dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony704 770
  • Obserwuję401
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań345 305

Pedersen Bente-Raija ze śnieżnej krainy 36-Ze łzami w oczach

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :566.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Pedersen Bente-Raija ze śnieżnej krainy 36-Ze łzami w oczach.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 60 osób, 51 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 136 stron)

BENTE PEDERSEN ZE ŁZAMI W OCZACH

1 - ...i taki jest koniec opowieści o Człowieku w Masce. Ida płakała. Nie robiła nic, żeby to ukryć. Nie starała się nawet otrzeć łez. Pozwolili jej płakać. Był wieczór. Jasny, choć późny wieczór złocistego lata. Siedzieli w bardzo przytulnej kuchni w zagrodzie Idy i Sedolfa. Ściany obejmowały ludzi, którzy tu mieszkali. Reijo i Helena zapełniali puste krawędzie stołu. Dzieci spały. Nastał rok 1751. Ida i Sedolf powrócili tego ranka z Finlandii. Przywieźli ze sobą wieści, od których w oczach kręciły się łzy. - Przepraszam... - Ida pociągnęła nosem. Otarła łzy rękawem bluzki, policzki miała czerwone. - Myślałam, że już to z siebie wypłakałam. Sądziłam, że przywykłam do tej myśli, że się z nią pogodziłam, ale to wciąż we mnie tkwi. Niczym hak wbity w truchło, tak strasznie trudno go wyciągnąć. Reijo poklepał ją po ramieniu wręcz niezgrabnymi ruchami. Ten człowiek ją wychował i tyle już przeżył, dni dobrych i złych. Był ojcem Idy, lecz teraz nie potrafił dać jej pociechy. Mógł współodczuwać z nią żal i ból, bo to był również jego żal i jego ból, lecz nie potrafił jej w niczym ulżyć. - Ailo sam dokonał wyboru - oświadczył Sedolf mocnym głosem. Nie dotykał Idy. Ręce złożył na stole przed sobą i tylko przytrzymywał ją piwnym spojrzeniem. Nic więcej. Łączył ich ten rodzaj bliskości, który nie zawsze potrzebuje dotyku. Z takiej bliskości można czerpać tyle samo poczucia bezpieczeństwa, co z trzymania się za ręce. - Ailo wybrał taką śmierć. Trzeba być mężczyzną, żeby tak zdecydować. Nie możemy go winić, pokusa stała się zbyt duża, gdy przyjechaliśmy. Każdy by się tak zachował. Zapewne ja również. Lecz kiedy już się to stało, Ailo dokonał wyboru, na jaki mało kto by się poważył. - Sedolf pochwycił przelotne brązowo - zielone spojrzenie Idy. - Ja bym za tobą krzyczał, dziec- ko, krzyczał, dopóki gardło by mi nie zaczęło krwawić. Błagałbym cię, żebyś została przy mnie, razem ze mną, dla mnie. Przywiązałbym cię do siebie za ręce i za nogi. Nie mogłabyś się ruszyć. Zapadła cisza. - To było naprawdę wielkie - stwierdził w końcu Sedolf. - Wymagało wiele miłości - przyznał Reijo cicho. - Masz rację, Sedolfie, to wielka rzecz i bardzo podobna do Ailo. - Westchnął. - Pewnie więcej tam już nie pojadę, a tak bardzo bym chciał. Chciałbym z nim porozmawiać. To również prawie mój syn.

Pozdrowienia, które przywieźli, były takie nijakie. Takie ubogie. Ida żałowała, że ojciec nie wybrał się razem z nimi, nie porozmawiał, nie zobaczył, nie zorientował się. Starała się opisać wszystko jak najdokładniej, lecz nie potrafiła zrobić tego tak, jak ojciec, jej zdaniem, powinien to zobaczyć. Nie umiała odmalować słowami wszystkich szczegółów. - Mikkal musi kiedyś poznać prawdę - oświadczył Reijo, przenosząc wzrok z Idy na Sedolfa. Pragnął upewnić się, czy dokonali właściwego wyboru. Gdyby musiał, zdecydowałby za nich. Gotów był się wtrącić, jeśli uznałby, że powinien. - Kiedyś ją pozna - odparła Ida z naciskiem. - Będzie pamiętał. A kiedy się dowie o tym, na czego zrozumienie jest teraz jeszcze za mały, to zrozumie. Ma prawo znać prawdę. My, czworo dorosłych ludzi, żyjemy kłamstwem, wciągamy w nie innych. Ale wszyscy mogą wybierać, tylko nie Mikkal. Ja go ciągnę za sobą. Ailo wybrał za nas wszystkich, a my to zaak- ceptowaliśmy. Mikkal jest jedyną osobą, która rzeczywiście ma prawo znać prawdę. Reijo popatrzył na córkę. Miała dwadzieścia jeden lat, wchodziła w dwudziesty drugi rok życia. Urodziła się w noc Bożego Narodzenia na wybrzeżu Finnmarku tego roku, gdy jego tam nie było. Wciąż miał z tego powodu wyrzuty sumienia. Tylko ten jeden jedyny rok spędził na poszukiwaniu czegoś, sensu, celu, czegoś większego niż on sam, niż samo tylko przeżycie. Doświadczył pięknych chwil, choć nie pozbawionych goryczy czarnej jak noc, lecz i tak niemal bliskich szczęścia. A potem ta naga pustka, kiedy nie znalazł Raiji i dzieci. Miesiące, o których nie chciał myśleć, dopóki nie wpadł na ich ślad. A teraz Ida była już dorosła, jego dziecko. Tamten mały tłumoczek, który dwadzieścia lat temu na wschód od twierdzy Vardo trzymał w ramionach, kiedy Raija wpatrywała się w wilgotną ciemność lochu dla czarownic. Teraz Ida już dorosła. Ida Reijosdatter. Była piękna. Miała włosy z miedzi i ognia. Oczy o niezwykłej mieszance barw jego i Raiji, brąz wymieszany z zielenią tak staranną ręką, że widziało się naraz oba te kolory. Reijo coraz rzadziej dostrzegał w córce siebie. Widział Raiję, jej podniesioną głowę, dumę, silną wolę. Lecz zauważał w Idzie również miękkość, zdolność wczuwania się w życie innych, zdolność ich rozumienia. Raija nie była tego pozbawiona, nie pozwalała sobie jednak na okazywanie łagodności. Inaczej niż Ida. Raija nie chciała być taka miękka. Raija była przede wszystkim Raiją.. Reijo ujął Helenę za rękę, pochwycił dłoń Idy. Ida złapała za rękę Sedolfa, a on drugą

podał Helenie. Utworzyli wokół kuchennego stołu żywy łańcuch, ścisnęli swoje dłonie i mocno się trzymali. - Mój ty świecie, ależ z nas rodzina! - westchnęła Ida. Reijo pokiwał głową, odpowiedział jej uśmiechem, zamyślił się. Wrócił pamięcią do samego początku. Wszystko zaczęło się dokładnie przed dwudziestoma sześcioma laty, od dwóch siedemnastoletnich przyjaciół i pięknej dziewczyny, w której obaj się kochali. Od gwałtownie dojrzałej piętnastolatki o oczach jak węgle i włosach czarnych jak sadza. Nieopanowanej, dzikiej i samowolnej. Od chodzącej burzy z północy. Od Raiji. Byli na to ślepi, obaj, i on, i Kalle. Walczyli o nią. Wydawało im się, że oni także mogą mieć coś do powiedzenia. Młodzi tyle snują myśli, wierzą, że są w stanie decydować. Ale miękkie gałązki uginają się na wietrze. Stare gałęzie mają w sobie mniej soków, prędzej się łamią. Norweska opiekunka Raiji zatroszczyła się o odpowiednią partię dla swej wychowanicy. Wybrała Kallego, Norwega. Reijo natomiast był synem Anttiego z cypla, Fina przybyłego z daleka, złą partią, chociaż Raija sama pochodziła z ubogiej fińskiej rodziny. Karl Kristianson Elvejord chciał przychylić Raiji nieba, ale w rzeczywistości dawał jej dużo mniej. Nie dlatego, że nie chciał, nie dlatego, że nie próbował, ani też nie dlatego, że ona nie chciała od niego przyjąć. Kochali ją obaj, Kalle i Reijo. Kochali ją z całym żarem swej młodości. I ona ich kochała. Na swój sposób. Ze strony Raiji na nic więcej nie można było liczyć. Tamten wypełnił jej serce w stopniu, o jakim ani Kalle, ani Reijo nigdy nie mogli nawet marzyć. Tamten człowiek, którego w ogóle nie brali pod uwagę, a który pojawił się w jej życiu równie nagle jak wiosenne słońce. Mikkal syn Pehra. Ten, którego zrazu nazywała bratem. Ten, który z początku rzeczywiście był kimś w rodzaju jej przyrodniego brata. Syn Lapończyków, którzy przywieźli ją z równin Tornedalen na górzyste wybrzeże północnej Norwegii. Najpierw był tylko bratem. Potem kimś więcej. Później wszystkim. Właściwie wszystko zaczęło się od nich, od Mikkala i Raiji. Ona miała wtedy osiem lat,

on czternaście. Mikkal był wówczas jedynym obcym człowiekiem, którego tamto samotne dziecko ośmieliło się obdarzyć zaufaniem. Osiem lat później urodziła jego córkę, Maję. Kalle dał jej także jedno dziecko, Knuta. Rei jo był ojcem Idy. Raija wzięła również pod skrzydła Elise, osieroconą córkę rybaka. A na wschodzie świata żył jeszcze chłopczyk, który miał oczy Raiji i jej rysy, Michaił, syn Jewgienija. Raija wielu kochała na swój sposób. Wielu. Ale tak naprawdę kochała Mikkala. Tylko Mikkala. Teraz nastały inne czasy. Reijo patrzył na swoją Idę i widział dorosłą kobietę. Czasy się zmieniły. Dzieci rozpostarły skrzydła i wyfrunęły z gniazda. Miały swoje własne życie, same dokonywały wyboru. Odeszli również tamci, Kalle, Mikkal, Raija. Nie było ich już. Został tylko on. Tylko on pamiętał tamten początek. Pamiętał, jak sam był młodym chłopcem. Pamiętał Kallego, Mikkala i Raiję. Teraz nadszedł inny czas. Był rok 1751 i życie musiało toczyć się naprzód. - Oni przynajmniej dobrze się miewają? - spytał. - Mai wszystko układa się pomyślnie? Reijo sam tam był i widział to na własne oczy, ale ciągle musiał pytać, stale się upewniać. Chociaż wszyscy już dorośli, lecz on nie przestawał się o nich niepokoić. O Maję, córkę Mikkala i Raiji, która stała się jego ukochanym dzieckiem, źrenicą jego oka, za którą czuł się odpowiedzialny na dobre i na złe. O Knuta, syna Kallego i Raiji, którego w równym stopniu uważał za swego rodzonego syna. O Ailo, syna Mikkala i Siggi, również niemal rodzone dziecko, z którym wprawdzie nie łączyły go więzy krwi, lecz te płynące z serca. - Żyje im się dobrze - odparł Sedolf. - Dla wieśniaków na północy Finlandii nastały ciężkie czasy, ale oni nie klepią biedy. Przynależność do szlachty ma swoje zalety. Reijo uśmiechnął się. Rozejrzał się po kuchni, popatrzył na drewniane bale, na ślady siekiery na ścianach. Ludzie z okolic nad fiordem Lyngen, którzy nie oglądali salonów Mai na Hailuoto, uważali taki dom za bogactwo. - Chciałbym, żeby Raija przynajmniej o tym wiedziała - westchnął. - Tak bym chciał, żeby wiedziała, że dobrze sobie radzicie, wszyscy. Żałuję, że przynajmniej tego nie dożyła... - Wtedy ty również żyłbyś w kłamstwie, tato - powiedziała Ida. - Nie uważasz, że dość już kłamstw jak na jedną rodzinę? - Może kłamiemy przekonująco? - stwierdził Reijo, wzruszając ramionami. - A może i w innych rodzinach jest równie wiele tajemnic - wtrąciła się Helena.

Przemawiało przez nią gorzkie doświadczenie. - Może i tak - zawtórował jej Sedolf. Pochodził z prostej rodziny, z rodu, w którym przeplatała się krew żyjących na wybrzeżu Lapończyków i norweskich osadników. Lyngen było całym ich światem. Stanowili jednak splątaną przędzę, kryjącą w sobie równie wiele niedopowiedzeń, co szlachecki ród Heleny z Tornedalen. - Jak to by się wszystko potoczyło - zamyśliła się Ida - gdyby jej rodzice w Tornedalen mieli dość mąki tamtej zimy? - Mogłyby nadejść inne lata nieurodzaju - odparł Reijo. - Nie przybylibyśmy tutaj tak liczną gromadą, gdyby tam, w rodzinnych stronach, nie przycisnęła nas bieda. Rodzina Raiji nie była jedyną, którą dręczył głód. Nie tylko jej rodzice oddawali dzieci. Niektórzy wciąż są do tego zmuszeni. Reijo uścisnął dłoń Heleny. Być może była zbyt młoda, żeby pojąć, co chciał powiedzieć, lecz nie mógł milczeć ze względu na Idę. - Cieszę się, że tu przybyła. Inaczej bym jej nie spotkał. Miłość do niej często sprawiała ból, lecz nie chciałbym jej nie zaznać. - Napotkał spojrzenie córki. - Gdybyś sama mogła decydować, wolałabyś nigdy nie poznać Ailo, nigdy go nie kochać? Ida milczała przez chwilę, a potem pokręciła głową. - Ona była tym samym dla mnie - powiedział Reijo. - Może nawet czymś więcej. Jestem wdzięczny za tamte nieudane zbiory, za mrozy na północy Finlandii w tysiąc siedemset siedemnastym. Może to zabrzmieć okrutnie, lecz to one przywiodły ją w moje życie. A Raija tyle dla mnie znaczyła. Dużo później Ida wciąż jeszcze nie spała. Policzek miała wtulony w nagie ramię Sedolfa, rozkoszowała się jego ciepłem. Jego objęcia były domem, który na zawsze pragnęła nazwać swoim. - Potrafiłbyś zrobić to dla mnie? - spytała cicho. - To, co tata zrobił dla niej, dla mamy? Wychowałbyś czworo dzieci, z których tylko jedno byłoby twoje? Inni ludzie oddaliby resztę gdzieś do obcych, rozdzieliliby to stadko. Mógłbyś to dla mnie zrobić? Kochasz mnie równie mocno, jak on kochał ją? - Nie wiem, czy bym potrafił - odparł Sedolf szczerze. - Zatrzymałbym Mikkala i Raiję. Miałem wrażenie, że to moje dzieci. Zawsze tak czułem. Zawsze uważałem je w równym stopniu za swoje, jak za dzieci Ailo. Nawet jeszcze zanim ty i ja... Urwał. - A gdybyś miał ich więcej? Zapadło milczenie. - Nie wiem - odparł wreszcie Sedolf. - Być może w równym stopniu, co jego uczucia dla niej, liczyło się tu, jakim naprawdę człowiekiem jest Reijo. A może kochał ją właśnie dlatego,

że był sobą? Że był właśnie tym człowiekiem, jakim jest? Ida roześmiała się. - Strasznie głęboko sięgasz tej nocy, kochany! Sedolf przygarnął ją do siebie. Pocałował w czoło i w policzki. - Pierwsza od wieków noc we własnym łóżku, moje dziecko. To prawie jak noc poślubna, moja słodyczy! Jego pocałunki były jak pierwsze płatki śniegu zimą, duże i mokre. Topiły się na jej skórze, chłodziły ją. - I niech pani nie ma żadnych wątpliwości co do moich uczuć, pani Bakken - ostrzegł ją pomiędzy śmiechem a powagą. - Nie zadawaj mi takich niemądrych pytań, moja mała. Pod wieloma względami jestem bardzo śmiały. A jeśli o to chodzi, Ido Reijosdatter, to ubijemy interes bez zbędnego targowania. Idziemy noga w nogę, jak mówią Ruscy. Wymienimy się po równo, kobieto, na mniej się nie zgodzę! A dopóki nie pozbędziesz się swoich wątpliwości, nie zamierzam dawać ci nic więcej. Ida roześmiała się. Sedolf przyciągnął ją bliżej, Ida poddała mu się z jeszcze większą miękkością. Była teraz łagodna jak kot, lecz w jej spojrzeniu mieściło się więcej niż w oczach mruczka. Ida miała w sobie coś z dzikiego zwierzęcia. Choć wciąż ogryzała paznokcie, nie traciła pazurków. Wbiła mu zęby w bark, żartobliwie ugryzła. Smakowała jego czystość. Razem wypocili się w saunie, pozbyli się brudu, który oblepił ich podczas podróży. Teraz Sedolf nie pachniał już potem, nie wyczuwało się też w nim nawet cienia perfum. Przestał pachnieć podróżą, pozbył się zapachu Hailuoto. Pachniał domem. Pachniał Lyngen. Pachniał Sedolfem. Ida wciągała ten zapach z rozkoszą. Z głośną rozkoszą. Z uśmiechem uniesienia na twarzy. Z tym dwuznacznym błyskiem w oku, który Sedolf tak dobrze znał i wiedział, co oznacza. Który dawał mu pewną nadzieję. - Hrabia Bakken ładnie pachnie? - spytał, chichocząc. - W każdym razie hrabina uważa ten zapach za cudowny - odparła Ida ze śmiechem w głosie. Pocałowała go w ramię. Obsypała pocałunkami szyję. Całowała i lekko kąsała na przemian, ale jej ząbki tylko leciutko skubały jego skórę, nie zostawiały na niej śladów. Pocałowała płatek ucha, ugryzła, z rozbawieniem pieściła go czubkiem języka,

pocałunkami zaznaczyła linię szczęki. Sedolf miał miękkie, gładkie policzki, świeżo ogolone. Ida pocałowała go w kąciki ust, przytrzymała jego ręce. Tak rozłożyła swój ciężar, by zrozumiał, że jeszcze nie czas na niego. - Jesteś mój - oświadczyła, przekrzywiając głowę. W jej oczach błyskało więcej zieleni niż brązu, lśniły zielone błyskawice, zielony ogień, namiętność, kryjąca w sobie również wiele wesołości. - Jesteś całkiem mój, Sedolfie... - Hrabio Bakken - poprawił ją z powagą. Ida mu nie odpowiedziała, a on to zaakceptował. Oddawał się jej, był jej, w pełni i całkiem. Tylko jej. Pozwolił, by obsypała go deszczem pocałunków. Pozwolił, by grała na wszystkich jego strunach leciutkimi dotknięciami koniuszków palców i bardziej wymagającymi pieszczotami, lecz wciąż lekkimi jak muśnięcie skrzydeł motyla, dotykiem włosów. Ida zrzuciła nocną koszulę i pieściła go teraz całym ciałem. Oswobodziła go z ubrań. Leciutko dmuchała na niego. Niemalże dotykała go oddechem, była tak blisko, że powietrze między nimi zmieniło się w pieszczotę. - Dosyć! - Sedolf otworzył oczy i uniósł się na materacu. Niczym morska fala wciągnął ją pod siebie, wykorzystując inne niż ona sposoby do rozbudzenia jej pożądania. Stał się bardziej gwałtowny, cięższy, był bliżej. Niewiele miał w sobie skrzydeł motyla. Jego pocałunki zostawiały ślady na jej skórze. Ściskał ją tak, że niemal odczuwała ból. Sprawiało jej to jednak przyjemność. Był gwałtowny i podniecony. Spieszył się. Pragnął wszystkiego od razu. Również w miłości stawał się niespokojny, natychmiast chciał zaspokoić głód. Ta chwila jednak nie należała do niego. Ida wzięła ją w swoje ręce. Wzięła w ręce Sedolf a. Poprowadziła go, rozgrzana, mroczna, rozpalona do czerwoności. Sedolf zgodził się, żeby to ona wybierała rytm, powolny i łagodny. Byli razem. Długo. Miękko. Mieli czas. W swoim otoczeniu. W domu. W bezpiecznym domu. To trwało długo. I było takie słuszne. I piękne niczym taniec wiatru ponad bujnymi, letnimi łąkami. Tworzyli niebo w swoich objęciach.

Noc stała się jeszcze bardziej złocista, aniżeli zdołało wyzłocić ją słońce. - Twoje perfumy są cudowne, hrabino - szepnął Sedolf dużo później, zlizując jej pot z szyi. - Na królewskim dworze oszaleliby za nimi, ukochana. Uwielbiam, kiedy jesteś taka spocona i rozgrzana do czerwoności. I kiedy masz tę swoją zadowoloną minkę. - Minkę? - Wyglądasz jak kot, który wylizał całą miskę śmietanki - odparł. Mrugnął do niej i oparł się na łokciu. Napawał się jej widokiem. - Mało brakuje - odparła Ida, równie dwuznacznie jak on. - Wiem, dlaczego wyglądasz na tak szczerze zadowoloną, skarbie. I dlatego tak cię kocham w tych chwilach. Nikt i nic na świecie nie potrafi sprawić, żebyś tak wyglądała. Tylko ja mogę oglądać taką Idę. Kocham cię, wiesz o tym? Naprawdę o tym wiesz? Kocham cię bardzo. Ida kiwnęła głową. - Ja także cię kocham. - Bardziej niż Ailo? - Inaczej niż Ailo. Dobrze o tym wiesz. Rozumiesz. Spoglądała na niego z powagą. - To prawda - przyznał. - Ale przyjemnie słyszeć, jak to powtarzasz. Już taki ze mnie błazen. Lubię tego słuchać. Lubię patrzeć na twoje usta, gdy to mówisz. Wypowiadając te słowa, całujesz powietrze. Nikt inny na świecie nie wymawia tego tak jak ty, wiesz o tym? Ida uśmiechnęła się. - Chcę całować ciebie, Sedolfie, a nie powietrze. Przysuń się bliżej, bądź blisko mnie. Chcę, żebyś był blisko, bardzo blisko. Chcę, żebyś zawsze przy mnie był. - Nie mam już siły - jęknął żartobliwie, ale przysunął się do niej i pozwolił się objąć. Spotkał się z jej ustami. - Czy tak samo będzie, kiedy dożyjemy wieku Reijo? - spytał Sedolf, nabrawszy znów powietrza. - Ty na pewno się nie zmienisz - sam sobie odparł. - Rozumiem, dlaczego taka jesteś. Widziałem tego kozła, którego masz za ojca. Słyszałem też plotki o twojej matce. Ale czy sądzisz, że zdołam dotrzymać ci kroku, mój ty aniele? - Musisz - odparła mu Ida do ucha, lekko je kąsając. - Musisz, Sedolfie Bakken, bo inaczej wbiję pazurki w mięso młodszego kozła! - Niech Bóg tego broni - uśmiechnął się. Tak dobrze mu było w jej ramionach. Ida objęła go swoim ogniem. Tak bardzo pragnął od nowa dać się jej pochwycić. A potem, całkowicie się jej poddając, dorzucił: - I oby niebo zapewniło mi, nieszczęsnemu, wieczną młodość.

2 Dni nad fiordem Lyngen zaczynały się wcześnie. Słońce przetaczało się nad górami na wschodzie leniwie, wciąż nie odczuwając pragnienia, bo przecież przez całą noc piło wodę z morza, moczyło końce promieni w fiordzie. Teraz mogło oprzeć się o strome, wzbijające się w niebo góry na wschodzie: Nordnesfjellan, Balggesvarri, Foranesfjellet, Adjit; mogło odpocząć, nim wstanie prawdziwy dzień. Zbocza uśmiechały się zielenią do błękitu skał. Liściaste drzewa szerokimi pasami porastały stoki, jaśniały świeżą zielonością. Nieco bardziej w dole, przy równinie, którą płynęła rzeka, tam gdzie ziemia więcej miała piasku, królowała sosna, ciemniejszej barwy, żywotna i pokorna. Jej korzenie rozpościerały się w ziemi szeroko. Podobna w tym była do ludzi, wzno- szących swoje domostwa wzdłuż fiordu na otwartych równinach, których stworzenie zabrało rzece setki lat. Piękny był to krajobraz. Piękny również wtedy, gdy nie leżał skąpany w słońcu. Nie pasował jednak do tych, którzy lubili siedzieć z założonymi rękami albo wygrzewać się pod pierzyną, dopóki słońce nie przetnie doliny Skibotn na południowym wschodzie. Ten pejzaż odpowiadał ludziom, którzy lubili popluć w dłonie, nie bali się ciężkiej pracy i potrafili dostrzec możliwości. Bo świat na północy, nawet w głębi odnóg fiordów, był tajemniczy. Nie dawał nic za darmo, nie został stworzony dla leniwych. Świat na północy był dla tych, którzy lubili się trudzić, dla dumnych i upartych, dla tych, którzy potrafili upodobnić się do krajobrazu, przyrody i pogody. Dla tych, którzy posiadali dość fantazji, by kochać te zakątki, nie tylko w letnim wietrzyku, lecz także w burzach i zamieciach, wędrujących z północnego zachodu w najczarniejsze grudnie. Reijo Kesaniemi nigdy nie był leniwy. Również w dojrzałych latach nie zamierzał zasłużyć na takie określenie. Siedział w wiosłowej łodzi, jeszcze nim słońce przesunęło się w stronę Adjit. Lubił wypływać na fiord o świcie. Lubił wkładać siłę w każde poruszenie wiosłem, kołysać się na zmarszczkach wody i widzieć ląd, lecz jednocześnie znajdować się od niego na taką odległość, by nie słyszeć żadnego dochodzącego stamtąd odgłosu. Lubił wypływać tak daleko, by bez przeszkód rozmawiać z mewami, kaczkami lodówkami i może jeszcze edredonami. Lubił patrzeć w niebo i czuć, że niebo i morze zlewają się w jedno. Na fiordzie o świcie było dość przestrzeni dla myśli. To właśnie lubił Reijo Kesaniemi. Oczywiście były też ryby na zupę, lecz dla Reijo miały one drugorzędne znaczenie.

Reijo się nie spieszył. Zużywał tyle czasu, ile go potrzebował. O tej porze roku owce były na pastwiskach, krowami i końmi zajmowała się Helena. Prawdziwa się zrobiła gospodyni z tej córki bogaczy z południa. Helena prędko się uczyła, lubiła pracować i postanowiła, że będzie radzić sobie tak samo, jak inne kobiety znad fiordu, a może nawet jeszcze odrobinę lepiej. Reijo spokojnie wiosłował do brzegu. Dzień wciąż jeszcze był bardzo młody. Miał w związku z nim pewne plany, lecz nie ociosane na tyle, żeby nie móc ich zmienić. Może pozwoli o nich zdecydować Ivarowi? Reijo zachichotał pod nosem. Powinien mieć po dziurki w nosie dzieciaków i całego zamieszania, jakie się z nimi wiązało. Powinien okrążać malców szerokim łukiem. Nie robił tego jednak. Nie chciał. I nie potrafił. Ivar na nowo obudził w nim radość życia i dziecinną ciekawość. Reijo pragnął spędzać z synem tyle czasu, ile tylko możliwe. Tym razem Reijo nie musiał rozdzielać się na wiele części, Ivar był tylko jeden. Doprawdy, wielkie szczęście, że jeszcze raz mu się to udało. Przy tamtej czwórce miał o wiele mniej czasu, o wiele rzadsze były złociste chwile. Każdego ranka Reijo cieszył się na resztę czekającego go dnia. Wraz z Heleną w jego życie wróciło światło. Z Heleną i z Ivarem Anttim. Ten dzień go zaskoczył. Skierował jakby w inną stronę, niż Reijo to sobie wyobrażał. Gdy dobił do lądu, zobaczył mężczyznę, który siedział na brzegu i spluwał na brązowo. Nawet o tej porze roku, gdy doba nie miała właściwie żadnych wyraźnych granic, pora była zbyt wczesna na wizyty. - Paivaa - przywitał się mężczyzna i pomógł Reijo wyciągnąć łódź na brzeg. - Udało ci się coś złapać tak wcześnie? - Ale nie za darmo - uśmiechnął się Reijo, wskazując na drobne czarniaki w ilości wystarczającej na obiad dla mieszkańców domu na cyplu, a z pewnością również dla Idy i Sedolfa. Oni potrafią docenić takie jedzenie, przecież całymi miesiącami musieli się obywać bez świeżych ryb prosto z morza. - Nie przychodzisz tu, żeby się dowiedzieć, jak mi się udał połów, Lars. - Reijo, oprawiając ryby, zerkał na przybysza. Lars Jensen przyznał Reijo rację. Rzeczywiście, przypłynięcie tu z Kileng po drugiej stronie fiordu tylko po to, by pytać o błahostki, to dziwna wyprawa. Łatwiej było znaleźć odpowiedź, samemu rzucając wędkę. A poza tym przyszedł piechotą, nie przypłynął łodzią.

- Przeprawiliśmy się z Kileng już wczoraj - oznajmił Lars. Królewskie „my”, jakim się posługiwał, nie oznaczało wcale, że ma do tego jakiekolwiek prawo. Jak większość mieszkańców okolic nad fiordem przyszedł na świat jako bardzo zwykły śmiertelnik. Był niski i krępy, miał ciemne włosy, wydatne kości policzkowe i twarz naznaczoną zmarszczkami. Żył na fiordzie i z fiordu, utrzymywało go maleńkie gospodarstwo i ryby. Jego rodzina nie różniła się od większości innych, stanowiła łataninę nadmorskich Lapończyków i Norwegów. Jak wielu innych mężczyzn liczących sobie około czterdziestu lat, Lars Jensen mówił zarówno po lapońsku, jak i po norwesku. „I jednym źle, i drugim źle”, jak sam twierdził, inni nie musieli więc już mu tego powtarzać. Gdy ktoś pytał go, kim jest, najczęściej odpowiadał po norwesku, to znacznie ułatwiało większość spraw. I jako syn Jensa przyjął nazwisko najłatwiejsze do zapisania dla tych, którzy zajmowali się podobnymi sprawami. Na przykład dla lensmana. Lars Jensen znany był jako wioślarz lensmana. Gdy przedstawiciel władzy wybierał się gdzieś łodzią, właśnie Lars nią kierował. - Nie mam żadnej niewyjaśnionej sprawy z lensmanem - oznajmił Reijo po namyśle. - Nic takiego przynajmniej sobie nie przypominam. Lars zachichotał. - Widać on ma z tobą coś do omówienia, Kesaniemi. Chciał rozmawiać z tymi, którzy mieszkają tu od dawna, znają wielu. - I zwraca się z tym do Fina Kesaniemiego? - zaśmiał się serdecznie Reijo, płucząc ryby w morskiej wodzie. - To dopiero! Może władza doszła do wniosku, że chce zmienić koszulę? Lars umiał śmiać się razem z nim. On nie reprezentował władzy. Po prostu woził ją łodzią. - Jest jakaś awantura o granice - oświadczył, kręcąc głową. - Czy to nie zostało rozsądzone już dawno temu? - zdziwił się Reijo. - Upłynęło już chyba jakieś sześć czy siedem lat, odkąd ten Schnitler krążył po tych okolicach i zwołał sąd, który rozstrzygnął sprawę granic. A może nawet osiem lat, jeśli dobrze pamiętam. - Renifery stratowały komuś pole - oświadczył Lars z westchnieniem. - Przeklęci Lapończycy z gór nie zważają na płoty. Moim zdaniem niczego się nie boją - dodał i zamyślony daleko splunął. W świecie, w którym nie czuło się, że istnieją granice, zawsze trudno było je zaznaczyć. Narody miały swoje granice, miały swoje mapy i swoje kreski na mapie. Te kreski często się krzyżowały.

Ziemia to władza. Nawet gdy ta ziemia leży daleko za kołem polarnym. Nawet jeśli zna się ją jedynie z opisów na papierze. Narody pragnęły zapewnić sobie swoje obszary. Tym razem, o dziwo, bez użycia broni. Negocjacje wymagały czasu. Granica pomiędzy Norwegią a Szwecją była długa. Liczne możliwości niezgody. Majorowi Peterowi Schnitlerowi przydzielono trudną i mozolną pracę zbadania granic na odcinku pomiędzy Roros a Varanger. Zabrało mu to trzy i pół roku, od wiosny 1742. Jeździł po obszarach granicznych od Roros na południu do Varanger na północnym wschodzie. Zbierał zeznania świadków, mieszkańców nadgranicznych okolic, wypowiadali się, którędy ich zdaniem biegną granice. Należało ich wysłuchać. Znający te okolice ludzie mieli uczestniczyć w wyznaczaniu granic. Jesienią 1743 Schnitler przyjechał do Lyngen. A tu ustalenie granic okazało się niezwykle trudne. Zdania były bardzo podzielone. Kreski na mapie pociągały za sobą następstwa, o których wcześniej nie myśleli, a poza tym sąd Schnitlera nie wypytywał wszystkich mieszkańców nadgranicznych okolic. Część ludzi korzystających z tej ziemi nie stawiała płotów i nie nazywała tej ziemi swoją. Ich nie pytano o zdanie. Nadszedł rok 1751, a sprawa granic wciąż pozostawała niewyjaśniona. - Skoro lensman już chciał zapytać Fina, to chyba mógł pomówić z Mikkelem - stwierdził Reijo. - Krótsza do niego droga. Ale może wolał przeprawić się przez fiord do Skibom? Może miał inne sprawy do załatwienia? Mówił o Mikkelu Kwenie. Powiadano, że to pierwszy Fin, który przybył do Lyngen. Nikt nie bardzo już wiedział kiedy, lecz stało się to w czasach wielkiej wojny północnej. Mikkel był teraz starym człowiekiem, ale głowę miał jasną. Pozostał równie bystry i zdatny do walki jak za młodych lat. Nie wszyscy go kochali, taką już miał naturę, ale przynajmniej go znali. Mikkel z Tornestad, syn córki dzwonnika i kapitana królewskiej armii szwedzkiej. Również on wyruszył w drogę na północ i uczynił kawałek Ruiji swoim. Wyznaczył granicę wokół swego świata, pasma zielonego lądu pomiędzy górami a fiordem w Kileng. Nie potrzebował żadnego urzędnika, który by mu powiedział, którędy biegną granice. Sam je wytyczył. Zawsze też miał jasne przekonanie, którędy wiedzie granica państwowa. W ogóle znany był z jasnych opinii. Nie zawsze zresztą zgodnych z otaczającym go światem. - Może lensman chciał posłuchać Kwena, który nie ma takiego ciętego języka jak Mikkel Nielsen - stwierdził Lars ze śmiechem. - Takiego, który pamięta więcej niż Mikkel.

- To znaczy, że jestem dla władz łatwiejszy do przełknięcia aniżeli sam Mikkel z Kileng! - Reijo nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - To dopiero niezły początek dnia, Lars, naprawdę! - Nie zwołano żadnego sądu - oznajmił Lars. - To żadne przesłuchanie. Lensman chce po prostu usłyszeć twoje zdanie, ty przecież znasz rozmaitych ludzi. Reijo rozumiał. Znaczenie miał nie tylko fakt, że był Finem. Gdyby chodziło jedynie o to, lensman równie dobrze mógł zwrócić się do Mikkela Nielsena Pellega z Vestersida. Ale Reijo Anttisen Kesaniemi znał rozmaitych ludzi. Jego córki nie odrzucały ani Kwenów, ani osiadłych Lapończyków z wybrzeża, ani tych wędrujących, ani także Szwedów i Rosjan. Reijo nie różnicował ludzi. Może lensman sądził, że on nie ma w ogóle żadnego zdania? Ze czuje się zmuszony do zachowania neutralności, skoro styka się z nimi wszystkimi? Jeśli tak, lensmana czeka niespodzianka. - Przygotuję teraz ryby, potem się trochę oporządzę i powiosłuję. Możesz popłynąć ze mną, nie przemoczysz nóg drugi raz. Ze też wyprawiłeś się bez łodzi! Lars roześmiał się. - To by znacznie dłużej trwało! - Nie możecie pytać tego miłośnika Lapończyków z gór! Sam tak chętnie nosi dork, że można by przypuszczać, iż jest jednym z nich! Reijo poklepał Johannesa po ramieniu, ale ten odtrącił jego rękę, jakby była natrętnym komarem. - Strasznie jesteś dzisiaj zły, Johannesie Hansen! - zaśmiał się Reijo. - Powinienem był się domyślić, że to ty mącisz w sprawie granic. Nie wiesz, że narysowali już mapy królowi w Kopenhadze? Jest ich bardziej pewien niż ty, mój drogi Johannesie! - O granicach nigdy nie było nic do dodania - odciął się Johannes. - Wiem, którędy biegną. To ci przeklęci szwedzcy Lapończycy nie mają o tym pojęcia. Brak im też wstydu, żeby zrozumieć, że płot to płot. Wdzierają się wprost na cudzą ziemię! Dosyć mam tego. Te przeklęte reny dość zdeptały mi już ziemi i zżarły trawy. Powtarzałem to już wiele razy, mówiłem, że jak zobaczę na swoim terenie choćby jeszcze jednego renifera, to go zastrzelę. Skoro upasł się na mojej trawie, to rozsądek sam nakazuje, żebym ja zjadł to mięso! Reijo nie starał się uspokoić rozsierdzonego Johannesa. Zwykłe przemawianie mu do rozsądku na nic się nie zdawało. Reijo słyszał to już wcześniej. Nie tylko Johannes tak myślał. Jego ojciec powtarzał to samo. Wielu osadników znad fiordu Lyngen posłużyłoby się dokładnie tymi samymi słowami, bez zmrużenia oka. I to nawet po namyśle. - Te Japońskie łachy ze Szwecji gotowe są przeciągnąć granicę przez fiord, żeby móc

nazywać tę ziemię swoją i twierdzić, że mają prawo sprowadzać tu renifery. Gdyby miało im to w czymś pomóc, to nawet Pollen nazwą Szwecją! Johannesowi pałały policzki. Posiadał ziemię uprawną i nieużytki, dwie krowy, owce jak większość innych. Wypływał na połów, trochę handlował drewnem, nie najgorszy był z niego stolarz. Miał żonę i jedenaścioro dzieci. A renifery należące do Lapończyków, przybywających ze szwedzko - fińskich obszarów na letnie pastwiska nad fiordem Lyngen, od czasu do czasu wdzierały się na ogrodzony przez niego teren. Skubały soczyście zieloną trawę, niszczyły płoty, tratowały łąkę. Wtrącił się lensman. Głos miał ostry jak fiński nóż. - Ty, Reijo Kesaniemi, powinieneś mieć pojęcie o stosunkach panujących po tej stronie fiordu. Mieszkasz tu od dawna, wiele podróżowałeś. - On się przyjaźni z Lapończykami! - wypalił Johannes. Kark mu poczerwieniał. Policzki także. Patrzył ponuro spode łba, oczy miał ciemne, i z natury, i z gniewu. Rysy twarzy wskazywały, że mógł pochodzić zarówno od jednej, jak i drugiej strony, choć oczywiście uważał za niemożliwe, by w jego rodzinie znalazł się jakiś Lapończyk ze Szwecji. - O tym będziesz gadał, jak cię dopuszczę do głosu, Johannes - zwrócił mu uwagę lensman, nie obdarzając ani jednym spojrzeniem. Reijo nie widział powodów do śmiechu. Miał wrażenie, że spogląda w otchłań, równie głęboką jak tamta, nad którą stał na południe od Alty. Ta otchłań nie była dziełem żadnej rzeki i, doprawdy, nie dało jej się nazwać piękną. Ta otchłań, mroczna i niebezpieczna, została stworzona przez ludzi. - Jon, brat Hendrika Larsena, trzyma tu swoje reny - powiedział lensman. Dla Reijo nie była to żadna nowina. - Tratują pola Johannesa Hansena, a Jon Larsen twierdzi, że nie może poprowadzić swoich reniferów w inne miejsce. Jest tak samo zapiekły jak Johannes. Reijo westchnął. - Na letnim tingu w Rotsund w tysiąc siedemset czterdziestym piątym postanowiono, że szwedzcy Lapończycy nie mają prawa przepędzać reniferów nad fiord. Zakaz obowiązuje od ponad dziesięciu lat, wydano go przed tysiąc siedemset czterdziestym. Szwedzkim Lapończykom nie wolno sprowadzać renów poniżej ich dawnych siedzib w górach. - Stare nowiny - odparł Reijo. - Słyszałem również o żądaniach granicznych, jakie wysuwali Szwedzi. Domagali się pięciu siódmych części terenów lapońskich pastwisk. Norweska miała być reszta. Chcieli przeciągnąć granicę niemal nad sam fiord. To byłoby niesprawiedliwe, panie lensmanie.

- Może mógłbyś powiedzieć, którędy, twoim zdaniem, powinny iść granice? Reijo wyjaśnił. Oddalił się przy tym bardzo od szwedzkich żądań, zarówno od południa, jak i od wschodu. - Wskazujesz, że Jon Larsen bezprawnie wypasa swoje renifery na tych terenach - zauważył lensman. - Jego rodzina zawsze hodowała reny w tym miejscu, co Jon Larsen - odparł Reijo. - Jego brat mieszka tu na stale. Moim zdaniem, nietrudno jest pogodzić się z faktem, że Jon przybywa tu ze swoim stadem. Przecież nie chodzi o nieprzeliczone stada i niemożliwe też, żeby zwierzęta tak dokuczały Johannesowi, jak ten to przedstawia... - My wiemy, że to nie jest samo tylko gadanie! - wtrącił lodowatym tonem Johannes. - Mogę wyliczyć więcej niż jeden przypadek... - Podniósł do góry ręce z rozsuniętymi palcami. - Mogę wyliczyć tyle przypadków, a nawet jeszcze więcej, w których zagrożeni byli zwykli, porządni ludzie. Tak, tak, ci górscy Finowie grozili, że odbiorą im życie, a tamci wolą trzymać język za zębami, bo się boją. Przymykają oczy na to, że renifery niszczą im plony. Godzą się z tym, chociaż to ich wiele kosztuje. Bo ci twoi przyjaciele, Kesaniemi, ostrzą noże i gadają, że grzech spadnie na tych, którzy przepędzą renifery z pastwisk. Twoi zawszeni przyjaciele niejednego mają na sumieniu. Te diabły w dorkach, przybywające ze Szwecji, nie raz pobiły osadników. Ziemię, której ci ludzie nadali własne nazwy, na którą mają papier ze stemplem, zaświadczającym, że jest ich własnością, nazywają teraz pastwiskiem dla reniferów. Ale ci ludzie się boją. Doskonale ich rozumiem! Na szczęście ja mam w sobie więcej gniewu niż strachu i dość uczciwości, żeby się do tego przyznać, Reijo Kwenie, że jestem diabelnie wściekły na tych twoich hodowców wszy, których tak chętnie gościsz na cyplu! Szwedzcy Lapończycy nie mają czego szukać nad fiordem Lyngen! Nie mają czego szukać na moich polach czy łąkach. Będę strzelał do reniferów, które wejdą na moją ziemię. Wiem, że wielu jest gotowych postąpić jak ja. Jon Larsen nie jest właścicielem tej wioski, chociaż jego brat przypadkiem się tu osiedlił. Ale to, że Hendrik ożenił się z kobietą stąd, również nie oznacza, że będzie nam tu królował. Dobrze wiemy, skąd pochodzi Hansine. Znamy jej rodzinę. To dla niej żadna nowość przenieść się do lapońskiej ziemianki! Żadne ze słów, które padły jeszcze później, nie były ani trochę łagodniejsze. Johannes wyraźnie rysował granice swego zdania. Reijo nie zastanawiał się, co o tej sprawie myśli lensman. Sam uważał ją za bardzo przykrą. - Powinniście chyba porozmawiać również z samym Jonem - stwierdził jeszcze przed wyjściem. Nie czuł, żeby czemukolwiek się tu przysłużył. Nie powiedział nic nowego. Nie

uważał, żeby się to na cokolwiek zdało. - Hendrik mówi, że on pilnuje swoich renów - stwierdził kwaśno Johannes. - I że jest gdzieś na południe od granicy. Ciekawe tylko, którędy ona, zdaniem Hendrika, przebiega? - Rozmawiałem już z Hendrikiem Larsenem - powiedział lensman głuchym głosem. - I wydaje mi się, że jego brat nie potrzebuje lepszego obrońcy. Opinia Jona Larsena nie będzie się różniła od tego, co twierdzi Hendrik. A Hendrik przynajmniej mówi tak, że możemy go zrozumieć. Nie najgorzej posługuje się norweskim. Oczywiście słychać, że to Lapończyk, ale doprawdy nauczył się tu nad fiordem cywilizowanego języka. Reijo wyszedł stamtąd z paskudną kulą w brzuchu. Być może zawsze tak się działo. Ale były czasy, kiedy się tym nie przejmował. Ta część jego życia istniała przed Raiją, przed Mikkalem. Zanim ludzie z gór stali się dla niego kimś więcej, aniżeli jedynie wszawymi górskimi Finami i przeklętymi szwedzkimi łachami. Teraz jednak wydobyło się to na powierzchnię. Uniosło się niczym osad. Przecież kraj jest taki rozległy. Tyle tu miejsca. Reijo wrócił do domu, zabrał Ivara. Wziął kociołek z rybami i wybrał się do Idy i Sedolfa. Zastał córkę na schodach. - Jak dobrze być w domu! - oznajmiła mu z tym swoim szerokim uśmiechem, który Reijo tak lubił. Młodszy brat zajął jej całe kolana. Ida mierzwiła mu włosy, nim także nie mogła się nasycić. - Sedolf poszedł do Emila. Zabrał ze sobą Mikkala. Miał pomóc Emilowi w stawianiu jakichś płotów. Widzisz, tato, jesteśmy potrzebni tu, w domu! Niewiele minęło dni, a już nastała powszedniość. Sedolf dostrzega tysiąc rzeczy, które trzeba zrobić. No i jest też potrzebny innym. - Śmiała się. - Na Hailuoto widywałam go aż za często. Czy ty sobie wyobrażasz, że ci bogaci mogą to wytrzymać? Są tacy, którzy potykają się o siebie przez wszystkie dni, jakie Bóg stworzył w tygodniu. Nie miałam Sedolfowi nic do powiedzenia, bo przecież przez cały czas był tam ze mną. Przeżywał to samo. Dobrze jest się na trochę rozstać, nawet kiedy człowiek jest tak bardzo zakochany. - Ida westchnęła. - A teraz już się skarżę, że tak rzadko go widuję. Co ze mną jest, tato? Dlaczego nigdy nie jestem zadowolona? Reijo uśmiechnął się. Ida zdołała wnieść świeży powiew przynajmniej w jego życie. - Jesteś moją córką. Córką Raiji. Być może odziedziczyłaś chciwość po obojgu z nas.

Nigdy nie będziesz miała dość. Mrugnął do niej. - Zawsze to moje dziedzictwo! - westchnęła Ida. - Zawsze nawiązujesz do tej, której nie pamiętam. O wszystko, czego w sobie nie potrafię wytłumaczyć, o wszystko to ją obwiniasz! Możliwe, że Ida miała rację, Reijo nie wiedział. Po prostu dostrzegał w Idzie nieskończenie wiele z Raiji. Im córka robiła się starsza, tym stawało się to wyraźniejsze. Również przerażające. - Mówiłaś coś o płotach? - wpadł jej w słowo. Zakłuło go, gdy tylko wymieniła to słowo. - Emil również dosiadł tego samego konika? Ida zdawała się nie rozumieć. Reijo opowiedział więc, jak spędził przedpołudnie, w jakiej sprawie go wezwano. - Johannes będzie próbował podburzyć tylu, ilu tylko zdoła - prorokował Reijo. - Będzie malował diabła na ścianie, a na tym obrazie diabeł będzie pasł renifery! Bardzo mi się to nie podoba. Dobrze, że to i owo jest na papierze, ale jesteśmy ludźmi, a nie literami. Żyjemy na prawdziwej ziemi, nie zaś na mapie czy na papierze. Obawiam się, do czego zechcą wykorzystać te swoje papierowe prawa. Boję się, co będą mogli zrobić, mając prawo w ręku. - Dawno już nie widziałam Jona - stwierdziła Ida w zamyśleniu, wypuszczając Ivara z objęć. - To ten ładniejszy z braci, prawda? Reijo wybuchnął śmiechem. - Jesteś nieodrodną córką swojej matki, o, tak! Możliwe, że inne kobiety również myślą podobnie, kochana Ido, ale niewiele odważyłoby się powiedzieć to głośno. - Tak, Jon to ten ładniejszy z braci - stwierdziła Ida z mocą. Zmarszczka między brwiami wygładziła się. - Równie piękny jak był kiedyś Ailo. Nie jest ode mnie o wiele starszy, prawda? Hendrik jest w wieku Knuta. Musi tak być. Reijo kiwnął głową. - To Jon ma takie czarujące oczy - uśmiechnęła się jego córka. - Piwne, przepastne, trochę skośne. Również jego twarz wygląda jak wyrzeźbiona w kamieniu, a na szczęce ma bliznę, po renie, który go kopnął. Tak, to on jest taki piękny. Ożenił się? - To ty jesteś mężatką - przypomniał jej Reijo z szerokim uśmiechem. - Z tego co wiem, Jon nie jest żonaty. Sedolf nie zalecałby ci umizgiwać się do niego, Ido Reijosdatter. Ida ze śmiechem zamachnęła się na ojca. Zaraz potem jednak i ona spoważniała. - Emil, zdaje się, wspominał, że ploty zostały stratowane - powiedziała. - Nie należy o tym rozpowiadać - uznał Reijo. - Z nienawiści nigdy nie wynika nic dobrego.

3 Znad Zatoki Botnickiej drogi ku morzu mogły obrać wiele kierunków. Ta zmierzająca najdalej na zachód prowadziła do fiordu Lyngen. Przewędrowało nią niemało ludzi, a miało przejść jeszcze więcej. Morze zawsze kryło w sobie magię dla tych, którzy urodzili się wśród lasów w głębi lądu. Oni szli tymi ścieżkami już dawniej. Już kiedyś wszystko to oglądali. On widział to wielokrotnie, ona tylko raz. Minęło już blisko osiem lat, odkąd wędrowali tędy w przeciwną stronę. Na południe. Ku nadziei. Później wyprawili się jeszcze dalej na południe, ku nowym nadziejom. I nauczyli się, że nadzieja jest jak szkło. Tak łatwo pęka. Ona miała dwadzieścia osiem lat, on prawie trzydzieści cztery. Prowadzili ze sobą czworo dzieci. Dwoje złożyli w grobie. Spoczęły w ziemi, której rodzice nigdy już nie zobaczą. Ciężko było je tam zostawiać. Ale krzyż na cmentarzu nigdy nie mógł być jedyną rzeczą, jaka wiąże człowieka z danym miejscem. Zmarłe dzieci nie potrzebują rodziców. Mieli czworo, które musieli wykarmić. Ich puste ręce pragnęły się czegoś uchwycić, kosy, grabi, pary wioseł, nosideł, czegoś, co byłoby ich własne. Wyjeżdżali z nadzieją na coś własnego. Raz po raz przeżywali rozczarowania. Oszukiwano ich, niekiedy popadali w rozgoryczenie. Teraz znów podążali na północ, ku temu, co mogli tam mieć, a czego wówczas nie chcieli dostrzec. Osiem lat temu on tęsknił za domem, a ona była gotowa wyruszyć wraz z nim, nawet na koniec świata, gdyby tak jej przyszło. Tym razem to ona tęskniła do domu, on zaś jej towarzyszył. Rozumiał jej tęsknotę. Sam pamiętał smak małych czarniaków, gotowanych nocą w morskiej wodzie. Rui ja być może nie była krainą płynącą mlekiem i miodem, wiele jednak trzeba, by morze opróżniło się z ryb. Droga była daleka. Im przeciągnęła się na cały rok. Wędrówkę rozpoczęli niemal na samym południu Finlandii. Wielu się tam od nich odłączyło, wyruszyło na zachód, przez Bałtyk, do Szwecji. Oni nie chcieli. Wzrok mieli skierowany na północ. Nie słuchali tych, którzy wmawiali im, że na północy Finlandii nie jest wcale lepiej. Na ziemiach Lapończyków żyć mogli jedynie

Lapończycy. A przecież mimo wszystko nie byli nędznymi Lapończykami! Lecz oni wciąż spoglądali na północ. Nie słuchali innych. Znali ten kraj. W głębi ducha zawsze marzyli o powrocie. Tęsknili za jasnymi, złocistymi nocami, za nie mającym kresu niebieskim mrokiem zimy, za leniwymi letnimi wiatrami i lodowymi igłami mrozu. Jeśli ktoś przyszedł na świat w tej krainie, należącej do wszystkich i do nikogo, w żadnym innym miejscu nie potrafił poczuć się jak w domu. Wędrowali, kierując się ku morzu. Ku niebieskiemu fiordowi. Ku widokowi pokrytych śniegiem szczytów po jego drugiej stronie. Ku spłachetkom ziemi wśród gór u ujścia rzeki Skibotn. Wędrowali do domu. U schyłku wieczoru na cyplu rozległo się pukanie do drzwi. Pora była na tyle późna, że Reijo zdążył już dwukrotnie przekręcić klucz w zamku, jak to miał w zwyczaju. Słońce przetoczyło się ponad szczytem Pollen, zmierzało ku nowemu dniu nad górami na samym końcu fiordu. Reijo otworzył jednak, nie pytając, kto przychodzi. Wciąż wierzył w dobre intencje ludzi. I za każdym razem, gdy dzienne światło wydobywało na wierzch inne ich strony, przeżywał głębokie rozczarowanie. Musiał aż oprzeć się o futrynę, kiedy zdał sobie sprawę, kim są włóczędzy na jego progu. Zabrakło mu słów. Mężczyzna był jasnowłosy i ciemnooki. Reijo w życiu widział tylko jedną parę oczu, które posiadały tę samą głębię, tę samą barwę. Kobieta również miała jasne włosy, lecz bardziej złociste niż mężczyzna, jaśniejsze, niemal białe. Oczy były natomiast niebieskie jak kawałki nocnego nieba letnią porą. Mijające lata nie obeszły się z nimi łagodnie. Wyryły bruzdy na twarzach, wypisały swym atramentem historię udręki i rozczarowania. - Nie spodziewałem się, że jeszcze kiedyś was zobaczę - powiedział Reijo szczerze, szeroko otwierając przed nimi drzwi. Wziął na ręce jedno z małych. Matti niósł dwoje, ostatnie dziecko trzymało Elise za rękę. - Ale zawsze będzie tu dla was dom. Reijo już zachęcał ich do wejścia w ciepło izby. - Na Jumalę, jak wy wyglądacie! Elise nareszcie się roześmiała, z ulgą, dźwięcznie. Pozwoliła Reijo przygarnąć się do piersi. Ściskała go, śmiejąc mu się w koszulę. - Małe ptaszki wracają z powrotem do gniazda - uśmiechnął się w jej włosy wzruszony Reijo. - Nie wierzyłem, że jeszcze was zobaczę. Nie sądziłem, że ktokolwiek z nas jeszcze o

was usłyszy. - Dobrze wrócić do domu - powiedziała Elise. Nie puszczała Reijo. To był ojciec, taki, jakiego zapamiętała. Opoka z dzieciństwa. Najlepszy człowiek na tej ziemi. - Jak dobrze jest wrócić do domu! To była na cyplu dziwna noc. Noc, w której trzeba było opowiedzieć o ośmiu minionych latach. Helena pościeliła dzieciom, nie zadając zbędnych pytań. Poznawała wszystkich z opowiadań Reijo. Stała się do tego stopnia gospodynią znad fiordu, że nie żądała nawet mycia malców przed położeniem ich spać. Tak czy owak były na to zbyt zmęczone. Przy stole w kuchni zostali jedynie dorośli. Elise gładziła jego blat dłońmi, pieściła wypolerowaną powierzchnię. - Dobrze było przy nim siedzieć - wspominała. - Pamiętasz, Reijo, te wieczory, kiedy każde z nas chciało cię mieć tylko dla siebie, żeby móc z tobą dzielić myśli, spytać o coś, co wydawało się trudne? Reijo również się uśmiechnął, na poły ze smutkiem. To stało się już historią, ale rzeczywiście były takie złote chwile, takie, które miały prawdziwą wartość. Zachował je, zapamiętał wiele problemów, z którymi zwracali się do niego jako dzieci. Teraz stanowiły one w jego pamięci wielobarwny kopiec liści. - Chciałbym znów zgromadzić was wszystkich wokół tego stołu - mruknął. - Wszystkich. Nigdy nie zabraknie tu miejsca dla żadnego z was. Miło byłoby znowu zobaczyć wasze twarze. Reijo długo patrzył na Elise. Kiedyś była z nich wszystkich najładniejsza. Miała śliczną twarzyczkę, błyszczące niebieskie oczy, usta jak kwiat, a włosy koloru kłosów zboża spływały jej falą po plecach. Sylwetka drobna i delikatna, Elise poruszała się lekkim krokiem, a od całej postaci biła łagodność. Teraz miała już dwadzieścia osiem lat. Zeszczuplała. W opinii Reijo była wprost nieprzyzwoicie wychudzona. Jej ręce nabrały czerwonawego odcienia, przynależnego spracowanym dłoniom. Te ręce trudziły się i marzły. Na twarzy widoczne były bruzdy, których nie wyrzeźbił uśmiech. Chociaż i zmarszczek od uśmiechu nie brakowało, lecz tych niedobrych Elise miała więcej, w kącikach ust, na czole, nie potrafiła też rozluźnić szczęk, jak gdyby przyzwyczaiła się je napinać.

Barki lekko pochylały się ku przodowi. Reijo pamiętał, jak prosto trzymała się kiedyś. Elise jako jedyne z dzieci pamiętało Raiję. Elise zawsze starała się ją naśladować w drobiazgach, przejęła po niej gesty i miny. Może sama nawet nie czuła, że tak się dzieje. Wciąż poruszała w osobliwy sposób głową, składała dłonie na piersiach dokładnie tak jak Raija, budowała przed sobą płot, granicę oddzielającą ją od innych. Opierała ręce na biodrach i stawała na szeroko rozstawionych nogach, tak samo jak robiła kiedyś Raija. Ale wyraz jej twarzy gdzieś przepadł, podobnie jak błysk oczu. Teraz Elise wydawała się przede wszystkim zmęczona. Reijo przyszło do głowy, że może wtedy powinien był bardziej starać się zatrzymać ich nad fiordem. Tu byłoby im lepiej. - Myślisz teraz, że nigdy nie powinniśmy stąd wyjeżdżać - powiedział Matti, brat Raiji. Podobnie jak ona miał w sobie coś tajemniczego. Coś, co rzucało urok. Mógłby stać w łachmanach, czarny od brudu, a mimo to wzbudziłby zaufanie. Matti Alatalo miał w sobie ciepło, jakąś iskrę na dnie brunatnoczarnego spojrzenia. - Było tu dla was miejsce - westchnął Reijo. Nie musiał się przed nikim ukrywać, wszak to jego rodzina. - Mogliście mieć dziś o wiele, wiele więcej, Matti. Tak, myślę o tym. Ojciec myśli w ten sposób. Ojciec pragnie wszystkiego, co najlepsze dla swoich dzieci, a Elise jest moim dzieckiem, nie mojej krwi, lecz serca. Oczywiście, że o tym myślę i wcale się tego nie wstydzę. - W domu mogło być dobrze - odparł Matti. On, mówiąc o domu, miał na myśli Tornedalen. Nie musiał tego nikomu wyjaśniać. Oni go rozumieli. Rozumiała go nawet Helena. - Gdyby mama nie wyszła za Akiego. Gdyby Aki nie postanowił ograbić mnie ze wszystkiego, gdyby nie był tak potwornie zazdrosny o tatę. Nie wystarczyło mu, że ojciec nie żyje, ja byłem jego synem i ja także nie mogłem dostać nic ponad ziemię, która kiedyś mnie zakryje. Tak właśnie myślał Aki. Gdy nie mogliśmy już dłużej wytrzymać, wybraliśmy się na południe. Długo wędrowaliśmy, zatrzymywaliśmy się u obcych. Szukaliśmy miejsca, gdzie byłoby nam lepiej, gdzie znalazłyby się dla nas przestrzeń i nadzieja, choć nie mieliśmy nic ponad dwie pary rąk. Byliśmy na tyle młodzi, że dalibyśmy sobie radę. Tak nam się wydawało. - Pochowaliśmy dwoje dzieci wśród jezior i lasów w Savolaks - oznajmiła Elise z goryczą. - Tak daleko zawędrowaliśmy. One zawędrowały tak daleko. Hannu i Eeva, nie pożyli dłużej. Nigdy nie zobaczyli więcej ze świata niż ścieżki, lasy i jeziora. Mieszkaliśmy w ubogiej chacie, ona była ich domem. Mieli trzy i cztery lata. Nigdy nie chcę tam wracać. Lecz pocho- wałam tam również część swojej serdecznej krwi, zostały tam moje najstarsze dzieci.

Matti delikatnie pogładził Elise po włosach. Dłoń na moment zatrzymała mu się przy jej policzku. Powiódł po nim dwoma palcami, a potem ujął ręką obie jej dłonie. Bez względu na to, co przeżyli, nigdy nie stracili siebie nawzajem. - Tam, na południowym wschodzie, w Suomi, też nie jest jak w niebie - powiedział Matti z ponurą miną. - Nie my jedni stamtąd odeszliśmy, wielu wyjechało już w zeszłym roku. Rok wcześniej także. Ubodzy wszędzie klepią biedę. Nas ona dotyka jako pierwszych. My pierwsi wyrywamy korzenie, jak gdyby nasze nie sięgały równie głęboko jak bogaczy. Większość wyruszyła na zachód, chodziły słuchy, że na południu Szwecji są lepsze czasy, a to podobno ten sam kraj, ten sam król. - Matti wzruszył ramionami. - Czegóż mieliśmy szukać w Szwecji? Ludzie mówili, że jesteśmy szaleni, ale my woleliśmy wrócić tutaj. - Do domu - szepnęła Elise, a w oczach zapaliły jej się gwiazdki. - Bardzo się cieszę, że wróciliście - powtórzył Reijo i pogładził Elise po policzku. - Do domu... - Nie możemy siedzieć wam na głowie - stwierdził Matti. - Nie moglibyśmy, nawet gdybyś był sam. A już na pewno nie teraz, kiedy masz rodzinę, Reijo. Dość już dzieci upychałeś po wszystkich kątach. - Zawsze znajdzie się tu dla was miejsce - oświadczyła Helena. Reijo rozpierała duma z żony. Była w tej chwili panią tego domu, okazała serce, jakiego zawsze się po niej spodziewał. Objawiła te strony swojej osoby, przez które ją pokochał. - Ida i Sedolf także mają dość miejsca - dodał Reijo z błyskiem w oku. - A nie są świeżo upieczonym małżeństwem. Matti zawtórował mu w śmiechu. - Poza tym - dodał Reijo - poza tym mam ziemię, którą mogę przepisać na swoją córkę. Jeśli Matti będzie się opierał, Elise, tobie nie wolno ustępować. Masz do niej prawo, nie dam ci więcej, niż dałbym każdemu z was. Marny z tego miejsca widok, ale wy przecież jesteście przyzwyczajeni do nizin, do lasów i równin. To do was pasuje. W przyszłym tygodniu możemy zacząć ścinać drzewa na dom. Pewnie trzeba będzie wyprawić się dalej w dolinę, żeby znaleźć odpowiednie drewno. Musicie przecież mieć ściany, które zniosą zimę. - Dobrze wiesz, że nie możemy odmówić - odparł Matti. Z wielkim trudem przychodziło mu branie czegokolwiek. Nie umiał prosić o pomoc, nie bardzo umiał ją też przyjmować. - Ogromnie jesteś podobny do swojej siostry - powiedział Reijo z uśmiechem. - Dobry Boże, Matti, masz taki sam upór w oczach jak Raija. Pozbądź się go! Takiej dumie towarzyszy wiele smutku. Wiele bólu łączy się z dumnie podniesioną głową. Wszyscy możemy ugiąć

karku. Uważam, że jest w tym sens, że są chwile, w których wymaga się od nas właśnie ugięcia karku. Inaczej stałby się twardy jak skała. Przyjmij tę ziemię, w niczym cię to nie umniejszy, a ja nie stanę się większy. Zmieni się jedynie to, że będziecie mieć dom. Dość już chyba przewędrowaliście, dostatecznie dużo straciliście. Dość wycierpieliście. Po letnich miesiącach nadejdzie zima, możecie ją powitać wśród własnych ścian. Dam wam ziemię i pomogę przy budowie domu, nie będę się wtrącał, co dalej z tym zrobicie. To będzie zależało wyłącznie od ciebie i od Elise. Wykorzystacie swoje ręce i swój rozum. Jeśli nie przyjmiesz tego, Matti Alatalo, to okażesz się większym głupcem, niż za jakiego cię kiedykolwiek miałem. - Dobrze wiesz, że nie możemy odmówić - powtórzył Matti cicho. Była to dla niego niezwykle trudna chwila, ale ugiął kark i przyjął pomoc. Ten jeden jedyny raz. - Dziękuję ci. - Matti wyciągnął do Reijo rękę, którą ten mocno uścisnął. - Przynajmniej tyle mogę dla was zrobić - rzekł Reijo z uśmiechem. - Przecież jesteśmy spowinowaceni. Jesteś dla mnie jak zięć, no a jako brat Raiji również czymś w rodzaju szwagra. Do diabła, Matti, twoje dzieci są moimi wnukami! Miałbym się nie troszczyć o własne wnuki? - Wiedziałam, że wszystko jakoś się ułoży, gdy tylko wrócimy do domu - westchnęła Elise. Zarzuciła Reijo ręce na szyję i mocno go uściskała. - Dziękuję ci, tatusiu Reijo - powiedziała, całując go w oba policzki. - Tak cię kocham i dziękuję za to, że ty wciąż kochasz mnie i moją rodzinę! Reijo w oczach zakręciły się łzy. Głos lekko mu zachrypł. Prawie się zawstydził. - Nazwaliście jedno z dzieci po mnie? - chrząknął. - Reijo Fredrika - uśmiechnęła się Elise. - Ma trzy lata. Urodził się w styczniu tysiąc siedemset czterdziestego ósmego. Tego roku wydałam na świat dwoje. - Urodzajny rok - zachichotał Matti z wisielczym humorem. - Mikael Elias urodził się w grudniu - wyjaśniła Elise z rumieńcem na policzkach. - Eija - Marja, najstarsza z tych, które nam zostały, jest z lipca tysiąc siedemset czterdziestego siódmego. A w listopadzie w czterdziestym dziewiątym przyszła na świat najmłodsza, Inkeri Raija. - Nadaliście im imiona, które wiele ważą - stwierdził Reijo. - Cieszę się, że tylu z nas zapamiętaliście. - Nie sądziliśmy, że kiedykolwiek tu wrócimy - rzekła Elise ściszonym głosem. - I nie chcieliśmy was zapomnieć. Nadanie im imion po was miało być pewnym sposobem na to, żebyście byli z nami. Sposobem, by zachować was żywych w pamięci. - My mamy jednego Mikkala - powiedział Reijo. - Mieliśmy też Raiję. - Musiał

chrząknąć, nim opowiedział, co się wydarzyło w Lyngen, w Tornedalen i w Archangielsku. Rozwijał wątki ze wszystkich tych stron świata. Przekazywał im to, co sam wiedział. To była długa, dziwna noc w chacie z bali na cyplu. Jasna, przytulna, wypełniona słowami. Wypełniona opowieściami. Dopiero gdy nadszedł ranek, dorośli się położyli. Tego ranka Reijo nie wyprawi! się na fiord, żeby łowić ryby na obiad. - To koń ojca! - stwierdziła Ida, marszcząc brwi. Odgarnęła włosy z czoła. Niepokój kąsał ją jak mrówki. - Ale na koźle nie siedzi Helena i to na pewno nie jest ojciec! Na Jumalę! Złapała Sedolfa za ramię i uścisnęła go tak mocno, że ze śmiechem prosił, by przestała. I Ida puściła go, puściła i jego, i wiadro, które trzymała w drugiej ręce. Rzuciła się biegiem. Spódnice zadarła niemal do kolan, by w niczym jej nie powstrzymywały. Ida nigdy nie ulegała temu, co nazywano nakazami przyzwoitości. Myślała sercem i na ogól docierała tam, gdzie chciała, zazwyczaj bardzo prędko. Pobiegła im na spotkanie. Płakała i śmiała się przez łzy, które prawie ją oślepiły, lecz stopy śmigały po kępach trawy. Znała je dobrze, nie próbowały podstawiać jej nogi. Zdążyli zatrzymać wóz, nim do nich dotarła. Elise zeskoczyła na ziemię, jeszcze zanim znieruchomiał, i rzuciła się biegiem do Idy. Ich spojrzenia spotkały się wcześniej, niż otworzyły swoje objęcia. Płacz i śmiech splotły się ze sobą, tak samo jak one oplotły się ramionami. Słowa były tu zbędne. Matti, zsiadłszy z wozu, przez chwilę się im przyglądał. Patrzył też na piękny dom i poczuł lekkie ukłucie w sercu. Nie dlatego, żeby zazdrościł Idzie czegokolwiek, lecz to, co widział, nie mogło się równać z życiem, jakie oni wiedli przez ostatnie osiem lat. Ida przypomniała sobie o Mattim, popatrzyła na niego ponad ramieniem Elise, lecz nie chciała puszczać siostry. Matti ze śmiechem objął je obydwie. Tulił obie. Poczuł policzek Idy przy swoim. - Jumala! Ależ jestem szczęśliwa! - westchnęła Ida. - Nie można być aż tak szczęśliwym! Kiedy wróciliście? Skąd przybywacie? Wielkie nieba, nikt nigdy nie przy- puszczał, że kiedykolwiek jeszcze was zobaczymy! Nie sądziłam, że dane mi będzie to przeżyć! Że zobaczę was, o których ledwie miałam śmiałość myśleć, bo tak mi się od razu robiło smutno. Bo was nie było... Nadszedł Sedolf, niósł Mikkala na barana. Chłopczyk przyglądał się scenie szeroko otwartymi z ciekawości oczyma. Elise na widok małego dech zaparło w piersiach. - Na Boga, Ido, przecież to cała Raija! Nie można być aż tak do kogoś podobnym!