dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony699 601
  • Obserwuję399
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań344 154

Pedersen Bente-Raija ze śnieżnej krainy 04-Oblubienica wójta

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :720.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Pedersen Bente-Raija ze śnieżnej krainy 04-Oblubienica wójta.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 107 osób, 61 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 155 stron)

BENTE PEDERSEN OBLUBIENICA WÓJTA

1 Aha. Czerwiec 1728. Był to chyba najpiękniejszy okres roku - czas długich, jasnych nocy i jedynych w swoim rodzaju, ciepłych północnonorweskich letnich dni. Raija nie potrafiła już jednak się tym cieszyć. Przed trzema miesiącami poślubiła człowieka, który był prawą ręką wójta. Trzy miesiące spędziła w złotej klatce. Dóbr materialnych jej nie brakowało. Ole Edvard radował się jak dziecko, robiąc jej niespodzianki w postaci pięknych ubrań i ozdób, których istnienia nawet nie podejrzewała. Stroił ją, ponieważ czcił piękno. To, co stało się jego własnością, powinno być piękne. Śliczna połowica miała być najcenniejszym klejnotem pośród innych pięknych rzeczy. Był jej właścicielem. Stawkę w transakcji, którą zawarli, stanowiło życie ludzkie. Raija płaciła za życie i wolność Reijo, znosząc na co dzień bliskość, zachłanność i pożądanie Olego Edvarda. Raija wprawdzie nigdy przedtem nie posiadała nic cennego, ale była wolna. Wolała biedę i wolność niż bogactwo i wieczne poniżenie. Wyglądała jednak coraz lepiej. Wiedziała o tym i bolała nad tym. Gdyby mogła wybierać, ubrałaby się dla niego w worki i łachmany. Nie była już jednak panią swego losu. Ole decydował za nią. Do twarzy jej było w sukni z gorsetem i szeleszczącą spódnicą. Tkanina pochodziła z Danii, z samej stolicy. Rzecz niespotykana w Finmarku. Nawet żonie gubernatora okręgowego nie przysyłano sukien z zagranicy. Ole Edvard Hermansson uważał jednak, że jego połowica zasługuje na wszystko, co najlepsze. Tkanina była cieniutka i błyszcząca, usiana bukiecikami kwiatów. Mieniła się odcieniami, które tak pięknie współgrały z ciemnymi oczami i włosami Raiji: złotem, żółcią i ciepłą zielenią na czerwonym tle. Ole kazał uszyć z niej suknię dla Raiji, ponieważ ona sama nie najlepiej radziła sobie z igłą. Tworzyła w myślach, a nie rękami. Cała wieś plotkowała. Wszyscy z politowaniem kiwali głowami nad człowiekiem, który był prawą ręką wójta. Jego młoda żona to rzeczywiście niezwykła osoba, ale żadnemu mężczyźnie jeszcze nie wyszło na zdrowie takie zaangażowanie w związek z kobietą. Ole wrócił do domu bardzo późno, co rozzłościło Raiję nie na żarty. Jego towarzystwo wnosiło mimo wszystko nieco urozmaicenia w monotonne, codzienne życie, choć starała się do

tego nie przyznawać. W jej życiu nie było nikogo innego. Zgodnie z życzeniem męża. Ole nie pozwalał żonie po prostu na żadne kontakty z innymi ludźmi pod swoją nieobecność. Przecież należała do niego. - Spóźniłeś się - powiedziała ostro, choć chętnie odgryzłaby sobie język, gdy zobaczyła, że Ole się uśmiecha. Pomyślał sobie oczywiście, że za nim tęskniła. Dodała więc szybko: - Mnie to nie przeszkadza, ale jedzenie stygnie... Śmiech męża zabrzmiał w jej uszach jak szyderstwo. Ostatnio często się śmiał. Nie tylko Raija zauważała wówczas chłopięcy dołeczek w jego lewym policzku. Olego ogarnął nagle wielki entuzjazm, objął żonę w talii i zatańczył z nią wokoło. - Zawsze cieszy mnie twoje serdeczne powitanie! - uśmiechnął się szeroko, nie zważając na jej zdawkowy uśmiech i twarde spojrzenie. Posadził żonę i zaczął przed nią paradować. Raija przygryzła wargę. Nie mogła się powstrzymać przed przyrównaniem go w myślach do cietrzewia w okresie godowym: wyciągnięta szyja, wypięta pierś, spojrzenie zwrócone ku niebu. - Gdybym cię dobrze nie znała, mogłabym cię wziąć za króla, co najmniej za króla - rzekła zjadliwie. - Zaczynasz przybierać iście królewską postawę... - Nie królewską - odparł Ole niemal równie ironicznie. - Obawiam się, że królową nie zostaniesz, ale zrobię z ciebie przynajmniej jedną z pierwszych dam w okolicy... - Tu przerwał. - Doprawdy? Dowiem się chyba kiedyś, jak to zamierzasz osiągnąć... Ole wetknął kciuki za kamizelkę. Uśmiechnął się od ucha do ucha i nieco przymrużył promieniejące oczy. Znów podjął nutę jej lekceważącego, sarkastycznego tonu: - Wójt nie żyje, moja droga. Niech żyje wójt. Nowy wójt. Ole Edvard ukłonił się żonie. Uśmiech zamarł na ustach Raiji. Wójt od dawna chorował. Ole Edvard od pewnego czasu zastępował swego przełożonego. Raija wiedziała, że jej mąż jest uparty i ambitny. Najwyraźniej dobrze wywiązywał się z obowiązków. I odziedziczył stanowisko. Został wójtem. A ona żoną wójta. Raija najchętniej roześmiałaby się w głos, ale nie mogła z siebie wydobyć żadnego dźwięku. Nie potrafiła nawet pogratulować Olemu, choć on najwyraźniej na to czekał. Stalowoszare oczy pod jasną grzywką wypełniły się rozczarowaniem. Po raz kolejny zepsuła mu humor. Po raz kolejny potraktowała go jak to, co zeskrobywała ze swych podeszew, gdy wchodziła do domu, jak coś, czego nie chciała wnieść na dywan. A on oddałby za nią wszystko... - Nie cieszysz się? - zapytał wprost, kryjąc swój żal. I rozczarowanie. - Pani nie

pogratuluje nawet swemu mężowi? Dzięki mnie jesteś jedną z najważniejszych kobiet w Alcie. Dorównujesz godnością żonie sędziego. I lensmana. Niewiele ci brakuje do żony samego gubernatora okręgowego... A kim byłaś dawniej, zanim wyciągnąłem cię z tej zawszonej chatynki? Jego gniew narastał. Głos mu drżał ze zdenerwowania. - Zaraz ci powiem, kim byłaś, moja piękna żono, byłaś zwykłą dziwką. Która rozkłada nogi za odrobinę jedzenia i dach nad głową. Byłaś niczym. Przybłędą z bandą dzieciaków, których nie potrafiłaś wyżywić... Raija znosiła jego obelgi z niewzruszoną twarzą. - Wielkie dzięki za to, że wziąłeś to... nic... tę zwykłą dziwkę pod swoje skrzydła i brutalnie ją zgwałciwszy, poślubiłeś. Wielkie dzięki za to, że uwolniłeś ją od tak haniebnego ciężaru, jakim jest opieka nad własnymi dziećmi. Wszyscy mają się znacznie lepiej, od kiedy rozdzieliłeś ladacznicę i jej dzieci, od kiedy ożeniłeś się z nią... Policzki Raiji pobladły, ale w jej oczach rozgorzał ten sam żar, który widziało już wielu ludzi przed Hermanssonem. Jej oczy potrafiły płonąć jak upalne letnie dni albo iskrzyć się jak zimne białe noce. On doświadczał tylko chłodu tych gwieździstych oczu, które tak wielbił. - Masz jadowity język, Raija - powiedział i odwrócił się do niej plecami. Nie takiego powitania pragnął. Ona zresztą nigdy nie spełniała jego oczekiwań. Ole Edvard zastanawiał się, kiedy ten płomień nienawiści przygaśnie. - Od tej pory trzymaj język za zębami, skarbie! - Jego głos zabrzmiał niespodziewanie ostro. Zazwyczaj próbował być dla niej czuły. Nie da się ukryć, że nie stwarzała mu zbyt wielu okazji, by mógł pokazać się jej z lepszej strony, robił jednak wszystko, co w jego mocy. Uwielbiał bezgranicznie swą żonę i chętnie dostałby coś w zamian. Do tej pory nie dostał nic za darmo. Nawet uśmiechu. Raija była twarda jak kamień. Nie zastanawiała się nigdy nad tym, czy mogłaby mu wybaczyć. A przecież wcale nie miała tak wiele do wybaczania. Zawdzięczała mu wszystko, nieprawdaż? - Jeśli narazisz na szwank moją pozycję, nie spodziewaj się łaski - zagroził. - Czeka mnie piwniczny loch? - zapytała słodko. - Cieszyłbyś się, gdyby ci się udało mnie tam ukryć, wójcie? - Raija roześmiała się, a on nie wiedział, co ją tak ubawiło: własna myśl czy jego tytuł. - Nigdy nie będziesz niczym więcej - ciągnęła Raija z diabelskim błyskiem w oku. - Chociaż lubisz bawić się w wielkiego pana, to jesteś prostym człowiekiem. Gdybyś był kimś, nie potrzebowałbyś tu przychodzić. Nie, Ole, możesz być tylko lokajem wielkich panów. Tacy jak ty czasami awansują na wójta czy sędziego. Ale to nic wielkiego. Tylko panom przystoją zaszczyty. Tylko dystyngowanym panom. Żadne z nas do nich nie należy, Ole. Hermansson nie odpowiedział. Wszystko w nim wrzało, ale zagryzł zęby i milczał. Oczywiście,

że potrafiłby jej zamknąć usta. Mógłby jej powiedzieć, że jego ojciec był wystarczająco dystyngowanym człowiekiem, że mówił po duńsku, był dobrze urodzony, że nosił pudrowane peruki. Ale to znaczyło niewiele. Bo przecież jego matką pracowała jako praczka w domu tego człowieka - i wcale nie pochodziła z wyższych sfer. On, Ole Edvard Hermansson, choć syn szlachcica, nie należał do kasty szlachetnie urodzonych. Był bękartem. Raija miała rację: nigdy nie będzie niczym więcej, co najwyżej wójtem. - Jaka szkoda, że jesteś żonaty. - Raija kontynuowała atak. - Dla kogo? - zapytał odruchowo. Nie zawsze potrafił nadążyć za rozumowaniem swojej żony, co go niezmiennie irytowało. Był przecież wykształcony, podczas gdy ona była niczym, pięknym niczym, które on wyciągnął z łajna. Nie powinna się wywyższać. - Dla żony wójta, oczywiście - odparła Raija z uśmiechem. I natychmiast wyjaśniła: - Dla żony zmarłego wójta... Ole znów dojrzał diabelski błysk w jej oczach. Wiedział dobrze, że rzadko mówiła coś przypadkiem. - Wydawało mi się, że panuje nienaruszalny obyczaj, piękny obyczaj, że nowy wójt żeni się z wdową po swym poprzedniku. - Z tą starą kuropatwą! - wyrwało się Olemu. - Wolałbym umrzeć! - A z czego ona będzie żyła? - zagadnęła Raija. - Co za pech, że wybrano człowieka żonatego. Choć ja oczywiście mogę się poświęcić. Jeśli tylko się postarasz, bez trudu się ze mną rozwiedziesz. Wystarczy wspomnieć, że dawniej byłam byle dziwką... - Zamknij się! - Ole podniósł rękę, by uderzyć żonę w twarz, ale się opanował. Było w niej coś, co sprawiało, że czuł się cholernie mały, gdy uciekał się do przemocy. Bił ją z poczuciem przegranej. Miała na niego iście piekielny wpływ. - Będziemy mieć więcej pieniędzy - oświadczył. - A co z domem wójta? Dostaniemy go? - zapytała Raija z prawdziwym zainteresowaniem. Tamten dom był większy. Znacznie większy. A skoro jest skazana na życie z tym człowiekiem, to warto je uczynić wygodniejszym. Ole przeklął sam siebie w duchu: że też o to nie zapytał, że też o tym nie pomyślał. Założył jednak, że dostanie i dom. Dom był przecież przypisany do stanowiska. Gdy tylko wdowa po poprzednim wójcie pojedzie na południe, do rodziny, nic nie powinno stanąć na przeszkodzie, by zajęli ten dom. Nikt nie stał przecież wyżej niż on w hierarchii. Sędzia miał swój dom. Gubernator okręgowy - swój. A zatem dom wójta stałby pusty. - Tak - powiedział krótko z nadzieją, że się nie myli. Nie chciał, by go przyłapała na

niepewności. - Zorganizujemy przyjęcie, gdy się już wprowadzimy - dodał. Głównie po to, by pokazać jej, że to on panuje nad sytuacją. Że jest ważny, choćby nie wiadomo jak z niego drwiła. - Nie boisz się, że mój ostry język może ci zaszkodzić? Obrzucił ją spojrzeniem równie twardym jak metal, który użyczył barwy jego oczom. W samym uśmiechu tego człowieka czaiło się tyle okrucieństwa, że nietrudno było się domyślić, dlaczego został prawą ręką wójta. - Nie ośmielisz się, Raija. Raija od samego początku wiedziała, że on w końcu zemści się za jej brak entuzjazmu. Że po raz kolejny udowodni, iż jest panem - że zmusi ją, by się ukorzyła, by zaczęła go pragnąć. Doprowadzi do ostatecznego poniżenia, które przychodziło zawsze wówczas, gdy kończyła się ekstaza. Gdy powracał rozum. Nikt oprócz niego nie potrafił sparaliżować jej myśli, zagłuszyć jej rozumu... W takich chwilach naprawdę nią władał. Usiłowała czuwać długo, aż do bólu powiek - to jednak nie miało znaczenia. Nie mogła się wyślizgnąć. Mogła wywalczyć zaledwie odroczenie. Raija przymuszała się do czuwania. Siedziała przy oknie wychodzącym na fiord. Patrzyła na leniwy, czerwony plaster zorzy polarnej. Słońce toczyło się po wodzie i żarzyło na tle błękitu, potem znów wdrapywało się na ląd i płynęło na wschód. Na spotkanie kolejnego poranka. Raija długo wpatrywała się w słońce. Nie odwracała wzroku, chciała, by ją oślepiło. Próbowała odnaleźć w nim sens wszystkiego, ale nawet ono nie znało odpowiedzi, których szukała. Może te odpowiedzi w ogóle nie istnieją? Raija poczuła przypływ tęsknoty, gdy dojrzała jakieś postaci poruszające się w oddali, po drugiej stronie fiordu. Tak daleko, że nie potrafiła nawet odróżnić, czy to ludzie, czy zwierzęta. Ale nawet z tej odległości rozpoznała ciemne trójkątne kształty. Lapońskie jurty były dla niej teraz symbolem młodości. Raija wiedziała, że nie zna tych, którzy tego lata gonią stada na wschodni brzeg fiordu. O tej porze roku Ravna i Pehr wypasali swe stada w głębi lądu. Dopiero zimą przenosili się na nagie, wichrowe północno - wschodnie wybrzeże. Przez chwilę Raija zapragnęła znów dzielić z nimi ich życie. Życie pełne trudu. Czasem bólu, czasem łez. Ociekające potem. Ale i nabrzmiałe śmiechem. I wolnością, którą można napawać się w każdym oddechu. Poczuła obecność męża w pokoju, zanim go usłyszała. Jej ciało drgnęło pod jego spojrzeniem. Dopiero potem rozległy się jego kroki. I poczuła ciężar wielkich dłoni na swoich ramionach. - Już dawno zapadła noc. Nie mogła temu zaprzeczyć. Dłonie Olego pieściły jej szyję, przeczesywały rozpuszczone włosy, muskały podbródek i rozpinały guziki, szukając drogi do

piersi. - I ja też długo czekałem - szepnął wtulony w jej gładki policzek. Usta pożądliwie całowały miękką jak puch brzoskwiniową skórę. Dłonie tonęły w aksamicie skrytym pod dekoltem sukni. Powolnymi pieszczotami kusił pełną ognia kobietę, która kryła się pod lodową maską. Potrafiła oprzeć się wszystkiemu: szyderstwom i groźbom, komplementom i prezentom, hojności i zaszczytom. Nic nie potrafiło jej skruszyć. Trwała w swym nieporuszeniu wtedy, gdy był dla niej okrutny, i wtedy, gdy był dla niej miły. Tylko w ten jeden sposób potrafił wytrącić ją z obojętności. Tylko w ten sposób potrafił zbliżyć się do istoty, którą uwielbiał i posiadał, w pewnym przynajmniej sensie. - Łóżko jest puste bez ciebie, skarbie - szepnął namiętnie i poczuł, że w żyłach Raiji szybciej pulsuje krew. Zamknęła oczy pod wpływem jego pieszczot, ale choć nie chciała niczego zdradzić spojrzeniem, to jej ciało powiedziało mu wszystko, co chciał wiedzieć. Wziął ją na ręce; on, wielki, prawie dwumetrowy niedźwiedź, poniósł o pół metra niższą kruszynę do pokoju, który tak długo znał tylko jego niewypowiedzianą samotność i tęsknotę. Raija wypełniła nie tylko pustkę w jego łóżku. Wypełniła pustkę w jego życiu. Ale nigdy się tego nie dowie. Nigdy tego nie usłyszy. Ole nigdy nie zdradzi, jaka słabość ogarnia go, kiedy Raija jest blisko. Położył żonę ostrożnie na szerokim łóżku wysłanym skórą. Oświetlały je dwie lampy. Ole chętnie postawiłby tu tysiąc lamp. Lubił patrzeć na Raiję. Nigdy nie miał dość widoku tego jedwabistego, ciepłego ciała. Nie mógł się napatrzeć na jej ekstazę - nie miał dość tych chwil, w których na pewno nic nie udawała. Chwil, w których z pewnością należała do niego. Osunął się na miękką skórę, układając się tuż obok żony. Gorące, mocne palce zdarły z niej wszystkie części garderoby. Potem Ole pozbył się własnego ubrania i leżeli już nadzy w swoich ramionach. Dopóki ten człowiek nie rozbudził jej namiętności, Raija nienawidziła go każdym nerwem swego ciała. Ale jego ciało i dłonie potrafiły przyprawić ją o dreszcz pożądania - i wtedy tęskniła za nim każdym włóknem tego samego ciała, które tak go nienawidziło... Ten zwalisty olbrzym dokonał tego, co obiecał już pierwszego dnia, a przy tym udało mu się to w zawstydzająco krótkim czasie: poskromił w niej dziką kotkę. Nie próbowała już mu wydrapać oczu, tak jak to czyniła w pierwszych dniach małżeństwa. Nie próbowała się opierać ani zrobić mu krzywdy, tak jak na początku. Ole okiełznał ją - właśnie tu. Na tej skórze. Raija udowadniała mu, że panuje tu nad nim tak samo, jak on nad nią. Ole nie dostawał nic za darmo. Ich miłość nie przypominała jej poprzednich erotycznych doświadczeń - a

przecież każdy z trzech mężczyzn, których miała przed nim, coś dla niej znaczył. Każdy był dla niej kimś szczególnym. Ole był pierwszym kochankiem, którego nienawidziła. Być może właśnie dlatego wszystko pomiędzy nimi iskrzyło, wszystko było jak burza z błyskawicami i piorunami. - Piekło cię mi zesłało - szeptał Ole, muskając miękkimi wargami jej brzuch. Nie zabrzmiało to wcale jak skarga; ona zaś wydała westchnienie rozkoszy, gdy jego usta zsunęły się w stronę krągłych ud. Czekała już na niego, była zresztą gotowa od pierwszego muśnięcia jego dłoni. Potrafił rozpalić w niej namiętność jednym spojrzeniem. I na dodatek wiedział o tym, był bez reszty świadom jej słabości. Nie martwiła się tym jednak wówczas, gdy ją odnajdywał, najpierw językiem, potem palcami i wreszcie... Raija z ochotą pozwalała się pochwycić w sidła płomiennej rozkoszy - paliło ją pożądanie, gdy leżała w jego mocnych ramionach. Zalewał ją sobą jak fala - potem się wycofywał, by po chwili znów szukać jej ciała, aż wreszcie czuła, że jest coraz bliżej, i słyszała jego krzyk zaspokojenia. Potem ocean uciszał się powoli. Jego zwaliste, spocone ciało leżało na niej. A gdy oszałamiająca zmysłowość pierzchała, następował moment, w którym nie mieli ze sobą już nic wspólnego. Gdy wszystko stawało się nieprzyjemne i niepotrzebne. Gdy już nie chciała z nim nic dzielić. Odsuwali się od siebie. Ranił go jej chłód, który pojawiał się natychmiast po chwilach ekstazy, postanowił jednak, że nigdy jej tego nie okaże. Potrafił być równie twardy jak ona. Wolał, by trwała w przekonaniu, że chce tylko brać. Raija zaczynała zaś czuć, jak wstyd wypiera odpływające pożądanie. Zamykała oczy i przypominała sobie każdą chwilę tego zbliżenia. Nienawidziła siebie za każdą chwilę poddania. Było w niej więcej pogardy wobec samej siebie niż nienawiści wobec niego. Był mężczyzną najgorszego pokroju. Od niego nie mogła niczego oczekiwać. Pogardzała jednak własną słabością. Każda chwila rozkoszy w jego ramionach później zamieniała się w godziny tortur. Gdy nocami wsłuchiwała się w jego równy, spokojny oddech, jej myśli biegły ku wszystkim, których straciła z powodu tego człowieka. Z nastaniem świtu czuła już tylko nie- smak. Poddając mu się w ten sposób - oddając mu się bez reszty raz za razem, zdradzała tych, których kochała najbardziej. Za każdym razem prześladowały ją te same myśli. I wiedziała dobrze, że zdarzy się to jeszcze nie raz. Odziana w czerń stała obok Olego, gdy starego wójta składano do grobu. Niewysoka kobieta w otoczeniu ludzi, którzy cokolwiek znaczyli w tym miejscu na ziemi. Żona nowego wójta, która jednak nie była jedną z nich. Obcy element tej niewielkiej, zwartej społeczności.

Była za młoda, za piękna, zbyt odmienna. Od tej chwili nikt nie ważył się jednak o tym wspominać. Wdowa po starym wójcie spakowała już swoje rzeczy. Zamierzała wyjechać zaraz po rzuceniu grudki ziemi na trumnę człowieka, za którym przyjechała aż tu, prawie na biegun północny. Spędziła siedemnaście lat na tym pustkowiu, nienawidząc szczerze każdej minuty. Teraz mogła opuścić to miejsce. Gubernator okręgowy nie zatroszczył się wprawdzie o jej byt, ale opłacił podróż na południe. To wystarczyło. Zmarnowała najlepsze lata swego życia na tym pustkowiu i postanowiła, że za żadne skarby dłużej tu nie pozostanie. Nader chętnie wyprowadziła się, by nowy wójt, razem ze swą uroczą żoną, mógł jak najszybciej zająć jej dom. Zostawiła im nawet trochę swoich mebli, gdy się przekonała, że ich rzeczy nie starczy, by wypełnić wielkie pokoje. Zrobiła to przede wszystkim ze względu na tę drobną kobietę. W jej ciemnych oczach czaiła się pustka, która sprawiła, że starsza pani poczuła ukłucie w sercu. Jeśli parę używanych mebli może rozświetlić trochę te oczy, to będzie to dobry uczynek. A przy tym trudno wlec wszystko ze sobą wzdłuż wybrzeża. Wdowa po wójcie była kobietą praktyczną. Razem z meblami odziedziczyła Raija pozycję tamtej kobiety. N i e przejęła jednak szacunku, jakim tamtą darzono. Sama zresztą wcale nie uważała, że ma jakiekolwiek powinności względem mieszkańców Alty. Wiele osób podchodziło, by uściskać mocną dłoń Olego i jej delikatną rękę, ale Raija nie zwracała na nich uwagi. Był to tylko nie kończący się łańcuch nachalnych dłoni, a nie ludzie, którzy mogliby dla niej cokolwiek znaczyć. Wszyscy orzekli, że jest dumna i wyniosła. Zapomniała o nich, zanim znikli jej z oczu. Nie sądziła, by byli w stanie w jakikolwiek sposób osłodzić jej życie. Nie rozumieli, że zrabowano jej wolność i poniżono boleśnie. Widzieli tylko oślepiająco piękną twarz, kosztowne ubranie, dumną minę męża i jej nieobecne spojrzenie. Raija ze wszystkich sił pragnęła mieć przyjaciół, nie wiedziała już jednak, jak ich zdobyć. Próbując dodać sobie otuchy, zamykała się przed innymi. Tak wielu ludzi chciało porozmawiać z Ole Edvardem. Wielu ważnych mężczyzn, którzy nie byli jednak na tyle ważni, by zlekceważyć stosunki z wójtem. Warto było zjednać go sobie jak najszybciej. Raija spostrzegła, że Ole oddala się w przeciwnym kierunku niż ona, i wcale się tym nie zmartwiła. Niepostrzeżenie wyślizgnęła się z tłumu otaczającego grób. Szybkie spojrzenie przez ramię potwierdziło to, co chciała wiedzieć: Ole nie zauważył, że żona nie stoi już u jego boku. Zajmował się innymi. Raija uśmiechnęła się i zrzuciła z głowy idiotyczny kapelusz, który

kazał jej założyć. Kapelusz zawisł na tasiemce na jej szyi, ale nie zwróciła na to uwagi. Co za głupota paradować w takim nakryciu głowy na skraju bezkresnego płaskowyżu! Ole uznał jednak, że kapelusz jest ściśle związany z jej nową pozycją. Widział, że żona starego wójta nosi kapelusz. Pomyśleć tylko - ona, trzydzieści lat starsza niż Raija! Raija czuła się dziwnie w chustce na głowie, a co dopiero w tym śmiesznym czarnym czymś, nasadzonym na włosy. Opuściła cmentarz i skierowała się w stronę lasu, otaczającego osadę. Po raz pierwszy od trzech miesięcy poczuła się wolna. Po raz pierwszy od trzech miesięcy wyszła sama na dwór. Na łono natury. Wciągnęła letnie powietrze w płuca i nie troszczyła się o suknię, która mogła się ubrudzić w tym gęstym lesie. Nie wiedziała, że śledzą ją czyjeś oczy i że ktoś podąża jej śladem. Nie miała pojęcia, jak długo szła, gdy nagle usłyszała za sobą jakieś kroki. Oszałamiające poczucie wolności zaślepiło ją i ogłuszyło. Dopiero gdy usłyszała trzask łamanej gałązki, uzmysłowiła sobie, że tego hałasu nie mogło spowodować zwierzę ani ptak. Lata spędzone pod gołym niebem, dzieciństwo przeżyte wśród ludzi znających przyrodę, która ich żywiła i otaczała, sprawiły, że Raija nie miała żadnych wątpliwości. Idzie już, żeby mnie znów zamknąć w klatce, pomyślała i obróciła się powoli, przyjmując pozycję obronną, gotowa stanąć do walki z człowiekiem, z którym dzieliła stół i łoże. Na ścieżce, którą bezwiednie wybrała, stał jednak ktoś inny, nie Ole. Raija chwyciła się kurczowo najbliższego pnia drzewa i wszystko dokoła niej zawirowało, gdy próbowała znaleźć oparcie. Kolana się pod nią ugięły. Upadłaby z pewnością, gdyby nie podtrzymały jej silne ramiona. Pełna niedowierzania patrzyła w smutne zielone oczy. Widziała przebłyski błękitu między listkami brzozy - przypominały jej skomplikowany lapoński wzór. A tuż przed sobą widziała znajomą twarz Zaciśnięte usta drżały. Wiedziała, że te usta bezskutecznie próbują coś powiedzieć. On zamknął oczy wypełnione łzami i przycisnął swe wargi do jej ust. Pocałunek przekreślił czas, przekreślił ostatnie trzy miesiące. Raija zrozumiała, że Reijo Kesaniemi wciąż ją kocha. Gdy otworzyła oczy, znów znalazła się w Alcie. Szczęki człowieka, który był jej przyjacielem, druhem, kochankiem i podporą, wciąż drżały. Przyciągnął ją do siebie z siłą, któ- rą dobrze rozumiała, bo i ona przywarła do niego w podobny sposób. - Byłeś tu przez cały czas? - zapytała w końcu. Wdychała jego zapach, jego ciepło, wszystko, co tak dobrze pamiętała. Wszystko, co przypominało jej poprzedni rozdział życia. Reijo skinął głową i pogłaskał ją po policzku. Na pozór w twarzy Raiji nie widać było

rozpaczy. Nie było jej nigdzie, jeśli nie liczyć spojrzenia. Trzeba było dobrze znać Raiję, by dostrzec tę rozpacz w oczach. To była niezwykła kobieta. Silniejsza niż większość znanych mu mężczyzn, choć tak drobna i ładna. Jego usta wędrowały po jej policzku, a potem zaczął mówić: - Poświęciłaś dla mnie wszystko. Teraz ja muszę spróbować zrobić coś dla ciebie. Przynajmniej raz, na poważnie. Jesteśmy gotowi do drogi. Nie mogę siedzieć Mattemu na karku przez resztę życia. Znajdę coś dla nas. Wszyscy słyszeli o pogrzebie wójta. Wszyscy, którzy trzymają z panami, tu się wybierali. Wszyscy, którzy próbują udawać panów, będą zajęci. Zrozumiałem, że tylko w tym dniu zdołam do ciebie dotrzeć. Miałem zamiar podejść do ciebie, gdy odchodziłaś od grobu. Chciałem krzyczeć głośno z radości, ale się opanowałem. I poszedłem za tobą. Chyba nikt mnie nie widział. Niewiele osób zwróciło na ciebie uwagę, moja mała. Cała wieczność minie, zanim się zorientują, gdzie znikłaś, a wtedy będzie już za późno. Reijo ucałował jej powieki, czując ulgę, choć dobrze wiedział, że jeszcze wcale nie są bezpieczni. Im szybciej stąd odejdą, tym lepiej. Nie ma sensu czekać, aż ten łajdak, Hermansson, zauważy, że Raija zniknęła. - Co masz na myśli? - zapytała z dziecięcym zdziwieniem. Odsunęła się trochę od jego skrytej pod skórzanym kaftanem piersi. Reijo wyczytał w jej ciemnych oczach, że ona naprawdę nie wie, po co tu przyszedł. - Uratowałaś mnie przed Hermanssonem - wyjaśnił spokojnie. - Teraz ja cię przed nim uratuję. Dzieci czekają niedaleko. - Same? - zapytała ostro. - Nie zostawiłeś ich chyba samych, Reijo Kesaniemi? Reijo westchnął. Czyżby nie rozumiała, że w ten sposób tracą cenny czas? - Są z Tarją - wyjaśnił, okazując anielską cierpliwość, przynajmniej w swoim własnym mniemaniu. - Z Tarją i Johanem - dodał z uśmiechem. Zanim Raija zdążyła zadać mu pytanie, rzekł: - Polubili się. Stali się całkiem innymi ludźmi. Chociaż oboje są jeszcze bardzo młodzi, wszystko wskazuje na to, że sprawy się jakoś ułożą. Tarja zostaje. Wyruszamy sami. - A dzieci? - Wypowiedziała to słowo prawie bezgłośnie. Wyczytał je z jej ust. Ujrzał tęsknotę malującą się w każdym rysie twarzy. Jej twarz stawała się coraz bardziej naga w jego obecności. Warkocz zaczął się rozplatać, szyję Raiji opasywała czarna tasiemka. Dostrzegł to wszystko, choć właściwie się nie przyglądał. - Elise sądzi, że umarłaś - powiedział zdławionym głosem. - Maja nie chce w to wierzyć. Knut jest coraz bardziej podobny do Kallego... - Głos mu się załamał. - Żadnemu z nich nie mówiłem, dokąd się wybieram. Nie potrafiłem. Lepiej będzie, jeśli po prostu się

pojawisz... W duszy Raiji rozpoczęła się walka tego, co możliwe, z tym, co niemożliwe. Miłość i tęsknota przeciw trudnemu do nazwania obowiązkowi. Jakaś siła przerastająca wolę po- dyktowała jej decyzję. Spojrzenie młodej kobiety umknęło gdzieś w bok, na ścieżkę, pełne niepokoju, czy nie ściga jej już Ole i jego ludzie. W milczeniu pokręciła głową. Oczy płonęły ogniem czarniejszym niż kiedykolwiek za pamięci Reijo. - Nie pójdziesz? - Nie - wypowiedziały jej usta. Zaskoczony mężczyzna trzymał ją teraz na wyciągnięcie ręki. Raija spostrzegła, jak bardzo schudł. Jak zapadły mu się policzki. Jak się postarzał. Nie był już młodzieńcem. Stał się mężczyzną. Mężczyzną, który wie, co to ból, a ona miała przydać mu jeszcze więcej cierpienia. - Błagam cię, byś ze mną poszła, Raiju - nalegał, a jego zielone oczy rozgorzały. - Twoje dzieci czekają na ciebie niedaleko. Nie wiem nawet, ile razy zasnęły nieukojone w płaczu z powodu twojej nieobecności. Proszę cię, byś wybrała wolność, a ty mi odmawiasz... - Jestem jego żoną - szepnęła Raija martwiejącymi ustami. - Nie ma dla mnie żadnej wolności... - Nie ma, jeśli sama jej nie wybierzesz, mimo że możesz to zrobić! - To niemożliwe! - Pociągnę cię za sobą na siłę, kobieto - zagroził. - Nie wiesz już chyba, co jest dla ciebie dobre. Nie powiesz chyba, że pokochałaś tego... człowieka? - Skurcz przerażenia przebiegł mu przez twarz, gdy wreszcie wydusił z siebie te słowa. Raija pokręciła głową i powiedziała: - Nienawidzę go, Reijo. Nie będę jednak wolna, dopóki jestem jego żoną. On mnie znajdzie nawet na końcu świata. Byłoby jeszcze gorzej, gdybym miała was stracić po raz drugi... - Nigdy nie byłaś tchórzem - rzucił Reijo. Wciąż nie mógł uwierzyć, że jego przyjaciółka mówi poważnie, że dobrze ją rozumie. Raija wiedziała, że wiąże ją nie tylko to, o czym mówi. Instynkt podpowiadał jej, by uciekła razem z Reijo, ale to, co ją przed tym powstrzymywało, było znacznie silniejsze niż jej własne myśli, własny rozum. Jakaś siła górowała nad jej wolą. Dlatego nie miała wyboru. Było na to za wcześnie. Musiała zostać. Wciąż była tu potrzebna. Raija nie mogła wyznać przyjacielowi, że to wszystko ma wiele wspólnego ze

skórzanym rzemieniem, który opasywał szyję dziecięcego trupa znalezionego na płaskowyżu... - Co, u diabła, on z tobą zrobił? - zapytał Reijo z goryczą. Objął ją ramionami, ale Raija poczuła, że to, co nad nią panuje, zaczyna ogarniać i jego. Nie obejmował jej już tak kurczowo. Puści ją i pozwoli się odsunąć. - Znajdzie się rozwiązanie - szepnęła, by go pocieszyć. - Wkrótce będę z wami... - Mogłabyś już być z nami... Raija ucałowała jego zapadnięte policzki. Ucałowała zarośnięty podbródek, drżące mięśnie szyi i poczuła, że Reijo bardzo jej pragnie. Ale żona wójta nie może się kochać z odzianym w skóry Finem tuż pod wsią. Powinna wciąż nosić swą maskę. W dalszym ciągu potrzebuje swojej pozycji, co do tego nie miała wątpliwości. - Dokąd wyruszacie? Raija dostrzegła, że Reijo mocno zaciska zęby. Przemknęło jej przez myśl straszne podejrzenie. - Nieważne, co zrobisz, Reijo, ale nie zabieraj moich dzieci do Mikkala! Reijo nie rozumiał, w jaki sposób mogła odgadnąć jego myśli, ale począł zaprzeczać jej podejrzeniom, jak tylko potrafił. - Nawet nie przyszło mi to do głowy. Dlaczego miałbym to zrobić? Potrafię się nimi zaopiekować. Dlaczego miałbym je zostawić komuś innemu? Czy nie przyrzekłem ci? Czemu tak nisko mnie cenisz? Raija przyglądała mu się badawczo: trochę mu wierzyła, trochę nie, aż wreszcie zdecydowała się uwierzyć. Reijo roztropnie przemilczał fakt, iż jego zdaniem Mikkal również powinien poczuwać się do odpowiedzialności. Był wszak ojcem jednego z jej dzieci. - Wrócę jeszcze po ciebie - obiecał. - A gdy się zjawię następnym razem, nie chcę słyszeć o żadnych głupstwach. Rozumiesz, moja mała? Następnym razem zabiorę cię ze sobą, choćbym miał cię związać. Może już teraz powinienem wziąć arkan Johana... Raija uśmiechnęła się mimo całego bólu. Wyślizgnęła się z mocnych ramion jasnowłosego, silnego Fina. - Nic im o mnie nie mów - poprosiła szeptem. Odsunęła się od niego powoli. Nigdy nie lubiła rozstań. Reijo trzymał ją tak długo, jak się dało, ale ona po prostu wymknęła się z jego objęć. Na końcu musnęła tylko jego dłonie. Więcej go nie dotknęła. Odwróciła się, by stanąć na ścieżce, którą przedtem oboje podążali. Wyglądała tak obco w tej czarnej sukni z szeleszczącą spódnicą. Kapelusz, rękawiczki - wszystko pochodziło z całkiem innego świata. Znów się zanurzyła w tym świecie, do którego on nie miał dostępu. Widział jej białą twarz i rozplatający się gruby

warkocz. Zobaczył ten wyraz twarzy, którego nie potrafił zrozumieć... Potem odwróciła się i uniósłszy trochę spódnicę, pobiegła w stronę swego więzienia. Reijo przypomniał sobie rozmowy z Kallem. Prowadzone dawno, dawno temu, gdy jeszcze obaj byli bardzo młodzi. Gdy obaj kochali Raiję równie namiętnie. Przypomniał sobie, jak marzyli o skarbach i bogactwie, którymi sprawią jej radość. Coś zakłuło go w piersiach. Obrazy i słowa z przeszłości przedarły się przez barierę minionych lat: piękne suknie, wspaniały dom, wszystko, czego Raija mogłaby zapragnąć. Teraz miała to wszystko. Reijo nigdy nie sądził, że ona naprawdę o tym marzy. Zawsze uważał, że bardziej obchodzą ją zupełnie inne sprawy. Czyżby się pomylił? Czyżby wolała suknie, dom i bogactwo od wszystkiego, co miała przedtem? Wątpliwości były bolesne i gorzkie. Gdy jednak Reijo odwrócił się i ruszył w stronę tych, którzy na niego czekali, był już pewien, że w postępowaniu Raiji kryje się coś głębszego. Ona nigdy nie sprzedałaby swoich dzieci za kilka pięknych strojów. W tym było coś więcej. Wiedział też, że musi dotrzymać słowa, że musi tu wrócić. Najpierw powinien jednak umieścić jej dzieci u kogoś, kto będzie umiał się nimi zaopiekować. Chwalił się, że sam potrafi to zrobić, ale nie był już tego pewien. Zbyt wiele miał w sobie niepokoją.. Serce Raiji biło mocno z przerażenia, gdy biegła w stronę swego nowego, wielkiego domu, stojącego w stosownej odległości od zabudowań zwyczajnych śmiertelników. Dom leżał na wzgórzu, otoczony pięknymi drzewami, tuż koło ogrodu wypełnionego kwiatami, jakich Raija nigdy w życiu nie widziała. Poprzednia gospodyni dostała nasiona tych roślin od przyjaciół z południa, ponieważ ogród był jej wielką pasją. Pomimo krótkiego lata przez ostatnich siedemnaście lat ten ogród był jednym z najpiękniejszych tu, na północy. Raija zastała dom pogrążony w ciszy. Rozejrzała się ostrożnie, ale nic nie wskazywało na to, by Ole wrócił przed nią. Wiele zależało od tego, czy tak jest naprawdę. Raija popchnęła drzwi. Zamknięte. Odetchnęła z ulgą i zdobyła się nawet na uśmiech. Nie był to uśmiech radości, ale kąciki ust uniosły się ku górze. Pospiesznie zrzuciła znienawidzony kapelusz i rękawiczki. Rozpuściła włosy i oczyściła suknię z liści, które do niej przylgnęły. Ole nie powinien się domyślić, że gdziekolwiek się oddalała. Nie powinien się nigdy dowiedzieć, że rozmawiała z Reijo. Gdy po jakimś czasie wójt, pełen najczarniejszych podejrzeń, zbliżał się już długimi, zdecydowanymi krokami do swego nowego domu (ze względu na nowe stanowisko nie wypadało mu przecież biec) w poszukiwaniu żony, znalazł Raiję w ogrodzie. Klęczała między

krzakami róż, nie zważając na nową suknię. Z długimi, rozpuszczonymi włosami i ciemnymi oczami, które mogłyby stopić kamień. - Taki byłeś zajęty - usprawiedliwiła się tonem pełnym słodyczy. - Nie chciałam ci przeszkadzać. A poza tym właściwie nie znałam tego starego człowieka. I nikogo innego... Wyglądała pośród zieleni jak niewinne dziecko. Ole podniósł ją z ziemi, ucałował dłonie pachnące chwastami - i wyrzucał sobie, że tak źle ją osądził. Raija nie kochała go wprawdzie, ale była lojalna. Nie uciekłaby... - Dziwne z ciebie dziecko - zaśmiał się i wziął ją na ręce. Nawet nie przypuszczasz, jakie dziwne, pomyślała Raija. Oparła jednak czoło o jego szyję, pewna, że zdołała go przekonać o swej niewinności. Mogłaby, być już daleko, razem z Reijo i dziećmi. A jednak została. Wybrała los jego połowicy.

2 Wietrzna wyspa leżąca na północny zachód od Finnmarku. Czerwiec 1728. Obudził go jakiś sen. Gdy otworzył oczy, pamiętał wszystko dokładnie, ale gdy tylko przeczesał jasne włosy dłonią, sen pierzchł. Usiadł i mrużąc oczy patrzył na promienie porannego światła, które sączyły się przez otwór w ścianie. Jego domem stała się kajuta. Za ścianą szumiało morze. Nic, tylko morze, jak okiem sięgnąć. Na południowym wschodzie majaczyło jakieś ciemne pasemko: kontynent leżący za innymi wyspami. Wiele razy stawał na najwyższym wzgórzu tej wyspy. Wytężał wzrok, rozglądając się dokoła, i czuł swe pokrewieństwo z morzem. A jednak za czymś tęsknił... W tym śnie również czuł coś podobnego. Wiedział o tym. Dręczyła go jakaś niewytłumaczalna tęsknota. Wydawało mu się, że śniła mu się jakaś twarz. Jakaś znana twarz. Pogłaskał zagłębienie w poduszce tuż obok śladu, który zostawiła jego własna głowa. Poduszka była jeszcze ciepła. A zatem ona odeszła stąd całkiem niedawno. Jego usta ułożyły się w uśmiech, rysy twarzy złagodniały. W niebieskich oczach pojawił się ciepły błysk. Dzięki Jenny od wielu nocy nie dręczyły go koszmary. Przytulała do niego swe ciało, taka miękka i ciepła. Była jego kobietą: tyle mu poświęciła i tak niewiele oczekiwała w zamian. Tylu nocy nie przespała ze zmartwienia, że nie chce się z nią ożenić. A ona tego pragnęła. Podobnie jak i jej rodzina. Jenny go kochała - to nie było tajemnicą dla nikogo z członków tej niewielkiej rybackiej społeczności. Pewnego wiosennego dnia w ubiegłym roku Jenny znalazła młodzieńca, którego morze wyrzuciło na brzeg. Pielęgnowała go, uratowała mu życie. Zakochała się w nim, zanim odzyskał przytomność. Niewysoka, krępa Jenny o ciemnych, poważnych oczach i kręconych, miękkich włosach. Zawdzięczał jej życie. A teraz powinien się z nią ożenić. Zwłaszcza po tym, co mu wyznała szeptem minionej nocy. Wkrótce zażąda tego jej rodzina. W przeciwnym razie nie będzie mógł zostać na wyspie. Uśmiechnął się do nagich ścian. Czyżby miał stracić przyszłość, on, człowiek bez przeszłości? Zrzucił z siebie futrzane przykrycie i postawił stopy na zimnej podłodze. Deski trzeszczały, gdy nago szedł w stronę okienka, by je otworzyć. Wciągnął do płuc poranne po- wietrze. Niedziela. Święto dla tutejszych ludzi. Nie miał pojęcia, w jaki sposób chrześcijaństwo

dotarło na tę wyspę, ale wiara wyspiarzy była niewzruszona i głęboko zakorzeniona. Może wiara pojawiła się tu tak jak i on, prosto z morza... Karl oparł głowę o krawędź okienka. Na początku cała sprawa nie wyglądała tak źle. W sposób całkiem naturalny przypomniał sobie swoje imię. Miał na imię Karl, bliscy nazywali go Kalle. Był pewien, że to jego własne imię. A że przypomniał je sobie tak szybko, miał nadzieję, że z czasem i cała reszta stanie się dla niego jasna. Po prostu nagle odnajdzie się w jego głowie. Jenny starała się zaspokoić wszystkie jego potrzeby. Była mu rada, a przy tym tak dziecinnie i ufnie zakochana, że nie pragnął niczego więcej. Byłoby cudownie tak żyć. On był przecież młody, a Jenny wspaniała... Tak się rzeczy miały, zanim ogarnęła go tęsknota. Zanim zaczął wędrować bez celu po wyspie i wpatrywać się uważnie w horyzont, szukając nie wiadomo czego. Wypatrując czegoś, czego nie mógł dojrzeć. Tak było dopóty, dopóki nie zaczął czuć, że pogrąża się w ciemnościach. Uświadomił sobie, że coś bardzo ważnego zniknęło z jego życia. Zdarzało mu się spędzać całe noce na rozmyślaniu i rozpamiętywaniu, nie udało mu się jednak osiągnąć nic poza bezsennością i porannym bólem głowy. Później głowa zaczynała mu pękać, gdy tylko próbował poukładać strzępy wspomnień w jakąś przeszłość. Czy może raczej odnaleźć jakiekolwiek fragmenty układanki, którą miało być jego życie. Nie pamiętał nic poza swoim imieniem. Z nieznanych przyczyn był jednak pewien, że w jego życiu istniała jakaś kobieta. Nie dziewczyna taka jak Jenny. Ale kobieta... Mieszkańcy wyspy śmiali się z niego. „Za młody jesteś, by cię już ktoś zdołał uwiązać. Nie ma co zawracać sobie tym głowy - przekonywali. - Zostań z nami, chłopcze. Nie musimy wiedzieć nic więcej: nazywasz się Karl i nie boisz się pracy. Zostań tu razem z Jenny. N i e myśl już o tym, czego nie pamiętasz...” Łatwo im było mówić. Nie stracili wszystkich wspomnień, wszystkich myśli, nie stracili dzieciństwa, uśmiechów i łez wylanych w wieku młodzieńczym i w wieku męskim. Wokół siebie mieli zresztą ludzi, którzy przypomnieliby im wszystko, co trzeba. On zaś nie pamiętał ani jednej znajomej twarzy, ani jednej twarzy z życia, które wiódł do chwili, gdy morze wyrzuciło go, bardziej martwego niż żywego, na brzeg. Gdy zaczynał myśleć, nachodziły go koszmary. Tonął. Czuł, że coś go rozdziera na strzępy. Widział jakieś postaci, nigdy jednak ich twarzy... Budził się zlany potem. Krzyczał... A Jenny była zawsze przy nim i pocieszała go. Ocierała mu pot. Obejmowała go krągłymi udami i ciepłymi ramionami, oddawała mu spokój i ciepło własnego ciała. Szeptała kojące słowa. Na jego niepokój, niepewność i rozpacz

odpowiadała niewyczerpaną miłością. Potem zaczął się zastanawiać, czy te koszmary nie układają się w jakąś historię. Może mogłyby być mniej przerażające? Może dzięki nim mógłby się dowiedzieć tego, czego nie pamiętał? Gdy kładł się do łóżka wieczorami, lękał się ich, a zarazem pragnął, by znów powróciły. Tej nocy Jenny znikła. Oficjalnie nie sypiali ze sobą, ale dziewczyna wślizgnęła się do jego łóżka już poprzedniej zimy, a on jej nie odepchnął. Miał zresztą tylko ją. Bez niej otaczały go cienie bez twarzy... Tej nocy pojawiła się jednak jakaś twarz. Był tego pewien, choć nie zdążył zapamiętać jej rysów mimo wszelkich starań. Czuł już, że żelazna obręcz zaciska się wokół jego głowy, że pot zalewa mu oczy, choć na dworze nie było szczególnie gorąco. Czuł, że za kimś tęskni, a tym kimś nie była Jenny. Ona nie potrafiła ugasić tego szalejącego w nim płomienia. W jego sercu były drzwi, przez które Jenny nie mogła się przedostać. Jenny była bardzo ważna, ale przed nią był ktoś inny. Ktoś, kto znaczy! dla niego wszystko. Karl nie miał co do tego wątpliwości. Z całej siły próbował rozpoznać kobiecą twarz. Wyspa wciąż jeszcze spała. Było bardzo wcześnie. Nie skończyła się jeszcze noc. Karl wiedział, że tu nigdy nie znajdzie odpowiedzi na swe pytania. Od dawna to wiedział. Od dawna zastanawiał się, co powinien uczynić. Od dawna znał odpowiedź. Brakowało mu tylko odwagi, by ją wcielić w życie. Tej zaś nocy Jenny, drżąc z przerażenia i radości zarazem, wyznała mu, że spodziewa się dziecka. Jego dziecka. On zaś powiedział jej, że się cieszy tak samo jak i ona. Że się pobiorą. Że on zbuduje dla nich trojga dom... W głębi duszy był jednak bezgranicznie przerażony. Wcale nie był pewien, czy ją kocha. Teraz, gdy oślepiło go poranne światło, uzmysłowił sobie, że cała sytuacja wydała mu się dziwnie znajoma. Słowa Jenny wcale go nie zaskoczyły. Wiedział, co powinien odpowiedzieć. Wiedział, w jaki sposób ją uspokoić. Słowa same cisnęły się na usta. Jakby kiedyś już to przeżył... W tym życiu, którego nie mógł sobie przypomnieć. W życiu, które kryło się gdzieś za horyzontem. Zamknął okienko. Nie było sensu wracać do łóżka. I tak by nie zasnął. Na próżno siedziałby tu, wpatrując się w drewnianą ścianę i próbując przedrzeć się do przeszłości przez la- birynt, który krył się w jego głowie. Trafiał na zbyt wiele ślepych zaułków. Nie zdołałby posunąć się naprzód. Nie tutaj.

Myślał o tym już od dawna i tym razem szybko podjął decyzję. Włożył pospiesznie proste ubranie, które mu podarowali. Wszystko, co posiadał, należało do wyspiarzy. Odzienie, które miał na sobie, gdy go znaleźli, było podarte i zniszczone. Matka Jenny spaliła wszystko. Karl nie obejrzał się za siebie, gdy już zamknął drzwi i z butami w ręku ruszył na bosaka wzdłuż pomostu. Usiadł na krawędzi, by założyć buty. Jego spojrzenie ślizgało się po morzu. Tak dobrze już poznał te wody. Potrafił przewidzieć pogodę, spoglądając na niebo. Zastanawiał się, czy potrafił to i przedtem, tam gdzie był jego dom... Wsiadł do najstarszej łodzi, jaką udało mu się znaleźć. Nie wziął ze sobą nic. Pomyślą sobie, że wybrał się na poranną przejażdżkę łodzią, może na ryby. Myślami był już daleko. Odpłynął już od wyspy, na której było mu tak dobrze przez cały rok. Jenny będzie wierzyła w jego powrót. Będzie żyła nadzieją. A owoc ich wspólnego życia stanie się widoczny. Jego nazwą tchórzem. Powiedzą, że uciekł przed odpowiedzialno- ścią. Może tak rzeczywiście jest... Karl zamierzał poprosić kogoś o zaopiekowanie się łodzią aż do chwili, gdy któryś z mieszkańców wyspy ruszy na kontynent jego śladem. Nie zamierzał ich okradać. Nie mógł im jednak zapłacić. Nie potrafił oswoić się z myślą, że jego przeszłość jest całkowicie pogrążona w ciemnościach. Nie potrafił zasypiać w ramionach Jenny, tęskniąc cały czas za kimś innym. Gdzieś miał swoją kobietę. Musi ją odnaleźć. Musi odnaleźć samego siebie... Człowiek, którego wyrzuciło morze, wypłynął znów na te same fale. W poszukiwaniu samego siebie. Bez jakiegokolwiek bagażu stanął na kontynencie. Przywiązał łódź i ruszył pieszo w głąb lądu. Ku swemu zmartwieniu nie spotkał nikogo, kogo mógłby poprosić o opiekę nad łodzią, nie tracił jednak czasu na poszukiwania. Wyspiarze nazwą to ucieczką i poradzą Jenny, by nie płakała. Powiedzą, że on nie jest wart jej łez. Gdzieś w głębi duszy marzyło mu się chyba, że wszystko stanie się jasne, gdy poczuje pod stopami kontynent, który przez cały rok majaczył w oddali jak ciemny pasek i przyciągał jego wzrok. Karl nigdy tu nie był. W każdym razie nic sobie nie przypominał. Nie zdarzył się cud. Oczywiście, że nic sobie nie przypomniał. Nie miał pojęcia, dokąd skierować swoje kroki. Na wyspie wszystko wydawało się proste, tam świat był taki mały. Teraz świat stał się nieskończony. A człowiek bez przeszłości może tylko wędrować i liczyć na szczęście. Każdy kierunek jest równie dobry. Słońce sunęło na południe. Spojrzał w jego stronę przymrużonymi oczami.

Czemu nie, pomyślał, wzruszając ramionami. Każde rozwiązanie jest równie dobre. Może zacząć dzień, wędrując ku słońcu. Potem wybierze sobie jakikolwiek punkt na niebie jako cel. Nie miał przecież żadnych korzeni. W każdym razie nic na ten temat nie wiedział. Był to rodzaj wolności. Mógł wędrować z wiatrem. Karl powlókł się z rękami w pustych kieszeniach. Nie był pewien, czy cieszy go ten rodzaj wolności. Gdy dzień zamienił się już w jasnoczerwony wieczór, a pięty Karla stały się równie czerwone jak słońce, które próbowało zatonąć w morzu, pożałował, że wyruszył z pustymi rękami. Trwał przy swojej decyzji, uważał jednak, że za bardzo się pospieszył. Łatwo zachłysnąć się odwagą, gdy człowiek ma jeszcze pełen żołądek po wczorajszej kolacji. Sprawy przybierają jednak gorszy obrót, gdy mięśnie drżą z wyczerpania, a kiszki grają marsza. Odpoczywał i nie mógł się opędzić od myśli o wyspie. Na pewno zaczęli go szukać. Może Jenny zrozumiała już, że ją zawiódł. Że odszedł. Że ją zostawił. Po pewnym czasie wszyscy zrozumieją, że nie był takim człowiekiem, za jakiego go brali. Może zaczną żałować, że go uratowali, że tak troskliwie się nim zajęli. Świadomość, że popełnił zdradę, zaczęła mu doskwierać. Lubił ich przecież. Gdy teraz o nich myślał, wciąż czuł do nich sympatię. Przykro uświadomić sobie, że ktoś, kogo cenisz, może cię nienawidzić. Jenny... Ciepła, mała Jenny o najniewinniejszych na świecie ciemnych oczach... Karl wolał się nie zastanawiać, co Jenny sądzi o nim w tej chwili. Wolał nie myśleć o jej łzach. Wolał nie myśleć o życiu, które w sobie nosi i o które będzie musiała zatroszczyć się sama. O życiu, za które on także był odpowiedzialny. Wolał nie myśleć. Wolał nie... Z niewzruszoną pewnością, że kiedyś znajdzie jakieś światło, wędrował więc na oślep i czuł, że gdzieś coś na niego czeka. Coś, co do niego należy. Na skraju ciemności, które zalały jego duszę, majaczył jakiś płomyczek. Wiedział, że w jego życiu było coś więcej poza Jenny. Wiedział, że jest czymś więcej niż tylko biednym ciałem, które morze wyrzuciło na kamienisty brzeg. Nie ma wątpliwości co do tego, że zawiódł Jenny, pomyślał z goryczą. Musiał jednak wybrać, czy woli zdradzić ją, czy swą duszę. Szedł naprzód, choć pięty go piekły i bolały mięśnie. Na południe, cały czas na południe. Jakby jakiś kompas w mózgu podpowiadał mu, że właśnie tam musi szukać odpowie- dzi na wszystkie swoje pytania.

Widział, jak zmienia się przyroda wokół niego, nie zastanawiał się jednak nad tym szczególnie. Pejzaż był wciąż bezkresny, ale nie miał równie złotej barwy jak ten, który pamiętał z wyspy. Powietrze było wciąż świeże, straciło jednak swą rzeźwość i nikły posmak soli. Trawa nie toczyła już zaciętej walki o przetrwanie z wiatrem i nieprzyjaznym gruntem. Warstewka gleby była tu trochę grubsza. Nie za bardzo, ale wystarczająco, by więcej gatunków roślin mogło w niej przetrwać. Wiatr nie wiał tu tak bezlitośnie jak nad samym oceanem. Na wyspach nie było nawet jednego drzewa, na którym można by zatrzymać spojrzenie. Tu zaś rosły gdzieniegdzie jakieś karłowate wierzby, wykoślawione przez wiatry, ale zarazem pełne optymizmu. Swą zielenią i żywotnością oznajmiały całemu światu, że tu natura ma już jakiś punkt oparcia. Ludzi nie było widać. Trzymali się wybrzeża. O tym Karl wiedział. Wiedział też, że w głębi lądu można spotkać Lapończyków i Finów. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, skąd to wszystko wie. Na wyspie żył przecież w izolacji i nie docierały do niego żadne wieści ze świata. Nie uświadamiał sobie nawet, że tę wiedzę musiał posiąść w swym poprzednim życiu. Stawiał uparcie krok za krokiem i szedł dalej. Parł naprzód. Tu i ówdzie natrafiał na karłowate krzewy, które jesienią dźwigałyby zdatne do jedzenia jagody. Ale był dopiero czerwiec i Karl wędrował dalej równie głodny jak przed godziną. Utrzymywał się na nogach tylko za sprawą woli. Był sam, całkowicie zagubiony w świecie. Nie miał nic własnego. Jedynie pragnienie odkrycia przeszłości powstrzymywało go przed odwrotem. Najpierw zobaczył tylko lekkie wzniesienie. Brunatnozielone wzniesienie po lewej stronie jego szlaku. Gdy podszedł nieco bliżej, obudziły się w nim echa jakichś wspomnień. Wspomnień nie potrafił uchwycić, ale ta chwila wystarczyła, by go podnieść na duchu. Jeszcze mocniej uwierzył, że postąpił słusznie, opuszczając wyspę. Jego przeszłość nie była martwa. Da się ją odnaleźć. Potrzeba mu jednak wskazówek, by trafić na właściwy trop. Takie wskazówki nigdy nie pojawiłyby się na odciętej od świata wyspie. Wzniesienie nie było okrągłe, jak mu się początkowo zdawało. Miało kanciaste kształty dzieła rąk ludzkich i daleko mu było do doskonałości tworów natury. Nic nie ucieszyłoby Kallego bardziej niż ten widok. Żaden wschód słońca nie mógł się równać z widokiem tej

małej, darniowej chaty stojącej w samym środku nieurodzajnego pustkowia. Wydawało mu się, że jest krańcowo wyczerpany. Mylił się jednak. Gdy uświadomił sobie, co ma przed oczami, rzucił się biegiem w stronę chaty. W stronę tego samotnego domku, stojącego na pustkowiu. W stronę zamieszkanej darniowej chatynki. Odgadł to na podstawie wielu znaków, zwłaszcza smużki dymu unoszącej się z otworu w dachu tej koślawej budowli z torfu i gałęzi. Ktoś najwyraźniej go obserwował. Niewiele brakowało, a przewróciłby się przed domkiem, ale w chwili, gdy do niego dotarł, uchyliła się zasłona w wejściu. Kalle nie wierzył własnym oczom. Ujrzał kobietę. Kobieta. Tu. Na tym pustkowiu. - Zdaje się, że jesteś w wielkiej potrzebie - zagadnęła go cynicznie. Mówiła jakoś dziwnie, zdaniem Karla. Bardzo miękko. Jakby miała coś w ustach. - Nie wiedziałam, że wieści rozchodzą się tak szybko - ciągnęła płowowłosa kobieta. - Chociaż przecież wiem, że każda nowina roznosi się błyskawicznie™ - Wzruszyła ramionami i odsunęła się na bok. - Skoro już tu jesteś, możesz wejść. Jeśli zadałeś sobie tyle trudu... Karl nie pojmował, o czym ona mówi, rozumiał jednak błysk w jej oczach. - Zdaje się, że popełniasz błąd - powiedział, zastanawiając się, czy ta kobieta mieszka tu całkiem sama. Jej sposób mówienia na to właśnie wskazywał. Wydawało mu się, że wie, kim jest ta kobieta, i to tylko potwierdzało jego przypuszczenie. - Jestem w drodze - wyjaśnił, czując, że nogi się pod nim uginają. Jednocześnie zauważył pełne energii i żądne krwi owady. Komary i muszki kąpały się w jego krwi. - Tak jak my wszyscy - odrzekła i wskazała mu drogę w głąb pomieszczenia. Karl powlókł się za nią, ona zaś odcięła drogę do wnętrza owadom, za co był jej ogromnie wdzięczny. Osunął się na podłogę i zauważył, że pokrywają ją skóry. Blask dochodzący z paleniska był bardzo słaby, gdy jednak wzrok Karla oswoił się z półmrokiem, mężczyzna poczuł się dziwnie swojsko pomiędzy tymi ścianami. Wówczas ją dojrzał. Jasne włosy miały rudawy odcień. Dzięki temu jej wygląd nabierał niezwykłych cech. Teraz uświadomił sobie coś, czego przedtem nie zauważył: kobieta nie była taka młoda, jaka mu się wydała. Gdy stała na progu chaty, wyglądała na dwudziestoparoletnią dziewczynę. Teraz wydawało mu się, że przekroczyła trzydziestkę. Była dość urodziwa. Coś mu mówiło, że nieledwie parę lat temu była prawdziwą pięknością. Należała do grona kobiet, które za młodu wyglądają jak boginie, ale tracą urodę błyskawicznie z biegiem lat. Karl nie miał pojęcia, skąd wie to wszystko na temat kobiet. Gospodyni miała jasne oczy. Chyba niebieskie, tak jak i on. Albo może zielonkawe.

Finowie mieli zazwyczaj jasne włosy i szare oczy, ale ona nie pochodziła z tamtych stron. Pojął to bez chwili zastanowienia. - Jestem Karl - powiedział, próbując pochwycić jej spojrzenie. Nie było to trudne. Należała do kobiet, które patrzą mężczyznom prosto w oczy. Które bez trudu odgadują bez- wstydne marzenia i dają do zrozumienia, że te marzenia mogą stać się rzeczywistością. Karl wiedział, że ma przed sobą taką właśnie kobietę. Widywał je już przedtem. Nie miał jednak pojęcia, gdzie. - Catharina - przedstawiła się w czarujący, zabawny sposób. - Ludzie mówią na mnie Trina... - W jej śmiechu pojawiła się twarda nutka: - Swego czasu mówili Cathy, ale to było całe wieki temu. A przeszłość jest już w grobie. - Nie mów tak - zaprotestował Karl, który szukał własnej przeszłości i nie chciał słuchać podobnych słów. - Maszeruję od samego rana - dodał, nie wiedząc, czy gospodyni mu uwierzy. Nie wiedział też, czy opowie jej swoją historię. - Wyruszyłem z wyspy. Dopłynąłem do lądu i poszedłem dalej na piechotę. Powinienem był wziąć coś ze sobą, ale nie pomyślałem o tym. Musiałem czym prędzej wyruszyć... - To się nazywa ucieczka - stwierdziła Catharina, sadowiąc się wygodniej. - Chodziło o dziewczynę? Zostawiłeś ją w ciąży? Zdradzający poczucie winy wyraz twarzy Karla rozbawił gospodynię. Zaśmiała się twardym śmiechem, w którym objawiała się jej olbrzymia wiedza o mężczyznach. Tego, co tak dobrze znała, nie można było nazwać heroiczną stroną męskiej natury. Karl zawstydził się, ale też nie chciał, by myślała o nim źle. Starała się wprawdzie zachowywać wulgarnie, ale było w niej coś, co ją zdradzało. Niezależnie od tego, kim jest teraz, dawnymi czasy musiała być kimś więcej. Nie urodziła się w tego rodzaju chatynce. Było w niej coś ponad to, co miał przed oczami. Coś, co próbowała za wszelką cenę ukryć. Opowiedział jej historię swego życia. Słuchała go, powstrzymując się od komentarza... Wzbudziła tym jego sympatię. Miała nieprzeniknioną twarz, choć Karl wolałby, żeby zdradziła w jakiś sposób, co o tym wszystkim sądzi. Inne kobiety wzdychałyby zapewne. Podobała mu się jej odmienność. - Smutna historia - powiedziała, gdy gość umilkł. - Choć wielu ludzi mogłoby ci jej pozazdrościć. Karl nie rozumiał, co chciała przez to wyrazić. Twarz jej była tak poważna, że wiedział dobrze, iż nie żartuje. Nie rozumiał jednak, o co jej chodzi. Aż do chwili, w której wyjawiła mu:

- Wielu ludzi zazdrościłoby ci możliwości rozpoczęcia wszystkiego od nowa. Bez nieprzyjemnych wspomnień. Takich, które nas dręczą. Bez duchów z przeszłości, z którymi my musimy walczyć. Gdybyś chciał, mógłbyś napisać od początku historię swego życia. My nie mamy takiej szansy. Nigdy nie możemy zacząć od nowa. Zawsze znajdą się jakieś wspomnienia. Cholernie dokuczliwe wspomnienia, jeśli chcesz znać moje zdanie, Karl. Wypowiedziała jego imię w tak dziwny sposób, że niewiele brakowało, by wybuchnął śmiechem. Uśmiechnął się, a ona pomyślała przez chwilę, że to z powodu jej słów. Spojrzeniem zachęcała go, by się wytłumaczył, ale Karl milczał. Nie mógł przecież powiedzieć, że śmieje się dlatego, że jego własne imię dźwięczy w jej ustach tak obco. - To zabrzmiało jak początek twojej historii - rzucił odważnie, mając nadzieję, że odwróci jej uwagę. - Nie poczułbyś się lepiej, gdybyś dostał coś do jedzenia? Chciał już jej wytknąć, że to typowa odpowiedź kobiety, która zawsze martwi się o jedzenie. Powstrzymał się tylko dlatego, że rzeczywiście poczułby się lepiej, gdyby coś zjadł. Po pokrzepiającej zupie, którą, zdaniem Karla, Catharina ugotowała z niczego, uznał, że mógłby iść znów przez cały dzień. - Najadłem się - stwierdził. - No więc możesz mi opowiedzieć swoją historię. Ja obnażyłem przed tobą moją duszę. - Nie prosiłam cię o to. Opowiedziałeś to z własnej woli. Dobrowolnie. Słowa cisnęły ci się na usta, mój drogi. Mogę cię tak nazywać? - Jej oczy pociemniały, a pod gęstymi rzęsami pojawił się znów ten sam niepokój. Może dałby się uwieść tym oczom, ale poczuł, że za bardzo ją lubi. A poza tym jest przecież Jenny... - Nie zajdę w ciążę - dodała sarkastycznie. - Wcale się tego nie boję - uśmiechnął się. - Zrobiłem już chyba co nieco w celu powiększenia zaludnienia wysp i wybrzeży fiordów... - Dlaczego tak mówisz? Dlaczego wspomniałeś o wybrzeżu fiordów? Karl pomyślał chwilę i uświadomił sobie, że rzeczywiście to powiedział. Nie potrafił jednak wyjaśnić, dlaczego. Przestraszył się trochę, ale jednocześnie poczuł przypływ nadziei. - Jakieś wspomnienie? - zapytała. Uzmysłowił sobie, że to inteligentna kobieta, i poczuł jeszcze większą sympatię dla niej. - Nie pytaj mnie o nic więcej - poprosił. Bolesne doświadczenia nauczyły go już, że przyszpilanie niejasnego prześladującego go wspomnienia na nic się nie zda. Doprowadzi go tylko do bólu głowy i obudzi wątpliwości związane z tysiącem wirujących pytań. Nowa znajoma nie dopytywała się. Wydawało się, że go rozumie. - Opowiem ci swoją historię - postanowiła. - Nie jest tak dziwna jak twoja, ale interesująca. - Catharina wzięła głęboki oddech i zaczęła: - Cathy urodziła się w świecie, w

którym było wszystko, czego dusza zapragnie, a możesz mi wierzyć, że jej dusza pragnęła niemało. Było tam wszystko, co najlepsze. Nikt jej niczego nie odmawiał. Wszystko jej się należało. Tak przynajmniej sądziła. Nie znała żadnego innego świata. Nikt jej nigdy nie opowiedział o innym. Nie była księżniczką, ale równie dobrze mogłaby nią być. Wiodła iście książęce życie. Mogła mieć każdego ze swych licznych wielbicieli. I wybrała sobie na męża tego, który najmniej się do tego nadawał. Ona zresztą również nie była doskonałą żoną. Osiemnastolatka może być dojrzała kobietą albo rozpieszczonym dzieckiem. Trwało to trzy lata. Wtedy odkryła jeden z jego małych romansów, a przyjrzawszy się uważniej, stwierdziła, że jest ich znacznie więcej. Dumna i chroniona przed światem dziewczyna myślała odtąd tylko o zemście. I postanowiła posłużyć się jego własną bronią. Zachować się dokładnie tak samo. Romansować na prawo i lewo. Była przy tym równie mało dyskretna, jak i on. On się o wszystkim dowiedział. Zresztą o to właśnie chodziło. Miał się dowiedzieć. Na tym polegała jej zemsta. Inni też się dowiedzieli. Całe miasto wiedziało. O wszystkim. To również zaplanowała. Nie pomyślała tylko o tym, że innym prawom podlegają mężczyźni, innym zaś kobiety. Cał- kiem innym prawom. Mężczyźni mogą romansować. Mieć swoje kochanki. Wszyscy je mieli. Wszyscy to akceptowali. Ale to nie dotyczyło kobiet. Stałam się... Cathy stała się hańbą dla całego miasta. Mąż zatroszczył się o odpowiednią karę. Jej pozamałżeńskie przygody nie były w dobrym tonie. Kobieta z towarzystwa powinna być dumą swego męża i rodzić mu dzieci. Skoro go zawiodła, miał pełne prawo się jej pozbyć. W taki czy inny sposób. Ten człowiek uważał, że jest litościwy. Wysłał ją na koniec świata. Na północ. Tutaj. Miałam się poprawić. Albo zgnić... Catharina wykrzywiła się. Po raz pierwszy zdradziła jakieś uczucie. - Czy samotna kobieta ma na północy jakiś wybór? - zapytała, śmiejąc się gorzko. - Bogowie wiedzą, że tu nie można się „poprawić”. Musiałam z czegoś żyć. Musiałam coś jeść. Byłam obca, a na dodatek nic nie umiałam. Nie miałam wyboru. Zrobiłam to, co zrobić musiałam. Żeby przeżyć. W końcu przestałam się tego wstydzić. Po roku ów człowiek, który uważał, że nie wypada się rozwodzić, poprosił znajomego, by sprawdził, jak sobie radzę. Ten znajomy był eleganckim, wysokim urzędnikiem. Sądzę, że tamten człowiek spodziewał się wiadomości o mojej śmierci. To uprościłoby mu życie. A urzędnik był taki sam jak inni męż- czyźni. Rzeczywiście zrobił wszystko, by sprawdzić, jak sobie radzę. Pod każdym względem. Polubił mnie w każdym razie na tyle, że kupił mi dom. Stałam się jego kobietą. Kupił mnie. Nie przychodził za często, bo musiał mieć na względzie swoją pozycję. Nie potrzebowałam w każdym razie zajmować się innymi. To był jakiś sposób na życie. Próbowałam już wszystkiego. Nie był to może sposób powszechnie akceptowany, ale w każdym razie miałam co na siebie