NICKY PELLEGRINO
Przepis
na życie
Recipe for life
Przełożyła Agnieszka Lipska-Nakoniecznik
Prószyński i S-ka
Dla Hatty,
która jest od samego początku
PROLOG
Z ogrodu przy Villa Rosa dolatywało szczekanie starego psa, który gnał za jakimś ptaszkiem
pomiędzy kępami wybujałych karczochów, zupełnie jakby nie wyrósł jeszcze ze szczenięcych
lat. Przebiegł w poprzek tarasu, gdzie niepodzielnie królowała bugenwilla, przedarł się przez
lasek splątanych drzewek cytrynowych i ruszył na ukos przez wypłowiały na słońcu trawnik.
Kiedy wreszcie ujadanie ucichło, wszechobecną ciszę mąciły jedynie szum lekkiego
wietrzyka między gałęziami granatów oraz miarowe uderzenia morskich fal, które rozbijały
się o leżące w dole głazy.
Dom stał pusty, zamknięty na głucho w obawie przed nieproszonymi gośćmi; wysokie
skrzydła bramy także były zasunięte. Tylko mały pies i jaszczurka o zielonym grzbiecie
potrafiły przecisnąć się przez dziurę w murze, którą prawie zupełnie zarosło zielsko.
Cała posiadłość sprawiała wrażenie opuszczonej i zaniedbanej. Grządki kwiatowe już
dawno przestały się opierać chwastom, wisteria rosła dziko. Jednak niewątpliwie ktoś tutaj
zaglądał. Przy końcu lata czyjaś ręka pozdejmowała z drzew owoce, a potem zamiotła ścieżki,
na których spoczywały opadające jesienią liście.
Pogoda zawsze surowo obchodziła się z tym domem. Słonawe wiatry i ostre słońce
sprawiły, że lakierowane drewno okiennic pokryło się bąblami, i wyssały kolor z
pomalowanych różową farbą ścian. Gdyby dach nie został przyciśnięty kamieniami,
gwałtowne wichry mogłyby pozrywać dachówki i zimowe deszcze przedostałyby się do
wnętrza. Warstwa kurzu w środku leżała nienaruszona, odwrócone do góry dnem filiżanki do
kawy stały na ociekaczu, gdzie ktoś je zostawił, a łóżko pozostało nieposłane. Ze ścian zdjęto
obrazy i tylko cienie wskazywały miejsca, gdzie niegdyś wisiały. Sufit pokrywała sieć
pajęczyn.
Od czasu, gdy ktoś tutaj ostatnio mieszkał, mogło upłynąć kilka miesięcy. Albo też
parę lat.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Twój czas jest ograniczony, więc nie trać go,
żyjąc cudzym życiem.
Steve Jacobs, CEO, Apple Inc.
ALICE
Najpierw poczułam na sobie jego ciężar, nieznany i wrogi, który przygniótł mi całe ciało.
Natychmiast otworzyłam oczy, lecz w ciemności zdołałam dostrzec jedynie zarys czyichś
długich, kręconych włosów. Przypuszczam, że wtedy podniosłam wrzask, a on syknął, żebym
się zamknęła, ale akurat tego dokładnie nie pamiętam. W pamięci zachował mi się jedynie
dotyk czegoś ostrego, co przyciskał do mojej twarzy. To musiał być kuchenny nóż albo
nożyczki, a przez moją głowę przelatywały myśli... Nie, wcale nie to, że lada chwila on mnie
zabije, ale że zostanie mi blizna. Że mój policzek będzie oszpecony szramą. Wydaje się, że to
głupie martwić się takimi rzeczami w momencie, kiedy ktoś cię gwałci.
Niezdarny, niechlujny akt nie trwał długo. Już po wszystkim leżałam na łóżku,
nasłuchując, jak on zbiega po czterech kondygnacjach schodów. Dopiero gdy byłam pewna,
że już sobie poszedł, wyskoczyłam z łóżka i popędziłam na dół, do pokoju Charliego.
- Zostałam zgwałcona!
Żeby wykrzyczeć te słowa, otworzyłam usta tak szeroko, że aż rozbolała mnie
szczęka.
Nie jestem pewna, czy z początku ktokolwiek poza Charliem wierzył w to, co
mówiłam - aż do chwili, gdy na dróżce prowadzącej do drzwi znaleziono pieniądze, które
gwałciciel zgubił, uciekając. Policja zasugerowała nawet, że cała sprawa mi się przyśniła. Ale
to zdarzyło się jeszcze w czasach, zanim przeszli specjalne szkolenie. Jestem pewna, że teraz
zachowaliby się inaczej.
Słyszałam, jak rozmawiają przez walkie-talkie, określając mnie mianem „ofiary”.
Nienawidziłam tego słowa. I nienawidziłam stać na kawałku brązowego papieru i rozbierać
się w obecności lekarza, który następnie włożył moje rzeczy do plastikowej torby i gdzieś
zabrał. Nienawidziłam tego, jak mnie szturchał i dźgał, a potem zostawił w jaskrawo
oświetlonym pokoju, gdzie przez parę godzin siedziałam nad filiżanką cieniutkiej herbaty.
Nienawidziłam patrzeć na nagłówki - „Gwałt na studentce” - na pierwszej stronie gazety,
która ukazała się następnego dnia, i wiedzieć, że to chodzi o moją osobę. W dodatku wszyscy
moi przyjaciele - każdy, kto kiedykolwiek pojawił się w moim malutkim pokoiku - musieli się
zgodzić na pobranie odcisków palców, więc nie było szans, żebym mogła utrzymać wszystko
w tajemnicy, by nie wskazywano mnie palcami, ilekroć pojawiłam się na terenie kampusu.
- Spójrzcie, to ta dziewczyna, która została zgwałcona.
Po tym wydarzeniu wszystko się zmieniło. Gdy byłam w klubie, zawsze po głowie
krążyła mi myśl, że on może się tutaj znajdować. Inni prowadzili beztroskie pogawędki,
słuchali kapeli albo rzucali strzałkami do tarczy, ja zaś rozglądałam się w poszukiwaniu
mężczyzny z długimi, kręconymi włosami.
Podczas wieczorów spędzanych samotnie w domu nasłuchiwałam odgłosu jego
zbliżających się kroków na schodach. Pójście spać nie wchodziło w rachubę. Nawet nie
starałam się próbować.
Charlie został ze mną o wiele dłużej, niż się spodziewałam. Sądzę, że czuł się winny.
Gdyby wciąż był moim chłopakiem, spałby w łóżku obok mnie, kiedy tamten obcy wślizgnął
się do pokoju.
Nasz dom był taki przyjemny i przytulny: wysokie sufity, grube dywany, centralne
ogrzewanie... Nic dziwnego, że kiedy ze sobą zerwaliśmy, żadne z nas nie miało ochoty się
wyprowadzić. Tak więc z uporem mieszkaliśmy przez ścianę - Charlie w jednym pokoju, a ja
w drugim - trwając w przekonaniu, że właśnie to drugie powinno się stąd wynieść, i nie
dostrzegając, jak śmieszne jest nasze zachowanie.
W końcu bielizna pościelowa pomogła mi podjąć decyzję. Policjanci zabrali ją, by
przeprowadzić testy w laboratorium, ale wkrótce odesłali z powrotem, ponieważ
powiedziałam, że życzę sobie ją odzyskać, gdyż jestem spłukana i nie stać mnie na kupienie
nowego kompletu. Tamci sprawiali wrażenie nieco zdziwionych, ale tak czy owak przynieśli
pościel z powrotem. Jednak gdy rozpostarłam prześcieradło na łóżku, okazało się, że wciąż
pokryte jest plamami. Niektóre z nich zakreślone były niebieską kredą, a oprócz tego parę
kawałków tkaniny zostało wyciętych, zapewne do analizy. Bez namysłu zwinęłam całość w
kłębek i wrzuciłam do kosza na śmieci.
Właśnie wtedy pomyślałam, że nie powinnam zostawać tutaj, czepiając się
poszarpanych brzegów własnego życia. To wcale nie jest dobrze dla mnie, uznałam. Muszę
dokądś się przenieść. Dokądkolwiek.
Zapakowałam w parę toreb te trochę rzeczy, które miały dla mnie jakieś znaczenie, i
złapałam ekspres jadący na południe, nie mówiąc nikomu - z wyjątkiem Charliego - że
wyjeżdżam. Kołysana rytmem pociągu robiłam plany na nowy początek. Zaczęłam myśleć, że
to szczególny czas... moje życie po osiemnastym listopada tysiąc dziewięćset
osiemdziesiątego piątego roku, w którym to dniu nieznajomy mężczyzna przyłożył mi nóż do
twarzy. Gapiłam się przez okno na umykający w dal angielski krajobraz, a w mojej duszy
rodziło się postanowienie, że odtąd każdy dzień będę traktować jak nadzwyczajny dar od
losu. Że dobrze wykorzystam ten czas. Wycisnę z życia wszystko, aż do ostatniej kropli.
BABETTA
Babetta spojrzała w kierunku morza, starając się odkryć, co takiego ujrzał jej mąż, że od
dłuższego czasu gapi się tam jak urzeczony. Siedział na starym, wiklinowym fotelu, który
wyciągnął na taras, i chociaż naprawdę było dość chłodno, nie wykazywał najmniejszych
oznak, że zamierza ruszyć się z miejsca. Zupełnie jakby na kogoś czekał. Ale dziś nie
spodziewali się żadnego gościa. Rzadko się zdarzało, że ktoś tu zaglądał.
Tego dnia czekało ich trochę pracy. Babetta chciała przenieść do ziemi sadzonki
cebuli - kruchej, czerwonej cebuli, która tak doskonale pasowała do letnich sałatek. Zwykle o
tej porze Nunzio był już w ogrodzie; lekko przygarbiony, lecz wciąż mocny w rękach dzierżył
swój wykrzywiony, stary szpadel i przygotowywał grządki. Jednak dzisiejszego ranka
wiklinowy fotel zawładnął nim całkowicie; interesowało go jedynie obserwowanie horyzontu.
Gapił się w dal, prawie nie mrugając powiekami, i nawet nie zadał sobie trudu, by na
nią popatrzeć, chociaż specjalnie szurała miotłą po płytkach terakoty, żeby zwrócić na siebie
jego uwagę. Naciągnął głęboko na oczy swój stary, brudny kapelusz i zacisnął palce na
podłokietnikach fotela, jakby się bał, że żona spróbuje wyciągnąć go stamtąd siłą.
Przerwała zamiatanie.
- Buongiorno, Nunzio - odezwała się głośno, bo stopniowo zaczynał mieć problemy ze
słuchem.
Wreszcie odwrócił się w jej stronę. Jego spojrzenie było zimne jak lód, a twarz
pozbawiona wszelkiego wyrazu.
- Buongiorno umarło, Babetta - odparł cicho. - Buongiorno nie żyje.
I znowu spojrzał na horyzont, jakby wcale się nie odzywał.
To najdziwniejsze słowa, jakie wypowiedział podczas wielu długich lat małżeństwa,
dumała Babetta, szukając szpadla, żeby zabrać się do szykowania grządki pod cebulę. Od
czasu do czasu zerkała na taras; za każdym razem widziała sylwetkę męża, który w milczeniu
gapił się w pustą przestrzeń, jakby było mu całkiem obojętne, że na żonine barki spadła cała
ciężka praca.
W porze lunchu Nunzio wszedł do środka i zajął swoje zwykłe miejsce przy
kuchennym stole, czekając aż Babetta poda mu jedzenie. Jak zwykle zamoczył chleb w
parującej, gęstej zupie z makaronu i fasoli i poczekał, aż zmięknie na tyle, żeby dało się go
żuć, a potem szybko i hałaśliwie pochłaniał łyżkę za łyżką, przełykając łapczywie. Jeszcze nie
przełknąwszy ostatniej porcji, odsunął na bok pusty talerz i zostawił go, żeby Babetta
sprzątnęła ze stołu, sam zaś ruszył na swój posterunek na wiklinowym fotelu.
Wraz z zapadnięciem nocy wrócił do domu, ale nadal nie odezwał się ani słowem.
Babetta owinęła głowę wełnianym szalem i wyszła, żeby przynieść trochę drewna do
kominka. Noc była całkiem bezwietrzna, malutki księżyc mienił się żywym srebrem.
Podnosząc kosz z polanami, Babetta odruchowo popatrzyła w stronę góry, na której stał
wysoki, biały posąg Chrystusa, jak zawsze oświetlony jaskrawym światłem.
Ona i Nunzio mieszkali tu od wielu, wielu lat - od chwili, kiedy umarł poprzedni
dozorca, stary Umberto Santoro - i każdej nocy świadomość, że w nieprzeniknionej ciemności
czuwa nad nimi sam Chrystus, wywoływała w niej poczucie głębokiego spokoju.
Dom znajdował się na uboczu. Nie mieli żadnych sąsiadów, żeby móc zamienić z
kimś kilka słów, ani samochodu, który zawiózłby ich na górę, do miasteczka. W
dziewczęcych latach Babetta mieszkała niedaleko stąd i raz w tygodniu wraz z siostrami
chodziła pieszo do Triento, żeby sprzedawać kosze, które wyplatał ojciec. Ale teraz na
wstążce szosy biegnącej wzdłuż wybrzeża zrobiło się tłoczno od szybkich samochodów, więc
nie odważyłaby się iść do miasta na piechotę, nawet gdyby uznała, że nogi zdołają zanieść ją
tak daleko. Została więc na miejscu, mając do towarzystwa jedynie Nunzia i ten odległy
posąg Chrystusa Zbawiciela.
Oczywiście zdarzało się, że ludzie ich odwiedzali. Na przykład we wtorki przyjeżdżał
swoją otwieraną po bokach ciężarówką człowiek, który handlował warzywami, i Babetta
sprzedawała mu wszystkie nadwyżki, jakie zdołała wygospodarować z zebranych w ogrodzie
plonów. W środy zjawiał się rzeźnik w vanie z chłodnią, więc jeśli akurat była potrzebna
większa ilość pieniędzy, Babetta mogła sprzedać mu kurczaka albo pozbyć się części szynek,
które wisiały w piwnicy od czasu, kiedy ostatnio zabiła świnię. W każdy czwartek wstępował
właściciel sklepu rybnego, żeby zaoferować jej młode kałamarnice lub torbę mięczaków.
Nigdy nie kupowała dużo - jedynie tyle, żeby wymieszać owoce morza z makaronem i podać
wieczorem na kolację.
Taki tryb życia oznaczał, że Babetta rzadko musiała sięgać po pieniądze, jakie razem z
Nunziem otrzymywali za opiekowanie się ogrodem przy pustym domu na sąsiedniej posesji.
Villa Rosa była odludnym miejscem, szczelnie ukrytym za osłoną wysokiego muru. Kiedy
Babetta i jej mąż tu zamieszkali, rodzina właścicieli każdego lata przyjeżdżała na południe,
żeby popływać w morzu i pożeglować na swoich łodziach; Babetta pamiętała, jak w tamtych
czasach domostwo tętniło życiem. Ale upłynęło już wiele lat, odkąd nikt nie zadał sobie
trudu, żeby tu przyjechać, więc budynek wyglądał na zaniedbany; różowa farba odłaziła ze
ścian wielkimi płatami, a zdaniem Babetty także dach z pewnością zaczął już przeciekać.
Mimo wszystko nie poczuwała się do odpowiedzialności za ten dom. Ona i Nunzio
dostawali pieniądze wyłącznie za opiekowanie się położonymi na tarasach ogrodami, które
schodziły aż do morza. Rosły na nich cytrynowe gaje i drzewa granatu, a pomiędzy nimi
gdzieniegdzie wplątały się kępy karczochów i długie nitki dzikiej fasoli, które zagnieździły
się w glebie koloru cynamonu natychmiast, gdy tylko się zorientowały, że nikt już tu nie
mieszka.
Babetta była zdumiona, kiedy regularnie co miesiąc na ich koncie pojawiała się
ustalona kwota. Dlaczego ktoś miałby troszczyć się o to, że ogrody Villa Rosa zdziczeją i
zarosną chwastami? Przez całe lata kapitał leżał na koncie, aż zebrała się całkiem pokaźna
sumka. I kiedy z Palermo przyjeżdżała jej córka, Sofia, Babetta zawsze się upierała, że muszą
koniecznie pójść razem do banku i upewnić się, czy wszystko jest tak, jak powinno być.
Córka za nic nie mogła pojąć, czemu matka nie chce wydawać tych pieniędzy.
- Mamo, kup jakieś nowe ciuchy albo jasne zasłony, żeby rozweselić czymś ten dom.
Zafunduj sobie coś. Cokolwiek.
Ale Babetta zawsze kręciła głową. Miała wszystko, czego jej trzeba. Poza tym dobrze
było wiedzieć, że pieniądze leżą w banku i zgromadzona kwota z miesiąca na miesiąc rośnie.
Przenikliwy wiatr znad morza przeszywał ją na wylot, więc Babetta wciągnęła drewno
do środka i zastała w kuchni Nunzia, który siedział w fotelu przed kominkiem, nieruchomym
wzrokiem wpatrując się w płomienie. Zaczęła się zastanawiać, co mu się stało tym razem. W
ciągu długich lat małżeństwa nieraz się zdarzało, że wpadał w zły nastrój. Siostry Babetty
zawsze powtarzały, że w ogóle nie powinna była wychodzić za mężczyznę pochodzącego z
Kalabrii - ich krew przyprawiona jest zbyt dużą ilością chili i stąd się biorą napady złego
humoru.
- Trzeba było sobie wybrać jakiegoś chłopca stąd - mówiły, ilekroć skarżyła się na
wybuchowy charakter męża.
Nawet gdy już stali przed księdzem, zastanawiała się do ostatniej chwili, czy dobrze
robi. Nunzio był dziesięć lat od niej starszy i z pewnością nie wyglądał jak mąż, o jakim
marzyła. Ale wtedy było już za późno. Sama wybrała kierunek, w którym miało zmierzać jej
życie i musiała postępować zgodnie z tym wyborem.
W miarę jak upływały kolejne dekady, Babetta i Nunzio przyzwyczajali się do siebie.
Kiedy wpadał w złość, zamykała się w piwnicy i siedziała tam dopóty, dopóki nie przyszedł
pod drzwi, przysięgając z płaczem, że odtąd będzie już spokojny. Czasami jego ponure
nastroje rozciągały się na całe tygodnie i miesiące, lecz wiedziała, że jedyne, co może zrobić,
to czekać w milczeniu, aż w końcu w duszy Nunzia coś drgnie i mąż znów zechce do niej
wrócić.
Jednak ten nowy nastrój Nunzia wydawał się całkiem odmienny od poprzednich.
Nigdy dotąd nie widziała, żeby stronił od codziennej roboty. Wszystko jedno, jak bardzo czuł
się smutny albo wściekły - zawsze brał do ręki szpadel i szedł do ogrodu. Jego obowiązki
należały do rutynowych zajęć: zimą było to przycinanie pędów winorośli, na wiosnę zaś
kopanie ziemi, żeby Babetta mogła posadzić na grządkach sadzonki. Nunzio ciężko pracował,
aż do chwili gdy dzień robił się zbyt gorący lub gdy zapadał zmierzch.
Nigdy wcześniej nie widziała, żeby siedział w fotelu przez cały boży dzień i od świtu
aż do nocy gapił się przed siebie. Tak samo nigdy nie zauważyła na jego twarzy takiego
wyrazu, nieruchomego i całkiem obojętnego, jakby Nunzio powoli zamykał się w sobie.
Babetta zaczęła się martwić, że być może jej mąż naprawdę traci zmysły.
ALICE
Po tym, jak zostałam zgwałcona, uciekłam do Leili. Była jedyną osobą, której ufałam, że
pomoże mi na nowo poukładać sobie życie. Na pierwszym roku na uniwersytecie
mieszkałyśmy w tym samym akademiku i muszę przyznać, że byłam nią zupełnie
oczarowana. Pamiętam, jak częstowała mnie czerwonym winem i jak rozmawiałyśmy o
sprawach, o których dotąd rzadko zdarzało mi się myśleć: o strajkach głodowych Bobby'ego
Sandsa albo sytuacji w Iranie.
Nie było sposobu, żebym zdołała się oprzeć tak barwnej, żywej osobowości. Leila
była jak sukienka, o której wiem, że mi w niej nie do twarzy, a mimo to okropnie chcę ją
mieć, i to właśnie tę, a nie inną. W moim dotychczasowym, zwykłym i nudnym życiu,
spędzanym na eleganckich przedmieściach, nigdy nie spotkałam kogoś równie interesującego.
W pubie Leila piła guinessa i utrzymywała, że jest wegetarianką, choć kiedyś ją
przyłapałam, jak na wpół ukryta za filarem obok naszej piekarni pałaszowała w najlepsze stek
i pierożki z podrobami. Nosiła ciuchy ze sklepów z używaną odzieżą - wyszywaną
paciorkami sukienkę z jedwabiu i wełniane palto, pod które wkładała męską marynarkę od
smokingu, wciąż pachnącą dymem cygar.
Będąc na drugim roku, rzadko ją już widywałam. Przeprowadziła się do miasta, żeby
zamieszkać z jakimiś ludźmi, którzy ubierali się wyłącznie na pomarańczowo i mieli obsesję
na punkcie indiańskiego guru zwanego Bhagwan. Wpadłam do niej tylko raz; poczęstowała
mnie dziwną herbatką, która śmierdziała dymem, a potem siedziała na sofie, przez cały czas
kreśląc na kolejnych kartkach białego papieru jeden i ten sam rysunek.
Kiedy Leila zrezygnowała z uniwersytetu, wcale mnie to nie zdziwiło, choć odniosłam
się do tego pomysłu z dezaprobatą. Teraz postąpiłam tak samo - idąc w jej ślady, wyruszyłam
na południe, do Londynu.
Mieszkała w apartamencie swojej matki, w wieżowcu na Maida Vale. Było tam tak
czysto i biało, że mieszkanie wyglądało jak sala operacyjna w szpitalu.
- Nie dotykaj ścian, nie dotykaj ścian - brzmiał stale powtarzany refren Leili.
Najwyraźniej zostały pomalowane jakimś świństwem, na którym od razu zostawały
paskudne plamy, jeśli tylko ktoś przesunął po nim palcami.
- Więc czemu twoja matka nie pomalowała ich czymś, co można wytrzeć? - dziwiłam
się.
- Bo uzyskałoby się znacznie gorszy efekt - odpowiadała w taki sposób, jakby
cytowała usłyszane od kogoś słowa.
Skończyło się na tym, że chodziłam po mieszkaniu z rękoma skrzyżowanymi na
piersi. Mimo wszystko mogłam przecież mieszkać tam za darmo, więc zależało mi, żeby nie
zdenerwować matki Leili, kiedy przy rzadkich okazjach opuszczała swój dom na południu
Francji, żeby przyjechać do Londynu.
Każdego wieczora kupowałam „The Evening Standard” i dokładnie przeglądałam
część z ogłoszeniami o pracy, podczas gdy Leila siedziała obok, zaciągając się francuskimi
papierosami. Nawet wybrałam się na kilka spotkań w agencjach rekrutacyjnych i do pewnej
restauracji przy Covent Garden, ale znalezienie stałego zajęcia okazało się trudniejsze, niż
sobie wyobrażałam. Albo się okazywało, że nie mam wystarczającego doświadczenia, albo
pracodawcy obawiali się, że skoro zaliczyłam połowę studiów, to praca u nich szybko mi się
sprzykrzy.
Mogłam poprosić mamę, żeby przysłała mi trochę pieniędzy, ale od razu wpadłaby w
złość, że nie zrobiłam dyplomu, a ja nie czułam się na siłach, żeby tłumaczyć, dlaczego tak
się stało. Żyła zupełnie sama, odkąd ojciec odszedł wiele lat temu, i należała do osób, które
uwielbiają jęczeć i narzekać. Miała zwyczaj gderać całymi godzinami, wyrzucając z siebie
całą gorycz i żal, a poza tym uwielbiała martwić się rzeczami, o których ja nie chciałam
nawet myśleć. Instynktownie wiedziałam, że opowiedzenie jej, co się wydarzyło, będzie
równoznaczne z tym, że poczuję się tak, jakbym jeszcze raz przeżywała tamten gwałt.
- Jeśli wkrótce nie uda mi się dostać jakiejś pracy, to doprawdy nie wiem, co ze sobą
pocznę - powiedziałam do Leili któregoś ranka.
Siedziałam nad filiżanką mocnej jak diabli herbaty, po kolei otwierając listy, w
których odrzucano moją ofertę, podczas gdy Leila wypełniała popielniczkę niedopałkami
kolejnych papierosów.
- Może chcesz wziąć moją robotę? - zaproponowała.
Pracowała jako kelnerka w małym lokaliku pod nazwą Maida Vale Brasserie.
- A co ty będziesz robić?
Wsunęła do ust kosmyk włosów i zaczęła ssać. Potem po prostu wzruszyła ramionami.
- Nie wiem - mruknęła, nie wypuszczając włosów z ust. - Może będę żyć tak jak Holly
Golightly w „Śniadaniu u Tiffany'ego”.
Była jedyną znaną mi osobą, która mogła wymyślić coś równie śmiesznego.
Zachichotałam.
- Jak to sobie wyobrażasz?
- No cóż, będę jeść, kiedy faceci zaproszą mnie na obiad, i pić, gdy postawią mi
szampana.
Zapaliła następnego papierosa, jednocześnie obdarzając mnie radosnym uśmiechem.
Była naprawdę śliczna z tymi kruczoczarnymi włosami, czarną jak węgiel oprawą oczu i
wspaniałymi czerwonymi wargami. Bez trudu mogłam sobie wyobrazić, jak żyje z tego, co
mężczyźni są skłonni jej zaoferować.
- Ale czy tamci w lokalu nie będą mieli nic przeciwko temu?
Znów wzruszyła ramionami.
- Kogo to obchodzi, nawet jeśli będą?
W ten sposób następnego wieczoru zjawiłam się na zmianie Leili, i chociaż jej szef,
Robbie, wcale nie wydawał się tym zachwycony, to w końcu dał mi jej fartuszek i pozwolił
iść na salę. Pierwszego wieczoru starałam się przede wszystkim dotrzymać kroku innym
pracownikom i cała zmiana upłynęła mi we mgle cassoulette'ów i sałatek z kozim serem. Nie
potrafiłam ustawić na ręku tylu talerzy co druga kelnerka i z całych sił starałam się
zapamiętać więcej niż dwa zamówienia. Około północy rozbolały mnie stopy, a kolana
skrzypiały przy każdym ruchu.
- Jesteś młoda i silna - huknął na mnie szef kuchni, kiedy się przyznałam, że jestem
wykończona. - Jak twoim zdaniem ja mam się czuć, hę?
Podał mi szklaneczkę czerwonego wina; zwróciłam uwagę, że sobie nie nalał.
- Tak przy okazji, mam na imię Guyon - powiedział. - To niegrzecznie ze strony
Robbiego, że nas sobie nie przedstawił.
- A ja nazywam się Alice - odparłam. - Jestem przyjaciółką Leili i można powiedzieć,
że zgodziła się oddać mi swoją pracę.
- Ach, to wszystko tłumaczy! Robbie ma bzika na punkcie uroczej Leili. Uważa, że to
dzięki niej mamy tylu klientów i być może ma rację. Oczywiście to nie oznacza, że ty nie
jesteś równie urocza - dodał z pośpiechem.
Zaśmiałam się, żeby okazać mu, że wcale nie czuję się urażona. To żadna nowina, że
nie należałam do dziewczyn tej samej klasy co Leila. Zawsze byłam taką małą, szarą myszką:
dość niedużą i zawsze nadającą na tej samej fali. Może nie byłam szczególnie odrażająca, ale
również niczym się nie wyróżniałam.
- Jak myślisz, czy Robbie pozwoli mi zostać?
- Nie widzę powodu, dla którego miałby nie pozwolić. Ostatecznie prościej jest
zatrzymać ciebie niż szukać kogoś nowego. Tylko postaraj się niczego nie upuścić - poradził.
- Och, i jutro przyjdź trochę wcześniej. Jedzenie dla personelu jest o czwartej trzydzieści.
Lubię, żeby każdy spróbował moich specjałów, bo potem może odpowiednio opisać je
klientom.
- Leila nic mi o tym nie mówiła.
- No cóż, zdaje się, że nie należała do ludzi, którzy zawracają sobie głowę jedzeniem -
odparł Guyon cierpkim tonem.
Nasza knajpka należała do dość pospolitych lokali, wyposażonych w białe metalowe
stoliki i krzesła, które w słoneczne dni wystawia się na ulicę. Ściany były dość wyblakłe, ale
za to pokryte jaskrawymi malowidłami autorstwa miejscowych artystów, a na barze zawsze
pysznił się olbrzymi wazon z naprawdę ekstrawagancką aranżacją kwiatową. Jednym
słowem, było to jedno z tych miejsc, do których ludzie zaglądają wtedy, kiedy nie chce im się
gotować w domu, lecz Guyon lubił robić wszystko tak, jakby była to najbardziej
wyrafinowana restauracja w mieście.
Przywiązywał niezwykłą wagę do sposobu podania jedzenia i często kazał nam
czekać, aż wytrze z brzegu talerza kilka kropli kremowego sosu albo udekoruje deser
perfekcyjnym wzorem z malinowego soulis. To stawało się przyczyną wielu nieporozumień,
ponieważ z kolei Robbie stawiał na szybkość obsługi. „Ściągnij ich tu, nakarm, a potem
wyproś”, lubił mawiać. Wtedy Guyon kręcił głową i domagał się przełożenia potrawy na inny
talerz, żeby poprawić jej wygląd - wyłącznie po to, żeby zrobić szefowi na złość.
- Pieprzony, stary pijus - warczał Robbie, ilekroć tamten znalazł się poza zasięgiem
słuchu. - Ma cholerne szczęście, że w ogóle załapał się do roboty po tym, co mu się zdarzyło.
Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że Guyon jest alkoholikiem. Jego
policzki pokrywała sieć czerwonych pajączków, a nos wydawał się nieco zbyt grudkowaty.
Pewnego razu Robbie wyszeptał mi na ucho, że w swoim czasie Guyonowi zdarzało się pić
tak dużo, że w końcu stracił kontrolę nad tym, co działo się w pewnej eleganckiej restauracji
w Mayfair, gdzie pełnił funkcję szefa kuchni. W lodówkach psuło się jedzenie, a urządzenia
kuchenne zarosły brudem i rozpanoszyło się w nich robactwo. W końcu Guyonowi udało się
struć czymś paru szacownych klientów i lokal nigdy się nie podźwignął po skandalu, jaki
wówczas wybuchł. Potem już nikt nie chciał mieć z nim do czynienia, nieważne, jak dobrym
był kucharzem. Przez pewien okres pracował w domu starców, bo to była jedyna posada, jaką
udało mu się dostać. Aż wreszcie znalazł się tutaj - już jako ozdrowiały alkoholik - i serwował
co dzień steki i pommes frites.
- Pretensjonalny, stary pedał - skarżył się Robbie, wypisując na tablicy menu dnia. -
Spójrz, co sobie wymyślił: poulet aux olives vertes. Dlaczego nie może nazwać tego jakoś
zwyczajnie, na przykład „gulasz z kurczaka z oliwkami”?
Zastanawiałam się nad tym samym, więc pewnego wieczoru, kiedy był mniejszy ruch
i Robbie nie kręcił się w pobliżu, zadałam Guyonowi to pytanie.
- Alice, chodzi o to, że ludzie nie przychodzą do restauracji wyłącznie po to, żeby
zjeść - tłumaczył cierpliwie. - To pewnego rodzaju doznanie. Przychodzą nawet do takiego
lokalu jak ten, ponieważ przez parę godzin chcą się poczuć kimś wyjątkowym, zanim znów
będą musieli powrócić do własnego życia.
Właśnie wycierał ścierką rondle i odwieszał według rozmiaru na ścianę nad blatem.
Zastanowiłam się, czy ma kłopoty z powstrzymaniem się od picia, kiedy pracuje tuż obok
skrzynek pełnych butelek wina, ale nie odważyłam się o to zapytać.
Pewnej wyjątkowo ruchliwej niedzieli w porze lunchu Robbie dostał napadu złego
humoru i po prostu wyszedł, a tydzień później właściciele lokalu zaproponowali mi, żebym
objęła jego posadę.
- Co prawda nie masz wielkiego doświadczenia, ale Guyon powiedział, że jesteś dość
rozgarnięta i grzecznie odnosisz się do klientów, więc uważamy, że trzeba dać ci szansę.
Kiedy poszłam podziękować Guyonowi, roześmiał się perliście.
- Pamiętaj, dziecinko, że płacą ci jedną trzecią tego, co musieli płacić Robbiemu.
Mogą sobie na to pozwolić, ponieważ nie masz doświadczenia w branży. I przekonasz się, że
będą chcieli wycisnąć z ciebie siódme poty.
Nie miałam nic przeciwko dodatkowej pracy albo spędzaniu w knajpce większej ilości
czasu. W pewnym sensie była to dla mnie ulga, ponieważ plany Leili, żeby żyć jak Holly
Golightly, niezupełnie wyszły, tak jak sobie wyobrażała. Owszem, miewała mnóstwo
facetów, ale wszyscy byli muzykami, artystami albo rzeźbiarzami, i żaden z nich nie
śmierdział groszem.
Kiedy wracałam z pracy do domu, nigdy nie było wiadomo, który z nich akurat dziś
wylądował w jej łóżku, ale bez trudu mogłam ich usłyszeć, bo mieszkanie miało ściany
cienkie jak wafelek. Którejś nocy Leila krzyczała tak głośno, że zaniepokoiłam się na serio i
wtargnęłam do jej sypialni. Jeden z jej kochanków - jakiś artysta jak sądzę - przycupnął
nagusieńki na wierzchu kufra na ubrania. Muszę przyznać, że ten widok zupełnie wytrącił
mnie z równowagi.
- Wybacz, kochanie - powiedziała następnego ranka Leila, kiedy biedak już sobie
poszedł. - Oboje mieliśmy nieźle w czubie.
- Zdaje się, że każdej nocy sypiasz z innym facetem. Czy nigdy nie robi ci się od tego
niedobrze?
- Nie. - Uśmiechnęła się słodko. - Jestem dobra w seksie, Alice. Naprawdę, naprawdę
dobra. Czy to nie byłaby hańba, nie wykorzystać tego talentu najlepiej jak się da?
Nie miałam nic przeciwko zachłannej satysfakcji, jaką Leila czerpała z uprawiania
seksu. Tyle tylko, że przypominało mi to o całkiem innych doznaniach, które stały się moim
udziałem: o przemocy i nienawiści, niemających nic wspólnego z pożądaniem. Ale mężczyźni
Leili byli całkiem nieszkodliwi i tak w nią zapatrzeni, że ledwie zauważali moją obecność.
Rankami zastawałam ich w kuchni, jak popijali herbatę; zachowywali się wobec mnie
uprzejmie, lecz bez najmniejszego zainteresowania.
Często czułam się samotna i wtedy wracałam myślami do Charliego. Wciąż tęskniłam
za jego fizyczną bliskością. Przez cały ten czas nie napisał do mnie ani razu, i o ile
wiedziałam, wciąż spotykał się z Sarah White - dziewczyną, która mi go ukradła.
Najśmieszniejsze wydawało się to, iż wcześniej wyobrażałam sobie, że uda mi się
zatrzymać Charliego na zawsze. Był daleki od ideału męskiej urody - miał bladą karnację,
rudawe włosy i oczy prawie pozbawione rzęs. Gdy pierwszy raz znalazłam się obok niego w
łóżku po jakiejś mocno zakrapianej imprezie na pierwszym roku studiów, nie mogłam się
doczekać, kiedy się go pozbędę. Nawet jego ciało odbiegało od ideału - co prawda było
szczupłe, ale zwiotczałe na skutek braku ćwiczeń.
Tym, co przemawiało na korzyść Charliego, były jego mądrość i poczucie humoru.
Rozśmieszył mnie do łez i w ten sposób wszedł w moje życie, rozrzucając po moim malutkim
studenckim pokoiku buty, ubrania i płyty. Stopniowo coraz mocniej odciskał na mnie swoje
piętno. Zaczęłam słuchać zespołów z północy - Smithsów i Big Country - bo on je lubił.
Spędzałam długie godziny w sklepach muzycznych, przerzucając albumy z nagraniami, albo
oglądałam filmy z obcojęzycznymi podpisami. Wreszcie wyprowadziłam się z akademika,
żeby zamieszkać z nim w wynajętym domu, gdzie każdej nocy spał ze mną w mojej sypialni.
Gdybym miała odpowiednie przyjaciółki, poradziłyby mi na pewno, żebym nie
decydowała się na to tak prędko. Ale to było całkiem nowe życie i wszystko zdążyło się
uformować jedynie połowicznie, zwłaszcza przyjacielskie więzi. Charlie studiował na drugim
roku. Wciągnął mnie do kręgu swoich znajomych i właśnie oni - z wyjątkiem Leili - stanowili
towarzystwo, w którym się obracałam. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak mogłabym
egzystować bez Charliego.
I wtedy na horyzoncie pojawiła się Sarah White. Pierwszy raz wpadliśmy na nią w
mieszczącym się na terenie kampusu Centrum Modlitwy. Nabraliśmy zwyczaju, żeby tam
zaglądać, ponieważ zawsze byliśmy podejmowani talerzem gotowanej fasoli albo spaghetti z
tostem. Tamci robili to wyłącznie po to, by schwytać nas w pułapkę i móc rozmawiać z nami
o Bogu, ale Charlie uwielbiał gorące dyskusje, ja zaś nie miałam nic przeciwko temu, żeby się
najeść za darmo.
Zauważyłam, że Sarah zwraca na niego uwagę, jednak nie zaprzątałam sobie tym
głowy. Nie przyszło mi na myśl, że jej osoba może stanowić jakieś zagrożenie. Teraz
dochodzę do wniosku, że jej zainteresowanie pochlebiało Charliemu. Nie należał do
przystojnych facetów, co nie znaczyło, że nie był próżny. A Sarah potrafiła przemówić do
jego próżności.
Zdobyła go na własność w czasie pewnego weekendu, kiedy pojechałam w
odwiedziny do matki. Zaraz po powrocie wyczułam w Charliem pewną zmianę. Był jakiś
wycofany i nieprzystępny. Raz czy dwa przytulił się do mnie w łóżku, a potem gwałtownie
mnie odepchnął. Później przyszła noc, kiedy nie wrócił do domu. Obudziłam się samotnie
następnego ranka i wiedziałam, że musi być z nią.
Czułam się zrozpaczona i upokorzona i przez chwilę wydawało mi się, że tracę rozum.
Na pewno właśnie tak się zachowywałam. Leila z dziecięcą radością wysłuchiwała, jak
wyliczam różne szaleństwa, które zdarzyło mi się popełnić. Na przykład jak wtargnęłam do
domu Sarah, kiedy był tam Charlie, i zalałam się łzami. Albo jak pojawiałam się u niej przez
kilka kolejnych wieczorów i urządzałam sceny rozpaczy - wyłącznie po to, żeby
uniemożliwić im spędzenie razem czasu.
- Opowiedz mi jeszcze raz, jak wpadłaś na nich w pubie w porze lunchu i wylałaś na
nią całe swoje piwo - zachęcała mnie Leila.
Przyznawała, że sama chętnie posunęłaby się dalej i rzuciła talerzem z jedzeniem w
twarz Sarah albo dziabnęła ją widelcem. Zaśmiewałam się do rozpuku, słuchając, jak opisuje
wszystko to, co byłaby w stanie zrobić, żeby tylko zaspokoić chęć zemsty. Ale tak naprawdę
wstydziłam się jak diabli. Nachodziłam Charliego i Sarah White. Zrobiłam z siebie idiotkę.
A potem, kiedy sądziłam, że życie nie może już być gorsze, jakiś nieznajomy z
długimi, kręconymi włosami włamał się nocą do mojego pokoju, żeby coś ukraść, i zastawszy
mnie samą w łóżku, wykorzystał nadarzającą się sposobność. Tak więc wyglądała moja
sytuacja - w ciągu kilku krótkich tygodni najpierw zostałam porzucona, a później zgwałcona.
Doprawdy nie wiem, jak wszystko mogłoby się potoczyć, gdyby nie Leila, która właśnie
wtedy do mnie napisała i nakłoniła mnie do przyjazdu do Londynu, oferując mi mieszkanie w
gościnnym pokoju swojej matki.
W miarę jak mijały kolejne miesiące, moje życie coraz bardziej kręciło się dookoła
trattorii i ludzi, którzy tam pracowali. Uwielbiałam obyczaj wspólnych posiłków dla całego
personelu, kiedy popołudniami spotykaliśmy się o określonej porze i opowiadaliśmy sobie
niestworzone brednie, tłocząc się przy stole w małej, zagraconej kuchni, żeby spróbować
specjałów dnia. Lubiłam odpowiedzialność, wynikającą z konieczności przestrzegania
rozpisanych dyżurów, i podliczanie kasy przy końcu każdego wieczoru, bo to pozwalało mi
zająć umysł i wypełniało całe dnie. Tylko poniedziałki bywały trudne, ponieważ wtedy lokal
był zamknięty. Myśl o wolnym czasie przerażała mnie do tego stopnia, że zaczęłam się
włóczyć z Guyonem. W słoneczne dni chodziliśmy na dalekie spacery, a kiedy padało,
wpadaliśmy do kina albo zaglądaliśmy do muzeum. Guyon wyglądał na tak samo
zdesperowanego jak ja i tak samo starał się być stale zajęty i zmęczony.
- Wcale nie jesteś zabawna - poskarżyła się Leila pewnego ranka, włażąc do mojego
łóżka. - Obudź się wreszcie i ze mną pogadaj. Jaki z ciebie pożytek, jeśli w ogóle ze mną nie
rozmawiasz?
- Proszę cię, idź sobie - błagałam. - Nie położę się dziś spać wcześniej niż o drugiej
nad ranem i teraz potrzebuję jeszcze z godzinkę snu.
Leżała na ukos na mnie; w pewnej chwili przysunęła twarz do mojej twarzy, i to tak
blisko, że czułam w jej oddechu zapach kawy.
- Ty zawsze albo pracujesz, albo włóczysz się z tą obleśną, tłustą ciotą Guyonem -
wyrzekała. - Czemu nigdy nie wychodzisz ze mną, żeby gdzieś się zabawić?
Otworzyłam oczy i popatrzyłam się na nią sennie.
- Zrobię, co chcesz - obiecałam. - Ale nie teraz.
Podskoczyła, nieco zmieniając pozycję.
- Kocham cię, Alice.
- Wiem, wiem... - mruknęłam.
- Strasznie się nudzę. - Znowu się przesunęła. - A ty robisz się coraz bardziej
beznadziejna.
Nie było szans, żeby sobie poszła.
- No dobrze, czego chcesz? Co mam zrobić?
Natychmiast wyskoczyła z łóżka.
- Ubieraj się, tylko szybko. Chcę ci pokazać najpiękniejszy widok w Londynie.
Leila włożyła jedwabną sukienkę i czarne martensy, wepchnęła kilka papierosów do
wyszywanej perełkami torebki i zmusiła mnie, żebym przemaszerowała z nią całą drogę aż do
St. James Park. Zatrzymałyśmy się na mostku biegnącym przez sam środek jeziora.
- Popatrz, to wcale nie wygląda jak Londyn, prawda? - oznajmiła z tryumfem. -
Bardziej jak sceneria z jakiejś bajki.
Kiedy już poczuła się usatysfakcjonowana, że doceniłam najbardziej atrakcyjny
widok, jaki miało do zaproponowania miasto, poszłyśmy na piechotę do Chinatown, żeby tam
przejeść marną sumkę w jednej z restauracji przy Wardour Street. Potem przeniosłyśmy się
do pubu na tyłach teatru w Soho, gdzie przez całe popołudnie sączyłyśmy drinka za drinkiem.
Chyba zaczęłyśmy wyglądać trochę zbyt swobodnie, ponieważ pewien facet, który stawiał
nam wino, koniecznie chciał nas zabrać do restauracji w sąsiedztwie. W dodatku z uporem
twierdził, że jest właścicielem tamtego lokalu. Być może mówił prawdę, bo chociaż obie
miałyśmy nieźle w czubie, a nasze zachowanie było stanowczo zbyt głośne, kelnerzy bez
sprzeciwu przynieśli nam szampana i pozwolili zamówić pizzę.
Życie w cieniu Leili okazało się niebezpieczne i niszczące. Kiedy już, zarumienione i
cuchnące winem, złapałyśmy ostatnie metro do domu, a Leila zaśmiewała się z tego, co sobie
ów bogaty facet wyobrażał, zorientowałam się, że zdołałam zapomnieć o gwałcie na prawie
cały dzień.
W ten sposób spędziłam blisko rok, mieszkając w apartamencie w Maida Vale i
dokładając wszelkich starań, by nie dotykać ścian. Zdarzały się dni, kiedy pracowałam zbyt
ciężko, ale i takie, kiedy piłam stanowczo za dużo. I pewnego popołudnia, gdy pomagałam
nakrywać stoliki w knajpce, przypadkiem zerknęłam przez okno i zobaczyłam pewnego
rudawego faceta, który właśnie przechodził przez ulicę, paląc skręta. To był Charlie,
oczywiście. Zmierzał w kierunku naszego lokalu, żeby z powrotem wejść w moje życie.
BABETTA
Przez długi czas nikt poza Babettą nie dostrzegał, co się dzieje z Nunziem. Minęło już parę
miesięcy, odkąd przemówił albo ostatni raz pracował w ogrodzie. Wyłożyła wiklinowy fotel
poduszkami i przyniosła dodatkowy pled, żeby wygodniej mu było siedzieć, lecz zmagając
się samotnie z codzienną pracą, wnikliwie obserwowała męża w oczekiwaniu na jakieś
zmiany.
W końcu Sofia, ich córka, zwróciła uwagę na to, że coś jest nie tak.
- Za każdym razem, kiedy do was przyjeżdżam, tata siedzi w tamtym fotelu
nieruchomy jak posąg. Co mu się stało?
Babetta nie była pewna, jak to wytłumaczyć.
- Jak uważasz, czy on ma depresję? - naciskała Sofia. - Może powinnyśmy zabrać go
do doktora, żeby przepisał mu jakieś leki.
- Nie ma potrzeby, córeczko. Tata czuje się całkiem dobrze. Potrafię się nim
zaopiekować.
Babetta przestraszyła się, że jeśli wieść o tym się rozejdzie, mogą stracić swoje zajęcie
w ogrodach Villa Rosa.
Sofia westchnęła ciężko i rozpoczęła zwykłą tyradę.
- Jesteś tutaj strasznie osamotniona. Nie macie telefonu ani samochodu.
Przypuszczam, że dam radę przyjeżdżać tu z Salerno częściej niż dotąd, żeby sprawdzić, co
się tu dzieje, ale mimo to... - spojrzała na ojca. - Byłoby lepiej, gdybyście przeprowadzili się
na górę, do Triento. Może gdybyście mieszkali wśród ludzi, tata byłby weselszy. A ty nie
powinnaś tak ciężko pracować. Ostatecznie można przecież kupić warzywa na rynku, zamiast
hodować wszystko we własnym ogródku.
Babetta oczyma wyobraźni ujrzała mroczne mieszkanko przy jednej z tych wąskich
bocznych uliczek w miasteczku.
- Tu jest nam całkiem dobrze - powtórzyła. - Nunzio na pewno nie chciałby
zamieszkać w mieście. Lubi patrzeć na morze i mieć dookoła trochę przestrzeni. Jest do tego
przyzwyczajony.
Córka pokręciła głową.
- W którymś momencie i tak będziecie musieli się przeprowadzić. Ten dom jest za
duży i masz tu za wiele roboty. Co będzie, jeśli pewnego razu potkniesz się i upadniesz?
Pomyśl o przyszłości, mamo.
Ale Babetta nie chciała sięgać myślami tak daleko na przód. Wydawało się, że czekają
ich tam same niemiłe rzeczy: słabość, choroba, śmierć... O wiele łatwiej ciężko pracować i nie
zastanawiać się zbyt często, co będzie.
- Nie jesteśmy na to gotowi - upierała się. - Nie chcemy się nigdzie przenosić. Jakoś
damy sobie radę.
Nie zwierzyła się Sofii, że wszystkie warzywa, jakie zasadzili w ogrodach Villa Rosa,
poszły w nasiona, bo nie było komu ich zebrać. Ani o tym, że chwasty zarastają grządki z
kwiatami w pobliżu domu i że zabrakło czasu, by przyciąć pędy bugenwilli, która beztrosko
rozprzestrzeniła się po całym tarasie.
- Nie musisz się o nas martwić - powiedziała w zamian. - Całkiem dobrze nam tu się
żyje.
Trzy miesiące później Babetta zauważyła, że na jej bankowe konto przestały wpływać
pieniądze. Mimo to nadal w miarę możliwości starała się troszczyć o ogród przy Villa Rosa, i
czekała, co się wydarzy. Ale nic się nie wyjaśniło, a mieszkająca na północy rodzina nie
odezwała się ani słowem. Babetta zapragnęła przedyskutować tę sytuację z Nunziem, on
jednak nadal tkwił zamknięty w głębi swojego milczenia i niewidzącym spojrzeniem
wpatrywał się w dal, opuszczając fotel tylko w porze posiłków albo gdy robiło się ciemno.
- Buongiorno nie żyje - mruczała do siebie z goryczą, patrząc na posąg Chrystusa na
szczycie wzgórza.
Dopiero kiedy na drodze pojawił się obcy samochód, Nunzio okazał odrobinę
zainteresowania. Przeszedł całą ścieżkę aż do końca, żeby popatrzeć z bliska na lśniącego,
czarnego fiata, który stał zaparkowany przed bramą Villa Rosa.
Babetta już wcześniej dostrzegła młodą, elegancką kobietę, ubraną w kostium z
czerwonej wełenki i pantofle na wysokich obcasach. Nieznajoma wysiadła z samochodu,
włożyła klucz do zamka i weszła do ogrodu. Teraz musiała spoglądać na grządki z kwiatami,
splątane jak nierozczesane włosy, i opadłe kwiatki bugenwilli, które domagały się
uprzątnięcia ze ścieżki. Oficjalnie żadna z tych rzeczy nie należała do obowiązków Babetty.
Nikt nie płacił jej za wykonaną pracę, więc czemu miała nadal to robić? Mimo wszystko
zrobiło się jej przykro, że ktoś przyjechał na inspekcję akurat wtedy, kiedy ogród nie był w
najlepszym stanie.
Przez pół godziny gapiła się na otwartą bramę, zupełnie tak samo jak Nunzio, ale
kobieta w kostiumie nie pojawiła się w polu widzenia. Wiedziona ciekawością Babetta
podeszła bliżej, żeby zerknąć na dziedziniec i przekonać się, czy zdoła cokolwiek zauważyć, i
jej wysiłek został nagrodzony. Nieznajoma stała pod drzewem granatu i robiła notatki w
wielkim, skórzanym notesie.
W pewnym momencie podniosła głowę i dostrzegła Babettę.
- Buongiorno! - zawołała przyjaźnie.
Babetta postąpiła kilka kroków naprzód, przekraczając otwartą bramę.
- Buongiorno - odpowiedziała z niezdecydowaniem. - Jestem tutejszą ogrodniczką.
Czy mogę pani w czymś pomóc, signora?
- Nie sądzę. - Kobieta szerokim gestem wskazała na zaniedbany ogród. - Wygląda na
to, że od pewnego czasu nikt niczego tu nie robił.
- Pieniądze przestały przychodzić - odparła cierpko Babetta. - Mimo to starałam się
choć trochę dbać o ten ogród, ale ostatnimi czasy mój mąż zaczął chorować i wszystko...
- Proszę się nie tłumaczyć - przerwała jej kobieta. - Tak czy owak, będziemy musieli
sprowadzić tu firmę ogrodniczą. Budynek także wymaga odmalowania. Czeka nas mnóstwo
roboty.
- Czy mam rozumieć, że rodzina Barbieri zdecydowała się tu wrócić? - spytała Babetta
z nadzieją.
- Nie, postanowili sprzedać posiadłość. To znaczy, żona postanowiła, bo jej mąż umarł
parę miesięcy temu. Zdaje się, że był znaną tutaj osobą, prawda?
- Prawda - Babetta skinęła głową, zadowolona, że może podzielić się wiedzą. - Był
Amerykaninem. To on wzniósł ten wielki posąg Chrystusa, który stoi na górze. Więc mówi
pani, że on nie żyje? No cóż, przynajmniej pozostał ten posąg, żeby ludzie o nim pamiętali.
- Tak sądzę. - Kobieta wzruszyła ramionami. - W każdym razie wdowa nie zamierza
tu przyjeżdżać, żeby go podziwiać. Dostałam instrukcje, że mam sprzedać posiadłość
najszybciej, jak będzie to możliwe.
Babetta się odwróciła, żeby rzucić okiem na starą willę z pomalowanymi na różowo
ścianami, okiennicami pokrytymi warstwą lakieru i tarasem, który został wyłożony płytkami
w jaskrawym kolorze.
- Aż przykro patrzeć, że taki dom stoi pusty i niszczeje - mruknęła.
- Kiedy trochę się go odnowi, powinien być wart niezłą sumkę. Stąd można zejść na
dół, aż do samego morza, prawda?
- Tak, ale schody nie są już bezpieczne. Stopnie trochę się porozpadaly.
Kobieta zmarszczyła brwi i szybko zapisała następną uwagę w skórzanym notesie.
- Ta firma ogrodnicza, o której pani mówiła... - Babetta się zawahała, ale odważnie
mówiła dalej. - Oni na pewno będą chcieli mnóstwo pieniędzy za swoje usługi. Mój mąż
niedługo wyzdrowieje i będziemy mogli z powrotem pracować przy porządkowaniu ogrodu.
Zrobimy to za o wiele lepszą cenę.
Kobieta nie wyglądała na przekonaną.
- Zobaczymy - odparła.
- No cóż, w takim razie przynajmniej niech pani pozwoli zaproponować sobie coś do
picia. Może kawę? A może sok z naszych własnych pomarańczy?
- Poproszę espresso. To będzie fantastycznie.
Robiąc kawę, Babetta mówiła do Nunzia, chociaż mąż nie dawał najmniejszego
znaku, że w ogóle słucha.
- Czy uwierzysz, że oni sprzedają Villa Rosa? Ta posiadłość była w rękach rodziny
Barbierich od ponad pięćdziesięciu lat! A teraz ktoś to przejmie i w końcu doprowadzi do
porządku. Pewnie różni ludzie będą tu przyjeżdżać i odjeżdżać. Dzięki temu widok z twojego
fotela będzie trochę bardziej urozmaicony, co?
Postawiła dzbanek z kawą na tacy, a obok dwie maciupeńkie filiżanki i cukiernicę.
- Lepiej się pospiesz z tym powrotem do zdrowia - syknęła, zabierając tacę, żeby
zanieść ją do Villa Rosa. - Musimy zrobić porządek w ogrodzie albo stracimy robotę.
Razem z signorą sączyły kawę pod rosnącym na środku dziedzińca drzewem granatu.
To było miejsce, w którym Babetta często odpoczywała; przysiadała na niskim murku, żeby
ulżyć nogom i rozkoszować się ciepłem słonecznych promieni.
- Zastanawiam się, kto mógłby kupić taką posiadłość - dumała, spoglądając na rzędy
drzew owocowych i rozciągnięty na horyzoncie niebieski plasterek morza.
- Pewnie jacyś cudzoziemcy - odpowiedziała signora. - Albo jakiś biznesmen, który
będzie wynajmować dom na lato.
Ale Babetta miała nadzieję, że sprowadzi się tu jakaś porządna włoska rodzina z
dziećmi, a ona będzie mogła nasłuchiwać, jak maluchy bawią się na dziedzińcu.
- To taki piękny dom. - Wiedziała, że w jej głosie brzmi tęsknota. - Ktoś zakocha się w
nim od pierwszego wejrzenia. Jestem tego pewna.
ALICE
Charlie z niepewną miną zatrzymał się przy ladzie. Do piersi przyciskał brązową torbę z
płótna, zawierającą dzisiejszy numer „The Guardian”, kilka egzemplarzy NME i jedną z tych
starych powieści z serii Penguin Classic w pomarańczowych okładkach. Wszystko w nim
było takie znajome, a mimo to wydawało się jakby odmienione.
- Stęskniłem się za twoją buzią - oznajmił na wstępie.
Nie spodziewałam się takich słów, więc jego wyznanie na chwilę zupełnie mnie
rozbroiło. Potem znów obudził się we mnie gniew.
- Tak? A co z Sarah White?
- To była pomyłka. Już skończone.
- Pomyłka?
Knajpka nie wydawała się odpowiednim miejscem do kłótni, więc starałam się mówić
cicho i spokojnie.
- Wciąż jesteśmy przyjaciółmi, prawda? Cieszysz się, że mnie widzisz, Alice?
- Tak... Nie. Sama nie wiem. Po co przyjechałeś?
- Zwyczajnie, żeby się z tobą zobaczyć. To już prawie rok. - Zrobił taką minę, jakby
pragnął mnie wzruszyć. - Masz teraz dłuższe włosy i wydaje mi się, że zeszczuplałaś.
Przeczesałam palcami czuprynę.
- Biegam tu przez sześć nocy w tygodniu i to pozwala mi zachować figurę -
odpowiedziałam i zaraz zezłościłam się sama na siebie, że zbyt przyjaźnie odnoszę się do
niego. Za szybko ustąpiłam. - Posłuchaj, Charlie. Nie mogę z tobą rozmawiać. Zaraz będzie tu
pełno ludzi, a ja mam jeszcze mnóstwo roboty.
- Może później?
- Później będę zmęczona.
- W takim razie umówmy się rano na kawę.
- W porządku. Jeśli chcesz, możemy się spotkać w kafejce przy stacji metra. Byle nie
za wcześnie.
Patrzyłam za nim, jak odchodził. Stawiał kroki z mniejszą pewnością siebie,
NICKY PELLEGRINO Przepis na życie Recipe for life Przełożyła Agnieszka Lipska-Nakoniecznik Prószyński i S-ka
Dla Hatty, która jest od samego początku
PROLOG Z ogrodu przy Villa Rosa dolatywało szczekanie starego psa, który gnał za jakimś ptaszkiem pomiędzy kępami wybujałych karczochów, zupełnie jakby nie wyrósł jeszcze ze szczenięcych lat. Przebiegł w poprzek tarasu, gdzie niepodzielnie królowała bugenwilla, przedarł się przez lasek splątanych drzewek cytrynowych i ruszył na ukos przez wypłowiały na słońcu trawnik. Kiedy wreszcie ujadanie ucichło, wszechobecną ciszę mąciły jedynie szum lekkiego wietrzyka między gałęziami granatów oraz miarowe uderzenia morskich fal, które rozbijały się o leżące w dole głazy. Dom stał pusty, zamknięty na głucho w obawie przed nieproszonymi gośćmi; wysokie skrzydła bramy także były zasunięte. Tylko mały pies i jaszczurka o zielonym grzbiecie potrafiły przecisnąć się przez dziurę w murze, którą prawie zupełnie zarosło zielsko. Cała posiadłość sprawiała wrażenie opuszczonej i zaniedbanej. Grządki kwiatowe już dawno przestały się opierać chwastom, wisteria rosła dziko. Jednak niewątpliwie ktoś tutaj zaglądał. Przy końcu lata czyjaś ręka pozdejmowała z drzew owoce, a potem zamiotła ścieżki, na których spoczywały opadające jesienią liście. Pogoda zawsze surowo obchodziła się z tym domem. Słonawe wiatry i ostre słońce sprawiły, że lakierowane drewno okiennic pokryło się bąblami, i wyssały kolor z pomalowanych różową farbą ścian. Gdyby dach nie został przyciśnięty kamieniami, gwałtowne wichry mogłyby pozrywać dachówki i zimowe deszcze przedostałyby się do wnętrza. Warstwa kurzu w środku leżała nienaruszona, odwrócone do góry dnem filiżanki do kawy stały na ociekaczu, gdzie ktoś je zostawił, a łóżko pozostało nieposłane. Ze ścian zdjęto obrazy i tylko cienie wskazywały miejsca, gdzie niegdyś wisiały. Sufit pokrywała sieć pajęczyn. Od czasu, gdy ktoś tutaj ostatnio mieszkał, mogło upłynąć kilka miesięcy. Albo też parę lat.
CZĘŚĆ PIERWSZA Twój czas jest ograniczony, więc nie trać go, żyjąc cudzym życiem. Steve Jacobs, CEO, Apple Inc.
ALICE Najpierw poczułam na sobie jego ciężar, nieznany i wrogi, który przygniótł mi całe ciało. Natychmiast otworzyłam oczy, lecz w ciemności zdołałam dostrzec jedynie zarys czyichś długich, kręconych włosów. Przypuszczam, że wtedy podniosłam wrzask, a on syknął, żebym się zamknęła, ale akurat tego dokładnie nie pamiętam. W pamięci zachował mi się jedynie dotyk czegoś ostrego, co przyciskał do mojej twarzy. To musiał być kuchenny nóż albo nożyczki, a przez moją głowę przelatywały myśli... Nie, wcale nie to, że lada chwila on mnie zabije, ale że zostanie mi blizna. Że mój policzek będzie oszpecony szramą. Wydaje się, że to głupie martwić się takimi rzeczami w momencie, kiedy ktoś cię gwałci. Niezdarny, niechlujny akt nie trwał długo. Już po wszystkim leżałam na łóżku, nasłuchując, jak on zbiega po czterech kondygnacjach schodów. Dopiero gdy byłam pewna, że już sobie poszedł, wyskoczyłam z łóżka i popędziłam na dół, do pokoju Charliego. - Zostałam zgwałcona! Żeby wykrzyczeć te słowa, otworzyłam usta tak szeroko, że aż rozbolała mnie szczęka. Nie jestem pewna, czy z początku ktokolwiek poza Charliem wierzył w to, co mówiłam - aż do chwili, gdy na dróżce prowadzącej do drzwi znaleziono pieniądze, które gwałciciel zgubił, uciekając. Policja zasugerowała nawet, że cała sprawa mi się przyśniła. Ale to zdarzyło się jeszcze w czasach, zanim przeszli specjalne szkolenie. Jestem pewna, że teraz zachowaliby się inaczej. Słyszałam, jak rozmawiają przez walkie-talkie, określając mnie mianem „ofiary”. Nienawidziłam tego słowa. I nienawidziłam stać na kawałku brązowego papieru i rozbierać się w obecności lekarza, który następnie włożył moje rzeczy do plastikowej torby i gdzieś zabrał. Nienawidziłam tego, jak mnie szturchał i dźgał, a potem zostawił w jaskrawo oświetlonym pokoju, gdzie przez parę godzin siedziałam nad filiżanką cieniutkiej herbaty. Nienawidziłam patrzeć na nagłówki - „Gwałt na studentce” - na pierwszej stronie gazety, która ukazała się następnego dnia, i wiedzieć, że to chodzi o moją osobę. W dodatku wszyscy moi przyjaciele - każdy, kto kiedykolwiek pojawił się w moim malutkim pokoiku - musieli się
zgodzić na pobranie odcisków palców, więc nie było szans, żebym mogła utrzymać wszystko w tajemnicy, by nie wskazywano mnie palcami, ilekroć pojawiłam się na terenie kampusu. - Spójrzcie, to ta dziewczyna, która została zgwałcona. Po tym wydarzeniu wszystko się zmieniło. Gdy byłam w klubie, zawsze po głowie krążyła mi myśl, że on może się tutaj znajdować. Inni prowadzili beztroskie pogawędki, słuchali kapeli albo rzucali strzałkami do tarczy, ja zaś rozglądałam się w poszukiwaniu mężczyzny z długimi, kręconymi włosami. Podczas wieczorów spędzanych samotnie w domu nasłuchiwałam odgłosu jego zbliżających się kroków na schodach. Pójście spać nie wchodziło w rachubę. Nawet nie starałam się próbować. Charlie został ze mną o wiele dłużej, niż się spodziewałam. Sądzę, że czuł się winny. Gdyby wciąż był moim chłopakiem, spałby w łóżku obok mnie, kiedy tamten obcy wślizgnął się do pokoju. Nasz dom był taki przyjemny i przytulny: wysokie sufity, grube dywany, centralne ogrzewanie... Nic dziwnego, że kiedy ze sobą zerwaliśmy, żadne z nas nie miało ochoty się wyprowadzić. Tak więc z uporem mieszkaliśmy przez ścianę - Charlie w jednym pokoju, a ja w drugim - trwając w przekonaniu, że właśnie to drugie powinno się stąd wynieść, i nie dostrzegając, jak śmieszne jest nasze zachowanie. W końcu bielizna pościelowa pomogła mi podjąć decyzję. Policjanci zabrali ją, by przeprowadzić testy w laboratorium, ale wkrótce odesłali z powrotem, ponieważ powiedziałam, że życzę sobie ją odzyskać, gdyż jestem spłukana i nie stać mnie na kupienie nowego kompletu. Tamci sprawiali wrażenie nieco zdziwionych, ale tak czy owak przynieśli pościel z powrotem. Jednak gdy rozpostarłam prześcieradło na łóżku, okazało się, że wciąż pokryte jest plamami. Niektóre z nich zakreślone były niebieską kredą, a oprócz tego parę kawałków tkaniny zostało wyciętych, zapewne do analizy. Bez namysłu zwinęłam całość w kłębek i wrzuciłam do kosza na śmieci. Właśnie wtedy pomyślałam, że nie powinnam zostawać tutaj, czepiając się poszarpanych brzegów własnego życia. To wcale nie jest dobrze dla mnie, uznałam. Muszę dokądś się przenieść. Dokądkolwiek. Zapakowałam w parę toreb te trochę rzeczy, które miały dla mnie jakieś znaczenie, i złapałam ekspres jadący na południe, nie mówiąc nikomu - z wyjątkiem Charliego - że wyjeżdżam. Kołysana rytmem pociągu robiłam plany na nowy początek. Zaczęłam myśleć, że to szczególny czas... moje życie po osiemnastym listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku, w którym to dniu nieznajomy mężczyzna przyłożył mi nóż do
twarzy. Gapiłam się przez okno na umykający w dal angielski krajobraz, a w mojej duszy rodziło się postanowienie, że odtąd każdy dzień będę traktować jak nadzwyczajny dar od losu. Że dobrze wykorzystam ten czas. Wycisnę z życia wszystko, aż do ostatniej kropli.
BABETTA Babetta spojrzała w kierunku morza, starając się odkryć, co takiego ujrzał jej mąż, że od dłuższego czasu gapi się tam jak urzeczony. Siedział na starym, wiklinowym fotelu, który wyciągnął na taras, i chociaż naprawdę było dość chłodno, nie wykazywał najmniejszych oznak, że zamierza ruszyć się z miejsca. Zupełnie jakby na kogoś czekał. Ale dziś nie spodziewali się żadnego gościa. Rzadko się zdarzało, że ktoś tu zaglądał. Tego dnia czekało ich trochę pracy. Babetta chciała przenieść do ziemi sadzonki cebuli - kruchej, czerwonej cebuli, która tak doskonale pasowała do letnich sałatek. Zwykle o tej porze Nunzio był już w ogrodzie; lekko przygarbiony, lecz wciąż mocny w rękach dzierżył swój wykrzywiony, stary szpadel i przygotowywał grządki. Jednak dzisiejszego ranka wiklinowy fotel zawładnął nim całkowicie; interesowało go jedynie obserwowanie horyzontu. Gapił się w dal, prawie nie mrugając powiekami, i nawet nie zadał sobie trudu, by na nią popatrzeć, chociaż specjalnie szurała miotłą po płytkach terakoty, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Naciągnął głęboko na oczy swój stary, brudny kapelusz i zacisnął palce na podłokietnikach fotela, jakby się bał, że żona spróbuje wyciągnąć go stamtąd siłą. Przerwała zamiatanie. - Buongiorno, Nunzio - odezwała się głośno, bo stopniowo zaczynał mieć problemy ze słuchem. Wreszcie odwrócił się w jej stronę. Jego spojrzenie było zimne jak lód, a twarz pozbawiona wszelkiego wyrazu. - Buongiorno umarło, Babetta - odparł cicho. - Buongiorno nie żyje. I znowu spojrzał na horyzont, jakby wcale się nie odzywał. To najdziwniejsze słowa, jakie wypowiedział podczas wielu długich lat małżeństwa, dumała Babetta, szukając szpadla, żeby zabrać się do szykowania grządki pod cebulę. Od czasu do czasu zerkała na taras; za każdym razem widziała sylwetkę męża, który w milczeniu gapił się w pustą przestrzeń, jakby było mu całkiem obojętne, że na żonine barki spadła cała ciężka praca. W porze lunchu Nunzio wszedł do środka i zajął swoje zwykłe miejsce przy
kuchennym stole, czekając aż Babetta poda mu jedzenie. Jak zwykle zamoczył chleb w parującej, gęstej zupie z makaronu i fasoli i poczekał, aż zmięknie na tyle, żeby dało się go żuć, a potem szybko i hałaśliwie pochłaniał łyżkę za łyżką, przełykając łapczywie. Jeszcze nie przełknąwszy ostatniej porcji, odsunął na bok pusty talerz i zostawił go, żeby Babetta sprzątnęła ze stołu, sam zaś ruszył na swój posterunek na wiklinowym fotelu. Wraz z zapadnięciem nocy wrócił do domu, ale nadal nie odezwał się ani słowem. Babetta owinęła głowę wełnianym szalem i wyszła, żeby przynieść trochę drewna do kominka. Noc była całkiem bezwietrzna, malutki księżyc mienił się żywym srebrem. Podnosząc kosz z polanami, Babetta odruchowo popatrzyła w stronę góry, na której stał wysoki, biały posąg Chrystusa, jak zawsze oświetlony jaskrawym światłem. Ona i Nunzio mieszkali tu od wielu, wielu lat - od chwili, kiedy umarł poprzedni dozorca, stary Umberto Santoro - i każdej nocy świadomość, że w nieprzeniknionej ciemności czuwa nad nimi sam Chrystus, wywoływała w niej poczucie głębokiego spokoju. Dom znajdował się na uboczu. Nie mieli żadnych sąsiadów, żeby móc zamienić z kimś kilka słów, ani samochodu, który zawiózłby ich na górę, do miasteczka. W dziewczęcych latach Babetta mieszkała niedaleko stąd i raz w tygodniu wraz z siostrami chodziła pieszo do Triento, żeby sprzedawać kosze, które wyplatał ojciec. Ale teraz na wstążce szosy biegnącej wzdłuż wybrzeża zrobiło się tłoczno od szybkich samochodów, więc nie odważyłaby się iść do miasta na piechotę, nawet gdyby uznała, że nogi zdołają zanieść ją tak daleko. Została więc na miejscu, mając do towarzystwa jedynie Nunzia i ten odległy posąg Chrystusa Zbawiciela. Oczywiście zdarzało się, że ludzie ich odwiedzali. Na przykład we wtorki przyjeżdżał swoją otwieraną po bokach ciężarówką człowiek, który handlował warzywami, i Babetta sprzedawała mu wszystkie nadwyżki, jakie zdołała wygospodarować z zebranych w ogrodzie plonów. W środy zjawiał się rzeźnik w vanie z chłodnią, więc jeśli akurat była potrzebna większa ilość pieniędzy, Babetta mogła sprzedać mu kurczaka albo pozbyć się części szynek, które wisiały w piwnicy od czasu, kiedy ostatnio zabiła świnię. W każdy czwartek wstępował właściciel sklepu rybnego, żeby zaoferować jej młode kałamarnice lub torbę mięczaków. Nigdy nie kupowała dużo - jedynie tyle, żeby wymieszać owoce morza z makaronem i podać wieczorem na kolację. Taki tryb życia oznaczał, że Babetta rzadko musiała sięgać po pieniądze, jakie razem z Nunziem otrzymywali za opiekowanie się ogrodem przy pustym domu na sąsiedniej posesji. Villa Rosa była odludnym miejscem, szczelnie ukrytym za osłoną wysokiego muru. Kiedy Babetta i jej mąż tu zamieszkali, rodzina właścicieli każdego lata przyjeżdżała na południe,
żeby popływać w morzu i pożeglować na swoich łodziach; Babetta pamiętała, jak w tamtych czasach domostwo tętniło życiem. Ale upłynęło już wiele lat, odkąd nikt nie zadał sobie trudu, żeby tu przyjechać, więc budynek wyglądał na zaniedbany; różowa farba odłaziła ze ścian wielkimi płatami, a zdaniem Babetty także dach z pewnością zaczął już przeciekać. Mimo wszystko nie poczuwała się do odpowiedzialności za ten dom. Ona i Nunzio dostawali pieniądze wyłącznie za opiekowanie się położonymi na tarasach ogrodami, które schodziły aż do morza. Rosły na nich cytrynowe gaje i drzewa granatu, a pomiędzy nimi gdzieniegdzie wplątały się kępy karczochów i długie nitki dzikiej fasoli, które zagnieździły się w glebie koloru cynamonu natychmiast, gdy tylko się zorientowały, że nikt już tu nie mieszka. Babetta była zdumiona, kiedy regularnie co miesiąc na ich koncie pojawiała się ustalona kwota. Dlaczego ktoś miałby troszczyć się o to, że ogrody Villa Rosa zdziczeją i zarosną chwastami? Przez całe lata kapitał leżał na koncie, aż zebrała się całkiem pokaźna sumka. I kiedy z Palermo przyjeżdżała jej córka, Sofia, Babetta zawsze się upierała, że muszą koniecznie pójść razem do banku i upewnić się, czy wszystko jest tak, jak powinno być. Córka za nic nie mogła pojąć, czemu matka nie chce wydawać tych pieniędzy. - Mamo, kup jakieś nowe ciuchy albo jasne zasłony, żeby rozweselić czymś ten dom. Zafunduj sobie coś. Cokolwiek. Ale Babetta zawsze kręciła głową. Miała wszystko, czego jej trzeba. Poza tym dobrze było wiedzieć, że pieniądze leżą w banku i zgromadzona kwota z miesiąca na miesiąc rośnie. Przenikliwy wiatr znad morza przeszywał ją na wylot, więc Babetta wciągnęła drewno do środka i zastała w kuchni Nunzia, który siedział w fotelu przed kominkiem, nieruchomym wzrokiem wpatrując się w płomienie. Zaczęła się zastanawiać, co mu się stało tym razem. W ciągu długich lat małżeństwa nieraz się zdarzało, że wpadał w zły nastrój. Siostry Babetty zawsze powtarzały, że w ogóle nie powinna była wychodzić za mężczyznę pochodzącego z Kalabrii - ich krew przyprawiona jest zbyt dużą ilością chili i stąd się biorą napady złego humoru. - Trzeba było sobie wybrać jakiegoś chłopca stąd - mówiły, ilekroć skarżyła się na wybuchowy charakter męża. Nawet gdy już stali przed księdzem, zastanawiała się do ostatniej chwili, czy dobrze robi. Nunzio był dziesięć lat od niej starszy i z pewnością nie wyglądał jak mąż, o jakim marzyła. Ale wtedy było już za późno. Sama wybrała kierunek, w którym miało zmierzać jej życie i musiała postępować zgodnie z tym wyborem. W miarę jak upływały kolejne dekady, Babetta i Nunzio przyzwyczajali się do siebie.
Kiedy wpadał w złość, zamykała się w piwnicy i siedziała tam dopóty, dopóki nie przyszedł pod drzwi, przysięgając z płaczem, że odtąd będzie już spokojny. Czasami jego ponure nastroje rozciągały się na całe tygodnie i miesiące, lecz wiedziała, że jedyne, co może zrobić, to czekać w milczeniu, aż w końcu w duszy Nunzia coś drgnie i mąż znów zechce do niej wrócić. Jednak ten nowy nastrój Nunzia wydawał się całkiem odmienny od poprzednich. Nigdy dotąd nie widziała, żeby stronił od codziennej roboty. Wszystko jedno, jak bardzo czuł się smutny albo wściekły - zawsze brał do ręki szpadel i szedł do ogrodu. Jego obowiązki należały do rutynowych zajęć: zimą było to przycinanie pędów winorośli, na wiosnę zaś kopanie ziemi, żeby Babetta mogła posadzić na grządkach sadzonki. Nunzio ciężko pracował, aż do chwili gdy dzień robił się zbyt gorący lub gdy zapadał zmierzch. Nigdy wcześniej nie widziała, żeby siedział w fotelu przez cały boży dzień i od świtu aż do nocy gapił się przed siebie. Tak samo nigdy nie zauważyła na jego twarzy takiego wyrazu, nieruchomego i całkiem obojętnego, jakby Nunzio powoli zamykał się w sobie. Babetta zaczęła się martwić, że być może jej mąż naprawdę traci zmysły.
ALICE Po tym, jak zostałam zgwałcona, uciekłam do Leili. Była jedyną osobą, której ufałam, że pomoże mi na nowo poukładać sobie życie. Na pierwszym roku na uniwersytecie mieszkałyśmy w tym samym akademiku i muszę przyznać, że byłam nią zupełnie oczarowana. Pamiętam, jak częstowała mnie czerwonym winem i jak rozmawiałyśmy o sprawach, o których dotąd rzadko zdarzało mi się myśleć: o strajkach głodowych Bobby'ego Sandsa albo sytuacji w Iranie. Nie było sposobu, żebym zdołała się oprzeć tak barwnej, żywej osobowości. Leila była jak sukienka, o której wiem, że mi w niej nie do twarzy, a mimo to okropnie chcę ją mieć, i to właśnie tę, a nie inną. W moim dotychczasowym, zwykłym i nudnym życiu, spędzanym na eleganckich przedmieściach, nigdy nie spotkałam kogoś równie interesującego. W pubie Leila piła guinessa i utrzymywała, że jest wegetarianką, choć kiedyś ją przyłapałam, jak na wpół ukryta za filarem obok naszej piekarni pałaszowała w najlepsze stek i pierożki z podrobami. Nosiła ciuchy ze sklepów z używaną odzieżą - wyszywaną paciorkami sukienkę z jedwabiu i wełniane palto, pod które wkładała męską marynarkę od smokingu, wciąż pachnącą dymem cygar. Będąc na drugim roku, rzadko ją już widywałam. Przeprowadziła się do miasta, żeby zamieszkać z jakimiś ludźmi, którzy ubierali się wyłącznie na pomarańczowo i mieli obsesję na punkcie indiańskiego guru zwanego Bhagwan. Wpadłam do niej tylko raz; poczęstowała mnie dziwną herbatką, która śmierdziała dymem, a potem siedziała na sofie, przez cały czas kreśląc na kolejnych kartkach białego papieru jeden i ten sam rysunek. Kiedy Leila zrezygnowała z uniwersytetu, wcale mnie to nie zdziwiło, choć odniosłam się do tego pomysłu z dezaprobatą. Teraz postąpiłam tak samo - idąc w jej ślady, wyruszyłam na południe, do Londynu. Mieszkała w apartamencie swojej matki, w wieżowcu na Maida Vale. Było tam tak czysto i biało, że mieszkanie wyglądało jak sala operacyjna w szpitalu. - Nie dotykaj ścian, nie dotykaj ścian - brzmiał stale powtarzany refren Leili. Najwyraźniej zostały pomalowane jakimś świństwem, na którym od razu zostawały
paskudne plamy, jeśli tylko ktoś przesunął po nim palcami. - Więc czemu twoja matka nie pomalowała ich czymś, co można wytrzeć? - dziwiłam się. - Bo uzyskałoby się znacznie gorszy efekt - odpowiadała w taki sposób, jakby cytowała usłyszane od kogoś słowa. Skończyło się na tym, że chodziłam po mieszkaniu z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Mimo wszystko mogłam przecież mieszkać tam za darmo, więc zależało mi, żeby nie zdenerwować matki Leili, kiedy przy rzadkich okazjach opuszczała swój dom na południu Francji, żeby przyjechać do Londynu. Każdego wieczora kupowałam „The Evening Standard” i dokładnie przeglądałam część z ogłoszeniami o pracy, podczas gdy Leila siedziała obok, zaciągając się francuskimi papierosami. Nawet wybrałam się na kilka spotkań w agencjach rekrutacyjnych i do pewnej restauracji przy Covent Garden, ale znalezienie stałego zajęcia okazało się trudniejsze, niż sobie wyobrażałam. Albo się okazywało, że nie mam wystarczającego doświadczenia, albo pracodawcy obawiali się, że skoro zaliczyłam połowę studiów, to praca u nich szybko mi się sprzykrzy. Mogłam poprosić mamę, żeby przysłała mi trochę pieniędzy, ale od razu wpadłaby w złość, że nie zrobiłam dyplomu, a ja nie czułam się na siłach, żeby tłumaczyć, dlaczego tak się stało. Żyła zupełnie sama, odkąd ojciec odszedł wiele lat temu, i należała do osób, które uwielbiają jęczeć i narzekać. Miała zwyczaj gderać całymi godzinami, wyrzucając z siebie całą gorycz i żal, a poza tym uwielbiała martwić się rzeczami, o których ja nie chciałam nawet myśleć. Instynktownie wiedziałam, że opowiedzenie jej, co się wydarzyło, będzie równoznaczne z tym, że poczuję się tak, jakbym jeszcze raz przeżywała tamten gwałt. - Jeśli wkrótce nie uda mi się dostać jakiejś pracy, to doprawdy nie wiem, co ze sobą pocznę - powiedziałam do Leili któregoś ranka. Siedziałam nad filiżanką mocnej jak diabli herbaty, po kolei otwierając listy, w których odrzucano moją ofertę, podczas gdy Leila wypełniała popielniczkę niedopałkami kolejnych papierosów. - Może chcesz wziąć moją robotę? - zaproponowała. Pracowała jako kelnerka w małym lokaliku pod nazwą Maida Vale Brasserie. - A co ty będziesz robić? Wsunęła do ust kosmyk włosów i zaczęła ssać. Potem po prostu wzruszyła ramionami. - Nie wiem - mruknęła, nie wypuszczając włosów z ust. - Może będę żyć tak jak Holly Golightly w „Śniadaniu u Tiffany'ego”.
Była jedyną znaną mi osobą, która mogła wymyślić coś równie śmiesznego. Zachichotałam. - Jak to sobie wyobrażasz? - No cóż, będę jeść, kiedy faceci zaproszą mnie na obiad, i pić, gdy postawią mi szampana. Zapaliła następnego papierosa, jednocześnie obdarzając mnie radosnym uśmiechem. Była naprawdę śliczna z tymi kruczoczarnymi włosami, czarną jak węgiel oprawą oczu i wspaniałymi czerwonymi wargami. Bez trudu mogłam sobie wyobrazić, jak żyje z tego, co mężczyźni są skłonni jej zaoferować. - Ale czy tamci w lokalu nie będą mieli nic przeciwko temu? Znów wzruszyła ramionami. - Kogo to obchodzi, nawet jeśli będą? W ten sposób następnego wieczoru zjawiłam się na zmianie Leili, i chociaż jej szef, Robbie, wcale nie wydawał się tym zachwycony, to w końcu dał mi jej fartuszek i pozwolił iść na salę. Pierwszego wieczoru starałam się przede wszystkim dotrzymać kroku innym pracownikom i cała zmiana upłynęła mi we mgle cassoulette'ów i sałatek z kozim serem. Nie potrafiłam ustawić na ręku tylu talerzy co druga kelnerka i z całych sił starałam się zapamiętać więcej niż dwa zamówienia. Około północy rozbolały mnie stopy, a kolana skrzypiały przy każdym ruchu. - Jesteś młoda i silna - huknął na mnie szef kuchni, kiedy się przyznałam, że jestem wykończona. - Jak twoim zdaniem ja mam się czuć, hę? Podał mi szklaneczkę czerwonego wina; zwróciłam uwagę, że sobie nie nalał. - Tak przy okazji, mam na imię Guyon - powiedział. - To niegrzecznie ze strony Robbiego, że nas sobie nie przedstawił. - A ja nazywam się Alice - odparłam. - Jestem przyjaciółką Leili i można powiedzieć, że zgodziła się oddać mi swoją pracę. - Ach, to wszystko tłumaczy! Robbie ma bzika na punkcie uroczej Leili. Uważa, że to dzięki niej mamy tylu klientów i być może ma rację. Oczywiście to nie oznacza, że ty nie jesteś równie urocza - dodał z pośpiechem. Zaśmiałam się, żeby okazać mu, że wcale nie czuję się urażona. To żadna nowina, że nie należałam do dziewczyn tej samej klasy co Leila. Zawsze byłam taką małą, szarą myszką: dość niedużą i zawsze nadającą na tej samej fali. Może nie byłam szczególnie odrażająca, ale również niczym się nie wyróżniałam. - Jak myślisz, czy Robbie pozwoli mi zostać?
- Nie widzę powodu, dla którego miałby nie pozwolić. Ostatecznie prościej jest zatrzymać ciebie niż szukać kogoś nowego. Tylko postaraj się niczego nie upuścić - poradził. - Och, i jutro przyjdź trochę wcześniej. Jedzenie dla personelu jest o czwartej trzydzieści. Lubię, żeby każdy spróbował moich specjałów, bo potem może odpowiednio opisać je klientom. - Leila nic mi o tym nie mówiła. - No cóż, zdaje się, że nie należała do ludzi, którzy zawracają sobie głowę jedzeniem - odparł Guyon cierpkim tonem. Nasza knajpka należała do dość pospolitych lokali, wyposażonych w białe metalowe stoliki i krzesła, które w słoneczne dni wystawia się na ulicę. Ściany były dość wyblakłe, ale za to pokryte jaskrawymi malowidłami autorstwa miejscowych artystów, a na barze zawsze pysznił się olbrzymi wazon z naprawdę ekstrawagancką aranżacją kwiatową. Jednym słowem, było to jedno z tych miejsc, do których ludzie zaglądają wtedy, kiedy nie chce im się gotować w domu, lecz Guyon lubił robić wszystko tak, jakby była to najbardziej wyrafinowana restauracja w mieście. Przywiązywał niezwykłą wagę do sposobu podania jedzenia i często kazał nam czekać, aż wytrze z brzegu talerza kilka kropli kremowego sosu albo udekoruje deser perfekcyjnym wzorem z malinowego soulis. To stawało się przyczyną wielu nieporozumień, ponieważ z kolei Robbie stawiał na szybkość obsługi. „Ściągnij ich tu, nakarm, a potem wyproś”, lubił mawiać. Wtedy Guyon kręcił głową i domagał się przełożenia potrawy na inny talerz, żeby poprawić jej wygląd - wyłącznie po to, żeby zrobić szefowi na złość. - Pieprzony, stary pijus - warczał Robbie, ilekroć tamten znalazł się poza zasięgiem słuchu. - Ma cholerne szczęście, że w ogóle załapał się do roboty po tym, co mu się zdarzyło. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że Guyon jest alkoholikiem. Jego policzki pokrywała sieć czerwonych pajączków, a nos wydawał się nieco zbyt grudkowaty. Pewnego razu Robbie wyszeptał mi na ucho, że w swoim czasie Guyonowi zdarzało się pić tak dużo, że w końcu stracił kontrolę nad tym, co działo się w pewnej eleganckiej restauracji w Mayfair, gdzie pełnił funkcję szefa kuchni. W lodówkach psuło się jedzenie, a urządzenia kuchenne zarosły brudem i rozpanoszyło się w nich robactwo. W końcu Guyonowi udało się struć czymś paru szacownych klientów i lokal nigdy się nie podźwignął po skandalu, jaki wówczas wybuchł. Potem już nikt nie chciał mieć z nim do czynienia, nieważne, jak dobrym był kucharzem. Przez pewien okres pracował w domu starców, bo to była jedyna posada, jaką udało mu się dostać. Aż wreszcie znalazł się tutaj - już jako ozdrowiały alkoholik - i serwował co dzień steki i pommes frites.
- Pretensjonalny, stary pedał - skarżył się Robbie, wypisując na tablicy menu dnia. - Spójrz, co sobie wymyślił: poulet aux olives vertes. Dlaczego nie może nazwać tego jakoś zwyczajnie, na przykład „gulasz z kurczaka z oliwkami”? Zastanawiałam się nad tym samym, więc pewnego wieczoru, kiedy był mniejszy ruch i Robbie nie kręcił się w pobliżu, zadałam Guyonowi to pytanie. - Alice, chodzi o to, że ludzie nie przychodzą do restauracji wyłącznie po to, żeby zjeść - tłumaczył cierpliwie. - To pewnego rodzaju doznanie. Przychodzą nawet do takiego lokalu jak ten, ponieważ przez parę godzin chcą się poczuć kimś wyjątkowym, zanim znów będą musieli powrócić do własnego życia. Właśnie wycierał ścierką rondle i odwieszał według rozmiaru na ścianę nad blatem. Zastanowiłam się, czy ma kłopoty z powstrzymaniem się od picia, kiedy pracuje tuż obok skrzynek pełnych butelek wina, ale nie odważyłam się o to zapytać. Pewnej wyjątkowo ruchliwej niedzieli w porze lunchu Robbie dostał napadu złego humoru i po prostu wyszedł, a tydzień później właściciele lokalu zaproponowali mi, żebym objęła jego posadę. - Co prawda nie masz wielkiego doświadczenia, ale Guyon powiedział, że jesteś dość rozgarnięta i grzecznie odnosisz się do klientów, więc uważamy, że trzeba dać ci szansę. Kiedy poszłam podziękować Guyonowi, roześmiał się perliście. - Pamiętaj, dziecinko, że płacą ci jedną trzecią tego, co musieli płacić Robbiemu. Mogą sobie na to pozwolić, ponieważ nie masz doświadczenia w branży. I przekonasz się, że będą chcieli wycisnąć z ciebie siódme poty. Nie miałam nic przeciwko dodatkowej pracy albo spędzaniu w knajpce większej ilości czasu. W pewnym sensie była to dla mnie ulga, ponieważ plany Leili, żeby żyć jak Holly Golightly, niezupełnie wyszły, tak jak sobie wyobrażała. Owszem, miewała mnóstwo facetów, ale wszyscy byli muzykami, artystami albo rzeźbiarzami, i żaden z nich nie śmierdział groszem. Kiedy wracałam z pracy do domu, nigdy nie było wiadomo, który z nich akurat dziś wylądował w jej łóżku, ale bez trudu mogłam ich usłyszeć, bo mieszkanie miało ściany cienkie jak wafelek. Którejś nocy Leila krzyczała tak głośno, że zaniepokoiłam się na serio i wtargnęłam do jej sypialni. Jeden z jej kochanków - jakiś artysta jak sądzę - przycupnął nagusieńki na wierzchu kufra na ubrania. Muszę przyznać, że ten widok zupełnie wytrącił mnie z równowagi. - Wybacz, kochanie - powiedziała następnego ranka Leila, kiedy biedak już sobie poszedł. - Oboje mieliśmy nieźle w czubie.
- Zdaje się, że każdej nocy sypiasz z innym facetem. Czy nigdy nie robi ci się od tego niedobrze? - Nie. - Uśmiechnęła się słodko. - Jestem dobra w seksie, Alice. Naprawdę, naprawdę dobra. Czy to nie byłaby hańba, nie wykorzystać tego talentu najlepiej jak się da? Nie miałam nic przeciwko zachłannej satysfakcji, jaką Leila czerpała z uprawiania seksu. Tyle tylko, że przypominało mi to o całkiem innych doznaniach, które stały się moim udziałem: o przemocy i nienawiści, niemających nic wspólnego z pożądaniem. Ale mężczyźni Leili byli całkiem nieszkodliwi i tak w nią zapatrzeni, że ledwie zauważali moją obecność. Rankami zastawałam ich w kuchni, jak popijali herbatę; zachowywali się wobec mnie uprzejmie, lecz bez najmniejszego zainteresowania. Często czułam się samotna i wtedy wracałam myślami do Charliego. Wciąż tęskniłam za jego fizyczną bliskością. Przez cały ten czas nie napisał do mnie ani razu, i o ile wiedziałam, wciąż spotykał się z Sarah White - dziewczyną, która mi go ukradła. Najśmieszniejsze wydawało się to, iż wcześniej wyobrażałam sobie, że uda mi się zatrzymać Charliego na zawsze. Był daleki od ideału męskiej urody - miał bladą karnację, rudawe włosy i oczy prawie pozbawione rzęs. Gdy pierwszy raz znalazłam się obok niego w łóżku po jakiejś mocno zakrapianej imprezie na pierwszym roku studiów, nie mogłam się doczekać, kiedy się go pozbędę. Nawet jego ciało odbiegało od ideału - co prawda było szczupłe, ale zwiotczałe na skutek braku ćwiczeń. Tym, co przemawiało na korzyść Charliego, były jego mądrość i poczucie humoru. Rozśmieszył mnie do łez i w ten sposób wszedł w moje życie, rozrzucając po moim malutkim studenckim pokoiku buty, ubrania i płyty. Stopniowo coraz mocniej odciskał na mnie swoje piętno. Zaczęłam słuchać zespołów z północy - Smithsów i Big Country - bo on je lubił. Spędzałam długie godziny w sklepach muzycznych, przerzucając albumy z nagraniami, albo oglądałam filmy z obcojęzycznymi podpisami. Wreszcie wyprowadziłam się z akademika, żeby zamieszkać z nim w wynajętym domu, gdzie każdej nocy spał ze mną w mojej sypialni. Gdybym miała odpowiednie przyjaciółki, poradziłyby mi na pewno, żebym nie decydowała się na to tak prędko. Ale to było całkiem nowe życie i wszystko zdążyło się uformować jedynie połowicznie, zwłaszcza przyjacielskie więzi. Charlie studiował na drugim roku. Wciągnął mnie do kręgu swoich znajomych i właśnie oni - z wyjątkiem Leili - stanowili towarzystwo, w którym się obracałam. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak mogłabym egzystować bez Charliego. I wtedy na horyzoncie pojawiła się Sarah White. Pierwszy raz wpadliśmy na nią w mieszczącym się na terenie kampusu Centrum Modlitwy. Nabraliśmy zwyczaju, żeby tam
zaglądać, ponieważ zawsze byliśmy podejmowani talerzem gotowanej fasoli albo spaghetti z tostem. Tamci robili to wyłącznie po to, by schwytać nas w pułapkę i móc rozmawiać z nami o Bogu, ale Charlie uwielbiał gorące dyskusje, ja zaś nie miałam nic przeciwko temu, żeby się najeść za darmo. Zauważyłam, że Sarah zwraca na niego uwagę, jednak nie zaprzątałam sobie tym głowy. Nie przyszło mi na myśl, że jej osoba może stanowić jakieś zagrożenie. Teraz dochodzę do wniosku, że jej zainteresowanie pochlebiało Charliemu. Nie należał do przystojnych facetów, co nie znaczyło, że nie był próżny. A Sarah potrafiła przemówić do jego próżności. Zdobyła go na własność w czasie pewnego weekendu, kiedy pojechałam w odwiedziny do matki. Zaraz po powrocie wyczułam w Charliem pewną zmianę. Był jakiś wycofany i nieprzystępny. Raz czy dwa przytulił się do mnie w łóżku, a potem gwałtownie mnie odepchnął. Później przyszła noc, kiedy nie wrócił do domu. Obudziłam się samotnie następnego ranka i wiedziałam, że musi być z nią. Czułam się zrozpaczona i upokorzona i przez chwilę wydawało mi się, że tracę rozum. Na pewno właśnie tak się zachowywałam. Leila z dziecięcą radością wysłuchiwała, jak wyliczam różne szaleństwa, które zdarzyło mi się popełnić. Na przykład jak wtargnęłam do domu Sarah, kiedy był tam Charlie, i zalałam się łzami. Albo jak pojawiałam się u niej przez kilka kolejnych wieczorów i urządzałam sceny rozpaczy - wyłącznie po to, żeby uniemożliwić im spędzenie razem czasu. - Opowiedz mi jeszcze raz, jak wpadłaś na nich w pubie w porze lunchu i wylałaś na nią całe swoje piwo - zachęcała mnie Leila. Przyznawała, że sama chętnie posunęłaby się dalej i rzuciła talerzem z jedzeniem w twarz Sarah albo dziabnęła ją widelcem. Zaśmiewałam się do rozpuku, słuchając, jak opisuje wszystko to, co byłaby w stanie zrobić, żeby tylko zaspokoić chęć zemsty. Ale tak naprawdę wstydziłam się jak diabli. Nachodziłam Charliego i Sarah White. Zrobiłam z siebie idiotkę. A potem, kiedy sądziłam, że życie nie może już być gorsze, jakiś nieznajomy z długimi, kręconymi włosami włamał się nocą do mojego pokoju, żeby coś ukraść, i zastawszy mnie samą w łóżku, wykorzystał nadarzającą się sposobność. Tak więc wyglądała moja sytuacja - w ciągu kilku krótkich tygodni najpierw zostałam porzucona, a później zgwałcona. Doprawdy nie wiem, jak wszystko mogłoby się potoczyć, gdyby nie Leila, która właśnie wtedy do mnie napisała i nakłoniła mnie do przyjazdu do Londynu, oferując mi mieszkanie w gościnnym pokoju swojej matki.
W miarę jak mijały kolejne miesiące, moje życie coraz bardziej kręciło się dookoła trattorii i ludzi, którzy tam pracowali. Uwielbiałam obyczaj wspólnych posiłków dla całego personelu, kiedy popołudniami spotykaliśmy się o określonej porze i opowiadaliśmy sobie niestworzone brednie, tłocząc się przy stole w małej, zagraconej kuchni, żeby spróbować specjałów dnia. Lubiłam odpowiedzialność, wynikającą z konieczności przestrzegania rozpisanych dyżurów, i podliczanie kasy przy końcu każdego wieczoru, bo to pozwalało mi zająć umysł i wypełniało całe dnie. Tylko poniedziałki bywały trudne, ponieważ wtedy lokal był zamknięty. Myśl o wolnym czasie przerażała mnie do tego stopnia, że zaczęłam się włóczyć z Guyonem. W słoneczne dni chodziliśmy na dalekie spacery, a kiedy padało, wpadaliśmy do kina albo zaglądaliśmy do muzeum. Guyon wyglądał na tak samo zdesperowanego jak ja i tak samo starał się być stale zajęty i zmęczony. - Wcale nie jesteś zabawna - poskarżyła się Leila pewnego ranka, włażąc do mojego łóżka. - Obudź się wreszcie i ze mną pogadaj. Jaki z ciebie pożytek, jeśli w ogóle ze mną nie rozmawiasz? - Proszę cię, idź sobie - błagałam. - Nie położę się dziś spać wcześniej niż o drugiej nad ranem i teraz potrzebuję jeszcze z godzinkę snu. Leżała na ukos na mnie; w pewnej chwili przysunęła twarz do mojej twarzy, i to tak blisko, że czułam w jej oddechu zapach kawy. - Ty zawsze albo pracujesz, albo włóczysz się z tą obleśną, tłustą ciotą Guyonem - wyrzekała. - Czemu nigdy nie wychodzisz ze mną, żeby gdzieś się zabawić? Otworzyłam oczy i popatrzyłam się na nią sennie. - Zrobię, co chcesz - obiecałam. - Ale nie teraz. Podskoczyła, nieco zmieniając pozycję. - Kocham cię, Alice. - Wiem, wiem... - mruknęłam. - Strasznie się nudzę. - Znowu się przesunęła. - A ty robisz się coraz bardziej beznadziejna. Nie było szans, żeby sobie poszła. - No dobrze, czego chcesz? Co mam zrobić? Natychmiast wyskoczyła z łóżka. - Ubieraj się, tylko szybko. Chcę ci pokazać najpiękniejszy widok w Londynie. Leila włożyła jedwabną sukienkę i czarne martensy, wepchnęła kilka papierosów do wyszywanej perełkami torebki i zmusiła mnie, żebym przemaszerowała z nią całą drogę aż do St. James Park. Zatrzymałyśmy się na mostku biegnącym przez sam środek jeziora.
- Popatrz, to wcale nie wygląda jak Londyn, prawda? - oznajmiła z tryumfem. - Bardziej jak sceneria z jakiejś bajki. Kiedy już poczuła się usatysfakcjonowana, że doceniłam najbardziej atrakcyjny widok, jaki miało do zaproponowania miasto, poszłyśmy na piechotę do Chinatown, żeby tam przejeść marną sumkę w jednej z restauracji przy Wardour Street. Potem przeniosłyśmy się do pubu na tyłach teatru w Soho, gdzie przez całe popołudnie sączyłyśmy drinka za drinkiem. Chyba zaczęłyśmy wyglądać trochę zbyt swobodnie, ponieważ pewien facet, który stawiał nam wino, koniecznie chciał nas zabrać do restauracji w sąsiedztwie. W dodatku z uporem twierdził, że jest właścicielem tamtego lokalu. Być może mówił prawdę, bo chociaż obie miałyśmy nieźle w czubie, a nasze zachowanie było stanowczo zbyt głośne, kelnerzy bez sprzeciwu przynieśli nam szampana i pozwolili zamówić pizzę. Życie w cieniu Leili okazało się niebezpieczne i niszczące. Kiedy już, zarumienione i cuchnące winem, złapałyśmy ostatnie metro do domu, a Leila zaśmiewała się z tego, co sobie ów bogaty facet wyobrażał, zorientowałam się, że zdołałam zapomnieć o gwałcie na prawie cały dzień. W ten sposób spędziłam blisko rok, mieszkając w apartamencie w Maida Vale i dokładając wszelkich starań, by nie dotykać ścian. Zdarzały się dni, kiedy pracowałam zbyt ciężko, ale i takie, kiedy piłam stanowczo za dużo. I pewnego popołudnia, gdy pomagałam nakrywać stoliki w knajpce, przypadkiem zerknęłam przez okno i zobaczyłam pewnego rudawego faceta, który właśnie przechodził przez ulicę, paląc skręta. To był Charlie, oczywiście. Zmierzał w kierunku naszego lokalu, żeby z powrotem wejść w moje życie.
BABETTA Przez długi czas nikt poza Babettą nie dostrzegał, co się dzieje z Nunziem. Minęło już parę miesięcy, odkąd przemówił albo ostatni raz pracował w ogrodzie. Wyłożyła wiklinowy fotel poduszkami i przyniosła dodatkowy pled, żeby wygodniej mu było siedzieć, lecz zmagając się samotnie z codzienną pracą, wnikliwie obserwowała męża w oczekiwaniu na jakieś zmiany. W końcu Sofia, ich córka, zwróciła uwagę na to, że coś jest nie tak. - Za każdym razem, kiedy do was przyjeżdżam, tata siedzi w tamtym fotelu nieruchomy jak posąg. Co mu się stało? Babetta nie była pewna, jak to wytłumaczyć. - Jak uważasz, czy on ma depresję? - naciskała Sofia. - Może powinnyśmy zabrać go do doktora, żeby przepisał mu jakieś leki. - Nie ma potrzeby, córeczko. Tata czuje się całkiem dobrze. Potrafię się nim zaopiekować. Babetta przestraszyła się, że jeśli wieść o tym się rozejdzie, mogą stracić swoje zajęcie w ogrodach Villa Rosa. Sofia westchnęła ciężko i rozpoczęła zwykłą tyradę. - Jesteś tutaj strasznie osamotniona. Nie macie telefonu ani samochodu. Przypuszczam, że dam radę przyjeżdżać tu z Salerno częściej niż dotąd, żeby sprawdzić, co się tu dzieje, ale mimo to... - spojrzała na ojca. - Byłoby lepiej, gdybyście przeprowadzili się na górę, do Triento. Może gdybyście mieszkali wśród ludzi, tata byłby weselszy. A ty nie powinnaś tak ciężko pracować. Ostatecznie można przecież kupić warzywa na rynku, zamiast hodować wszystko we własnym ogródku. Babetta oczyma wyobraźni ujrzała mroczne mieszkanko przy jednej z tych wąskich bocznych uliczek w miasteczku. - Tu jest nam całkiem dobrze - powtórzyła. - Nunzio na pewno nie chciałby zamieszkać w mieście. Lubi patrzeć na morze i mieć dookoła trochę przestrzeni. Jest do tego przyzwyczajony.
Córka pokręciła głową. - W którymś momencie i tak będziecie musieli się przeprowadzić. Ten dom jest za duży i masz tu za wiele roboty. Co będzie, jeśli pewnego razu potkniesz się i upadniesz? Pomyśl o przyszłości, mamo. Ale Babetta nie chciała sięgać myślami tak daleko na przód. Wydawało się, że czekają ich tam same niemiłe rzeczy: słabość, choroba, śmierć... O wiele łatwiej ciężko pracować i nie zastanawiać się zbyt często, co będzie. - Nie jesteśmy na to gotowi - upierała się. - Nie chcemy się nigdzie przenosić. Jakoś damy sobie radę. Nie zwierzyła się Sofii, że wszystkie warzywa, jakie zasadzili w ogrodach Villa Rosa, poszły w nasiona, bo nie było komu ich zebrać. Ani o tym, że chwasty zarastają grządki z kwiatami w pobliżu domu i że zabrakło czasu, by przyciąć pędy bugenwilli, która beztrosko rozprzestrzeniła się po całym tarasie. - Nie musisz się o nas martwić - powiedziała w zamian. - Całkiem dobrze nam tu się żyje. Trzy miesiące później Babetta zauważyła, że na jej bankowe konto przestały wpływać pieniądze. Mimo to nadal w miarę możliwości starała się troszczyć o ogród przy Villa Rosa, i czekała, co się wydarzy. Ale nic się nie wyjaśniło, a mieszkająca na północy rodzina nie odezwała się ani słowem. Babetta zapragnęła przedyskutować tę sytuację z Nunziem, on jednak nadal tkwił zamknięty w głębi swojego milczenia i niewidzącym spojrzeniem wpatrywał się w dal, opuszczając fotel tylko w porze posiłków albo gdy robiło się ciemno. - Buongiorno nie żyje - mruczała do siebie z goryczą, patrząc na posąg Chrystusa na szczycie wzgórza. Dopiero kiedy na drodze pojawił się obcy samochód, Nunzio okazał odrobinę zainteresowania. Przeszedł całą ścieżkę aż do końca, żeby popatrzeć z bliska na lśniącego, czarnego fiata, który stał zaparkowany przed bramą Villa Rosa. Babetta już wcześniej dostrzegła młodą, elegancką kobietę, ubraną w kostium z czerwonej wełenki i pantofle na wysokich obcasach. Nieznajoma wysiadła z samochodu, włożyła klucz do zamka i weszła do ogrodu. Teraz musiała spoglądać na grządki z kwiatami, splątane jak nierozczesane włosy, i opadłe kwiatki bugenwilli, które domagały się uprzątnięcia ze ścieżki. Oficjalnie żadna z tych rzeczy nie należała do obowiązków Babetty. Nikt nie płacił jej za wykonaną pracę, więc czemu miała nadal to robić? Mimo wszystko zrobiło się jej przykro, że ktoś przyjechał na inspekcję akurat wtedy, kiedy ogród nie był w najlepszym stanie.
Przez pół godziny gapiła się na otwartą bramę, zupełnie tak samo jak Nunzio, ale kobieta w kostiumie nie pojawiła się w polu widzenia. Wiedziona ciekawością Babetta podeszła bliżej, żeby zerknąć na dziedziniec i przekonać się, czy zdoła cokolwiek zauważyć, i jej wysiłek został nagrodzony. Nieznajoma stała pod drzewem granatu i robiła notatki w wielkim, skórzanym notesie. W pewnym momencie podniosła głowę i dostrzegła Babettę. - Buongiorno! - zawołała przyjaźnie. Babetta postąpiła kilka kroków naprzód, przekraczając otwartą bramę. - Buongiorno - odpowiedziała z niezdecydowaniem. - Jestem tutejszą ogrodniczką. Czy mogę pani w czymś pomóc, signora? - Nie sądzę. - Kobieta szerokim gestem wskazała na zaniedbany ogród. - Wygląda na to, że od pewnego czasu nikt niczego tu nie robił. - Pieniądze przestały przychodzić - odparła cierpko Babetta. - Mimo to starałam się choć trochę dbać o ten ogród, ale ostatnimi czasy mój mąż zaczął chorować i wszystko... - Proszę się nie tłumaczyć - przerwała jej kobieta. - Tak czy owak, będziemy musieli sprowadzić tu firmę ogrodniczą. Budynek także wymaga odmalowania. Czeka nas mnóstwo roboty. - Czy mam rozumieć, że rodzina Barbieri zdecydowała się tu wrócić? - spytała Babetta z nadzieją. - Nie, postanowili sprzedać posiadłość. To znaczy, żona postanowiła, bo jej mąż umarł parę miesięcy temu. Zdaje się, że był znaną tutaj osobą, prawda? - Prawda - Babetta skinęła głową, zadowolona, że może podzielić się wiedzą. - Był Amerykaninem. To on wzniósł ten wielki posąg Chrystusa, który stoi na górze. Więc mówi pani, że on nie żyje? No cóż, przynajmniej pozostał ten posąg, żeby ludzie o nim pamiętali. - Tak sądzę. - Kobieta wzruszyła ramionami. - W każdym razie wdowa nie zamierza tu przyjeżdżać, żeby go podziwiać. Dostałam instrukcje, że mam sprzedać posiadłość najszybciej, jak będzie to możliwe. Babetta się odwróciła, żeby rzucić okiem na starą willę z pomalowanymi na różowo ścianami, okiennicami pokrytymi warstwą lakieru i tarasem, który został wyłożony płytkami w jaskrawym kolorze. - Aż przykro patrzeć, że taki dom stoi pusty i niszczeje - mruknęła. - Kiedy trochę się go odnowi, powinien być wart niezłą sumkę. Stąd można zejść na dół, aż do samego morza, prawda? - Tak, ale schody nie są już bezpieczne. Stopnie trochę się porozpadaly.
Kobieta zmarszczyła brwi i szybko zapisała następną uwagę w skórzanym notesie. - Ta firma ogrodnicza, o której pani mówiła... - Babetta się zawahała, ale odważnie mówiła dalej. - Oni na pewno będą chcieli mnóstwo pieniędzy za swoje usługi. Mój mąż niedługo wyzdrowieje i będziemy mogli z powrotem pracować przy porządkowaniu ogrodu. Zrobimy to za o wiele lepszą cenę. Kobieta nie wyglądała na przekonaną. - Zobaczymy - odparła. - No cóż, w takim razie przynajmniej niech pani pozwoli zaproponować sobie coś do picia. Może kawę? A może sok z naszych własnych pomarańczy? - Poproszę espresso. To będzie fantastycznie. Robiąc kawę, Babetta mówiła do Nunzia, chociaż mąż nie dawał najmniejszego znaku, że w ogóle słucha. - Czy uwierzysz, że oni sprzedają Villa Rosa? Ta posiadłość była w rękach rodziny Barbierich od ponad pięćdziesięciu lat! A teraz ktoś to przejmie i w końcu doprowadzi do porządku. Pewnie różni ludzie będą tu przyjeżdżać i odjeżdżać. Dzięki temu widok z twojego fotela będzie trochę bardziej urozmaicony, co? Postawiła dzbanek z kawą na tacy, a obok dwie maciupeńkie filiżanki i cukiernicę. - Lepiej się pospiesz z tym powrotem do zdrowia - syknęła, zabierając tacę, żeby zanieść ją do Villa Rosa. - Musimy zrobić porządek w ogrodzie albo stracimy robotę. Razem z signorą sączyły kawę pod rosnącym na środku dziedzińca drzewem granatu. To było miejsce, w którym Babetta często odpoczywała; przysiadała na niskim murku, żeby ulżyć nogom i rozkoszować się ciepłem słonecznych promieni. - Zastanawiam się, kto mógłby kupić taką posiadłość - dumała, spoglądając na rzędy drzew owocowych i rozciągnięty na horyzoncie niebieski plasterek morza. - Pewnie jacyś cudzoziemcy - odpowiedziała signora. - Albo jakiś biznesmen, który będzie wynajmować dom na lato. Ale Babetta miała nadzieję, że sprowadzi się tu jakaś porządna włoska rodzina z dziećmi, a ona będzie mogła nasłuchiwać, jak maluchy bawią się na dziedzińcu. - To taki piękny dom. - Wiedziała, że w jej głosie brzmi tęsknota. - Ktoś zakocha się w nim od pierwszego wejrzenia. Jestem tego pewna.
ALICE Charlie z niepewną miną zatrzymał się przy ladzie. Do piersi przyciskał brązową torbę z płótna, zawierającą dzisiejszy numer „The Guardian”, kilka egzemplarzy NME i jedną z tych starych powieści z serii Penguin Classic w pomarańczowych okładkach. Wszystko w nim było takie znajome, a mimo to wydawało się jakby odmienione. - Stęskniłem się za twoją buzią - oznajmił na wstępie. Nie spodziewałam się takich słów, więc jego wyznanie na chwilę zupełnie mnie rozbroiło. Potem znów obudził się we mnie gniew. - Tak? A co z Sarah White? - To była pomyłka. Już skończone. - Pomyłka? Knajpka nie wydawała się odpowiednim miejscem do kłótni, więc starałam się mówić cicho i spokojnie. - Wciąż jesteśmy przyjaciółmi, prawda? Cieszysz się, że mnie widzisz, Alice? - Tak... Nie. Sama nie wiem. Po co przyjechałeś? - Zwyczajnie, żeby się z tobą zobaczyć. To już prawie rok. - Zrobił taką minę, jakby pragnął mnie wzruszyć. - Masz teraz dłuższe włosy i wydaje mi się, że zeszczuplałaś. Przeczesałam palcami czuprynę. - Biegam tu przez sześć nocy w tygodniu i to pozwala mi zachować figurę - odpowiedziałam i zaraz zezłościłam się sama na siebie, że zbyt przyjaźnie odnoszę się do niego. Za szybko ustąpiłam. - Posłuchaj, Charlie. Nie mogę z tobą rozmawiać. Zaraz będzie tu pełno ludzi, a ja mam jeszcze mnóstwo roboty. - Może później? - Później będę zmęczona. - W takim razie umówmy się rano na kawę. - W porządku. Jeśli chcesz, możemy się spotkać w kafejce przy stacji metra. Byle nie za wcześnie. Patrzyłam za nim, jak odchodził. Stawiał kroki z mniejszą pewnością siebie,