dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony744 886
  • Obserwuję430
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań358 946

Pizzey Erin - Wyspa snów

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Pizzey Erin - Wyspa snów.pdf

dareks_
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 263 stron)

WYSPA SNÓW

1 Pandora leżała na gorącym piasku, klnąc w duchu. Cholera, myślała. Dlaczego tak się dzieje? Za każdym razem przyrzekam sobie, że koniec z facetami na jedną noc, a potem idę i robię to znowu. Słońce paliło jej nieruchome ciało. Pozwoliła myślom odpłynąć i przyjrzała się sobie. Słyszała szum fal morskich bijących o piasek. Kiedy otworzyła jedno przekrwione oko, obok siebie ujrzała śpiącego człowieka. — O, nie — wymruczała. Oprzytomniała i poczuła, że się rumieni. Podniosła głowę i spojrzała na swoje jaskrawo pomalowane paznokcie u nóg, dumnie lśniące w słońcu. Może gdybym nie malowała paznokci u nóg, przestałabym przyciągać takich facetów. Tutaj, na brzegu morza mogła dojrzeć wygniecione na piasku najbardziej upokarzające ślady swego miłosnego szału, który ogarnął ją, gdy oddawała się zupełnie obcemu mężczyźnie po całonocnych delirycznych tańcach w świetle gwiazd. Czy to ten? Pandora spojrzała na twarz śpiącego. Okropne, pomyślała. Naprawdę nie pamiętam. W gorączce nocy, kiedy nogi i biodra rozgrzewał rum, wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie. Księżyc, gwiazdy połyskujące chłodem nad jej gorącą głową, wyniosłe palmy w łagod­ nym powiewie karaibskiego wiatru... A potem ta chwila, kiedy skończyły się tańce i, Pandora pamiętała to bardzo dokładnie, dookoła zapanowała zupełna cisza. Ciała bezładnie leżące na piasku, pusta butelka po rumie, mężczyzna klęczący przed nią i całujący jej piersi. Matka przełożona załamałaby się nerwowo, pomyślała z narastającym podnieceniem. Ale tu nie było matki 9

przełożonej ani nawet katolickiego księdza. Co, u licha, myślała wślizgując się między jego nogi?! A potem napłynęły z łoskotem fale, które zmyły i rum, i tę noc. I zapanowała cisza. Pandora poruszyła się i usiadła. Jej bawełniana sukienka bez pleców była cała w soli. Spojrzała na człowieka leżącego obok, i zobaczyła parę brązowych oczu uśmiechających się do niej przyjaźnie. Czy to ten? — zastanawiała się zdenerwowana. Mężczyzna leniwie przewrócił się na brzuch. — Jestem Ben. — Wyciągnął do niej dłoń. Podała mu rękę. — Czy my się przypadkiem nie znamy? Cholera, myślała, a co, jeśli to był on? Przecież nie powiem mu: „Cześć, jestem Pandora. Czy przespaliśmy się ze sobą zeszłej nocy?" Nie uczono erotycznego savoir-vivre'u w jej klasztornej szkole. Uśmiechnął się do niej. Ma wspaniałe zęby, pomyślała. — Czy się poznaliśmy? Można by to tak określić. — Przeciągnął się i zaczął wytrząsać piasek z mocno skręconych, czarnych włosów. Przyciągnął ją do siebie. — Dobrze się bawiliśmy zeszłej nocy, jak masz na imię? — uścisnął ją. Pandora nie mogła powstrzymać się od śmiechu. — Nie jestem „Jakmasznaimię". Jestem Pandora. Leżała z głową na jego piersi. Czuła jego zapach, przypominający kwiaty cytryny i białe kwiatuszki, którymi obsypane były drzewa wzdłuż drogi wijącej się przez małą wyspę. — Witaj — powiedział. — Witaj na Little Egg. Na mojej wyspie. Usłyszała dumę w jego głosie. — Urodziłeś się tutaj? — Tak. — Usiadł opierając głowę o kolana. — Wychowała mnie babcia i mieszkam tu od zawsze. Wpatrywała się w niego. W jego twarzy był blask, a w szczupłej, zgrabnej postaci coś, co przyciągało ją nieodparcie. Tak długo tułała się po innych wyspach. Big Egg, większą wyspę, o jakieś czterdzieści mil stąd, zamieszkiwali zapijaczeni obcokrajowcy. Wyjechała stamtąd w pośpiechu. Ale tu, na Little Egg, poczuła się jak w domu już po dwóch dniach spędzonych w podłym hoteliku przy plaży. Teraz, w objęciach nieznajomego odzyskała na chwilę poczucie bezpieczeństwa. Straciła je, kiedy okazało się, że jej trzecie małżeństwo, z Richardem, zmieniło się w cmentarzysko złamanych przy­ rzeczeń. Ben spojrzał na nią. Doświadczone oko dostrzegło na palcu ślad po obrączce. Pandora obserwowała go. — Wyrzuciłam ją do morza, kiedy tu przyjechałam — wyjaśniła. — Rozwiodłaś się? — Z Richardem? Nie całkiem. — Zdawała sobie sprawę, że to brzmi jak 10

z banalnego romansu. W jej głosie było tyle nie ukrywanego bólu, mimo że nie znała wcale tego mężczyzny, nie ufała mu, tak jak nie ufała wszystkim mężczyznom. — Postanowiliśmy żyć przez pewien czas w separacji. Dać sobie trochę swobody. Sprzedaliśmy dom i podzieliliśmy pieniądze na połowę. On kupił sobie za to czerwone ferrari, a ja bilet na Karaiby. Zawsze marzyłam o tym, żeby mieszkać na takiej wyspie. Słuchaj, głupio mi z powodu dzisiejszej nocy. Mam nadzieję, że cię nie zaszokowałam. Ben przytulił usta do jej ust. — Cóż, było nieźle. — Jego pocałunek był mocny, pozbawiony seksu. — Weźmiesz teraz prysznic i przebierzesz się, a potem pójdziemy coś zjeść do mojej babki. Pandora uśmiechnęła się. — Będzie mi bardzo miło. — Wstała. — Pójdę z tobą do hotelu. Podniosła swoje sandały i poszła za nim. — Nazywam się Johnson — powiedział, biorąc ją za rękę. — Mój lud przybył na wyspę parę setek lat temu. Nazwisko Johnson dostaliśmy, kiedy przestaliśmy być niewolnikami. Kiedy mój prapradziadek otrzymał wolność, przybrał sobie jedyne nazwisko, jakie znał, swojego białego pana. — Roześmiał się. — Teraz wszyscy żenią się między sobą, wszyscy są kolorowi. Pandora czuła piasek zgrzytający pod bosymi stopami. Słońce mocno grzało. W głębi duszy coś w niej śpiewało radośnie. Może, myślała, tego właśnie szukałam przez całe życie: plaży, błękitnozielonego morza i mężczyzny prostego i miłego. Plaży mogła zaufać. W ciepłym morzu mogła się zanurzyć z rozkoszą. Ale mężczyzna? Kolejny mężczyzna? Kolejna zdrada? Gdzie jest teraz Richard w swoim czerwonym samochodzie? Zaniosła się cichym płaczem, pochylając głowę, żeby Ben nie zauważył łez. Do tej pory Pandora uważała się za eksperta w sprawach małżeństwa. Po trzech porażkach powinna już coś wiedzieć. Pierwsze dwa małżeństwa były pełne okrucieństwa i przemocy, ostatnie po prostu się rozpadło, jak dwie połówki rozerwanej książki. Jednego dnia była szczęśliwą żoną Richarda, następnego zaś ich wspólne życie przestało istnieć. Idąc obok Bena, prosiła Boga o wybaczenie. Przyrzekłam i nie do­ trzymałam słowa. Stałam się jedną z legionu samotnych kobiet, próbujących przekonać same siebie za wszelką cenę, że są szczęśliwe będąc wolne... Zbyt trudne do zniesienia te myśli w takim pięknym dniu. Później o tym pomyślę, postanowiła. Szli w stronę małego domku, zbudowanego na terenach hotelowych. Ben ukucnął w cieniu palmy rosnącej przy wejściu. — Nie wejdziesz do środka? — zapytała. Potrząsnął głową. — Nie, dziękuję. Przebierz się, a ja tu zaczekam. 11

Pandora patrzyła na jego skuloną sylwetkę, Co, u diabła, z nim tutaj robię, zastanawiała się, obserwując jak kołysze się lekko na piętach, z rękoma splecionymi wokół kolan. Weszła pod prysznic. Oto mężczyzna, który nauczył się cierpliwości. Może spokój tej wyspy i ją tego nauczy, pozwoli odzyskać równowagę, którą straciła dawno temu. Richard tak łatwo popadał w rozdrażnienie, a to ją wykańczało. A przecież nie zawsze tak było. Kiedyś się kochali, robili wszystkie te rzeczy, które robią kochankowie. Czas płata figle, myślała, namydlając się dokładnie. Przypomniała sobie świeży piasek minionej nocy. Muszę teraz myśleć o przyszłości, nie o przeszłości. Richard odszedł w pogoni za swoją Gretchen o platynowych włosach, swoją Lorelei. Kiedyś ja byłam jego Lorelei, jego bezdomnym biedactwem potrzebującym miłości i ciepła. Później zrozumiała, że Richard pragnie kobiety, która będzie jego odbiciem, jego dziełem. Kogoś, kogo będzie kochał, czcił i zmieniał. Gretchen, skrywająca pod bezbarwnymi rzęsami oczy naładowane adrenaliną, była następną kandydatką do zmian. Ogłupiały Richard błagał Pandorę o zwolnienie z małżeńskich więzów. Obyło się bez kłótni, tylko Pandora zauważyła cierpko, że od niepamiętnych czasów mężczyźni szukają swojej la belłe damę sans merci. Po dwóch związkach zakończonych totalnym fiaskiem nie była w stanie przytulić do piersi kolejnego mężczyzny. Jeśli Richard musi udać się w pościg za swoim ideałem i pokonać dla niej smoka, jej męża, to, wracając z piękną branką przewieszoną przez siodło, nie zastanie już Pandory. To trudne, po dziesięciu latach pracowitego budowania wspólnego życia. Uśmiechnęła się, ale wyglądało to jak wykrzywienie ust. Pewnego dnia, pomyślała sobie.

Babka Bena mieszkała na zboczu w górzystej części wyspy. Pandora usadowiła się za Benem na jego motorynce, obejmując go w pasie ramionami. Znali się krótko, ale czuła się przy nim bardzo dobrze. Kiedy leciała na wyspę, była przepełniona żalem i poczuciem kolejnej klęski. Przycisnęła głowę do okna i przyglądała się niezmiennie pięknym kolorom karaibskich raf i lagun. Małe łódki pływały w sobie tylko wiadomych celach, obojętne na fakt, że oto następna wyczerpana, porzucona kobieta przybywa na ich wyspę. Kobieta u kresu sił po dwóch rozwodach, w czasie rozpadu trzeciego małżeństwa. Gdzie popełniła błąd? Wylądowała na maleńkim lotnisku. Niewiele pamiętała z następnych dwóch dni, większość czasu spędziła śpiąc w swojej chatce. Nie odważyła się na rozmowy z innymi gośćmi hotelowymi, którzy w większości wyglądali na Anglików i mówili z obcym akcentem. Teraz, kiedy czuła słońce na plecach, była jak po przebudzeniu ze złego snu. Nikt jej tu nie znał. Nikt, oczywiście dopóki nie zjawi się tutaj jej matka, co jest nieuniknione. Pandora westchnęła. Mimo wszystko, myślała patrząc na wyniosłe palmy obrzeżające białą, zakurzoną drogę, będę miała trochę czasu dla siebie, zanim przyleci tu na swojej miotle. Ben zatrzymał motorynkę. — Poczekaj — pobiegł wzdłuż drogi. Pandora czuła, że pot ścieka po jej nogach. Pewnie trzeba się do tego przyzwyczaić. Bardzo nieamerykaóskie. W Ameryce wielkie firmy zarobiły 13

miliony produkując środki zapobiegające poceniu się kobiet. Wdychała zapach potu, nasienia i dziko rosnących kwiatów. Może powinnam zacząć to sprzedawać? Kobiety szalałyby za takimi perfumami. Wciągnęła zapach i patrzyła na Bena biegnącego z pov,rotem. Jak naturalnie się poruszał! Zupełnie inaczej niż Richard, który stąpał jak ociężały niedźwiedź. Bardzo angielski ociężały niedźwiedź; stawy — może w wyniku gry w rugby — trzeszczące z wysiłkiem. Ben biegł lekko na bosaka. W rękach trzymał coś małego i okrągłego. — Powąchaj — podsunął jej pod nos. — To owoce mango. Wzięła jeden. — Małe w porównaniu z tymi, które widziałam na Jamajce. Nie bądź tak negatywnie nastawiona do wszystkiego, skarciła się w duchu. Ale radość i szczęście to niebezpieczne rzeczy — wiedziała to z własnego doświadczenia. Była jednak pewna, że Ben nie jest niebezpieczny. Nie zasługiwał na dezaprobatę. Ben zatopił zęby w miąższu mango. — Ale, wiesz co — powiedział — te są bardzo słodkie. Teraz jest sezon na mango. Stare kobiety muszą strzec swoich upraw. Mali chłopcy przychodzą i kradną z drzew owoce. — Czy to mango też skradłeś z drzewa, Ben? Wyrażasz się tak precyzyjnie. — Nie uczyli mnie misjonarze, tylko niejaki pan Sullivan. Był dobrym nauczycielem i nigdy nie pozwoliłby mi na coś takiego. — Zaśmiał się. — Ale „kradzenie" nadal znaczy dla mnie coś szczególnego. Jako mały chłopiec byłem w tym mistrzem. Teraz sam sadzę mango na polu mojej babki. Kiedyś to będzie moja ziemia, zbuduję tam dom i założę rodzinę. Biedaczysko, pomyślała Pandora siadając okrakiem na motorynce. Wszys­ tko wydaje mu się takie proste. Zastanawiała się, ile też może mieć lat. Może dwadzieścia siedem? Ona nie pamiętała już, kiedy skończyła trzydzieści. Nie lubiła ich liczyć, w dniu swych urodzin zostawała w łóżku. Czuła, że jeśli kompletnie to zignoruje leżąc w łóżku i nie odpowiadając na telefony, nie otwierając drzwi, to lata oznaczające jej wiek przejdą nie zauważone. Było to trudne w czasach kiedy była żoną Normana. Lubił wypić i we wszystkim szukał okazji do zabawy. Spędzała z nim dwie rocznice urodzin, obydwie skończyły się podbitymi oczyma i połamanymi kośćmi. Marcus, drugi mąż, był psychiatrą, do którego chodziła po rozpadzie pierwszego małżeństwa. Skończył Harvard, był przystojny, elokwentny i bogaty. Matka Pandory pierwszy raz w życiu była zadowolona ze swojej jedynaczki. Okazało się jednak, że jest biseksualny i nie przebiera w słowach. W pewien sposób życie z Normanem było przynajmniej prawdziwe. On naprawdę ją bił, mogła policzyć swoje siniaki. Na swój sposób ją kochał, tak jak może kochać matkę zależne, nie chciane i zrozpaczone dziecko. Marcus upewnił ją, że to się nigdy nie zmieni. Jedyny problem stanowiło to, że opuszczając rozszlochanego 14

Normana i rozpoczynając życie w nowym świecie, w którym stała się bogatą i elegancką żoną wykształconego w Harvardzie psychiatry, nie mogła policzyć i pokazać innym żonom swoich sińców. Biedne kobiety pocieszały się nawzajem, chodziły na zakupy zasłaniając podbite oczy. Współczuły sobie jak żołnierze ranni na wojnie, piły herbatę i częstowały się biszkoptami, niekiedy wymykały się psykania „a to drań!" z ich oburzonych ust. Nie tak było na przyjęciach bogatych. Na jej ciele nie widniały ślady po uderzeniach, zazwyczaj nie, bo Marcus wiązał jej kostki i przeguby jedwabnymi apaszkami, a usta zatykał czarną jedwabną chusteczką. W serce wbijały się słowa „ty dziwko", „ty cipo". Zatrzaśnięte drzwi rezydencji. Wiedziała, że nie ona jedna w ich środowisku cierpi w ten sposób. Zakon upokarzanych żon krył się ze swoim smutkiem, tylko głębokie rysy na twarzach, obolałe dłonie i ramiona zdradzały wtajemniczonym pilnie strzeżone, ukryte za ciężkimi drzwiami, bolesne tajemnice. Richard był wyzwoleniem od tego wszystkiego. Duży, potężny i stuprocen­ towo angielski, pracował w Bostonie jako reporter dla „Boston Telegraph". Czasami czuła się jak rękawica do gry w baseball przekazywana od jednego gracza do drugiego. Czy należeli do tej samej drużyny? Teraz okazało się, że dłoń Richarda doskonale do tej rękawicy pasuje. Czy on także potrzebuje jej wyłącznie do swojej gry? Z koszmaru życia z Marcusem obudziła się w bezpiecznych ramionach Richarda. Może to właśnie był jej problem. Ujrzała wierzchołek cynowego dachu, po czym motorynka skręciła za rogiem. Zachwycone oczy upajały się bajecznymi kolorami, motyle fruwały nad wijącymi się bezładnie tropikalnymi pnączami, krzewy hibiskusa, sztywne i lśniące, pokryte były ciemnozielonymi i doskonałymi w kształcie liśćmi. Pandora uśmiechnęła się. — Ben, hibiskus przypomina mi zakonnice w moim klasztorze, zawsze na miejscu i takie poważne, podczas gdy bugenwille wyglądają jak tancerki rewiowe w podkasanych spódniczkach. Dom otaczała długa weranda. Na balustradce wietrzyła się pościel w pełnym słońcu. Wyżej, poruszane lekkim wietrzykiem, suszyło się pranie. Widok czystej, pachnącej świeżością bielizny przypomniał Pandorze o stercie brudów leżącej w rogu jej pokoju. Ostrożnie stąpała za Benem, żałując w duchu, że nie włożyła butów. Doceniała uroki życia w zgodzie z naturą, naśladowała tubylców, ale nagrzany słońcem piasek za bardzo parzył jej stopy. Jak rozkosznie było dostać się wreszcie w chłód werandy! Babka Bena była stara i zgięta, oczy jej jednak były pełne blasku; nadspodziewanie mocno uścisnęła doń Pandory. — Ben — jej spojrzenie wyrażało niepokój — panna Maisy zajmuje się gusłami. Zaczyna teraz. — Co to są gusła? — zdenerwowała się Pandora. — Gusła to czarna magia. Sza! — panna Rosie położyła dłoń na głowę. Przez chwilę panowała cisza. Cóż się stało z kakofonią świerszczy i papug 15

wydzierających się na drzewach? Zdawało się, że wyspa na chwilę wstrzymała oddech. Słychać było tylko ciężkie westchnienia panny Rosie. — Teraz słyszę. Szykuje się do zabijania. Idzie noc i pełny księżyc. Poderżnęła gardło białego koguta. — Dla kogo? — spytał Ben. — Dla pana Jasona. Źle mówił o kobiecie z Jamajki. Ona poszła w góry zobaczyć się z Maisy. Pandora z trudem nadążała za ich rozmową. Rosie i Ben ćwierkali do siebie w karaibskim angielskim, patois, którego nie mogła zrozumieć. Ostatnie słowa w zdaniach wznosiły się rytmicznie do góry, jak poezja czytana przez Dylana Thomasa. Ben skrzywił się. — Przetłumaczę ci — powiedział. — Panna Maisy to stara kobieta z Jamajki, która mieszka w górach. Niewiele o niej wiadomo, poza tym, że jest czarownicą. Przywiozła z Jamajki swoje zaklęcia i wiedzę. Tutejsi myślą, że morze wyrzuciło ją na wyspę po katastrofie statku. Tak czy siak, mieszka w górach i wszyscy się jej baliśmy jako dzieci. Chyba nieźle jej dokuczaliśmy. Pamiętam, jak goniła mnie kiedyś, kiedy razem z Demianem i Clemem zakradliśmy się do niej, żeby zerwać kilka granatów. Mogę przysiąc, że ta kobieta potrafi latać. — Pewnie, że potrafi! — prychnęła panna Rosie. — Widziałam ją wiele razy w czasie księżycowych nocy. Maisy myśli, że jest potężna, ale nie tak potężna jak ja. Pójdę po jedzenie, chodźcie. Panna Rosie leniwie ruszyła za swą panią w kierunku kuchni. W oczach Pandory wyglądała jak taran. Na twarzy Bena malowało się głębokie przywiązanie do babki. W domu nie było nikogo poza nimi, a przy sosnowym stole stały tylko dwa krzesła. Ben wyczytał pytanie w oczach Pandory. — Mój dziadek utonął — odpowiedział. — Jak wielu z jego pokolenia. Wszyscy wyruszali na morze. Życie mojej babci było bardzo ciężkie, miała dwanaścioro dzieci i czasami musieli żywić się tylko orzechami kokosowymi i migdałami. Ale zawsze były ryby — westchnął. — Moja matka zmarła, kiedy miałem dziewięć lat. Panowała okropna grypa i wielu ludzi umarło na Little Egg. — Śmierć przyszła przez angielskiego doktora. Przyniósł cudzoziemskie sposoby i picie. — Panna Rosie przerwała Benowi. — Daje dzieciom te wszystkie pigułki zamiast leków z wyspy. Potrząsnęła głową. Pandora widziała w jej oczach śmiertelny smutek. — Wielu zmarło, tak wielu. I moja Ann Marie, matka Bena. Była taka piękna. Moje najlepsze dziecko. Ale Bóg najpierw zabiera to, co najlepsze. — To znaczy, że ja pożyję długo, babciu. — Siadaj, Ben. — Przyniosę jeszcze krzesło dla Pandory. 16

Ben usiadł, unosząc się jakby było mu trochę niewygodnie. Panna Rosie trzepotała się w podnieceniu nad jego talerzem. — Popatrz tylko. Zupa z rybich głów! Zrobiłam ci też smażonego kurczaka! 1 twoje ulubione kluski. Pandora patrzyła, ubawiona. Widać było, że starsza pani bardzo go kocha. Ben spojrzał na nią ponad stołem. — Dam zupę Pandorze, babciu. Tam, skąd pochodzi, panie mają pierwszeństwo. — Masz rację, Ben. Masz rację. Jesteś Amerykanką? Pokiwała głową z nadzieją, że nie zostanie zaliczona do kategorii turystek. — Jestem. — Powiedziała. — Z Bostonu. — Wy, Amerykanki, nie wiecie, jak zadbać o swoich mężczyzn. — Panna Rosie wyjęła bułeczki z piekarnika. — Pracowałam u Amerykanki może dwa, trzy... nie, może pięć lat temu. Pusto w spiżarni, pranie nie zrobione, prasowanie nie zrobione, pościel nie zmieniona. Nic dziwnego, że odszedł do tutejszej kobiety. My wiemy, jak dbać o mężczyznę. — Z impetem posypała solą zupę Bena. Tak, i jak go przyprawić o nadciśnienie, pomyślała buntowniczo Pandora. — Wszystko się zmienia, babciu. — Ben próbował ją udobruchać. — Przecież umiem sam sobie posolić, wiesz o tym. — Gadaj zdrów! W mojej kuchni nic się nie zmienia. Siadaj, dziewczyno, zaraz dostaniesz jedzenie z Little Egg. Najlepsze na całym świecie. Pandora usiadła i powoli wzięła do ust łyżkę zupy. Z talerza gapiły się na nią bezmyślne, rybie oczy. Bez wątpienia były tam rybie łby, ale zupa smakowała wybornie. Jej amerykański żołądek mówił „Nie wierzę, że robisz mi coś takiego", ale kubki smakowe na języku przyłączyły się do zbun­ towanych, zapiaszczonych stóp. „Jesteśmy na Little Egg i mamy zamiar dobrze się tu bawić".

en wysadził Pandorę przed jej domkiem. Potrząsnął głową, kiedy zapraszała go do środka. — Nie — powiedział grzecznie. — Wybieram się do baru z przyjaciółmi. Pandora zmarszczyła czoło. Ben uścisnął ją i odjechał. Usiadła na łóżku z oczyma pełnymi łez. Tak piękny był ten dzień spędzony razem, a teraz on odszedł. Na pewno myliła się, sądząc że spędzą razem także noc, a może wiele nocy. Poczuła się zupełnie bezsilna i znajomy ból samotności zagościł w jej sercu. Wiedziała, skąd pochodzi ta samotność. Marcus, niech go licho, powtarzał jej dostatecznie często: „Mężczyźni depczą kobiety takie jak ty, suko". Pluł jej tymi słowami w twarz usilnie pracując nad swoim orgazmem. „Nawet twój ojciec nie mógł ciebie znieść. Uciekł, kiedy miałaś dwanaście lat. Ale musiałaś być suką!" — Nie byłam suką — wyszeptała do siebie — wcale nie byłam suką. Byłam chudą, nieśmiałą, brzydką tyczką. Matka mówiła, że byłam jak kiepski dowcip. Wszystkie inne matki w sąsiedztwie miały śliczne małe dziewczynki z główkami w miękkich lokach, a ja miałam te okropne rude włosy, wielkie piegi i dzikie, zielone oczy. Podeszła do lustra w łazience i obejrzała zęby. Przez wiele lat musiała nosić aparat. Wspomnienia pierwszych pocałunków łączyły się ze wstydem. Krępował ją aparat i cudze ramiona. Westchnęła. Matka zjawi się tu na pewno, jeśli zostanę dłużej. Niczym wielki, rajski ptak z pomalowanymi szponami zleci tu któregoś dnia, usiądzie i będzie krytykować wszystko, 18

cokolwiek zrobię. A ja powolutku obrócę się w pył. Zostanie tylko moja skorupka. Jestem jednym wielkim zawodem. Zawiodłam ojca. Normanowi udało się zabić we mnie jakiekolwiek uczucia. Marcus nie dokonał tego, abym uwierzyła, że jego pragnienia są normalne. Uśmiechnęła się lekko. Cóż, przynajmniej tu mi się podoba. Skrzywiła się. Drogi, słodki, nieodpowiedzialny Richard. Tak się mną zmęczył, że wreszcie poprosił o rozwód. Właśnie Richard. Poczuła nieprzepartą ochotę podnieść słuchawkę telefoniczną i porozmawiać z nim. Wzruszyła ramionami. I tak by nie mogła, bo Richard, nie wiadomo gdzie, uganiał się za przygodami. Po dziesięciu wspólnie przeżytych latach poprosił grzecznie, czy nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby zmienił swoje życie. Pamiętała, jak łzy spływały im po policzkach. Richard zwijał się z bólu, ale był zdecydowany, ona czuła się jak rozbitek. Potem gniew w bostońskim mieszkaniu, kiedy czekała na jego powrót z „Boston Telegraph". Co on wiedział o świecie? Pandora doznała wiele bólu i cierpienia i dobrze wiedziała, że najlepiej trzymać się od nich z daleka. Richard, chroniony przez bogatą rodzinę i pieniądze, był nowicju­ szem. Ale nadal się upierał, więc zawarli ugodę. Sprzedadzą to, co mają, i on wyruszy pisać swoją powieść. Zrealizuje swoje marzenie o życiu w Europie i niewątpliwie będzie gonił za taką kobietą jak Gretchen, która zafascynowała go tak, jak nigdy nie udało się to Pandorze. Zdjęła ubranie i wzięła prysznic. Wyciągnęła się potem na łóżku i zasnęła, czując gorzki smak łez w ustach. Śniła jej się ryba pływająca miedzy jej nogami, panna Rosie i wielka, czarna wiedźma. Kiedy wiedźma dała nurka, aby ją chwycić, ktoś zastukał do drzwi. Obudziła się i przerażona usiadła na łóżku z bijącym mocno sercem. — Kto tam? — zapytała i jej głos przeraził ją jeszcze bardziej. — To ja, Ben. Wstała i owinęła się prześcieradłem. Otworzyła szeroko drzwi. Na zewnątrz była ciemna noc. Widziała tylko światełka przy basenie. — Po co przyszedłeś? — zapytała, jakby chciała się przed czymś obronić. — Miałeś iść z przyjaciółmi do baru. — Czuła od niego rum. — Przyszedłem się z tobą kochać. — Wyglądał na zdziwionego. Czuła, że się uśmiecha. Stał w świetle księżyca i wyglądał tak bezbronnie, że miała uczucie, jakby brała do domu szczeniaka. — No dobrze — powiedziała, wpuszczając go do środka — przynajmniej nie będę sama. Ben usiadł na krześle obok jej łóżka. — Będziesz tu mieszkać zawsze? — zapytał. Pandora, siedząc na łóżku, odwzajemniła jego spojrzenie. — Nie wiem, Ben, naprawdę nie wiem. — Na naszą wyspę przyjeżdża wielu ludzi. Smutne kobiety, takie jak ty. Rozmawiają ze mną cały czas. — Potrząsnął głową. — Zostają na trochę, a potem wynoszą się, ciągle czegoś szukając. 10

— Mężczyźni robią to samo. — Pandora miała przed oczyma nie ogolonych mężczyzn na łodziach zakotwiczonych u wybrzeży karaibskich wysp i wysepek. — Tak, ale z mężczyznami jest inaczej. — Na twarzy Bena malowała się cała mądrość młodości. — Mężczyźni zawsze miewają przygody. Kobiety nie. — To średniowieczne poglądy. — Pandora myślała, że chyba przegapiła obiad. W kiszkach jej marsza grało. — Kobiety, tak jak mężczyźni, mogą mieć przygody. Całe życie o tym marzyłam. Odkąd mam książkę o chłopcu, który pływał z delfinem. — Ogarnęło ją podniecenie. — Dlatego właśnie tu jestem. Chcę popływać z delfinem chociaż raz w życiu. Ben uśmiechnął się szeroko. — Pokażę ci, jak pływać z delfinami — powiedział. — Przypływają tu. Zobaczysz. — Ben, jestem strasznie głodna — spojrzała na zegarek — przegapiłam obiad. — Nie szkodzi — przeciągnął się. — Możemy iść do domu mojej kuzynki. Nakarmi nas. — Z iloma ludźmi na wyspie jesteś spokrewniony? — Prawie z każdym — wzruszył ramionami. Pandora podniosła z podłogi sukienkę i rzuciła na stertę rzeczy do prania w rogu pokoju. Czuła się winna. Jego babka była taka schludna, że ona poczuła się jak flejtuch. Ale oczy Bena były zamknięte. Drzemał siedząc na krześle. Uśmiechnęła się wkładając wyjęte z szafy szorty i jedwabną czarną koszulkę. Nie jestem już taką chudą tyczką. Matka. Stojąc w łazience malowała usta. Poczekaj, aż zobaczysz Bena, stara suko. Nastroszone siwe włosy staną ci na głowie. „Czarny? Na tyle cię stać? Podobno mają przynajmniej wielkie, wiesz co, tak mówią". Wydało jej się nagle, że widzi przed sobą rozchylone jaskrawo pomalowane usta matki. A niech to, pomyślała Pandora zmywając szminkę. Weszła do sypialni.

czuła g Ben wyszedł wcześnie. Wybierał się na połów. Chciałabym popłynąć z tobą — powiedziała sennie Pandora. Wciąż go w sobie. Był doskonałym kochankiem, uwielbiała jego długi, brązowy kark i ramiona, które obejmowała w szalonym uścisku. Ben stał przy łóżku. Patrzył na nią. — Złapię homara i ugotujemy go na plaży. — To znaczy ty go ugotujesz. Będziesz umiał? Biedaczek. Uśmiechnął się do niej. — Ugotuję. To żaden problem. Mężczyźni z wysp to dobrzy kucharze. Uczymy się na morzu. Tam nie ma kobiet, rozumiesz. Zrobiła minę. — Zrozumiem. Mam teraz czas i wiele do nauczenia. Czas, myślała, siedząc przed domkiem, z filiżanką gorącej kawy. Słońce wschodziło. Powietrze wciąż było chłodne, ale zapowiadał się upalny dzień. Kołysząc się w leżaku patrzyła na połyskliwą, błękitną wodę w basenie. Za nim rozpościerało się morze, kłębiły się zielone i niebieskie fale. Niekiedy coś wielkiego wyskakiwało do góry, a małe falki znaczyły drogę uciekających ryb. Nawet tu czaiło się niebezpieczeństwo. Oczy Pandory zachmurzyły się. Przez całe życie stopniowo budowała wokół siebie mur taki jak ten, który otaczał jej domek. Zbudowany ręką ludzką z miejscowych kamieni. Ona też, 21

kamień po kamieniu, wybierała kształt i rozmiar cegiełek. Teraz czuła, że w murze jest mała szczelina. Gdybym tylko zdołała przecisnąć się przez tę szczelinę, pomyślała. Wstała i podeszła do murku. Jaszczurki z zakręconymi ogonkami w pośpiechu rzuciły się do ucieczki. Obróciła kamień i wrzasnęła. — Do diabła! Przezroczysty skorpion stał gotowy do ataku, z podniesionym ogonem. Pandora cofnęła się. Właśnie tak, wymruczała, przecisnę się przez tę szczelinkę i znajdę potworność. Może dam sobie radę z tą potwornością? A może coś we mnie pęknie już na zawsze, jak wtedy, kiedy Marcus mnie pobił i musiałam iść do szpitala, i gdzie mnie zszywali. Poczuła falę upokorzenia. Dobrze pamiętała komentarz młodego lekarza. „Za ostro było, co kotku?" Tylko głupia lojalność powstrzymała ją przed powiedzeniem: „Nie cierpię tego z całego serca, ale jestem żoną człowieka, który nie może dojść, jeżeli nie zadaje bólu". Pamiętała wyraz twarzy pielęgniarek i potworny ból szwów, ale nie to było najgorsze. Dużo gorsza była świadomość, że musi wrócić do domu, do Marcusa, który znowu to powtórzy... Chyba zrobię sobie jeszcze filiżankę kawy, powiedziała do siebie. Tak czy siak, Marcus jest tysiące mil stąd, w Meksyku. Doprowadza tam z pewnością kobiety do rozpaczy i choroby nerwowej. Ja jestem tutaj. Pogoda jest świetna, a Ben to najlepszy kochanek, jakiego kiedykolwiek miałam. Pozwoliła sobie nawet na chwilę nadziei: może tym razem znalazła szczęście, które będzie trwało? Potem przypomniała sobie, że nie zasługuje na szczęście. Matka zawsze przepowia­ dała jej, że zostanie sama. Słyszała jej głos: „Dwóch starych, samotnych włóczęgów". — Pójdę na plażę — powiedziała stanowczo do muru. Skorpion, czyli matka, może mnie pocałować gdzieś. Pandora siedziała na plaży i wpatrywała się w ogień, nad którym Ben umieścił dużą patelnię. Odwróciła się, kiedy wrzucał do wrzątku ogromną, chwytającą po omacku szczypcami bestię. Kiedy spojrzała znowu, w skupieniu pochylał się nad ogniem. Mężczyźni gotowali już dla niej. Nie Richard, który nie potrafił czy też nie chciał zagotować nawet wody. Marcus za to przyrządzał wyszukane dania na przyjęcia dla swoich ekscentrycznych przyjaciół. Ale w jego gotowaniu było zawsze coś histerycznego i obrzyd­ liwego. Dania, które podawał, wyglądały znakomicie, ale smakowały bez­ płciowo. Nie rozumiał zmysłowej przyjemności gotowania, zapachu i niemal erotycznego dotyku fioletowego nabrzmiałego bakłażanu, dziewiczej jędrności karczochów na początku sezonu czy głębokiego ukontentowania z powodu pęczka zielonych szparagów przed czekającymi go poobiednimi igraszkami. Pandora westchnęła. Bardzo niewielu ludzi ją znało, tak intensywnie i bez reszty pochłaniało ją życie wewnętrzne. Wiedziała o tym. Nauczyła się żyć 22

I „w środku", zmuszona do tego przez znienawidzoną, terroryzującą ją matkę, która pustoszyła duszę i ciało dorastającej córki. Zachowywała się tak, jakby chciała pożreć Pandorę, zanim przeistoczy się w urodziwą młodą kobietę. Pandora czuła się jak spartański biegacz, przemieszczający się bezustannie pomiędzy małym, zapluskwionym domem matki a prawdziwym światem, w którym była szkoła, koleżanki, sympatie. Świat nastoletniej Pandory szczególnie przerażał matkę. Któregoś dnia w tej pani w średnim wieku zaszła nagła zmiana. Twarda, gderliwa, wrzeszcząca matka zniknęła. Pojawiła się inna Monika. Pandora od maleńkości przywykła do tych różnych istot, które zdawały się zamieszkiwać ciało matki, ale ta Monika, ta dziwka o łukowatych brwiach, wdzięcząca się z głupawym uśmiechem budziła w niej odrazę. Przestała przyprowadzać chłopców do domu. — Co się dzieje, mała? — dopytywała się dziwka-Monika, obciągając kremową bluzkę z satyny na obwisłych piersiach. — Nie mamy chłopców? A może wolimy dziewczynki? Dlaczego siedzę na pięknej plaży z cudownym kochankiem i myślę o matce? — spytała siebie samą w duchu. Uśmiechnęła się do Bena, całkowicie pochłoniętego gotowaniem. Uwielbiała go za to. Rozumiała potrzebę ciszy, kiedy się na czymś skupiała, na przykład kiedy malowała, rysowała albo gotowała. W takich chwilach żaden kamień nie mącił ciszy martwego jeziora. Bóg i wszechświat zamierali. Bóg, w niezmierzonej dobroci i łaskawości, życzliwie patrzył na jej wysiłki. Kochała Go wtedy. Ben powoli kroił zielone papryczki cieniutkim wysłużonym nożem z grubą drewnianą rączką owiniętą ciasno sznurkiem. Pomyślała o swoim nożu, lśniącym, czerwonym, ostentacyjnym nożu, który kupiła, kiedy postanowiła wyjechać na wyspę. Pokazała Benowi gwóźdź do podkowy. Powiedział jej, że na wyspie nie ma koni. Wszystkie utopiły się w czasie huraganu w tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim roku. Przypomniała sobie hemingwayowski opis huraganu na Florydzie i śmierć grubej kobiety, którą wysoka fala przypływu odrzuciła na drzewa. W każdym razie, pocieszała się, mam jeszcze trochę czasu, zanim nadejdzie sezon huraganów. Ben chrząknął. Patrzyła, jak kroi cebulę. Nie miał deski do krojenia i przezroczyste, cienkie krążki zsuwały się wprost do patelni. Połyskujące ostrze oddzielało białawe, prześwietlone ogniem talarki. Wyobrażając sobie słodycz cebuli, pomyślała o słodkich chwilach, kiedy się kochali. Jego członek miał piękną, malutką cebulkę na końcu, stworzoną do całowania. Patrzyła na niego nieśmiało. Podniósł głowę na znak, że danie już gotowe. — Jeszcze tylko trochę chili — powiedział sięgając do kieszeni. Warzywa przypominały piłeczki. — To tutejsze chili. Polubisz je. Nazywa­ my je beretami, bo wyglądają jak kapelusze, które moja babka nosi do kościoła. — A ty chodzisz do kościoła? Ben potrząsnął głową. 23

— Nie, nie chodzę — powiedział. — Ja szukam Jezusa na łodzi, kiedy pływam po morzu. Jezus chodził po wodzie i nauczał swoje dzieci. Ale moja babcia chodzi i jeśli pastor porządnie nie nakrzyczy w czasie nabożeństwa, wraca do domu rozczarowana. Lubi trochę oberwać w niedzielę. A ten stary drań potrafi wymyślać! Myśli, że jest Jezusem Chrystusem. Nienawidzę go. — Podał chili Pandorze! — Wrzuć je. Homar, teraz krwistoczerwony, gapił się na nią z wymówką, pływając w zielonym sosie. Usiedli obok siebie na piasku. Ogień rzucał niesforny, zmienny cień na nich i na morze. Rosnące wszędzie palmy kołysał lekki wietrzyk. Nietoperze krążyły wysoko, a ptaki śpiewały wieczorne psalmy. — Tak łatwo wierzyć w Boga, kiedy wszystko wkoło jest takie piękne. Ben wziął ją za rękę. — Wszystko jest piękne, Pandoro. Ty też. — Powiedział to tak prosto, że poczuła w swoich szukających miłości oczach łzy. — Naprawdę tak myślisz? — patrzyła na niego. — Tyle czasu spędziłam na służeniu mężczyznom, że czuję się tak, jakbym pracowała na stacji obsługi autobusów. Napełniam paliwem, sprzątam i myję jeden, wyjeżdża i na jego miejscu pojawia się następny. Każdy autobus ciągnie ze sobą furę swoich problemów, którymi trzeba się troskliwie zająć. Wszystkie jakoś wyprowadzam na prostą i autobus wyjeżdża szukać swego celu w wielkim świecie. Ben uśmiechnął się. — Ja nie jestem autobusem. A Little Egg to nie wielki świat. — Kłopot w tym... — zabrała dłoń z jego dłoni — kłopot w tym... — usłyszała, że wzdycha — kawałek mnie został przy autobusie Richarda. Nie czuję się wolna. Obiecałam sobie, że będę próbowała do trzeciego razu. Richard był tym trzecim razem. Dlatego czuję się taka przegrana. Ostrzegano mnie. Mówiono, że wychodzę za wieczne dziecko. Myślałam, że może dorośnie, jeśli będzie miał kogoś, kogo mógłby kochać i troszczyć się o niego. — Czuła, że jej twarz się wykrzywia, usta się zaciskają, a oczy napełniają bólem. — Myliłam się — powiedziała słabo. — Nie zamierzał dorastać. Zawsze będzie już taki: samolubne, niedobre dziecko. — Wes­ tchnęła. — Jedyne, co nam się udało, to rozpieszczanie. Psułam go, dawałam, a on brał. To cała historia naszego małżeństwa. Ben pokiwał głową. — To boli — powiedział. — Wiem, że to naprawdę boli. Sam byłem kiedyś zraniony. Dawno temu przyjechała dziewczyna z Florydy. Zamierzaliś­ my się pobrać, ale wyspa była dla niej za mała. Tęskniła za dyskotekami i tym, czego tutaj nie ma. I mam nadzieję, że nigdy nie będzie — skończył z mocą. Pandora zmarszczyła nos. Zapach chili unosił się w powietrzu. — Nigdy jeszcze nie wąchałam czegoś takiego. Wspaniale pachnie. 24

— Wiem. Poczekaj, aż ugotuję kurczaka w curry z papryczkami. — Cmoknął czubki palców i roześmiał się przy tym. Młoda dziewczyna w ciele Pandory śmiała się razem z nim. Ten gest, całowanie palców, jest chyba używany na całym świecie, pomyślała. Pochyliła się i pocałowała jego miękkie wargi. — Cudownie siedzieć tu z tobą w taką noc — powiedziała. Ben przyciągnął ją do siebie. — Muszę rozłupać homara — przytulił ją. Pandora napawała się tą chwilą. Jeżeli to jest szczęście, prawdziwe szczęście, myślała, to tego właśnie chcę.

Dni mijały leniwie. — Nigdy jeszcze nie miałam tyle wolnego czasu dla siebie — wyjaśniła Benowi. — To dziwne. Przypominam sobie bardzo dawne zdarzenia, myślałam, że już o nich zapomniałam. Może nie tyle zapomniałam, co odepchnęłam od siebie. Leżała na plecach na plaży. Błękit oceanu podsunął wspomnienie naszyjnika w kolorze lapis lazuli, który dostała kiedyś od ojca. Zieleń oceanu przypominała plastikową bransoletkę, którą przywiózł jej z podróży do miasta. Dla ojca niezwykłym wydarzeniem było opuścić ich mały dom w Boise w stanie Idaho. Tym razem wrócił z namarszczonym białym woreczkiem, w którym była bransoletka. Zarówno powrót, jak i bransoletka na zawsze pozostały w jej pamięci. Gorący piasek, bicie jej serca i burczenie w żołądku Bena przypomniało jej coś jeszcze. Siedziała na nodze ojca, obejmując ją obiema nóżkami. Śpiewał piosenkę, którą dla niej wymyślił: „Przepłyniemy morze statkiem". Była to cudowna, pełna ciepła chwila. Byli sami, bliscy sobie. Noga ojca, noga w miękkiej, brązowej, pofałdowanej skarpetce powoli, łagodnie przesuwała się w górę i w dół. Całe lata później zdała sobie sprawę z tego, że zachowanie ojca pobudzało ją seksualnie i nawet teraz, kiedy to sobie przypomniała, czuła podniecenie. — Przytul mnie, Ben — odwróciła się do niego. Tulili się w piasku i wtedy przypomniała sobie zakończenie tej historii. W drzwiach zjawiła się matka i Pandora nagle znalazła się na podłodze. 26

— Na górę, mała dziwko! — wydarła się matka. — Ty brudny skurwysynu — rzuciła ojcu w twarz. — Trzymaj łapska przy sobie. Od tej chwili ojciec i córka byli jak obcy. Jeżeli ojciec się pojawiał w pokoju, ona wychodziła. Oboje czuli się zawstydzeni. Ojciec nie przytulał jej już i nie całował na dobranoc. W oczach matki na stałe zagościła satysfakcja wynikła z zemsty. Monika siadywała przy stole w jadalni i mroziła rozmowy, rozkoszując się wywołanym przez siebie zniszczeniem. „Twój ojciec jest aseksualny", mawiała przy zmywaniu. „Niepobudliwy, rozumiesz". Po czym zawsze następowało pełne współczucia dla samej siebie westchnienie. Napięcie związane z tymi wspomnieniami sprawiło, że Pandora wzdrygnęła się. — Co się stało? — spytał Ben sadowiąc się obok. — Stare wspomnienie — odpowiedziała. — Bardzo stare wspomnienie. Przepraszam. — Nie przepraszaj — uśmiechnął się i przytulił ją. — Mamy mnóstwo czasu. Opowiedz mi, skąd się tu wzięłaś. Bena fascynowały opowieści o jej dzieciństwie, tak jak mogły fascynować kogoś urodzonego i wychowanego na małej wyspie. Żyjąc tam, gdzie otaczało go zewsząd morze i piękno dzikiego krajobrazu, nie miał dotąd okazji zdobycia zbyt wielu doświadczeń, związanych z pobytem w innych krajach, które znała Pandora. Dlatego, zwyczajem kochanków na całym świecie, godzinami ze sobą rozmawiali. Nigdy przedtem Pandora nie znała kogoś, kto umiałby słuchać tak jak on. Skupiona cisza wyzwalała słowa i myśli. Ta cisza oznaczała zrozumienie. Nie ego, nie dążenie do dominacji, nie głos przeciw­ nika. Ben był jak morze w spokojny dzień, gładka lśniąca powierzchnia w oczekiwaniu na powiew, który nigdy nie przychodził. Słuchał, i w tym słuchaniu uczyła się go kochać. Z początku trudno jej było wyjaśnić mu, jak to było, kiedy mieszkała z matką. Ben właściwie nigdy nie miał matki, tylko mądrą, kochającą babkę. Stosunki w jego rodzinie układały się pomyślnie i były stabilne. Mieszkał parę kroków od swoich ciotek, praciotek i wujów. Poznał żal towarzyszący stracie kogoś bliskiego po śmierci ojca. Głęboko odczuwał brak człowieka, który bardzo go kochał. — Tęsknię za nim, ale wiem, że jest w Królestwie Bożym. Tego pragnął całe swoje życie. Umierając, miał uśmiech na twarzy. Przyszedł po niego ojciec, który umarł, kiedy jego syn miał dwanaście lat. Tata widział go i rozmawiał z nim. Kiedy wydawał ostatnie tchnienie, zdarzyło się coś cudownego, cały pokój wypełniło światło, miękkie, świecące, żółte światło. Patrzyłem na babcię, trzymającą ojca za rękę i słyszałem głos: „Przyszedłem po swojego ukochanego syna". Potem ojciec zajęczał cicho i przestał 27

oddychać. Spytałem babcię, czy słyszała ten głos, czy było to tylko moje przywidzenie. Potwierdziła. Pocałowała czoło ojca, potem ja to zrobiłem. Wyszedłem, kiedy przyszły kobiety do ubierania ciała. Wiesz, to jedyna okazja, kiedy dwie kobiety razem ścielą łóżko. — Uśmiechnął się. — Powiadają, że to przynosi pecha ścielić razem łóżko, bo to znaczy, że jest ciało, które trzeba podnieść. Pandora uściskała go. — Szczęściarz z ciebie — powiedziała. — Niewielu ludzi ma szczęśliwe dzieciństwo. Wzruszył ramionami. — Ludzie chyba za dużo chcą dzisiaj. — Chyba tak. Mamusie nauczyły moje pokolenie, że „oni" muszą wszyscy być bogaci i sławni. Siedzieli przed domkiem Pandory. Dzień był pochmurny, od morza wiał przyjemny, chłodny wiatr. — Ben, spotkasz moją matkę. — Zdała sobie sprawę, że nie znosi samej myśli o tym spotkaniu. — Mama podąża moim tropem, dokądkolwiek się udam. W tej chwili nie mam swojego domu, ale ta wymówka nie wystarczy na długo. Kiedy tylko coś znajdę, matka wznowi pościg za przestępcą, pościg, który trwa już od lat. Przyjedzie tu na pewno. Rzecz w tym, że nie mogę się od niej odczepić. Zawsze jest przy mnie i mówi, że wszystko robię źle. Jeśli moje myśli nie są lustrzanym odbiciem jej myśli, mylę się. Ona nie potrafi żyć i dać żyć innym, nie umie pogodzić się z tym, że ma swoje życie, a ja swoje. Przez tydzień, góra dwa, mogę to znieść. Potem jestem wykończona. Ben wzruszył ramionami. — Jestem tu i zajmę się nią. Dobrze mi idzie z Amerykankami. Pamiętaj, uczę je nurkować. One nie wszystkie są złe, niektóre po prostu nie potrafią być szczęśliwe. Pandoro, jeżeli potrzebny ci dom, to mam mały domek nad morzem. Odziedziczyłem go po dziadku. Możesz tam mieszkać. Potrzebna mu kobieca ręka. — Skrzywił się w uśmiechu. Pandora aż usiadła na leżaku. — Ben, to cudownie! Już za długo żyłam jak Cyganka. Mieszkam na walizkach już ponad rok. Tęsknię za prowadzeniem domu i gotowaniem. Chciałabym, żeby twoja babcia nauczyła mnie gotować tutejsze potrawy. Naprawdę. Po tym jak odszedł Tata, jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiła matka, było zaprzestanie gotowania i sprzątania. Przestała też krzyczeć na mnie. Zachowywała się tak, jakby wygrała bitwę. Pozbyła się rywala i reguły gry miały się teraz zmienić. Byłam jej jeńcem. Zamiast wymuszać zeznania na ojcu, wymuszała je na mnie. Stale chodziła do mojej szkoły i zadręczała nauczycieli, aż patrzyli na mnie wreszcie jak na wariatkę. Miałam ochotę powiedzieć im, czy nie przyszło wam nigdy do głowy, że ona jest po prostu okrutna? Nie, już nigdy mnie nie uderzyła. Używała słów, aż nic ze mnie wreszcie nie zostało. Nawet ubrań nie mogłam sobie kupić bez jej komentarza: 28

„Powinnaś nosić większy numer. Jedz! Jesteś za chuda! Gimnastykuj się! Chodzisz jak krowa!" Zastanawiam się czasem, jak w ogóle przetrwałam to wszystko. Może to nie od mężów stałe uciekam, tylko od niej. Prawdę mówiąc, poślubiłam Normana, żeby od niej uciec. Uznałam go za tratwę ratunkową. Uprawiałam już wcześniej seks... Nie jestem z tego dumna. Zaczęłam, mając trzynaście lat. Była w tym moc. Czułam się silna, potężna. Nie sprawiało mi to przyjemności, ani z innymi, ani z Normanem. Wydaje mi się, źe to matka tak mnie wykorzystała przez swój brutalny sposób bycia, nie widziałam znaków. Byłam z Normanem tylko przez dwa lata. Wykopał ze mnie całe to gówno. To dlatego kiedy spotkałam Marcusa, który pomógł mi w rozstaniu z Normanem, byłam mu tak wdzięczna, że wyszłam za niego. Ciężka idiotka. Nie wychodzi się za mąż z wdzięczności. To wszystko właśnie wtedy się zaczęło, kiedy Norman i ja uciekliśmy, żeby się pobrać. Około sześciu stóp wzrostu, nie był szczególnie bystry, ale inne dziewczyny uganiały się za nim. Miał ciemne włosy i oczy i otaczała go jakby chmura ciemności. Nie przeszkadzała mu moja matka. A gdzieżby tam! Przed ślubem przeważnie ją ignorował. Był dla niej całkiem miły, ale po ślubie przestał się nią w ogóle zajmować, a czasami nawet obrywała kuksańca, jeżeli go skrzyczała. Różnica w tym, że kiedy ona obrywała od niego, szyja jej czerwieniała i oczy robiły się okrągłe z ekscytacji. Cholera, myślałam wtedy, ona to lubi. Wiedziałam, że Normanowi bicie sprawia przyjemność. Jego oczy rozszerzały się z podniecenia, jego głos brzmiał tak samo, jak wtedy gdy pobudzał się przeklinaniem. Później brzydziłam się tym wszystkim. Nienawi­ dziłam każdej chwili, ale kiedy uderzył matkę albo wrzeszczał na nią, jego twarz była nieporuszona. Czułam, że wie, że im bardziej się nad nią znęca, tym szybciej ona się zamknie. Cóż, zrobiliśmy testy i pojechaliśmy do ratusza. Norman był tak samo przerażony jak ja. Oboje mieliśmy na sobie nasze najlepsze ubrania. Jedyny garnitur Normana wisiał na jego potężnych ramionach niczym płaszcz na wieszaku z Armii Zbawienia. Właściwie to mieliśmy ten garnitur właśnie ze sklepu St. Vincent de Paul. Oddałam go do czyszczenia... — przerwała. — Żeby się pozbyć zapachu biedy — wyjaśniła. — Garnitur był oczywiście czysty, ale kiedy jest się tak biednym, jak ja byłam wtedy, zawsze boisz się tego zapachu. Ty oczywiście nie wiesz, co to naprawdę jest bieda? Ben potrząsnął głową. — Moja część wyspy jest uważana za biedną. Mamy mniej pieniędzy. Nikt nie przysyła nam zaproszeń na koktajle u gubernatora. Ale wszyscy się znamy i dbamy o siebie nawzajem. Nikt nie chodzi spać głodny. To nie pieniądze sprawiają, że jesteśmy szczęśliwi lub nie. To to, co jest tutaj. Widziałem wielu znudzonych turystów, którzy przyjeżdżali na wyspę. Mieli pieniądze, całe góry pieniędzy. Patrzyli na ten mój raj i mówili: „Co tu można robić"? Myślałem, że są jak puste butelki po piwie. Nic w środku. Dlatego nie odpowiadam im. Zabieram ich pod wodę i potem w barze wieczorem

słucham, jak opowiadają, co tam widzieli. Przynajmniej pod wodą muszą być cicho. Ale, ale, mów mi dalej o Normanie. — Niewiele jest do powiedzenia. Pobraliśmy się i zatrzymaliśmy w małym motelu na parę dni. Norman wyszedł po piwo już drugiego dnia. Wrócił w podłym humorze, z butelką scotcha pod pachą i upił się jak świnia. Próbowałam go powstrzymać, więc mnie uderzył. Tak mocno, że złamał mi nos. Poczekałam, aż zasnął, spakowałam rzeczy i uciekłam do domu, do matki. Nigdy nie myślałam, że jeszcze kiedyś będę ją o coś prosić, ale musiałam to zrobić. Ben, ta rozmowa zaczyna być żałosna i pewnie cię już znudziła. Może pójdziemy zobaczyć twój dom? Myślę, że jest cudowny. Czuję, że muszę gdzieś zapuścić korzenie. Cała ta rozmowa o Normanie zmęczyła mnie. Myślałam, że tamte wszystkie lata zamknęłam na klucz, ale widać tak nie jest. Może to przez ten nadmiar czasu zaczęłam o tym myśleć. Ben objął ją. — Nie, to z powodu Little Egg. Taka już jest ta wyspa; bardzo mała, ale wszystko, cały świat odnajduje tu sam siebie. — Pewnie tak jest. — Podniosła się z krzesła i poczuła wilgoć spływającą po piersiach. — Chyba muszę się przyzwyczaić do tego pocenia — zaśmiała się. — Ty też się pocisz. — Oczywiście. — Wziął ją za rękę. — Pocenie się jest dobre. Chodźmy do baru i zamówmy piwo z plasterkiem cytryny. Wtedy się naprawdę spocimy. A potem możemy pójść do domu. Siedząc w cieniu małej chatki na plaży, Pandora przyglądała się, jak Janinę zmywa stoliki. Dziewczyna poruszała się z gracją wśród tłumu turystów. Jacy piękni byli ci ludzie z Little Egg! Żyli z dala od spraw tak zwanego „prawdziwego świata", w swoim małym raju. Janinę, od samego początku przyjaźnie nastawiona do Pandory, uśmiechnęła się do niej. — Długo zamierzasz zostać? — zapytała przechodząc obok. Pandora poczuła nagły, paniczny lęk. Dlaczego obawia się tej uprzejmej, dobrej kobiety? Czy to dlatego, że tyle razy przedtem została zdradzona? Najpierw Norman, potem Marcus ze swoimi biseksualnymi przyjaciółmi, wreszcie Richard. Obiecała sobie, że tym razem, na Little Egg, nie będzie się z nikim wiązać. Wiedziała, że z Benem udało jej się, okazał się jak czyste złoto, ale reszta świata musi trochę poczekać. Jak jeżozwierz z nastroszonymi igłami zazdrośnie strzegła swojej niezależności. — Mam nadzieję, że tak — odpowiedziała słabo. — Myślisz, że spodoba mi się tutaj? Janinę uśmiechnęła się promiennie. — Tak. Na pewno ci się spodoba. Tutaj jest wszystko. No, oprócz i n

mężczyzn — spojrzała na Bena. — A przynajmniej takich, których ja bym nazwała mężczyznami. Ben podniósł swoje piwo. — Oto właśnie cała Janinę. Lubi twardych facetów. Im twardsi, tym bardziej ich lufo. Janinę dostrzegła nagły lęk w oczach Pandory. — Hej, kochaniutka — powiedziała łagodnie. — Jakiś facet cię skrzywdził. Oczy Pandory napełniły się łzami. — Masz rację. Facet, faceci. — Wszyscy faceci to dranie. — Janinę pochyliła się nad barem, lśniące, ciemne włosy odrzuciła do tyłu. — Posłuchaj, co ci powiem — wyciągnęła palec w stronę Pandory. Wkoło turyści toczyli pogawędki, skrzeczały papugi. Lekki wiatr poruszał gałęzie krzewów, a jaszczurki przypominające miniaturowe dinozaury biegały tam i z powrotem. — Słuchaj, co ci powiem, Pandoro. Jeśli mężczyźni sprawiają ci jakiekol­ wiek kłopoty, zdejmij z nogi but na obcasie i porządnie wytłucz ich po głowie. Jeżeli i to nie wystarczy, weź kij do baseballu i dobrze nim zakręć. — Ona tak właśnie robi — zauważył Ben. — Kiedy pracuje w Barze 666 i ktoś zaczyna za dużo sobie pozwalać, bierze kij i dobrze nim kręci. — Wiesz, w czym tkwi twój problem? Wy, Amerykanie, za dużo myślicie. — Stanęła, wypinając wspaniały biust. — Może przyjdziesz do Baru 666 i pomożesz mi? Mamy dziś Noc Lwów. Pojęcie ludzkie przechodzi, ile oni potrafią wypić! Pandora popatrzyła z wahaniem na Bena. Przez chwilę nie wiedziała, co ma zrobić. Nie chciała zakłócać ich wyjątkowej intymności, ale wiedziała, że nie mogą żyć jak dzieci na księżycu, z dala od innych ludzi. Ben skinął głową. — Dobrze, podrzucę ją koło dziewiątej. — Dopił piwo. — Chodźmy, Pandoro, czas na nas. Pomachała Janinę na pożegnanie. Janinę uśmiechnęła się szeroko. Stała z rękami na biodrach, zdając sobie sprawę, że większość mężczyzn i sporo kobiet podziwiało jej biust. Uścisnęła ich na pożegnanie i patrzyła, jak Pandora odchodzi. Głupia kobieta, pomyślała i skrzywiła się. To ja jestem głupia, czekam na Octo, który jest teraz na statku pełnym narkotyków nie wiadomo gdzie, pewnie w pobliżu Kuby. Dlaczego to jej mi szkoda? Z Benem jest bezpieczna. Janinę nalała sobie rumu. Bezpieczna, pomyślała. Nie tak jak ja z Octo, piratem z dziada pradziada. Blask złota w ustach, kolczyk w uchu i ciężki, złoty łańcuch wokół szyi. Ścigany przez policję po całych Karaibach. Ejże, nikt nie złapie Octo, on przecież zna jak własną kieszeń każdą rafę i każdą łachę piasku stąd do Jamajki. Na jego statku mała, obskurna kabina kryła potężny silnik.Pod pokładem były przemyślne schowki na narkotyki. Wielki, pochylony nad 11

sterem, często pijany, Octo przewoził wszystko, co było legalne czy nielegalne. Janinę kochała go z całego serca. Urodziła się i wychowała w małej chatce w Hondurasie. Octo, który pojawił się w jej życiu dostatecznie wcześnie, oznaczał wybawienie. Wielkie, ocienione czarnymi rzęsami oczy patrzyły, jak amerykańska turystka odjeżdża na motorynce Bena. Ben jej przynajmniej nie skrzywdzi. Janinę, tylekroć zraniona w potyczkach z życiem, wyciągnęła rękę z gałązką oliwną do innej kobiety. Ale z głębin swej kobiecości pomyślała teraz o Octo. Już zbyt wiele nocy minęło bez miłości, ciepłej, niepohamowanej miłości. Leżąc przy nim, z jego głową na piersiach, czuła się w jakiś sposób szczęśliwa. Była w niej siła zdolna uczynić z Octo bezbronne dziecko. Otarła brwi ręką i pochyliła się, przyjmując zamówienie od białoróżowego turysty. — Z Nowego Jorku? — zapytała, pozwalając mu spojrzeć na sutek. — Skąd wiesz? — odpowiedział pytaniem, nie mogąc oderwać wzroku od jej dekoltu. — Wszędzie poznałabym tę wymowę — wymruczała do siebie. — Wy, chłopaki z Nowego Jorku, wszyscy mówicie z takim samym akcentem. — Aha — stwierdził mężczyzna, podnosząc nogę jakby czuł zbliżający się wzwód. — Czy wiesz... — Co? — uniesione brwi Janinę wyrażały zaciekawienie. — No, wiesz. Czy tutaj są dziewczyny? — Całe mnóstwo. A o jakie ci chodzi? — Jakby to powiedzieć. No, wiesz, wesołe dziewczyny. Janinę obróciła się do lady. W wysokiej szklance kołysała się piana. Zanurzyła w niej wargi, po czym powoli oblizała pełne, czerwone usta. — Pewnie, kotku. Mamy wesołe dziewczyny, Co byś powiedział o mnie? — roześmiała się. Mężczyzna nie ruszał się z miejsca, jego wąska, gołębia klatka piersiowa poruszała się ciężko z pożądania. Do tego też jeszcze ten południowy upał. Czarne, obcisłe szorty z lycry rozsadzał nabrzmiały członek. Zarost pod opalonym na czerwono nosem przypominał jej robaki, które szukały pożywie­ nia w martwych rafach. — Znajdziesz mnie dziś wieczorem w barze Pod Trzema Szóstkami na drugim krańcu wyspy. — 666? Jejku, to liczba wielkiej bestii, Szatana. Janinę znów nachyliła się nad barem. — Twój drink — powiedziała. Ten przynajmniej wyglądał na domytego. Niczego nie można być pewnym, jeśli chodzi o Amerykanów. Przemyślała już to dokładnie. Spośród wszystkich turystów, którzy przyjeżdżali na wyspę, oni byli najbardziej zmieszani. Włosi krzyczeli „Mamma mia!", Anglicy nie mówili nic, a Amerykanie najczęściej robili wielki hałas, a potem płakali. Co za dziwni ludzie, co za naród! 32