dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony753 730
  • Obserwuję431
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań361 988

Owens Sharon - Weselny zawrót głowy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Owens Sharon - Weselny zawrót głowy.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 366 stron)

Owens Sharon Weselny zawrót głowy Elegancka i pewna siebie Julie Sultana jest konsultantką ślubną i właścicielką firmy Wyśnione Śluby. Ponieważ sama nie wierzy w małżeństwo i miłość do grobowej deski, doskonale się sprawdza w tym specyficznym biznesie: ze spokojem i zimną krwią potrafi zażegnać każdy niespodziewany kryzys. Ale do czasu... Podczas weekendowego pobytu w spa traci głowę dla sporo młodszego barmana i zapomina o bożym świecie, zaś prowadzenie biznesu zrzuca na barki swojej asystentki Mags. Życie Mags i bez tego dalekie jest od harmonii i spokoju, ale dziewczyna nie ma wyjścia; musi poradzić sobie z rodzinnymi problemami, z byłym chłopakiem Julie i rozhisteryzowaną panną młodą. Jakby tego było mało, w siedzibie Wyśninych Ślubów pojawia się podstarzały gwiazdor rocka i zamawia organizację wesela w stylu gotyckim na 666 osób... Czy Mags zdoła zapanować nad sytuacją?

PODZIĘKOWANIA Składam gorące podziękowania i życzenia wszystkiego najlepszego pracownikom Poolbeg Press, a zwłaszcza Pauli Campbell, Gaye Shortland i Clare Ledingham. Bardzo dziękuję wspaniałym przedstawicielom mediów, którzy od początku okazywali mi wsparcie, moim cudownym agentom, Ros Edwards i Helence Fuglewicz, oraz wszystkim czytelnikom, którzy przysyłają mi cudowne listy i kartki. Również ta powieść nie powstałaby bez miłości i wsparcia okazywanego mi przez mojego męża Dermota i córkę Alice. Kocham was oboje. Dla Dermota

ROZDZIAŁ 1 Wyśnione Śluby Listopad 2006 Cześć. Och, poczekajcie chwilkę. Dostałam kolejny e-mail od Julie. Dzisiaj to już piąty. Nie musi tak się przejmować, przez kilka dni dałabym sobie radę sama. Tak, uprzedziłam skrzypków, że na ślubie Pattersenów będą ubrani w długie do kostek brązowe futra. Tak, wypożyczyłam brązowe futra we właściwych rozmiarach dla całej siódemki - mają je odpowiednio wcześnie dostarczyć z Londynu. Tak, dopilnowałam, żeby futra zostały porządnie zapakowane i ubezpieczone na krótką podróż do Carrickfergus. Wyślij. Niech Bóg ma w opiece tych nieboraków, nie mają pojęcia, w co się pakują. Spocą się jak myszy, grając Czajkowskiego otuleni w futra z norek po same oczy, ale obecnie Narnia to wielki temat. Bardzo wielki. Przynajmniej nie muszą przebierać się za bobry albo złośliwe elfy w długich butach z zakrzywionymi noskami. Oba te pomysły forsowała matka panny młodej, ale Julie tupnęła nogą. Julie lubi dobrą zabawę, trzeba jednak brać pod uwagę reputację Wyśnionych Ślubów. Panna młoda będzie ubrana jak Królewna Śnieżka w jasnobłękitne futerko i wysoką na sześćdziesiąt centymetrów delikatną srebrną koronę, przymocowaną do głowy wzmocnioną elastyczną opaską. Kiedy po ceremonii wyjdą z kościoła, pan młody poprowadzi ją do sań na kołach. Zdrowo się uśmiejemy, jeśli będzie padał śnieg, co nie jest wykluczone, jako że ślub odbędzie się w Wigilię. Jeśli jednak Matka Natura nas zawiedzie, pokryjemy parking trzema tonami płatków z papieru ryżowego. Nie oszczędzano na wydatkach - rodzina panny młodej ma międzynarodową firmę przewozową. No cóż, muszę przyznać, że panna Patterson wygląda przepięknie w tym niebieskim futerku, a jak to ludzie powiadają, do grobu nic nie zabierzesz. (Pattersonowie dają mnóstwo pieniędzy na cele dobroczynne, więc nie ma sprawy). Na koniec zabawy w sali balowej także „spadnie śnieg". Już nic w tym interesie nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Moment, Julie pisze o papierze ryżowym. Tak, uzyskałam zgodę dyrektora hotelu na wysypanie płatków z toreb spod

sufitu sali balowej. Wynajęliśmy trzy nastolatki, które będą przebrane za obłoczki. Wyślij. Uwierzylibyście, że Julie spędza ten tydzień w Nowym Jorku? Mówię „tydzień", ale w rzeczywistości to tylko cztery dni, a potem oboje z Henrim lecą do Los Angeles. Henri to wielki finansista oraz nowy chłopak Julie. Jest kulturalny, uprzejmy i niezwykle przystojny. Ma bardzo ciemne oczy, jakby

zrobione z czarnego szkła. I te muskuły! Ha, lepiej o tym nie myśleć. Nawet jego mięśnie mają muskuły. Kiedy go poznałam, pomyślałam, że musi być gejem, bo ubrany był absolutnie bez zarzutu, ale Julie zapewnia, że Henri w żadnym razie nie gra po przeciwnej stronie boiska. - On jest Francuzem - powiedziała. Nie wątpię, że Henri musi mieć jakąś wadę, choć jeszcze jej nie poznałyśmy. W Nowym Jorku Henri przygotowuje spotkania z elitarną grupą reżyserów filmowych i jeszcze bardziej elitarną grupą poważnych aktorów (no, no!), a Julie bierze udział w jednych z największych targów ślubnych w zachodnim świecie. O, znowu dzwoni telefon. - Witam, tu Wyśnione Śluby, czym mogę służyć? Naszą broszurą? Oczywiście, czy może mi pani podać adres? Natychmiast ją pani wyślę. O tak, obecnie jesteśmy bardzo zajęci. Szczerze mówiąc, mamy zajęte wszystkie terminy na dwa lata z góry. Nie przesadzam! Tak, może pani zarezerwować listopad 2008, jeśli prześle pani niewielką zaliczkę; informacje znajdzie pani w folderze. Zgoda? Cudownie. Bardzo dziękuję. Do zobaczenia. Powiedziałam Julie, żeby nie wracała do Belfastu z ładunkiem falbaniastych białych sukien, tradycyjnych welonów i bukiecików, ponieważ obecnie mamy tyle zamówień na śluby tematyczne, że aż przestaje to być śmieszne. Od ślubu gwiazdora rocka, który urządzałyśmy kilka miesięcy temu, Wyśnione Śluby stały się niezwykle popularne. Dostajemy setki telefonów i e-mailów z pytaniami od przyszłych panien i panów młodych. Co więcej, małżeństwa pragną odnowić przysięgę i urządzić drugie wesele, bo czują niedosyt, że za pierwszym razem ominęła je stylowa impreza. Doprawdy! Wszystkie kobiety marzą o gotyckich sukniach i kapeluszach wróżek, o różowych limuzynach i różowym szampanie, o czarnych wiktoriańskich bukietach i sama nie wiem o czym jeszcze. Faceci rezygnują z fraków i cylindrów na rzecz odlotowych strojów. Na porządku dziennym są błyskawiczne ceremonie i przyjęcia bez żenujących mów czy niekończącego się odczytywania strasznych telegramów. Większość mężczyzn, z którymi mamy do czynienia, prędzej padnie trupem, niż wystąpi publicznie, toteż zatrudniamy profesjonalnego mówcę, który potrafi rozbawić każdego.

Mówię wam, to definitywny koniec białych ślubów, jakie znamy. Żegnaj, spłoniona panno młoda i cała reszta. Dzisiaj kobieta wie, czego się spodziewać w miesiącu miodowym. I bardzo dobrze. Jak powtarza mi Julie (a zważcie, że mówi to tylko mnie), cóż wielkiego jest w białych ślubach? Przecież żadna kobieta nie kupuje samochodu bez solidnej jazdy próbnej. Słowa Julie, nie moje. Więc z jakiego powodu miałaby

powierzyć swój los jakiemuś facetowi, nie upewniwszy się, że będzie traktował ją czule, kiedy zgasną światła? A Julie wie, co mówi. Jeśli chodzi o facetów i śluby, Julie Sułtana mogłaby napisać książkę. I dlatego sama nigdy nie wyjdzie za mąż. Nigdy. To znaczy ona tak twierdzi, choć ja mam nadzieję, że pewnego dnia zmieni zdanie. Na razie Julie mówi, że szuka tego jedynego i świetnie się przy tym bawi. Trudno mieć do niej pretensje. A przy okazji, nazywam się Margaret Grimsdale. Zdrobniale Mags. Jestem asystentką Julie w Wyśnionych Ślubach.

ROZDZIAŁ 2 Bill i Mags na wieki Powiadają, że człowiek nigdy nie zapomina pierwszej miłości. Ja na pewno nie zapomnę. Jestem żoną mojej pierwszej miłości. Bóg tylko wie, czym sobie zasłużyłam na wspaniałego męża, ale takiego dostałam. Życie nie jest sprawiedliwe, chociaż dorastanie w zalanym deszczem Belfaście w latach siedemdziesiątych też pewnie się liczy. Pochodzimy z kompletnie różnych środowisk, lecz poszliśmy na kompromis w ważnych sprawach, potrafimy spokojnie dyskutować i jakoś sobie dajemy radę. Mój mąż Bill był punkiem, kiedy w 1984 roku poznałam go w Limelight Club. Skakał po parkiecie z długim łańcuchem (ze sklepu żelaznego) na szyi, ja byłam gotką, miałam śliwkową szminkę na ustach i staroświecką suknię druhny, którą kupiłam w sklepie Oxfam i ufarbowałam na czarno w wannie na podwórzu. W tamtych czasach ulubionym zespołem Billa był The Blade (kapela z Dublina), który zresztą do dziś zajmuje miejsce w pierwszej piątce na jego osobistej liście. Według mojej drugiej połowy debiutancki album The Blade (jak się okazało, jedyny), zatytułowany „The Last Man In Europę", to najlepsza muzyka nagrana w zachodnim świecie. Okładka też jest fajna. Czarno-biała nastrojowa fotografia zespołu na tle jakiejś zrujnowanej stacji benzynowej. Bardzo miejska dekadencja. Bill oprawił ją w ramki i powiesił w naszej sypialni, gdzie dotąd zdobi ścianę. Śmieszne, ale jest starsza od naszych dzieci. Bill odznaczał się większą wrażliwością niż przeciętny punk, a ja byłam o wiele bardziej wygadana niż typowa gotka, co pozwoliło nam przerzucić most nad kulturową przepaścią. To nie zawsze było łatwe. Bill ma ogromną kolekcję składającą się z około dziesięciu tysięcy płyt winylowych, dwunastu gitar basowych i czterech potężnych wzmacniaczy, ja natomiast mam hysia na punkcie porządku. Ale wbudowane półki w salonie i gitary zawieszone na ścianie przy schodach pomogły nam w relatywnej harmonii przejść przez dwadzieścia lat naszego małżeństwa. Bardzo trudno jest odkurzać gitarę za strunami, a ponieważ nie mogę znieść kurzu, kilka lat temu Bill przytłumił oświetlenie w holu. Obecnie nie zauważam kurzu tak bardzo jak w przeszłości.

Bill uparł się, żeby dom z zewnątrz i w środku pomalować na śnieżną biel. Same proste linie i współczesne meble. Ten człowiek ma fobię tapetową. Powiada, że tapety kojarzą mu się z ludźmi umierającymi na gruźlicę w latach czterdziestych. Z leżącymi w łóżkach wychudłymi chorymi, którzy przy ustach trzymają wykrochmalone chusteczki, z przyciszonymi głosami na podestach i

całą tą sentymentalną resztą. Pokazuję mu nowe błyszczące „pokrycie ścian" prezentowane w czasopismach poświęconych wystrojowi wnętrz, ale on słyszeć nawet o tym nie chce. Podobnie jak o serwantkach z bibelotami i barwnych dywanach. Przystałam na jego propozycję pod warunkiem, że w sypialniach będziemy mieć trochę koloru. No cóż, mówiąc ściślej, w sypialni Alicii-Rose, naszej jedynej córki, bo reszta potomstwa, czyli trzej synowie, nie zaprzątała sobie głowy wyglądem pokojów. W rezultacie dzieci wyrosły w całkiem białym domu z jednym wyjątkiem - różowiutkim pokojem Alicii-Rose. Kompromis, rozumiecie: oto tajemnica udanego małżeństwa. Nie zaszkodzi też, jeśli mąż ma zgrabny tyłek, cudownie gładkie stopy i mistrzowską wprawę w masażu erotycznym. Zawsze wiedziałam, że Bill jest w złym stanie, kiedy zaczynał patrzeć w przestrzeń i zastanawiać się głośno, dlaczego Bladesom się nie udało, skoro udało się Clashom, i jaka to szkoda, że nigdy nie doczekali się uznania. Z kolei Bill wiedział, że przeżywam ostre napięcie przedmiesiączkowe, kiedy szłam do wanny z magazynem o wystroju wnętrz i kieliszkiem merlota na poprawienie nastroju. Sprawdzał wtedy wiszący po wewnętrznej stronie drzwi szafy diagram, na którym dni napięcia przedmiesiączkowego zaznaczone są niebieskim markerem, przez dzień albo dwa schodził mi z drogi i pamiętał, żeby miskę po płatkach płukać i wstawiać do zmywarki, zamiast zostawiać na poręczy sofy do wyschnięcia resztek na kamień - w przeciwnym wypadku wygłaszałam mu wykład na temat: „Muszę wszystko robić sama w tym cholernym domu". Próbuję przez to powiedzieć, że bardzo się kochamy. Nigdy nie sądziłam, że coś może między nami stanąć. Kiedy kogoś kochasz przez dwadzieścia lat, na dziesięć sekund wcześniej wiesz, co ta osoba pomyśli albo powie. Jakże romantyczne było tamto pogodne lato w 1984 roku, kiedy nasze dwa światy wpadły na siebie. Bill nosił krótkiego białego irokeza oraz wysokie do kolan buty z niebieskiej skóry, wzmocnione stalowymi płytkami na goleniach, ja przechodziłam fazę „babcinej sukni i warkoczy", ale wszyscy powtarzali, jak świetnie się dobraliśmy, a my byliśmy tak bardzo zakochani, że ani przez chwilę w to nie wątpiliśmy. Wyobraźcie sobie Billy'ego Idola jako wrażliwego młodzieńca w parze z

Wednesday Addams jako kłótliwą nastolatką, to da wam ogólne pojęcie. Przebieranie się w latach osiemdziesiątych było nieszkodliwą zabawą, nie mieliśmy nic do roboty i brakowało nam pieniędzy. Przynajmniej wykorzystywaliśmy wyobraźnię, zamiast powoli tracić zdrowe zmysły przed komputerem, jak to robią współczesne dzieciaki. Wieczór, kiedy poznaliśmy się z Billem, był po prostu magiczny. Miałam osiemnaście lat, Bill właśnie skończył dwadzieścia. Po pięciu wspólnie

spędzonych minutach zapomnieliśmy o bożym świecie, całując się namiętnie. Myślałam, że umarłam i poszłam do nieba. Ale kiedy Bill odprowadzał mnie z Limelight Club do domu, zaczepiła nas banda pijanych zbirów. Jak zwykle bluzgali przekleństwami i rzucali barwne groźby. Czy nigdy im się to nie znudzi? Byłam przerażona. Wtedy jeszcze nie wymyślono telefonów komórkowych (w każdym razie nie mieli ich zwykli ludzie, tylko obrzydliwie bogaci yuppies z Londynu) i nigdzie wkoło nie było śladu policjanta. Na początku Bill próbował zignorować napastników, lecz stawali się coraz bardziej agresywni. Szepnął mi, żebym wyobraziła sobie idealny spokój, i zapytał, czy mam w torebce coś, co moglibyśmy użyć w charakterze broni. Przypadkiem miałam stalowy grzebień z ostrym końcem (wtedy jeszcze były legalne), a także pojemnik z ekstrasilnym lakierem do włosów, za pomocą którego utrzymywałam w porządku swoją grzywkę. We dwoje jakoś zdołaliśmy ich przegonić. Opowiadam to tak, jakby walka była równa, ale rzecz wyglądała zupełnie inaczej. Otóż Bill nagle się zatrzymał, stanął przede mną, pomachał grzebieniem na zbirów i zaproponował, żeby się z nim zmierzyli. - Już nie żyjesz, kretynie! - wrzasnęli. - Jasne - odparł Bill spokojnie - ale jeden z was, gnojki, wykorkuje ze mną. Który to będzie? Tymczasem ja ze złością ściskałam w garści lakier i miałam nadzieję, że w najgorszym razie prysnę im w oczy. Przez mniej więcej dwie minuty jak goryle kołysali się i drobili w miejscu. Ten widok mógł być całkiem interesujący, gdyby nie to, że chcieli nas zamordować. Bill stał jak wmurowany, nie sądzę, by nawet mrugnął. Wydawało mi się, że wielki tłusty bandzior w poplamionym piwem dresie pierwszy się na niego rzuci, choć z drugiej strony najmniejszy o rozbieganych oczach sprawiał wrażenie najbardziej szalonego. - Nie mam całej nocy - powiedział w pewnym momencie Bill. Zaskakujące, ale wycofali się, a my uciekliśmy, zachowując wszystkie kości całe. Bill poczekał, aż znikną nam z oczu. - Dzięki Bogu, nie musiałem z tego skorzystać - mruknął, oddając mi grzebień. - Banda chorych na umyśle, bez dwóch zdań.

- Bill, i naprawdę dźgnąłbyś któregoś? - zapytałam cicho, gdy ruszyliśmy w stronę domu. - Nie wiem - odparł po krótkiej przerwie. - Sam na pewno bym im uciekł, ale zapomniałem zapytać, czy ty dobrze biegasz. Więc jak? - Niestety, biegi to nie moja specjalność. - Aha. Dobra, chodźmy już. Kolana się pode mną uginały. Z ulgi. I z pożądania.

Chuliganów było pięciu, więc najwyraźniej zaczepili nas, bo uważali, że mają przewagę, chociaż Bill już wtedy wyznawał teorię, że najbardziej agresywni ludzie cierpiana zaburzenia osobowości. I dlatego byli tacy wściekli, kiedy zobaczyli nas idących ulicą w poświacie księżyca, ponieważ my byliśmy szczęśliwi, a oni nie. Bill chyba trafił tamtej nocy w sedno, ostatnio bowiem w pewnym czasopiśmie trafiłam na interesujący artykuł. Wynikało z niego, że trudne dzieciństwo może prowadzić do utrwalenia się w mózgu wzorców negatywnych. Nasze zbiry przypuszczalnie nie potrafiły „normalnie" żyć, ponieważ nie miały normalnego dzieciństwa, a „normalność" to styl życia, który trzeba sobie przyswoić przed ukończeniem szóstego roku życia. Nie do wiary! Potem jest za późno, żeby zmienić najważniejsze aspekty osobowości człowieka, terapia może mu tylko uświadomić, dlaczego jest taki, jaki jest, ale nie zdoła dogłębnie go zmienić. Tak czy owak Bill potrafił zadbać o siebie na ulicach Belfastu po zmroku i jak przypuszczam, z tego powodu prowadziliśmy niezwykle bujne życie towarzyskie. Pobraliśmy się dokładnie w rok po owym burzliwym wieczorze i od tamtej pory jesteśmy razem. Mamy czworo dzieci (osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia i dwadzieścia jeden lat) oraz prawie w całości spłaconą hipotekę. Jesteśmy szanującymi prawo i płacącymi podatki obywatelami, nigdy nie braliśmy zasiłku. To wszystko jest bardzo w stylu klasy średniej. Ojciec Billa jest Anglikiem, stąd to dziwne nazwisko: Grimsdale. Kojarzy mi się z brukowanymi uliczkami i glinianymi kominami, a także z Normanem Wisdomem wołającym pana Grimsdale'a w tych starych czarno-białych komediach. Pamiętacie je? O Normanie mleczarzu? Czasami, kiedy wyleję herbatę na łóżko albo coś w tym rodzaju, głosem Normana Wisdoma wrzeszczę: „Panie Grimsdale! Panie Grimsdale!" i Bill biegnie ze ścierką. Tylko raz w życiu poważnie się pokłóciliśmy, a powodem był niedawny romans mojej szefowej Julie z barmanem z hrabstwa Galway. Julie Sułtana jest rewelacyjną dziewczyną i przez te czternaście lat, kiedy pracujemy razem w Wyśnionych Ślubach, zawsze była uosobieniem stylu, manier i pewności siebie. Na przykład ja wiążę swoje długie czarne włosy tasiemką i narzekam na upał, ona pryska się markową wodą i nosi okulary przeciwsłoneczne od Channel. Ale kiedy zeszłego lata zaszalała, to na całego. To znaczy zrobiła rzeczy,

których nie wyśniłabym w najdzikszych snach, a mam sporą wyobraźnię, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Tak, Julie otworzyła mi oczy na kilka spraw. Było to tym dziwniejsze, że nigdy nie uważałam jej za typ buntowniczki. Komu przyszłoby do głowy, że osoba, która jeździ nieskazitelnie białym mercedesem kabrioletem

z perfumowanymi chusteczkami w schowku na rękawiczki, do tego stopnia się zapomni?

ROZDZIAŁ 3 Cafe Vaudeville Od razu wiedziałam, że Julie chce mi coś powiedzieć, kiedy pewnego dnia w lipcu nagle zamknęła laptopa i wesoło oznajmiła: - Mags Grimsdale, odłóż tę tiarę i weź płaszcz, dobrze? Zabieram cię na kawę, i to nie gdzie indziej, a do Cafe Vaudeville. - Naprawdę? Chociaż jesteśmy zawalone robotą w związku ze ślubem Janinę Smith? No wiesz, trzeba wiele godzin, żeby skończyć te cholerne bukieciki. - Tak, tak, zostanę do wieczora. Chodź już. W tym momencie powinnam wspomnieć, że należąca do Julie firma organizująca śluby mieści się w dawnej latarni morskiej na przedmieściach Belfastu. Julia jest właścicielką całego budynku, ale urządziłyśmy tylko trzy górne piętra i wykorzystujemy je odpowiednio na biuro, kuchenkę i magazyn. Julie weszła w posiadanie tego niezwykłego budynku w ciekawy sposób, lecz o tym opowiem w swoim czasie. Możecie pomyśleć, że idiotyzmem jest prowadzenie w dawnej latarni morskiej firmy, która nie ma nic wspólnego z morzem, w rzeczywistości jednak darmowa reklama była niewiarygodna. Uwierzcie, nowość okazała się bezcenna. Klientki ustawiały się w kolejce, po czym dysząc ciężko wspinały się po niekończących się spiralnych schodach, by wreszcie paść na fotel w naszym maleńkim okrągłym biurze z niezwykłym widokiem na morze. Zwykle były tak oszołomione całym doświadczeniem, że nie przychodziło im do głowy kwestionować wysokość rachunku, co stanowiło dodatkową premię. Oto cała Julie, urodzona kobieta biznesu. A to wszystko działo się, zanim nasza firma poszybowała w górę dzięki fantazyjnym ślubom, które nagle stały się takie modne. Julie i ja tworzymy dobry zespół. Doskonale nam wychodzi organizowanie ślubów (jeśli wolno mi tak powiedzieć). Ale to na marginesie. Wracając zaś do tematu: skoczyłam na równe nogi jak diabełek na sprężynie. Bo widzicie, uwielbiam Cafe Vaudeville. Rubinowe ściany z cieniutkimi złotymi pętlami i zawijasami, ozdobione połyskliwymi kamieniami marokańskie abażury z żółtej i niebieskiej glinki, masywne żyrandole z czerwonego szkła oraz wszelkiego rodzaju urocze mroczne

zakątki i cieniste nisze. Jest tam trzcinowa sofa z kotarami udrapowanymi na kształt małego namiotu. Wszystko to tworzy niewiarygodnie artystyczną atmosferę. Kto by pomyślał, że w naszym trzeszczącym starym mieście kiedykolwiek pojawi się coś równie pięknego, tak po prostu usadowionego na Arthur Street, jakby nie było w tym nic

wyjątkowego? W dzień jest to bar i restauracja, a po zmroku miejsce, w którym należy się pokazywać. Tylko że Bill i ja rzadko wychodziliśmy wieczorami, bo dzieciom trzeba było robić kolację, podwieźć je tu i tam, wyprasować mundurki szkolne i tak dalej, zawsze jednak z rozkoszą wpadałam tam na kawę, a Julie wiedziała, że jestem po uszy zadurzona w czerwonych żyrandolach. Chociaż więc nie był to jej ulubiony lokal (woli nowojorską współczesność Deane's Deli z modnymi ciemnoszarymi ścianami i wielkimi misami świeżych oliwek na kontuarze), od czasu do czasu mnie tam zabierała i stąd wiedziałam, że coś ją gryzie. - Och, co za uroczy pomysł - mruknęłam, włączając automatyczną sekretarkę i zamykając okna. Włamywacze na pewno nie wdrapaliby się aż tak wysoko, ale mewy bez skrupułów podejmują próby porwania naszych niedojedzonych kanapek. Ptaszyska mogą napędzić niezłego stracha, kiedy stoją na klawiaturze. Jak mówiłam, wiedziałam, że usłyszę ważne wieści, ale Julie wymaga specjalnego traktowania. Nie można zasypywać jej gradem pytań, próbować samej zgadywać, głupio żartować ani nic w tym rodzaju. Trzeba gryźć się w język i czekać, aż Julie sama zdecyduje się mówić, złapałam więc moje najlepsze ciuchy: długi do kostek płaszcz z czarnej wełny z potężnymi błyszczącymi guzikami i staroświecką torebkę z czarnego aksamitu. Jestem byłą gotką. Wspominałam o tym? Powtarzam: byłą. A raczej jestem zagorzałą „postgotką", która ma alergię na falbanki i kwieciste wzory, i zupełnie nie wiem, w co się ubierać teraz, kiedy skończyłam czterdzieści lat. Rany, dziwnie mi nawet myśleć, że mam czterdzieści lat, bo w duchu wciąż jestem osiemnastolatką. Oczywiście zrezygnowałam z nabijanych ćwiekami pasków i czarnego lakieru do paznokci, kiedy zaszłam w pierwszą ciążę, nie należę bowiem do tych, którym zależy na ściąganiu na siebie uwagi. Ale też nie zwariowałam i nie sprawiłam sobie powiewnej różowej sukni z ogromnym białym kołnierzem w rodzaju tych, które nosiła księżna Diana, kiedy spodziewała się Williama i Henry'ego. No wiecie, trudno jest z dnia na dzień przerzucić się z wygodnych sportowych butów na wymyślne sandałki, w których w czasie deszczu mokną nogi i od których robią się pęcherze i halluksy. W dodatku

nadążanie za modą jest okropnie kosztowne. Całkiem nowa garderoba dwa razy w roku?... Przy moim budżecie?... Nie rozśmieszajcie mnie! Tak, to wtedy poszłyśmy z Julie do Cafe Vaudeville po raz ostatni przed całą tą aferą. Julie zawiozła nas do miasta swoim białym kabrioletem, plotąc po drodze o nieważnych drobiazgach i ani słówkiem nie zdradzając, jaką to bombą zamierza mnie ogłuszyć. (Nigdy nie nauczyłam się prowadzić, jestem beznadziejna, jeśli chodzi o obsługę gadżetów). Muszę tutaj oddać

sprawiedliwość Julie - nie miała zielonego pojęcia, jak dla niej to wszystko się skończy. Czasami decyzja podjęta pod wpływem chwili rzutuje na resztę twojego życia, ot co. Znalazłyśmy wolne miejsce parkingowe koło budynku BBC w stylu art deco na Bedford Street, wrzuciłyśmy kilka monet do parkomatu, przeszłyśmy parę kroków i już byłyśmy przy wejściu, przy którym stali ludzie czekający na miejsce. Julie znała główną kelnerkę, toteż od razu wprowadzono nas poza kolejką do bocznej salki. Udawałyśmy, że jesteśmy tu w interesach: pomachałam plikiem kopert A4, jakby chodziło o jakąś ważną sprawę. To zawsze działa. Sprytne jesteśmy! Wylądowałyśmy na niskiej skórzanej sofie w barze (bardzo dobrze) obok grupy kopcących jak kominy kobiet w obcisłych dżinsach (nie tak dobrze). Czy coś gorzej niż dżinsy wygląda na kobietach przy kości? A w dodatku dymiły jak lokomotywy, napełniając powietrze wokół nas gęstą chmurą sinego kwaśnego dymu. Ale nawet to nie mogło zepsuć mi radości. Uwielbiam wykwintne wnętrza, na ich widok serce zaczyna mi szybciej bić. Przysięgam, że w następnym życiu będę zwierciadłem w Wersalu. - Cafe mocha i czekoladowe ciasteczko dla ciebie, Mags? - zapytała Julie, aja uszczęśliwiona potaknęłam. Kobieta powinna mieć tu i tam krągłości, no nie? Więc dlaczego w dzisiejszych czasach tyle dziewcząt jak Emma cierpi na zaburzenia łaknienia? Emma była wtedy dziewczyną mojego najstarszego syna Alexandra. Cóż to był za dramat! Jestem wysoka jak na kobietę, mam sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a moje kształty opiszmy po prostu jako bujne. Figura jak klespydra i „mocne" kostki, oto cała ja. Od wczesnej młodości jestem gorącą zwolenniczką spodni z szerokimi nogawkami. Wiecie, po co się męczyć zdrowym jedzeniem, skoro w kredensie zwykle nic nie ma poza spleśniałym bochenkiem pełnoziarnistego chleba, małą puszką tuńczyka w słonej zalewie i butelką przeterminowanej śmietany? To czekoladowe ciastko w Cafe Vaudeville ważyło pewnie z kilogram, ale przecież wcale tak źle nie wyglądam, jeśli wziąć pod uwagę, że urodziłam czworo dzieci. Byłam wtedy młoda, rozumiecie, więc mój brzuch wracał do formy jak elastyczna opaska. W biodrach mam dziewięćdziesiąt dziewięć centymetrów, za to w talii wciąż tylko siedemdziesiąt dwa! Niektóre

znajome nienawidzą mnie za to, ale nie ma sensu im przypominać, że jako dwudziesto- i trzydziestolatka stałam przy kuchennym zlewie, podczas gdy one opalały się w europejskich kurortach. Teraz one po raz pierwszy zostają matkami, a dwoje moich najstarszych dzieci studiuje już na uniwersytecie. Ściślej rzecz biorąc, studiuje Alicia-Rose. Alexander zrezygnował, kiedy u Emmy zdiagnozowano anoreksję.

Julie zamówiła dla siebie dzbanek herbaty (oraz suchy rogalik) i przez jakiś czas w milczeniu rozkoszowałyśmy się atmosferą i patrzyłyśmy przed siebie. Potem Julie wstała, oznajmiła, że idzie przypudrować nos, i ruszyła przez popołudniowy tłum, przyciągając pełne podziwu spojrzenia mężczyzn i skłaniając kobiety do zawistnych wzruszeń ramionami. Przypuszczam, że chciała zebrać myśli, zanim przekaże mi wielką nowinę. Julie jest olśniewająca, wspominałam już o tym? Wcale nie wygląda na swoje czterdzieści jeden lat. Ha, myślę, że nigdy nie musiała zarywać nocy. Powiadają wprawdzie, że kobiety, które nie urodziły dzieci, starzeją się szybciej niż te, które urodziły, ale ta teoria w żadnym razie nie stosuje się do Julie. Każdy dałby jej najwyżej trzydziestkę. Ona też jest wysoka, tylko o dwa centymetry niższa ode mnie, ma jednak delikatną budowę i elegancję w ruchach. Wdzięczna i smukła, z platynowymi włosami, niezwykle jasnoniebieskimi oczami, cienkimi kostkami i miodową opalenizną, ubiera się tak, że dech zapiera. Przede wszystkim w białe lniane bluzki i spódnice z mnóstwem marszczeń przy pasku i z wielkimi moherowymi kwiatami w talii. Czyścić tylko chemicznie. Tanie i modne łaszki z brytyjskich sieci sklepów to nie dla Julie, o nie. Ona kupuje wyłącznie w eleganckich butikach, gdzie pracują chirurgicznie poprawione kobiety w pewnym wieku o paznokciach tak długich, że pewnie muszą zatrudniać kogoś do otwierania tubek z pastą do zębów. A przy okazji, nawet toalety w Cafe Vaudeville są ładne. Czarne matowe ściany z ręcznie malowanymi olbrzymimi liliami, marmurowe umywalki wychuchane jak nie wiem. Szczerze mówiąc, zastanawiałam się nad czarną łazienką w domu. Czarne ściany pięknie by kontrastowały z białym mieszkaniem i mogłabym mieć żaluzje w śliczny wzór szarych głów starożytnych greckich dostojników na białym tle. Pamiętam, jak myślałam, że muszę sprawdzić, czy Bill zgodziłby się na kamienną misę i czarne ściany w toalecie. A gdyby nie, to moglibyśmy przynajmniej kupić czarny żyrandol. Tymczasem jednak zabrałam się za czekoladowe ciastko, bo wiedziałam, że jeśli wiadomość Julie będzie pod jakimś względem nieprzyjemna, po jej usłyszeniu nie będę mogła ot, tak spokojnie dalej sobie jeść. Jestem bardzo praktyczną kobietą. Muszę, mając czworo dzieci i pracę na cały etat.

Te czekoladowe ciastka to prawdziwe niebo w gębie, zgodzicie się chyba? Pełne wiórków kokosowych, płatków migdałowych i nasączonych syropem wisienek, które rozpływają się w ustach. Prawie zapomniałam o Julie, rozkoszując się cudownym smakiem, który kojarzył mi się z Bożym Narodzeniem. Uwielbiam Boże Narodzenie, chociaż nie jestem religijna. No cóż, w gruncie rzeczy to przede wszystkim pogańskie święto, prawda? Wszystkie te