciadłem w
Wersalu.
- Cafe mocha i czekoladowe ciasteczko dla ciebie, Mags? - zapytała Julie,
aja uszczęśliwiona potaknęłam. Kobieta powinna mieć tu i tam krągłości,
no nie? Więc dlaczego w dzisiejszych czasach tyle dziewcząt jak Emma
cierpi na zaburzenia łaknienia? Emma była wtedy dziewczyną mojego
najstarszego syna Alexandra. Cóż to był za dramat!
Jestem wysoka jak na kobietę, mam sto osiemdziesiąt centymetrów
wzrostu, a moje kształty opiszmy po prostu jako bujne. Figura jak
klespydra i „mocne" kostki, oto cała ja. Od wczesnej młodości jestem
gorącą zwolenniczką spodni z szerokimi nogawkami. Wiecie, po co się
męczyć zdrowym jedzeniem, skoro w kredensie zwykle nic nie ma poza
spleśniałym bochenkiem pełnoziarnistego chleba, małą puszką tuńczyka
w słonej zalewie i butelką przeterminowanej śmietany? To czekoladowe
ciastko w Cafe Vaudeville ważyło pewnie z kilogram, ale przecież wcale
tak źle nie wyglądam, jeśli wziąć pod uwagę, że urodziłam czworo dzieci.
Byłam wtedy młoda, rozumiecie, więc mój brzuch wracał do formy jak
elastyczna opaska. W biodrach mam dziewięćdziesiąt dziewięć
centymetrów, za to w talii wciąż tylko siedemdziesiąt dwa! Niektóre
znajome nienawidzą mnie za to, ale nie ma sensu im przypominać, że jako
dwudziesto- i trzydziestolatka stałam przy kuchennym zlewie, podczas
gdy one opalały się w europejskich kurortach. Teraz one po raz pierwszy
zostają matkami, a dwoje moich najstarszych dzieci studiuje już na
uniwersytecie. Ściślej rzecz biorąc, studiuje Alicia-Rose. Alexander
zrezygnował, kiedy u Emmy zdiagnozowano anoreksję.
Julie zamówiła dla siebie dzbanek herbaty (oraz suchy rogalik) i przez
jakiś czas w milczeniu rozkoszowałyśmy się atmosferą i patrzyłyśmy
przed siebie. Potem Julie wstała, oznajmiła, że idzie przypudrować nos, i
ruszyła przez popołudniowy tłum, przyciągając pełne podziwu spojrzenia
mężczyzn i skłaniając kobiety do zawistnych wzruszeń ramionami.
Przypuszczam, że chciała zebrać myśli, zanim przekaże mi wielką
nowinę.
Julie jest olśniewająca, wspominałam już o tym? Wcale nie wygląda na
swoje czterdzieści jeden lat. Ha, myślę, że nigdy nie musiała zarywać
nocy. Powiadają wprawdzie, że kobiety, które nie urodziły dzieci, starzeją
się szybciej niż te, które urodziły, ale ta teoria w żadnym razie nie stosuje
się do Julie. Każdy dałby jej najwyżej trzydziestkę. Ona też jest wysoka,
tylko o dwa centymetry niższa ode mnie, ma jednak delikatną budowę i
elegancję w ruchach. Wdzięczna i smukła, z platynowymi włosami,
niezwykle jasnoniebieskimi oczami, cienkimi kostkami i miodową
opalenizną, ubiera się tak, że dech zapiera. Przede wszystkim w białe
lniane bluzki i spódnice z mnóstwem marszczeń przy pasku i z wielkimi
moherowymi kwiatami w talii. Czyścić tylko chemicznie. Tanie i modne
łaszki z brytyjskich sieci sklepów to nie dla Julie, o nie. Ona kupuje
wyłącznie w eleganckich butikach, gdzie pracują chirurgicznie
poprawione kobiety w pewnym wieku o paznokciach tak długich, że
pewnie muszą zatrudniać kogoś do otwierania tubek z pastą do zębów.
A przy okazji, nawet toalety w Cafe Vaudeville są ładne. Czarne matowe
ściany z ręcznie malowanymi olbrzymimi liliami, marmurowe umywalki
wychuchane jak nie wiem. Szczerze mówiąc, zastanawiałam się nad
czarną łazienką w domu. Czarne ściany pięknie by kontrastowały z
białym mieszkaniem i mogłabym mieć żaluzje w śliczny wzór szarych
głów starożytnych greckich dostojników na białym tle. Pamiętam, jak
myślałam, że muszę sprawdzić, czy Bill zgodziłby się na kamienną misę i
czarne ściany w toalecie. A gdyby nie, to moglibyśmy przynajmniej kupić
czarny żyrandol. Tymczasem jednak zabrałam się za czekoladowe
ciastko, bo wiedziałam, że jeśli wiadomość Julie będzie pod jakimś
względem nieprzyjemna, po jej usłyszeniu nie będę mogła ot, tak
spokojnie dalej sobie jeść. Jestem bardzo praktyczną kobietą. Muszę,
mając czworo dzieci i pracę na cały etat.
Te czekoladowe ciastka to prawdziwe niebo w gębie, zgodzicie się
chyba? Pełne wiórków kokosowych, płatków migdałowych i
nasączonych syropem wisienek, które rozpływają się w ustach. Prawie
zapomniałam o Julie, rozkoszując się cudownym smakiem, który kojarzył
mi się z Bożym Narodzeniem. Uwielbiam Boże Narodzenie, chociaż nie
jestem religijna. No cóż, w gruncie rzeczy to przede wszystkim pogańskie
święto, prawda? Wszystkie te
Owens Sharon Weselny zawrót głowy Elegancka i pewna siebie Julie Sultana jest konsultantką ślubną i właścicielką firmy Wyśnione Śluby. Ponieważ sama nie wierzy w małżeństwo i miłość do grobowej deski, doskonale się sprawdza w tym specyficznym biznesie: ze spokojem i zimną krwią potrafi zażegnać każdy niespodziewany kryzys. Ale do czasu... Podczas weekendowego pobytu w spa traci głowę dla sporo młodszego barmana i zapomina o bożym świecie, zaś prowadzenie biznesu zrzuca na barki swojej asystentki Mags. Życie Mags i bez tego dalekie jest od harmonii i spokoju, ale dziewczyna nie ma wyjścia; musi poradzić sobie z rodzinnymi problemami, z byłym chłopakiem Julie i rozhisteryzowaną panną młodą. Jakby tego było mało, w siedzibie Wyśninych Ślubów pojawia się podstarzały gwiazdor rocka i zamawia organizację wesela w stylu gotyckim na 666 osób... Czy Mags zdoła zapanować nad sytuacją?
PODZIĘKOWANIA Składam gorące podziękowania i życzenia wszystkiego najlepszego pracownikom Poolbeg Press, a zwłaszcza Pauli Campbell, Gaye Shortland i Clare Ledingham. Bardzo dziękuję wspaniałym przedstawicielom mediów, którzy od początku okazywali mi wsparcie, moim cudownym agentom, Ros Edwards i Helence Fuglewicz, oraz wszystkim czytelnikom, którzy przysyłają mi cudowne listy i kartki. Również ta powieść nie powstałaby bez miłości i wsparcia okazywanego mi przez mojego męża Dermota i córkę Alice. Kocham was oboje. Dla Dermota
ROZDZIAŁ 1 Wyśnione Śluby Listopad 2006 Cześć. Och, poczekajcie chwilkę. Dostałam kolejny e-mail od Julie. Dzisiaj to już piąty. Nie musi tak się przejmować, przez kilka dni dałabym sobie radę sama. Tak, uprzedziłam skrzypków, że na ślubie Pattersenów będą ubrani w długie do kostek brązowe futra. Tak, wypożyczyłam brązowe futra we właściwych rozmiarach dla całej siódemki - mają je odpowiednio wcześnie dostarczyć z Londynu. Tak, dopilnowałam, żeby futra zostały porządnie zapakowane i ubezpieczone na krótką podróż do Carrickfergus. Wyślij. Niech Bóg ma w opiece tych nieboraków, nie mają pojęcia, w co się pakują. Spocą się jak myszy, grając Czajkowskiego otuleni w futra z norek po same oczy, ale obecnie Narnia to wielki temat. Bardzo wielki. Przynajmniej nie muszą przebierać się za bobry albo złośliwe elfy w długich butach z zakrzywionymi noskami. Oba te pomysły forsowała matka panny młodej, ale Julie tupnęła nogą. Julie lubi dobrą zabawę, trzeba jednak brać pod uwagę reputację Wyśnionych Ślubów. Panna młoda będzie ubrana jak Królewna Śnieżka w jasnobłękitne futerko i wysoką na sześćdziesiąt centymetrów delikatną srebrną koronę, przymocowaną do głowy wzmocnioną elastyczną opaską. Kiedy po ceremonii wyjdą z kościoła, pan młody poprowadzi ją do sań na kołach. Zdrowo się uśmiejemy, jeśli będzie padał śnieg, co nie jest wykluczone, jako że ślub odbędzie się w Wigilię. Jeśli jednak Matka Natura nas zawiedzie, pokryjemy parking trzema tonami płatków z papieru ryżowego. Nie oszczędzano na wydatkach - rodzina panny młodej ma międzynarodową firmę przewozową. No cóż, muszę przyznać, że panna Patterson wygląda przepięknie w tym niebieskim futerku, a jak to ludzie powiadają, do grobu nic nie zabierzesz. (Pattersonowie dają mnóstwo pieniędzy na cele dobroczynne, więc nie ma sprawy). Na koniec zabawy w sali balowej także „spadnie śnieg". Już nic w tym interesie nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Moment, Julie pisze o papierze ryżowym. Tak, uzyskałam zgodę dyrektora hotelu na wysypanie płatków z toreb spod
sufitu sali balowej. Wynajęliśmy trzy nastolatki, które będą przebrane za obłoczki. Wyślij. Uwierzylibyście, że Julie spędza ten tydzień w Nowym Jorku? Mówię „tydzień", ale w rzeczywistości to tylko cztery dni, a potem oboje z Henrim lecą do Los Angeles. Henri to wielki finansista oraz nowy chłopak Julie. Jest kulturalny, uprzejmy i niezwykle przystojny. Ma bardzo ciemne oczy, jakby
zrobione z czarnego szkła. I te muskuły! Ha, lepiej o tym nie myśleć. Nawet jego mięśnie mają muskuły. Kiedy go poznałam, pomyślałam, że musi być gejem, bo ubrany był absolutnie bez zarzutu, ale Julie zapewnia, że Henri w żadnym razie nie gra po przeciwnej stronie boiska. - On jest Francuzem - powiedziała. Nie wątpię, że Henri musi mieć jakąś wadę, choć jeszcze jej nie poznałyśmy. W Nowym Jorku Henri przygotowuje spotkania z elitarną grupą reżyserów filmowych i jeszcze bardziej elitarną grupą poważnych aktorów (no, no!), a Julie bierze udział w jednych z największych targów ślubnych w zachodnim świecie. O, znowu dzwoni telefon. - Witam, tu Wyśnione Śluby, czym mogę służyć? Naszą broszurą? Oczywiście, czy może mi pani podać adres? Natychmiast ją pani wyślę. O tak, obecnie jesteśmy bardzo zajęci. Szczerze mówiąc, mamy zajęte wszystkie terminy na dwa lata z góry. Nie przesadzam! Tak, może pani zarezerwować listopad 2008, jeśli prześle pani niewielką zaliczkę; informacje znajdzie pani w folderze. Zgoda? Cudownie. Bardzo dziękuję. Do zobaczenia. Powiedziałam Julie, żeby nie wracała do Belfastu z ładunkiem falbaniastych białych sukien, tradycyjnych welonów i bukiecików, ponieważ obecnie mamy tyle zamówień na śluby tematyczne, że aż przestaje to być śmieszne. Od ślubu gwiazdora rocka, który urządzałyśmy kilka miesięcy temu, Wyśnione Śluby stały się niezwykle popularne. Dostajemy setki telefonów i e-mailów z pytaniami od przyszłych panien i panów młodych. Co więcej, małżeństwa pragną odnowić przysięgę i urządzić drugie wesele, bo czują niedosyt, że za pierwszym razem ominęła je stylowa impreza. Doprawdy! Wszystkie kobiety marzą o gotyckich sukniach i kapeluszach wróżek, o różowych limuzynach i różowym szampanie, o czarnych wiktoriańskich bukietach i sama nie wiem o czym jeszcze. Faceci rezygnują z fraków i cylindrów na rzecz odlotowych strojów. Na porządku dziennym są błyskawiczne ceremonie i przyjęcia bez żenujących mów czy niekończącego się odczytywania strasznych telegramów. Większość mężczyzn, z którymi mamy do czynienia, prędzej padnie trupem, niż wystąpi publicznie, toteż zatrudniamy profesjonalnego mówcę, który potrafi rozbawić każdego.
Mówię wam, to definitywny koniec białych ślubów, jakie znamy. Żegnaj, spłoniona panno młoda i cała reszta. Dzisiaj kobieta wie, czego się spodziewać w miesiącu miodowym. I bardzo dobrze. Jak powtarza mi Julie (a zważcie, że mówi to tylko mnie), cóż wielkiego jest w białych ślubach? Przecież żadna kobieta nie kupuje samochodu bez solidnej jazdy próbnej. Słowa Julie, nie moje. Więc z jakiego powodu miałaby
powierzyć swój los jakiemuś facetowi, nie upewniwszy się, że będzie traktował ją czule, kiedy zgasną światła? A Julie wie, co mówi. Jeśli chodzi o facetów i śluby, Julie Sułtana mogłaby napisać książkę. I dlatego sama nigdy nie wyjdzie za mąż. Nigdy. To znaczy ona tak twierdzi, choć ja mam nadzieję, że pewnego dnia zmieni zdanie. Na razie Julie mówi, że szuka tego jedynego i świetnie się przy tym bawi. Trudno mieć do niej pretensje. A przy okazji, nazywam się Margaret Grimsdale. Zdrobniale Mags. Jestem asystentką Julie w Wyśnionych Ślubach.
ROZDZIAŁ 2 Bill i Mags na wieki Powiadają, że człowiek nigdy nie zapomina pierwszej miłości. Ja na pewno nie zapomnę. Jestem żoną mojej pierwszej miłości. Bóg tylko wie, czym sobie zasłużyłam na wspaniałego męża, ale takiego dostałam. Życie nie jest sprawiedliwe, chociaż dorastanie w zalanym deszczem Belfaście w latach siedemdziesiątych też pewnie się liczy. Pochodzimy z kompletnie różnych środowisk, lecz poszliśmy na kompromis w ważnych sprawach, potrafimy spokojnie dyskutować i jakoś sobie dajemy radę. Mój mąż Bill był punkiem, kiedy w 1984 roku poznałam go w Limelight Club. Skakał po parkiecie z długim łańcuchem (ze sklepu żelaznego) na szyi, ja byłam gotką, miałam śliwkową szminkę na ustach i staroświecką suknię druhny, którą kupiłam w sklepie Oxfam i ufarbowałam na czarno w wannie na podwórzu. W tamtych czasach ulubionym zespołem Billa był The Blade (kapela z Dublina), który zresztą do dziś zajmuje miejsce w pierwszej piątce na jego osobistej liście. Według mojej drugiej połowy debiutancki album The Blade (jak się okazało, jedyny), zatytułowany „The Last Man In Europę", to najlepsza muzyka nagrana w zachodnim świecie. Okładka też jest fajna. Czarno-biała nastrojowa fotografia zespołu na tle jakiejś zrujnowanej stacji benzynowej. Bardzo miejska dekadencja. Bill oprawił ją w ramki i powiesił w naszej sypialni, gdzie dotąd zdobi ścianę. Śmieszne, ale jest starsza od naszych dzieci. Bill odznaczał się większą wrażliwością niż przeciętny punk, a ja byłam o wiele bardziej wygadana niż typowa gotka, co pozwoliło nam przerzucić most nad kulturową przepaścią. To nie zawsze było łatwe. Bill ma ogromną kolekcję składającą się z około dziesięciu tysięcy płyt winylowych, dwunastu gitar basowych i czterech potężnych wzmacniaczy, ja natomiast mam hysia na punkcie porządku. Ale wbudowane półki w salonie i gitary zawieszone na ścianie przy schodach pomogły nam w relatywnej harmonii przejść przez dwadzieścia lat naszego małżeństwa. Bardzo trudno jest odkurzać gitarę za strunami, a ponieważ nie mogę znieść kurzu, kilka lat temu Bill przytłumił oświetlenie w holu. Obecnie nie zauważam kurzu tak bardzo jak w przeszłości.
Bill uparł się, żeby dom z zewnątrz i w środku pomalować na śnieżną biel. Same proste linie i współczesne meble. Ten człowiek ma fobię tapetową. Powiada, że tapety kojarzą mu się z ludźmi umierającymi na gruźlicę w latach czterdziestych. Z leżącymi w łóżkach wychudłymi chorymi, którzy przy ustach trzymają wykrochmalone chusteczki, z przyciszonymi głosami na podestach i
całą tą sentymentalną resztą. Pokazuję mu nowe błyszczące „pokrycie ścian" prezentowane w czasopismach poświęconych wystrojowi wnętrz, ale on słyszeć nawet o tym nie chce. Podobnie jak o serwantkach z bibelotami i barwnych dywanach. Przystałam na jego propozycję pod warunkiem, że w sypialniach będziemy mieć trochę koloru. No cóż, mówiąc ściślej, w sypialni Alicii-Rose, naszej jedynej córki, bo reszta potomstwa, czyli trzej synowie, nie zaprzątała sobie głowy wyglądem pokojów. W rezultacie dzieci wyrosły w całkiem białym domu z jednym wyjątkiem - różowiutkim pokojem Alicii-Rose. Kompromis, rozumiecie: oto tajemnica udanego małżeństwa. Nie zaszkodzi też, jeśli mąż ma zgrabny tyłek, cudownie gładkie stopy i mistrzowską wprawę w masażu erotycznym. Zawsze wiedziałam, że Bill jest w złym stanie, kiedy zaczynał patrzeć w przestrzeń i zastanawiać się głośno, dlaczego Bladesom się nie udało, skoro udało się Clashom, i jaka to szkoda, że nigdy nie doczekali się uznania. Z kolei Bill wiedział, że przeżywam ostre napięcie przedmiesiączkowe, kiedy szłam do wanny z magazynem o wystroju wnętrz i kieliszkiem merlota na poprawienie nastroju. Sprawdzał wtedy wiszący po wewnętrznej stronie drzwi szafy diagram, na którym dni napięcia przedmiesiączkowego zaznaczone są niebieskim markerem, przez dzień albo dwa schodził mi z drogi i pamiętał, żeby miskę po płatkach płukać i wstawiać do zmywarki, zamiast zostawiać na poręczy sofy do wyschnięcia resztek na kamień - w przeciwnym wypadku wygłaszałam mu wykład na temat: „Muszę wszystko robić sama w tym cholernym domu". Próbuję przez to powiedzieć, że bardzo się kochamy. Nigdy nie sądziłam, że coś może między nami stanąć. Kiedy kogoś kochasz przez dwadzieścia lat, na dziesięć sekund wcześniej wiesz, co ta osoba pomyśli albo powie. Jakże romantyczne było tamto pogodne lato w 1984 roku, kiedy nasze dwa światy wpadły na siebie. Bill nosił krótkiego białego irokeza oraz wysokie do kolan buty z niebieskiej skóry, wzmocnione stalowymi płytkami na goleniach, ja przechodziłam fazę „babcinej sukni i warkoczy", ale wszyscy powtarzali, jak świetnie się dobraliśmy, a my byliśmy tak bardzo zakochani, że ani przez chwilę w to nie wątpiliśmy. Wyobraźcie sobie Billy'ego Idola jako wrażliwego młodzieńca w parze z
Wednesday Addams jako kłótliwą nastolatką, to da wam ogólne pojęcie. Przebieranie się w latach osiemdziesiątych było nieszkodliwą zabawą, nie mieliśmy nic do roboty i brakowało nam pieniędzy. Przynajmniej wykorzystywaliśmy wyobraźnię, zamiast powoli tracić zdrowe zmysły przed komputerem, jak to robią współczesne dzieciaki. Wieczór, kiedy poznaliśmy się z Billem, był po prostu magiczny. Miałam osiemnaście lat, Bill właśnie skończył dwadzieścia. Po pięciu wspólnie
spędzonych minutach zapomnieliśmy o bożym świecie, całując się namiętnie. Myślałam, że umarłam i poszłam do nieba. Ale kiedy Bill odprowadzał mnie z Limelight Club do domu, zaczepiła nas banda pijanych zbirów. Jak zwykle bluzgali przekleństwami i rzucali barwne groźby. Czy nigdy im się to nie znudzi? Byłam przerażona. Wtedy jeszcze nie wymyślono telefonów komórkowych (w każdym razie nie mieli ich zwykli ludzie, tylko obrzydliwie bogaci yuppies z Londynu) i nigdzie wkoło nie było śladu policjanta. Na początku Bill próbował zignorować napastników, lecz stawali się coraz bardziej agresywni. Szepnął mi, żebym wyobraziła sobie idealny spokój, i zapytał, czy mam w torebce coś, co moglibyśmy użyć w charakterze broni. Przypadkiem miałam stalowy grzebień z ostrym końcem (wtedy jeszcze były legalne), a także pojemnik z ekstrasilnym lakierem do włosów, za pomocą którego utrzymywałam w porządku swoją grzywkę. We dwoje jakoś zdołaliśmy ich przegonić. Opowiadam to tak, jakby walka była równa, ale rzecz wyglądała zupełnie inaczej. Otóż Bill nagle się zatrzymał, stanął przede mną, pomachał grzebieniem na zbirów i zaproponował, żeby się z nim zmierzyli. - Już nie żyjesz, kretynie! - wrzasnęli. - Jasne - odparł Bill spokojnie - ale jeden z was, gnojki, wykorkuje ze mną. Który to będzie? Tymczasem ja ze złością ściskałam w garści lakier i miałam nadzieję, że w najgorszym razie prysnę im w oczy. Przez mniej więcej dwie minuty jak goryle kołysali się i drobili w miejscu. Ten widok mógł być całkiem interesujący, gdyby nie to, że chcieli nas zamordować. Bill stał jak wmurowany, nie sądzę, by nawet mrugnął. Wydawało mi się, że wielki tłusty bandzior w poplamionym piwem dresie pierwszy się na niego rzuci, choć z drugiej strony najmniejszy o rozbieganych oczach sprawiał wrażenie najbardziej szalonego. - Nie mam całej nocy - powiedział w pewnym momencie Bill. Zaskakujące, ale wycofali się, a my uciekliśmy, zachowując wszystkie kości całe. Bill poczekał, aż znikną nam z oczu. - Dzięki Bogu, nie musiałem z tego skorzystać - mruknął, oddając mi grzebień. - Banda chorych na umyśle, bez dwóch zdań.
- Bill, i naprawdę dźgnąłbyś któregoś? - zapytałam cicho, gdy ruszyliśmy w stronę domu. - Nie wiem - odparł po krótkiej przerwie. - Sam na pewno bym im uciekł, ale zapomniałem zapytać, czy ty dobrze biegasz. Więc jak? - Niestety, biegi to nie moja specjalność. - Aha. Dobra, chodźmy już. Kolana się pode mną uginały. Z ulgi. I z pożądania.
Chuliganów było pięciu, więc najwyraźniej zaczepili nas, bo uważali, że mają przewagę, chociaż Bill już wtedy wyznawał teorię, że najbardziej agresywni ludzie cierpiana zaburzenia osobowości. I dlatego byli tacy wściekli, kiedy zobaczyli nas idących ulicą w poświacie księżyca, ponieważ my byliśmy szczęśliwi, a oni nie. Bill chyba trafił tamtej nocy w sedno, ostatnio bowiem w pewnym czasopiśmie trafiłam na interesujący artykuł. Wynikało z niego, że trudne dzieciństwo może prowadzić do utrwalenia się w mózgu wzorców negatywnych. Nasze zbiry przypuszczalnie nie potrafiły „normalnie" żyć, ponieważ nie miały normalnego dzieciństwa, a „normalność" to styl życia, który trzeba sobie przyswoić przed ukończeniem szóstego roku życia. Nie do wiary! Potem jest za późno, żeby zmienić najważniejsze aspekty osobowości człowieka, terapia może mu tylko uświadomić, dlaczego jest taki, jaki jest, ale nie zdoła dogłębnie go zmienić. Tak czy owak Bill potrafił zadbać o siebie na ulicach Belfastu po zmroku i jak przypuszczam, z tego powodu prowadziliśmy niezwykle bujne życie towarzyskie. Pobraliśmy się dokładnie w rok po owym burzliwym wieczorze i od tamtej pory jesteśmy razem. Mamy czworo dzieci (osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia i dwadzieścia jeden lat) oraz prawie w całości spłaconą hipotekę. Jesteśmy szanującymi prawo i płacącymi podatki obywatelami, nigdy nie braliśmy zasiłku. To wszystko jest bardzo w stylu klasy średniej. Ojciec Billa jest Anglikiem, stąd to dziwne nazwisko: Grimsdale. Kojarzy mi się z brukowanymi uliczkami i glinianymi kominami, a także z Normanem Wisdomem wołającym pana Grimsdale'a w tych starych czarno-białych komediach. Pamiętacie je? O Normanie mleczarzu? Czasami, kiedy wyleję herbatę na łóżko albo coś w tym rodzaju, głosem Normana Wisdoma wrzeszczę: „Panie Grimsdale! Panie Grimsdale!" i Bill biegnie ze ścierką. Tylko raz w życiu poważnie się pokłóciliśmy, a powodem był niedawny romans mojej szefowej Julie z barmanem z hrabstwa Galway. Julie Sułtana jest rewelacyjną dziewczyną i przez te czternaście lat, kiedy pracujemy razem w Wyśnionych Ślubach, zawsze była uosobieniem stylu, manier i pewności siebie. Na przykład ja wiążę swoje długie czarne włosy tasiemką i narzekam na upał, ona pryska się markową wodą i nosi okulary przeciwsłoneczne od Channel. Ale kiedy zeszłego lata zaszalała, to na całego. To znaczy zrobiła rzeczy,
których nie wyśniłabym w najdzikszych snach, a mam sporą wyobraźnię, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Tak, Julie otworzyła mi oczy na kilka spraw. Było to tym dziwniejsze, że nigdy nie uważałam jej za typ buntowniczki. Komu przyszłoby do głowy, że osoba, która jeździ nieskazitelnie białym mercedesem kabrioletem
z perfumowanymi chusteczkami w schowku na rękawiczki, do tego stopnia się zapomni?
ROZDZIAŁ 3 Cafe Vaudeville Od razu wiedziałam, że Julie chce mi coś powiedzieć, kiedy pewnego dnia w lipcu nagle zamknęła laptopa i wesoło oznajmiła: - Mags Grimsdale, odłóż tę tiarę i weź płaszcz, dobrze? Zabieram cię na kawę, i to nie gdzie indziej, a do Cafe Vaudeville. - Naprawdę? Chociaż jesteśmy zawalone robotą w związku ze ślubem Janinę Smith? No wiesz, trzeba wiele godzin, żeby skończyć te cholerne bukieciki. - Tak, tak, zostanę do wieczora. Chodź już. W tym momencie powinnam wspomnieć, że należąca do Julie firma organizująca śluby mieści się w dawnej latarni morskiej na przedmieściach Belfastu. Julia jest właścicielką całego budynku, ale urządziłyśmy tylko trzy górne piętra i wykorzystujemy je odpowiednio na biuro, kuchenkę i magazyn. Julie weszła w posiadanie tego niezwykłego budynku w ciekawy sposób, lecz o tym opowiem w swoim czasie. Możecie pomyśleć, że idiotyzmem jest prowadzenie w dawnej latarni morskiej firmy, która nie ma nic wspólnego z morzem, w rzeczywistości jednak darmowa reklama była niewiarygodna. Uwierzcie, nowość okazała się bezcenna. Klientki ustawiały się w kolejce, po czym dysząc ciężko wspinały się po niekończących się spiralnych schodach, by wreszcie paść na fotel w naszym maleńkim okrągłym biurze z niezwykłym widokiem na morze. Zwykle były tak oszołomione całym doświadczeniem, że nie przychodziło im do głowy kwestionować wysokość rachunku, co stanowiło dodatkową premię. Oto cała Julie, urodzona kobieta biznesu. A to wszystko działo się, zanim nasza firma poszybowała w górę dzięki fantazyjnym ślubom, które nagle stały się takie modne. Julie i ja tworzymy dobry zespół. Doskonale nam wychodzi organizowanie ślubów (jeśli wolno mi tak powiedzieć). Ale to na marginesie. Wracając zaś do tematu: skoczyłam na równe nogi jak diabełek na sprężynie. Bo widzicie, uwielbiam Cafe Vaudeville. Rubinowe ściany z cieniutkimi złotymi pętlami i zawijasami, ozdobione połyskliwymi kamieniami marokańskie abażury z żółtej i niebieskiej glinki, masywne żyrandole z czerwonego szkła oraz wszelkiego rodzaju urocze mroczne
zakątki i cieniste nisze. Jest tam trzcinowa sofa z kotarami udrapowanymi na kształt małego namiotu. Wszystko to tworzy niewiarygodnie artystyczną atmosferę. Kto by pomyślał, że w naszym trzeszczącym starym mieście kiedykolwiek pojawi się coś równie pięknego, tak po prostu usadowionego na Arthur Street, jakby nie było w tym nic
wyjątkowego? W dzień jest to bar i restauracja, a po zmroku miejsce, w którym należy się pokazywać. Tylko że Bill i ja rzadko wychodziliśmy wieczorami, bo dzieciom trzeba było robić kolację, podwieźć je tu i tam, wyprasować mundurki szkolne i tak dalej, zawsze jednak z rozkoszą wpadałam tam na kawę, a Julie wiedziała, że jestem po uszy zadurzona w czerwonych żyrandolach. Chociaż więc nie był to jej ulubiony lokal (woli nowojorską współczesność Deane's Deli z modnymi ciemnoszarymi ścianami i wielkimi misami świeżych oliwek na kontuarze), od czasu do czasu mnie tam zabierała i stąd wiedziałam, że coś ją gryzie. - Och, co za uroczy pomysł - mruknęłam, włączając automatyczną sekretarkę i zamykając okna. Włamywacze na pewno nie wdrapaliby się aż tak wysoko, ale mewy bez skrupułów podejmują próby porwania naszych niedojedzonych kanapek. Ptaszyska mogą napędzić niezłego stracha, kiedy stoją na klawiaturze. Jak mówiłam, wiedziałam, że usłyszę ważne wieści, ale Julie wymaga specjalnego traktowania. Nie można zasypywać jej gradem pytań, próbować samej zgadywać, głupio żartować ani nic w tym rodzaju. Trzeba gryźć się w język i czekać, aż Julie sama zdecyduje się mówić, złapałam więc moje najlepsze ciuchy: długi do kostek płaszcz z czarnej wełny z potężnymi błyszczącymi guzikami i staroświecką torebkę z czarnego aksamitu. Jestem byłą gotką. Wspominałam o tym? Powtarzam: byłą. A raczej jestem zagorzałą „postgotką", która ma alergię na falbanki i kwieciste wzory, i zupełnie nie wiem, w co się ubierać teraz, kiedy skończyłam czterdzieści lat. Rany, dziwnie mi nawet myśleć, że mam czterdzieści lat, bo w duchu wciąż jestem osiemnastolatką. Oczywiście zrezygnowałam z nabijanych ćwiekami pasków i czarnego lakieru do paznokci, kiedy zaszłam w pierwszą ciążę, nie należę bowiem do tych, którym zależy na ściąganiu na siebie uwagi. Ale też nie zwariowałam i nie sprawiłam sobie powiewnej różowej sukni z ogromnym białym kołnierzem w rodzaju tych, które nosiła księżna Diana, kiedy spodziewała się Williama i Henry'ego. No wiecie, trudno jest z dnia na dzień przerzucić się z wygodnych sportowych butów na wymyślne sandałki, w których w czasie deszczu mokną nogi i od których robią się pęcherze i halluksy. W dodatku
nadążanie za modą jest okropnie kosztowne. Całkiem nowa garderoba dwa razy w roku?... Przy moim budżecie?... Nie rozśmieszajcie mnie! Tak, to wtedy poszłyśmy z Julie do Cafe Vaudeville po raz ostatni przed całą tą aferą. Julie zawiozła nas do miasta swoim białym kabrioletem, plotąc po drodze o nieważnych drobiazgach i ani słówkiem nie zdradzając, jaką to bombą zamierza mnie ogłuszyć. (Nigdy nie nauczyłam się prowadzić, jestem beznadziejna, jeśli chodzi o obsługę gadżetów). Muszę tutaj oddać
sprawiedliwość Julie - nie miała zielonego pojęcia, jak dla niej to wszystko się skończy. Czasami decyzja podjęta pod wpływem chwili rzutuje na resztę twojego życia, ot co. Znalazłyśmy wolne miejsce parkingowe koło budynku BBC w stylu art deco na Bedford Street, wrzuciłyśmy kilka monet do parkomatu, przeszłyśmy parę kroków i już byłyśmy przy wejściu, przy którym stali ludzie czekający na miejsce. Julie znała główną kelnerkę, toteż od razu wprowadzono nas poza kolejką do bocznej salki. Udawałyśmy, że jesteśmy tu w interesach: pomachałam plikiem kopert A4, jakby chodziło o jakąś ważną sprawę. To zawsze działa. Sprytne jesteśmy! Wylądowałyśmy na niskiej skórzanej sofie w barze (bardzo dobrze) obok grupy kopcących jak kominy kobiet w obcisłych dżinsach (nie tak dobrze). Czy coś gorzej niż dżinsy wygląda na kobietach przy kości? A w dodatku dymiły jak lokomotywy, napełniając powietrze wokół nas gęstą chmurą sinego kwaśnego dymu. Ale nawet to nie mogło zepsuć mi radości. Uwielbiam wykwintne wnętrza, na ich widok serce zaczyna mi szybciej bić. Przysięgam, że w następnym życiu będę zwierciadłem w Wersalu. - Cafe mocha i czekoladowe ciasteczko dla ciebie, Mags? - zapytała Julie, aja uszczęśliwiona potaknęłam. Kobieta powinna mieć tu i tam krągłości, no nie? Więc dlaczego w dzisiejszych czasach tyle dziewcząt jak Emma cierpi na zaburzenia łaknienia? Emma była wtedy dziewczyną mojego najstarszego syna Alexandra. Cóż to był za dramat! Jestem wysoka jak na kobietę, mam sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a moje kształty opiszmy po prostu jako bujne. Figura jak klespydra i „mocne" kostki, oto cała ja. Od wczesnej młodości jestem gorącą zwolenniczką spodni z szerokimi nogawkami. Wiecie, po co się męczyć zdrowym jedzeniem, skoro w kredensie zwykle nic nie ma poza spleśniałym bochenkiem pełnoziarnistego chleba, małą puszką tuńczyka w słonej zalewie i butelką przeterminowanej śmietany? To czekoladowe ciastko w Cafe Vaudeville ważyło pewnie z kilogram, ale przecież wcale tak źle nie wyglądam, jeśli wziąć pod uwagę, że urodziłam czworo dzieci. Byłam wtedy młoda, rozumiecie, więc mój brzuch wracał do formy jak elastyczna opaska. W biodrach mam dziewięćdziesiąt dziewięć centymetrów, za to w talii wciąż tylko siedemdziesiąt dwa! Niektóre
znajome nienawidzą mnie za to, ale nie ma sensu im przypominać, że jako dwudziesto- i trzydziestolatka stałam przy kuchennym zlewie, podczas gdy one opalały się w europejskich kurortach. Teraz one po raz pierwszy zostają matkami, a dwoje moich najstarszych dzieci studiuje już na uniwersytecie. Ściślej rzecz biorąc, studiuje Alicia-Rose. Alexander zrezygnował, kiedy u Emmy zdiagnozowano anoreksję.
Julie zamówiła dla siebie dzbanek herbaty (oraz suchy rogalik) i przez jakiś czas w milczeniu rozkoszowałyśmy się atmosferą i patrzyłyśmy przed siebie. Potem Julie wstała, oznajmiła, że idzie przypudrować nos, i ruszyła przez popołudniowy tłum, przyciągając pełne podziwu spojrzenia mężczyzn i skłaniając kobiety do zawistnych wzruszeń ramionami. Przypuszczam, że chciała zebrać myśli, zanim przekaże mi wielką nowinę. Julie jest olśniewająca, wspominałam już o tym? Wcale nie wygląda na swoje czterdzieści jeden lat. Ha, myślę, że nigdy nie musiała zarywać nocy. Powiadają wprawdzie, że kobiety, które nie urodziły dzieci, starzeją się szybciej niż te, które urodziły, ale ta teoria w żadnym razie nie stosuje się do Julie. Każdy dałby jej najwyżej trzydziestkę. Ona też jest wysoka, tylko o dwa centymetry niższa ode mnie, ma jednak delikatną budowę i elegancję w ruchach. Wdzięczna i smukła, z platynowymi włosami, niezwykle jasnoniebieskimi oczami, cienkimi kostkami i miodową opalenizną, ubiera się tak, że dech zapiera. Przede wszystkim w białe lniane bluzki i spódnice z mnóstwem marszczeń przy pasku i z wielkimi moherowymi kwiatami w talii. Czyścić tylko chemicznie. Tanie i modne łaszki z brytyjskich sieci sklepów to nie dla Julie, o nie. Ona kupuje wyłącznie w eleganckich butikach, gdzie pracują chirurgicznie poprawione kobiety w pewnym wieku o paznokciach tak długich, że pewnie muszą zatrudniać kogoś do otwierania tubek z pastą do zębów. A przy okazji, nawet toalety w Cafe Vaudeville są ładne. Czarne matowe ściany z ręcznie malowanymi olbrzymimi liliami, marmurowe umywalki wychuchane jak nie wiem. Szczerze mówiąc, zastanawiałam się nad czarną łazienką w domu. Czarne ściany pięknie by kontrastowały z białym mieszkaniem i mogłabym mieć żaluzje w śliczny wzór szarych głów starożytnych greckich dostojników na białym tle. Pamiętam, jak myślałam, że muszę sprawdzić, czy Bill zgodziłby się na kamienną misę i czarne ściany w toalecie. A gdyby nie, to moglibyśmy przynajmniej kupić czarny żyrandol. Tymczasem jednak zabrałam się za czekoladowe ciastko, bo wiedziałam, że jeśli wiadomość Julie będzie pod jakimś względem nieprzyjemna, po jej usłyszeniu nie będę mogła ot, tak spokojnie dalej sobie jeść. Jestem bardzo praktyczną kobietą. Muszę, mając czworo dzieci i pracę na cały etat.
Te czekoladowe ciastka to prawdziwe niebo w gębie, zgodzicie się chyba? Pełne wiórków kokosowych, płatków migdałowych i nasączonych syropem wisienek, które rozpływają się w ustach. Prawie zapomniałam o Julie, rozkoszując się cudownym smakiem, który kojarzył mi się z Bożym Narodzeniem. Uwielbiam Boże Narodzenie, chociaż nie jestem religijna. No cóż, w gruncie rzeczy to przede wszystkim pogańskie święto, prawda? Wszystkie te