Halina Popławska - Hiszpańska romanca
Tom
Całość w tomach
Zakład Nagrań i Wydawnictw
Związku Niewidomych
Warszawa 1996
Tłoczono pismem punktowym
dla niewidomych
w Drukarni Zakładu Nagrań
i Wydawnictw
Związku Niewidomych
w Warszawie, ul. Konwiktorska 7
Przedruk z wydawnictwa
"Alfa",
Warszawa 1993
Pisała J. Szopa,
korekty dokonały
K. Markiewicz
i E. Chmielewska
- Niech wszyscy wyjdą.
- Niech wszyscy wyjdą. -
Walery Kontkowski powtórzył
głośniej ledwie słyszalne
polecenie umierającego.
Zaszurały odsuwane krzesła.
Delikatne trzewiczki dam
bezszelestnie wysunęły się z
sypialni, męskie buty narobiły
nieco hałasu.
Ojciec i syn zostali sami.
- Walery...
- Słucham, ojcze.
- Czy wszyscy wyszli?
- Wszyscy.
- Jest wiele spraw nie
załatwionych. Musisz mnie
zastąpić.
- Dobrze, ojcze.
- Kontki są twoje. Reszta w
testamancie. Nie przerywaj,
wiem, że umieram. Nie ma już dla
mnie nadziei na tej ziemi, tylko
tam... Miłosierdzie boskie...
- Ależ, ojcze...
- Nie potrzebuję pociechy,
chcę pomocy.
- Uczynię wszystko...
- Jest krzywda, którą
naprawisz zamiast mnie.
- Krzywda?
- Tak. Wielka krzywda.
- Naprawię.
- Te pieniądze, co to dwa razy
w roku szły do Paryża... na ręce
bankiera Laffitte'a...
- Wiem.
- Nic nie wiesz. Słałem na
utrzymanie... córki.
- Córki? Czyjej córki?
- Mojej. - Chory zamilkł i
odwrócił twarz, jak gdyby
pragnął ukryć zakłopotanie wśród
firanek otulających wezgłowie.
- Co mam robić? - Syn pierwszy
przerwał krępujące ich obu
milczenie.
- Zabrać ją tu... do domu. To
twoja siostra.
- Siostra... - Głos syna
wyrażał niedowierzanie,
zdumienie, obawę nawet.
- Twoja siostra. I tak ją masz
traktować. Młodsza od ciebie o
dwanaście lat.
Tym razem milczenie
przedłużyło się. Oddech
umierającego tracił miarowy
rytm, przechodził w rzężenie.
Syn znowu pierwszy odzyskał
równowagę.
- Gdzie ona jest?
Chory poruszył głową, zbierał
siły do koniecznych wyjaśnień.
- Daleko - zaszemrał po
chwili. - W Hiszpanii.
- To... podczas wojny - zaczął
syn.
- Podczas wojny... W
dziewiątym roku.
- I co?
- Matka nie żyje. Dziewczyna
została u dziadków. Ale i
dziadkowie umarli. Rodzina jej
nie chce. Nieprawa córka... -
Rękę tak chudą, że wydawała się
przezroczysta, podniósł do oczu.
Spoza palców spłynęła łza,
potoczyła się po równie białym,
jak poduszka, policzku i utonęła
w pościeli.
- Zrobię wszystko - zapewnił
gorąco syn, pochylając się nad
chorym.
- Przysięgnij.
- Przysięgam - dotknął
stojącego na stoliku krucyfiksu.
- Na Chrystusa.
- Umrę spokojny. - Rzężenie
powoli ustępowało. - Tam, w
biurku - wskazał wzrokiem -
żółta koperta zapieczętowana
moim sygnetem.
Syn podniósł się.
- Nie teraz... Potem, gdy
ja...
Syn powrócił na fotel przy
łóżku.
- Jaka ona jest? - Znowu
pochylił się nad umierającym.
- Nie wiem. Nigdy jej nie
widziałem. Laffitte wszystko
załatwiał... Nie chciałem...
póki żyła twoja matka...
- Rozumiem - pokiwał głową
syn.
- Pojedziesz do Paryża. -
Chory mówił z coraz większą
trudnością. - Laffitte powie
ci... Boże, czy to już...?
Syn wstał i uchylił drzwi
sąsiedniego pokoju. Zebrana tam
rodzina i domownicy powoli
wsuwali się do sypialni.
- Walery... Jesteś tu?
- Jestem, ojcze.
- Daj rękę... Nic nie widzę.
Syn ukląkł przy łóżku i
spełnił życzenie ojca.
- Nie odchodź... Zostań przy
mnie... Do końca...
Syn odpowiedział mocniejszym
uściskiem palców, obejmujących
bezwładną dłoń.
- Gdzie Natalka? Chcę
pobłogosławić...
Synowa i wnuczka przysunęły
się do łóżka. Pani spłakana, jak
tego wymagała okoliczność,
dziewczynka przestraszona
zmienioną twarzą dziadka,
nastrojem tej sypialni, gdzie za
kotarami wezgłowia czaiła się
śmierć.
Chory leżał cicho. Wydawało
się nawet, że zasnął. W pewnej
chwili otworzył szeroko oczy i
poderwał się, jak gdyby pchnięty
niewidzialną jakąś mocą.
- Mercedes! Jezu! Mercedes! -
Głos był dźwięczny i młody jak
dawniej.
Ten ostatni wysiłek rzucił go
martwego na poduszki, twarz mu
się zapadła, zgasło w nim
światło, które jest życiem.
Wschodzące słońce uderzyło w
okna, rozpaliło lodowe hafty na
szybach, zbryzgało złotem
koronkowe firanki i świetlistą
smugą legło na nieruchomej
postaci.
Wstał pierwszy dzień nowego,
tysiąc osiemset trzydziestego
piątego roku.
Pod świetlistym niebem
Hiszpanii
Wielkość to milczenie;@ reszta
jest słabością.@
Alfred de Vigny
"Śmierć wilka"
Hiszpania...
Takie imię nadali jej
Fenicjanie, w ich języku
znaczyło to "ziemia daleka i
nieznana".
Zaiste daleka i nieznana była
ta ziemia odcięta Pirenejami od
reszty Europy, otwarta jedynie
na lazur Morza Śródziemnego i na
bezkresny przestwór oceanu.
Piękna ziemia, bogata we
wszystko, co człowiekowi
potrzebne do życia, do
szczęścia, do miejsca w
nieśmiertelności.
Już od pradziejów natknąć się
tu można na ślady ludzkiego
geniuszu. Czyż grota Altamiry,
tej skalnej "Kaplicy
Sykstyńskiej", nie świadczy o
talencie rasy, która kiedyś,
później, wyda Murillów,
Zurbaranów i Velazquezów?
Mistrzowska i jakże pewna ręka
artysty owej odległej epoki
wypuściła na kamienne ściany
tabun dzików, bizonów i jeleni,
które bez chwili wytchnienia
pędzą we wściekłym galopie, aż
padną od grotu myśliwca.
Cóż dziwnego, że taka ziemia
przyciąga i wabi?
Ludy, które ją obrały za
siedlisko, przybyły z południa i
z północy. Śniadzi i
czarnowłosi, krępi, lecz zwinni,
Iberowie tu zetknęli się z
długonogimi Celtami o jasnych
włosach i oczach jak niebo.
Zetknęli się i pomieszali.
Żywość i melancholia, zmysł
praktyczny i skłonność do
mistycyzmu, mocne poczucie
rzeczywistości i wyobraźnia
wysnuwająca baśniowe wizje - oto
wynik mariażu owych dwóch natur,
dwóch mentalności.
Dlatego z tej właśnie ziemi
wyrośli Cervantes i Calder~on,
ta ziemia a nie inna
ukształtowała nieśmiertelne
wzorce wszech czasów: Cyda, Don
Quijote'a i Don Juana, jej poeci
najdoskonalej wyśpiewali
bohaterstwo, honor i miłość -
trzy ideały ludzkości.
Morze Śródziemne - szeroki
gościniec łączący ludy osiadłe
na jego obrzeżach - aż kusi do
wypuszczenia się na błękitne
wody, do zbadania, co kryje
horyzont wiecznie ruchomych fal,
owo perpetum mobile płynnego
żywiołu.
Nic łatwiejszego jak zaspokoić
słuszną ciekawość. Morze zamiast
oddalać przybliża ludy, człowiek
bowiem najpierw zbudował łódź, a
dopiero potem wymyślił koło.
Po Fenicjanach Grecy, po nich
Kartagińczycy, wreszcie
Rzymianie wyciągają na
piaszczysty brzeg Hiszpanii
mniej lub bardziej ozdobne
galery o złoconych masztach i
żaglach z purpury. Przybysze
zakładają faktorie, prowadzą
handel, uczą posługiwania się
nieznanymi tu dotąd wyrobami
wyższej, bo starszej,
cywilizacji.
Po wiekach jeszcze hiszpański
rolnik czy budowniczy kopiąc
ziemię natrafi na bezcenne
odłamki marmuru, głowę greckiej
bogini czy okaleczały tors
gladiatora.
Z czasem żeglarze ci, dotąd
przynoszący pokój, przerodzą się
w inwazorów żądnych podbojów i
władzy. Faktorie zamienią w
wojskowe obozy, skąd zbrojne
legiony poniosą śmierć opornym,
mieczem wyrąbując drogę
rzymskiemu panowaniu.
Jednak nie tylko mieczem
zawojował Rzym Hiszpanię. Przede
wszystkim podbił ją wspaniałą
kulturą i cywilizacją,
przesadził na jej żyzny grunt
własne instytucje i prawa,
ofiarował jej wreszcie
najcenniejszy swój skarb - język
łaciński.
Wraz ze sztuką budowy dróg i
akweduktów, amfiteatrów, term i
łuków triumfalnych, wraz z
obyczajami, z kultem rozlicznych
bóstw, Rzym zaniósł do Hiszpanii
i chrześcijaństwo, a tę "dobrą
nowinę" według tradycji głosił
tam święty Jakub Apostoł, jeden
z Dwunastu. Pod imieniem
Santiago został on na zawsze
patronem Hiszpanii, a jego grób
w Composteli będzie przez wieki
celem pielgrzymek całej niemal
Europy.
Zromanizowała się nad podziw
szybko owa Hiszpania, tak z
początku oporna, stała się
równie rzymska jak sam Rzym,
równie chrześcijańska jak
Piotrowa stolica. I jak Rzym
wydała świętych i męczenników,
poetów i filozofów, nawet
mądrych imperatorów Trajana i
Hadriana.
O tak, za to wszystko, co
otrzymała, Hiszpania spłaciła
dług z nawiązką, Rzymowi i
światu.
Choć przed jej oczami leżała
ta hiszpańska ziemia z wypisaną
jak gdyby na powierzchni
wspaniałą przeszłością, nie o
dawnych dziejach dumała Trinidad
Aguado, spoglądając ze szczytu
zamkowego wzgórza na puste o tej
porze roku pola, na pojedyncze
drzewa szarpane zachodnim
wiatrem od oceanu.
Jakże dalekie od jej myśli
było owo historyczne dziedzictwo
przekazane przez dziesiątki
pokoleń zromanizowanych
Celtiberów, których krew - w
następstwie inwazji - zasilili
świeżą krwią barbarzyńcy,
spadający na tę ziemię niczym
sępy.
Trinidad Aguado myślała o
czymś zupełnie innym, o sprawach
jedynie ją obchodzących, myślała
o sobie, o swoim życiu, które
było ciężkie, trudne i
beznadziejnie smutne. Jak te
drzewa na horyzoncie - patrzyła
na nagie jeszcze gałęzie. -
Poddają się posłusznie porwistym
podmuchom, bezbronne i bezsilne,
niezdolne stawić czoło wichurze.
Tak i ona...
Rzeczywiście ciężkie, trudne i
smutne było to życie, a przede
wszystkim pozbawione miłości. Bo
nikt jej nie kochał. Ze śmiercią
matki wygasło wiecznie dla niej
płonące ognisko, przy którym
grzała się bezpieczna, spokojna
i szczęśliwa. Serce matki niczym
tarcza osłaniało ją od ciosów,
przed którymi potem nie umiała
się bronić, nie uodporniona na
nieżyczliwość otoczenia.
Wszystko dla niej było nie
takie, jak dla innych. Ot,
choćby i to, że nie nazywała się
tak jak matka i dziadkowie. Oni
byli Aguado de Arlanz~on.
Dlaczego jej dano tylko pierwszą
część nazwiska, tę mniej ważną,
bo nie związaną z ziemią, na
której siedzieli od wieków? Ród
to bowiem był stary i niegdyś
możny, dziś zubożały, zrujnowany
wojną, zapomniany przez tych,
którym dawniej pomagał utrzymać
koronę.
Gdy raz podpisała jakiś list
"Trinidad Aguado de Arlanz~on",
rozpętało się piekło.
- Wbij sobie mocno do głowy -
krzyczał don Luis - jesteś
Aguado, nic więcej - stukał przy
tym palcem w papier. - Wara ci
od Arlanzonów. Rozumiesz? Tylko
Aguado, a i to szlachetne
nazwisko za dobre dla bękarta!
Bękart - oto czym była.
Pierwszy raz dziadek bluznął na
nią tym brutalnym słowem.
Pierwszy raz zachował się tak
grubiańsko, on, zawsze
opanowany, zimny i nienagannie,
acz lodowato, uprzejmy.
Wiedziała, że jest nieprawnym
dzieckiem, jednakże nikt dotąd
nie rzucił jej w twarz tak
strasznego wyzwiska. A właściwie
na czym polegała jej wina? Że
przyszła na świat? Stało się to
doprawdy bez jej woli. Gdyby od
niej zależało, nigdy nie
znalazłaby się w domu
Arlanzonów.
Póki żyła matka, nie czuła
odmienności swojego położenia.
Ale potem... Potem wszystko się
zmieniło. Ani dziadek, ani babka
nie mieli czułego serca. Dla
nikogo. Don Luis z godnością
nosił przyznany jego przodkom
tytuł granda, dziś wzbudzający
raczej śmiech niż szacunek, bo
choć zachował przywilej
nieobnażania głowy wobec
królewskiego majestatu, bywały
dnie, gdy nie miał co włożyć do
garnka.
Do~na In~es artystycznie
cerowała przetarte na łokciach i
kolanach kaftany i spodnie męża
oraz własne suknie. Zawsze
sztywno wyprostowana, wysoko
unosiła kształtną głowę, a duma
była pancerzem kryjącym wstyd i
ból po haniebnym postępku córki,
która podeptała to, co człowiek
ma najcenniejszego, czyli honor.
O tym wszystkim Trinidad
dowiedziała się od matki. Miała
piętnaście lat, gdy matka
pierwszy raz zaczęła mówić o
ojcu. Dotychczas sądziła, że
ojciec nie żyje.
Siedziały na tym samym
wzgórzu, skąd wzrok obejmował
wielki szmat kastylijskiej
"mesety", przytulone do
zamkowego muru, który je chronił
przed zachodnim wiatrem.
- Twój ojciec żyje -
powiedziała wówczas matka,
ciaśniej okrywając się czarnym
szalem.
- Żyje? - Trinidad przysunęła
twarz do twarzy Mercedes i
zajrzała w jej smutne oczy. - To
czemu nas nie zabiera?
- Nigdy go nie zobaczymy. -
Matka patrzyła gdzieś daleko,
może tam, dokąd sunęły pędzone
wiatrem obłoki, a niebo stykało
się z kastylijskim płaskowyżem.
- Dlaczego? Jeżeli żyje...
- Ma żonę i syna. - Mercedes
pogładziła policzek córki.
- W takim razie my... -
Trinidad potrząsnęła głową, aż
warkocze uderzyły ją po plecach.
- Kim my dla niego jesteśmy?
- My... - Matka zamilkła, a
potem powiedziała prędko: - My
dla niego nic nie znaczymy.
- Nic nie znaczymy? Jak to?
- Mówiłam ci, że ma żonę i
syna. Oni są jego rodziną.
- Ale my... - upierała się
Trinidad.
- Tak, my... - Matka
przyciągnęła ją do siebie,
przytuliła skroń do jej skroni:
- Wybacz mi - powiedziała cicho.
- Jestem bardzo winna wobec
ciebie, ale wówczas, gdy to się
stało, nie zdawałam sobie
sprawy... Nie wiedziałam...
- Gdzie on jest?
- Daleko. Równie daleko, jak
gdyby już dziś leżał w grobie.
- W Ameryce?
- Nie, Trini, nie w Ameryce.
To Polak. Przybył tu z armią
Napoleona.
- Z armią Napoleona? A więc to
wróg! Mamo, jak mogłaś?
- Nie pytaj mnie, Trini, nigdy
nie znajdę na to odpowiedzi.
Może byłam wówczas szalona?
- I ty, mamo, z wrogiem...
- Z wrogiem, z wrogiem. Czy my
właściwie wiemy, kto jest naszym
wrogiem, a kto przyjacielem, kto
nas nienawidzi, a kto nam
sprzyja?
- Ale Francuzi...?
- On nie jest Francuzem.
W ciszy, jaka potem zapadła,
słychać było jedynie trzepot
skrzydeł ptasich mieszkańców
zamkowej wieży, którzy zlatywali
się już na nocny spoczynek.
- Jak go poznałaś? - Trinidad
oderwała się od muru i spojrzała
na matkę.
Mercedes siedziała z
zamkniętymi oczami, poddając
twarz pieszczocie ledwie tu
docierającego podmuchu.
- Bawiłam u cioci Eufemii, gdy
Napoleon przekroczył Pireneje. -
Westchnęła i otworzyła szeroko
oczy. Może chciała lepiej
dojrzeć ową przeszłość, która,
nagle wskrzeszona, przybrała
postać napoleońskiego oficera? -
Polscy szwoleżerowie zdobyli
wąwóz Somosierra i droga do
Madrytu stanęła przed Francuzami
otworem. To była mordercza bitwa
i on tam został ranny.
- I co dalej? - Trinidad nie
starała się nawet ukryć
niecierpliwości.
- Dalej...
- Tak, co było dalej -
przynaglała córka.
- Czy to ważne, Trini?
- Bardzo ważne. Mamo, mów,
proszę.
- Znalazł schronienie w
pobliskim klasztorze. Długo
chorował, ale ojcowie wyleczyli
go. Tam poznaliśmy się.
- W klasztorze?
- W klasztorze. Przeor był
spowinowacony z ciotką Eufemią.
- I co?
- Nie pytaj więcej. Widzisz,
ty tego jeszcze nie rozumiesz,
ale przychodzi taka chwila, gdy
człowiek zapomina o wszystkim,
co mu wpojono od dziecka. O
obowiązkach. O tym, co jest
dobre a co złe i niedozwolone.
O swojej godności nawet. Depcze
to, co mu kazano czcić. Tak i
ja...
- Mamo - Trinidad ujęła zimną
rękę matki i utuliła ją w swoich
rozpalonych dłoniach. - Mamo,
nie gniewaj się, ale jak on
mógł? Jak mógł, mając żonę i
syna...?
- Nie wiem - pokręciła głową
matka. - Może i na niego
przyszła taka niedobra godzina?
Któż pojmie, co dzieje się w
duszy drugiego człowieka, kiedy
czasem trudno osądzić samego
siebie i swoje własne uczynki?
- Ale ty... Kochałaś go?
Powiedz... Tak bardzo kochałaś
wroga?
- Nie wiem, czy kochałam. Wiem
tylko, że mnie nikt nie kochał,
a ja byłam spragniona miłości.
- A... dziadkowie?
- Jeżeli mnie nawet i kochali,
nie dali tego nigdy po sobie
poznać. Może ja dlatego...
- A on? Kochał cię, prawda?
- Chyba mnie kochał. Wierzyłam
w to.
- I miał żonę...
- Ożeniono go bardzo młodo,
nie pytając o zdanie. I on, i
żona nie zaznali szczęścia.
- I co było potem?
- Potem... Potem rozstaliśmy
się. Na zawsze.
- Jak to, na zawsze.
- Czyż mogłam odebrać rodzinie
męża i ojca? Zresztą cóż on by
tutaj robił? Jego życie było
tam, daleko. Żałuję tego, co się
stało, ale mam ciebie. Ty jesteś
moją jedyną miłością. Przez
ciebie jestem szczęśliwa.
- Przeze mnie znosisz od
dziadków wiele przykrości.
- To nieważne. Oni zawsze byli
tacy. Biedni. Zawiodłam ich. W
owej wojnie stracili resztki
fortuny, żyją w biedzie. Mieli
nadzieję, że ja, choć bez
posagu, ale wyjdę za don
Gregoria. Niestety, po tym co
zaszło, don Gregorio nie życzył
sobie takiej żony.
- Podły! - wybuchnęła
Trinidad. - Gdyby cię prawdziwie
kochał...
- Don Gregorio to człowiek
nade wszystko miłujący honor. Ja
byłam pierwszą plamą na jego
herbowej tarczy. Nie, nie, sama
zatrzasnęłam przed sobą drzwi do
małżeństwa. Ale to i lepiej. Nie
patrz tak na mnie, Trini. Wcale
tego nie żałuję, mam przecież
ciebie. I pamiętaj, uboga panna
nigdy nie ma prawa wyboru, może
najwyżej z wdzięcznością przyjąć
tego, co raczy poprosić o jej
rękę. Don Gregorio wcale nie był
w moim guście. To rodzice
chcieli....
- Kocham cię, mamo. - Trini
mocno obejmuje matkę. - Tak
bardzo cię kocham, że nie
potrafię wypowiedzieć.
- To dobrze, dziecko. Przecież
my to jedno. I dopóki ja żyję...
- Zawsze będziemy razem.
Zawsze.
Długo siedziały pod zamkowym
murem, splecione ramionami. Tak
długo, aż zachodni wiatr
przyniósł dźwięk dzwonów na
wieczorny Anioł Pański. Podobnie
jak teraz.
Trinidad wstaje z ociąganiem,
otrzepuje spódnicę, poprawia
szal na głowie, czarny szal, ten
sam, który nosiła matka. Czarny,
bo wszystko w niej czarne,
włosy, oczy, suknia i życie. Jej
życie bez matki.
W domu już w sieni słyszy
nieprzyjemny głos donii Eulalii.
- Nareszcie jesteś. - Ciotka
patrzy na nią z naganą. -
Przepadłaś na całe popołudnie.
Co to znaczy?
- Byłam na lekcji u ojca
Hieronima, a potem...
- Czy zamierzasz uczyć się do
późnej starości? - Don Ignacio
otwiera właśnie drzwi jadalni i
słyszy ostatnie słowa
siostrzenicy.
- Nie, wuju, ale co mam robić
innego?
- Niech się uczy - przyzwala
łaskawie do~na Eulalia - tym
bardziej że to nic nie kosztuje.
Może dzięki temu żadne głupstwa
nie przyjdą jej do głowy. Zawsze
się boję, by nie poszła w ślady
matki.
- Ciociu!
- Dobrze, dobrze, nie masz
powodu przybierać tak wyniosłej
miny. Wszyscy wiemy, kim jesteś.
- Może byśmy siedli do stołu?
- proponuje pojednawczo don
Ignacio.
- Ciocia wybaczy. - Trinidad
mocno zaciska ręce. - Pójdę już
na górę. Głowa mnie boli i nie
mam apetytu.
Dopóki żyli dziadkowie,
egzystencja jej, choć
beznadziejnie pusta bez matki,
układała się dość znośnie.
Zdarzały się nawet chwile, gdy w
oczach babki Trinidad
dostrzegała jak gdyby błysk
litości. Również i dziadek stał
się może nieco mniej oschły i
nie spoglądał już na nią z
dotychczasową pogardliwą
wyższością, która ją tak bardzo
raniła.
Babka odeszła pierwsza, w
cztery lata po matce, a oto
minął rok, jak trumnę dziadka
wstawiono do starej grobowej
kaplicy Arlanzonów, pod dużym
kamiennym krzyżem nad gotyckim
portalem. Wzniesiono ją jeszcze
w okresie świetności rodu, za
czasów królowej Izabeli i króla
Ferdynanda, gdy to miawiano:
"Dzielą władzę, władzę dzielą,
król Ferdynand z Izabelą".
Z prawa mu należne dziedzictwo
objął w posiadanie ich syn, a
brat jej matki, don Ignacio. Ale
jak noc różni się od dnia,
podobnie i don Ignacio był
przeciwieństwem siostry. On,
typowy Aguado de Arlanz~on,
bardziej jeszcze Arlanz~on niż
Aguado; w niej przeważyła widać
celtycka krew, zmieszana z krwią
Wizygotów, owych barbarzyńców z
północy, skłonniejszych jednak
do marzeń i do łagodnych uczuć
niż stojący mocno na ziemi,
dziarscy Iberowie.
Don Ignacio mieszkał daleko w
posiadłości żony, wniesionej mu
w posagu przez donię Eulalię. Po
śmierci rodziców wrócił do
gniazda Arlanzonów,
pozostawiając synowi wiano matki.
W taki sposób Trinidad dostała
nowych opiekunów.
** ** **
Wieczór jest długi i chłodny.
Grube mury skutecznie co prawda
chronią od wiatru, ale ziąb
przenika kamień, nasącza ściany
wilgocią, wciska się pod
najgrubszą suknię, pod
najcieplejszy szal. Na szczęście
Ana wnosi gorącą fajerkę. Wsuwa
pod kołdrę miedziany basenik na
długiej rączce, szczelnie
przykryty, pełen wrzątku. Długo
wodzi nim po całej pościeli.
Dopiero teraz można położyć się
do tak ogrzanego łóżka.
- Przyniosę panience coś do
jedzenia - mówi Ana i wychodzi
zabierając fajerkę.
Trinidad rozkoszuje się
ciepłem, dobrze otulona kołdrą,
i niecierpliwie czeka na Anę.
Jest bardzo głodna.
Nagle w ciszę wdziera się
donośny głos donii Eulalii.
Widać drzwi na dole pozostawiono
otwarte, a pani strofuje właśnie
służbę w gospodarczej części
domu.
Ana zjawia się z tacą. Ma
wypieki i ręce jej drżą.
- Co się stało, Ano? Czy
ciocia...?
- Nic, nic, panienko - Ana
przysuwa stolik do łóżka, stawia
na nim tacę. - Proszę jeść, póki
gorące. - Zdejmuje pokrywkę z
kuchennego garnuszka. - Zobaczy
panienka, jaka pyszna soczewica!
Trinidad bierze łyżkę, nachyla
się nad garnuszkiem, wdycha
smakowitą woń czosnku, jarzyn i
soczewicy. To nic, że kolację
podano w kuchennym naczyniu.
Do~na Eulalia nigdy nie
pozwoliłaby tknąć swojej
stołowej zastawy. Nosić na górę
cenną porcelanę, kiedy tak łatwo
stłuc delikatny talerzyk czy
kruchą filiżankę od serwisu. A
nawet i srebro... Nie, nie,
panienka, jeśli je u siebie,
winna zadowolić się kamionkową
lub cynową miseczką.
Ana przysiada w nogach łóżka.
Jest teraz jedyną osobą w domu,
z którą Trinidad może
porozmawiać.
- Śniła mi się dziś panienka
Mercedes - wzdycha patrząc, jak
dziewczyna je. - Pięknie
wyglądała w białej sukni z
bufiastymi rękawkami i z wysokim
stanem. Miała kiedyś taką.
Mówiono, że to francuska moda.
Panienki nie było wtedy na
świecie.
- To dobry sen, prawda? - pyta
Trinidad spragniona pociechy.
- Bardzo dobry. Panienka
Mercedes to prawdziwy anioł.
Mówiła o panience.
- Co mówiła?
- Przepowiedziała wielkie
zmiany. Daleka podróż, młody
bogaty pan i szczęście.
- Ee, Ano, to ty tak wszystko
wymyślasz. Mamusia nic podobnego
nie mówiła.
- Może i nie mówiła. - Zgadza
się niechętnie Ana. - Po
obudzeniu trudno spamiętać
wszystko, co się śniło. Wiemy
tylko, że wymodli dla panienki
zmianę losu. Czas najwyższy. Tak
długo być nie może. Cóż to za
życie?
- Widać takie mi sądzone.
- Jeszcze póki żyła do~na
In~es, a przynajmniej don
Luis... Ale teraz...
- Dla mnie nie ma nic dobrego,
Ano. Wiesz o tym tak samo, jak i
ja. Nie czeka mnie ani podróż,
ani młody pan, ani szczęście. Po
co się łudzić, kiedy wiadomo, że
to wszystko niemożliwe?
- Wszystko jest możliwe -
zapewnia żarliwie Ana. - Pan Bóg
jest miłosierny i sprawiedliwy.
Panienka Mercedes cały czas
troszczy się o swoje dziecko. I
choć jej tam dobrze w niebie,
jakże mogłaby zapomnieć?
- Wiem, że mamusia o mnie
pamięta. Często czuję przy sobie
jej obecność.
- Widzi panienka. - Ana
składa ręce. - Zło musi
przemienić się w dobro. Ona też
to wie. A ot już zaraz minie
siedem lat, jak odeszła.
Siedem lat! Jak mogła przeżyć
ów straszny dzień, ostatni dzień
matki na tej ziemi? Wierzyła
przecież, że nawet śmierć ich
nie rozdzieli, że zawsze będą
razem. Ale matka zaziębiła się.
Zima owego roku była szczególnie
surowa. Jakiś czas Mercedes
niedomagała, któż jednak mógł
przypuszczać? Kaszlała, to
prawda, ale poza tym... Aż nagle
ze zwykłego przeziębienia
wywiązało się zapalenie płuc. A
na to nie było już ratunku.
Trzy dni. Trzy dni leżała
nieprzytomna z gorączki. Nie
poznawała nikogo, nawet jej,
Trini. Oprzytomniała dopiero w
chwili śmierci. Otworzyła
wówczas oczy i zawołała: "Adam!
Trini!" To wszystko. Dwa imiona.
Tylko dwa imiona. Ale w chwili
śmierci połączyła tych dwoje.
Ojca i córkę.
Adam. A więc takie nosił imię.
Dotąd nie chciała znać ani jego
imienia, ani nazwiska. Z upływem
lat coraz bardziej go
nienawidziła. On jednak wiedział
o jej istnieniu, a jak się o tym
dowiedział, pozostawało dla niej
dotąd tajemnicą.
Kiedyś, gdy jak zwykle
siedziały pod zamkowym murem, a
było to parę miesięcy przed
śmiercią, matka powiedziała
nagle:
- Twój ojciec wie o tobie.
- Wie? Co wie? - obruszyła się
Trini.
- Wie, że mam córkę i że to
właśnie ty.
- Wcale nie potrzebuję, żeby o
mnie wiedział.
- To źle, Trini. Widzisz, on o
tobie myśli.
- Nie potrzebuję, żeby o mnie
myślał.
- Słuchaj, Trini, sytuacja
nasza, jak wiesz, jest bardzo
trudna. Ty jednak nie jesteś na
łasce dziadków. Masz swoje
pieniądze.
- Ja? Pieniądze? - Trini
podniosła głowę. - A to w jaki
sposób?
- Dzięki twojemu ojcu.
- Ach tak! - zerwała się. - To
pieniądze ojca? Nie chcę ich.
Nie chcę nic od niego.
- Posłuchaj. Gdy byłaś jeszcze
bardzo maleńka, dostałam list z
Paryża. Od francuskiego
bankiera. Pamiętam, jak twój
dziadek trzymał ten papier i
mówił: "Czego chce od ciebie
jakiś paryski bankier?"
- A czego chciał?
- Zawiadamiał, że jego klient
wpłacił u niego pewną sumę i
prosił, aby mi ją przekazał.
"Dla dziecka". Moi rodzice
głośno wyrazili oburzenie na
taką "bezczelność", ale
pozwolili mi odpisać.
- Odpisałaś?
- Naturalnie. W domu było
bardzo ciężko. Brakowało
wszystkiego. Wojna zniszczyła
plony. Byliśmy na skraju nędzy.
- Gdybym o tym wiedziała -
wybuchnęła Trini - nigdy nie
zgodziłabym się! Nigdy!
- Nie mów tak.
- Dlaczego? To przecież
jałmużna rzucona żebrakowi. A
my...
- Żebrak nie ma prawa wyboru.
Dla niego nieważne, czyja ręka
rzuca jałmużnę. Byle rzuciła.
- I co dziadkowie? Zgodzili
się?
- Zgodzili się ze względu na
ciebie. Zastrzegli tylko, że
sami nie przyjmą grosza z tych
pieniędzy.
- Mamo, napisz do tego
bankiera. Ja też nie chcę. Damy
sobie radę.
- Nie, Trini, nie mam prawa
tak postąpić. Ze względu na
ciebie. Nie wiadomo, co nas
jeszcze czeka. Dotychczas
pieniądze przychodzą dwa razy do
roku. Nie wiem, jak to długo
potrwa, ale mam nadzieję, że
nawet na wypadek śmierci, twój
ojciec podjął konieczne kroki,
by ci zapewnić choć tę skromną
niezależność. Niezależność,
Trini, to w życiu najważniejsze.
Od tego dnia myślała o nim z
coraz większą niechęcią. W
rozmowach z matką nie nazywała
go nigdy ojcem. Był to jakiś
nieokreślony "on" bez wyraźnie
zaznaczonych konturów, mroczny
cień bez twarzy o pustym
spojrzeniu, nocna zjawa budząca
lęk i niepokój.
Choć matka umarła, pieniądze
nie przestały przychodzić, z tą
tylko różnicą, że teraz ona
potwierdzała odbiór. "Trinidad
Aguado" - podpisywała się na
załączonym do sumy kwicie i
odsyłała list do Paryża.
Z początku chciała podziękować
i odmówić. Ale gdy wspomniała o
tym babce, taka rozpacz i
przerażenie wyjrzały z oczu
donii In~es, że zrozumiała.
Gdyby nie jej pieniądze, może
byłoby z nimi bardzo źle.
Przecież i tak z trudem wiązali
koniec z końcem. Nadmierna susza
okazała się katastrofalna dla
zbiorów. Pszenica nie obrodziła,
bydło padało. Nawet winnice nie
dały spodziewanego owocu.
Należało zacisnąć zęby i nadal
wyciągać rękę po "jego"
jałmużnę. Nie było innego
wyjścia.
Dopiero po śmierci dziadków
zrozumiała znaczenie owej
niezależności, o której niegdyś
mówiła matka.
- Wiedz, moja panno -
oznajmiła wkrótce po przyjeździe
do~na Eulalia - jedynie przez
wzgląd na twoje pokrewieństwo z
moim mężem nie traktujemy cię
jak służącej. Jesteś jednak we
wszystkim od nas zależna i
pamiętaj, że za dobrodziejstwo
winnaś wdzięczność i
posłuszeństwo.
Nic wówczas nie odpowiedziała,
ale to "dobrodziejstwo"
kamieniem legło na jej
egzystencji.
Gdy po miesiącu nadeszły
pieniądze z Paryża, don Ignacio
wezwał ją do gabinetu.
- Co to znaczy? - Podobnie jak
niegdyś dziadek trzymał wysoko
list od bankiera, jak gdyby
cienki papier parzył mu palce.
- To pieniądze dla mnie -
odpowiedziała śmiało. -
Przychodzą dwa razy do roku.
- Z Paryża? - zdziwiła się
do~na Eulalia. - Od kogo?
- Nie wiem - wzruszyła
ramionami. - Od kogoś, kogo
bankier nazywa swoim klientem.
- Ach tak... - Do~na Eulalia
spojrzała wymownie na męża. - W
takim razie...
- O tu, widzisz - don Ignacio
ostentacyjnie wrzucił francuskie
banknoty do szuflady biurka - tu
leżą twoje pieniądze, na twoje
utrzymanie i na twoje wydatki. -
Trzy razy powtórzone słowo
"twoje" wypowiedział z należytym
naciskiem.
Od tego dnia nie wspomniano
już o "dobrodziejstwie,
posłuszeństwie i wdzięczności",
ale Trinidad czuła coraz
wyraźniej, jak ciążyła wujostwu
jej obecność. Najchętniej też
opuściłaby ich dom, ale dokąd
mogła się udać? Nie miała
nikogo, żadnych przyjaciół, a
jeżeli byli i jacyś krewni, któż
zechciałby się obarczyć nieprawą
córką Arlanzonów? Musiała
pogodzić się ze swoją trudną
sytuacją. Nie wypadało zresztą
narzekać. Wujostwo zostawili jej
względną swobodę, niezbyt
wtrącając się w jej życie.
- Nie jesteś już dziewczynką -
zauważyła raz do~na Eulalia - i
mamy prawo liczyć na twój
rozsądek. Skończyłaś dwadzieścia
cztery lata. W twoim wieku dawno
już byłam mężatką. Ty,
naturalnie, za mąż nie
wyjdziesz. Powinnaś więc
przygotować się do samotnej
starości. Czas tak leci, że
nawet się nie obejrzysz... Mam
nadzieję, że do końca znajdziesz
schronienie w naszym domu, a
jeśliby nas zabrakło -
westchnęła głośno - nasz syn
zapewni ci godną opiekę.
Otóż to, ich syn, nadęty
głupiec o bezmyślnym spojrzeniu.
Trinidad wstrząsa się ze
wstrętem. Kuzyn Manuel często
zjawia się u rodziców. Ostatnio
coraz częściej.
- Po pieniądze - mruczy Ana. -
Stara się o córkę Gomezów, ale
don Crist~obal nie taki skory
oddać mu jedynaczkę.
Trinidad poznała kuzyna na
pogrzebie babki.
- Oto Manuel - przedstawił wuj
syna, niezgrabnego młodzieńca o
nalanej twarzy. Pozbawione
wyrazu oczy don Manuela ożywiły
się nieco na widok kuzynki.
Widać jej posępna uroda zrobiła
wrażenie na ostatnim potomku
Arlanzonów. Nie przydawał on
jednak chwały staremu rodowi.
Trinidad zauważyła, jak dziadek
odwracał się z niesmakiem na
widok "prawowitego" wnuka i
przyszłego dziedzica.
Stosunki między kuzynami
ułożyły się poprawnie. Don
Manuel wolałby, aby ich
znajomość przerodziła się w
pewnego rodzaju zażyłość,
Trinidad jednak nigdy nie
przekroczyła granicy, którą
zakreśliła jej nieufność.
- Ty, kuzynko, wcale się nie
śmiejesz - powiedział za
ostatniej bytności syn don
Ignacia, gdy przez chwilę
zostali sami w salonie. - Nie
lubisz się nawet uśmiechać -
dodał jak gdyby z pretensją.
- Nie mam wesołego
usposobienia. - Trinidad
popatrzyła w senne oczy kuzyna.
- A właściwie to nie mam powodów
do śmiechu.
- Właśnie - podchwycił
skwapliwie. - Widzę to, nigdzie
nie bywasz, z nikim się nie
widujesz. Żyjesz jak zakonnica.
A przecież życie jest wesołe.
Ludzie bawią się, a ty...
- Ja opłakuję umarłych -
ucięła. - A poza tym zapominasz,
kuzynie, że znowu jest wojna.
- Co tam wojna! - machnął ręką
don Manuel i wygodniej rozparł
się w fotelu. - Ta wojna to co
innego. Nikt obcy nam nie
zagraża, a że Hiszpanie sami ze
sobą biorą się za łby...
- Po czyjej jesteś stronie? -
przerwała.
- Ja? - zdziwił się szczerze.
- Po żadnej. Co mnie obchodzi,
czy panować ma don Carlos czy
mała Izabela? Król i tak nie
rządzi, od tego ma ministrów.
- Ale wojna domowa...
- Wojna domowa to bagatelka -
zaśmiał się głośno. - My tu, w
Kastylii, mamy święty spokój.
Ludzie jeszcze nie stracili
rozumu. Szaleńcy biją się w
Nawarze i w Kraju Basków, ale
my...
- To bardzo blisko -
zauważyła.
- Czyżbyś się bała,
kuzynko?...
- Boję się - przyznała. -
Wojna zawsze niesie ze sobą
jakieś nieszczęścia.
- Nie przejmuj się wojną -
poradził. - Lepiej zabaw się
trochę. Czas ucieka, a mama
mówi, że nie jesteś już taka
młoda.
- Jestem bardzo stara -
powiedziała z goryczą. - Tak
stara, że mogłabym być co
najmniej twoją prababaką.
- Żartujesz, kuzynko -
zaprzeczył szarmancko. - Gdyby
nie twoja śmiertelna powaga,
byłabyś całkiem ładna, co mówię
ładna - poprawił się - piękna!
Wierz mi - dodał
konfidencjonalnie. - Z uśmiechem
byłoby ci bardzo do twarzy. Znam
się na tym.
To była jej ostatnia dłuższa
rozmowa z kuzynem. Dalszych
wynurzeń don Manuela Trinidad
już nie była ciekawa.
Wujostwo zresztą bardzo
niechętnie patrzyli na zabiegi
syna, który za każdej bytności u
rodziców, być może z nudów,
usiłował zbliżyć się do
zniechęcającej kuzynki.
Byli jej nawet w pewnym sensie
wdzięczni za tę postawę, bali
się bowiem, że zechce usidlić
ich jedynaka, a doprowadziwszy
do małżeństwa, obróci się
przeciwko nim.
Duma ich, co prawda, była
nieco urażona chłodem i
obojętnością, jaką ta bądź co
bądź uboga i zależna od nich
dziewczyna okazała spadkobiercy
wspaniałego nazwiska. Czyż
nieprawa córka Arlanzonów mogła
spodziewać się lepszej, a w
ogóle jakiejkolwiek partii? Przez
swoją pozycję była z góry
skazana na staropanieństwo.
Czegóż więc oczekiwała?
Trinidad nie oczekiwała
niczego. Ani przepowiadanej
przez Anę zmiany losu, ani
dalekich podróży, młodego pana,
czy bogactwa i szczęścia.
Niczego. Była na tyle rozsądna,
by wiedzieć, że nie otworzy się
przed nią żadna z tych nęcących
perspektyw, jakie służąca
niestrudzenie stawiała jej przed
oczy. Jakoś jednak trzeba było
żyć i znaleźć coś, co
pozwoliłoby znieść
beznadziejność jej sytuacji. Na
nikogo z bliskich nie mogła
liczyć. Miała, owszem, Anę, ale
cóż znaczyła służąca? Wówczas to
zjawił się ojciec Hieronim.
Dzięki niemu nie zginęła.
Ojciec Hieronim...
Pierwszy raz zobaczyła go przy
łóżku umierającej matki. Czyż
jednak wówczas mogła interesować
się obecnymi w sypialni osobami?
Powalona rozpaczą, nie widziała
nikogo.
Dziadek wezwał do chorej
doktora Barrerę z Covarrubias,
a potem posłał jeszcze po
braciszka z klasztoru Świętego
Dominika z Silos. kilka udanych
kuracji tam, gdzie zawiodła
sztuka doktora Barrery,
rozsławiło medyczne umiejętności
młodego zakonnika, licencjata z
Salamanki, a wzięcie, jakim
wkrótce już cieszył się on w
okolicy, pozwalało chorym nie
tracić nadziei.
W ręce takiego to
zaimprowizowanego konsylium don
Luis złożył życie córki.
Trinidad na pół przytomna
ledwie słyszała owe łacińskie
terminy rzucane przez lekarzy na
określenie symptomów choroby.
Każde z tych słów ukrywało
straszliwe jakieś
niebezpieczeństwo, intonacja
głosu wskazywała na wątłość
więzów łączących chorą z życiem.
- Czy... można ufać...? -
stary hidalgo splatał i
rozplatał palce, a twarz miał
jeszcze bledszą i bardziej
zapadłą niż zwykle.
Doktor Barrera pokręcił
przecząco głową.
- Wszystko jest w ręku Boga -
zauważył półgłosem zakonnik, nie
spuszczając oczu z
zaczerwienionych policzków
chorej. - Puls bardzo szybki i
nierówny, ale jeżeli serce
wytrzyma...
- Długo nie wytrzyma - burknął
doktor Barrera. - Gorączka wcale
nie spada. Przeciwnie...
- Co robić? - zaszlochała
do~na In~es.
- Zrobiliśmy wszystko, co w
ludzkiej mocy - szepnął
braciszek. - Reszta zależy od
boskiego miłosierdzia.
Trinidad klęczała przy łóżku z
głową wtuloną w pościel, na pół
oślepła i głucha, niepomna
nieledwie tej walki, jaką
toczono ze śmiercią. Wtedy to
poczuła na głowie czyjąś rękę.
Ktoś delikatnie dotknął jej
włosów, a ta nieśmiała
pieszczota była pierwszym
objawem zrozumienia i
współczucia, jakie jej okazano.
Podniosła wzrok. Zapuchnięta
od płaczu ledwie dojrzała
pochylającego się nad nią
zakonnika w dominikańskim
habicie, tego samego, który
towarzyszył braciszkowi. Dotąd
nie zwróciła na niego uwagi. Za
to teraz patrzyła chciwie,
czepiając się tej gładko
wygolonej twarzy, jak twarzy
wybawcy. Odpowiedziało jej
spojrzenie dziwnie jasnych oczu,
które wydawały się znać wszelkie
bóle tego świata.
- Ufaj, dziecko. - Głos był
młody, dużo młodszy niż twarz,
znaczona dwiema głębokimi
bruzdami.
W nowym ataku rozpaczy
przypadła do rozpalonej ręki
umierającej. Nie miała nadziei.
Rosła w niej jakaś tragiczna
pewność nieszczęścia.
Nieuniknionej katastrofy.
Wiedziała, że nic chorej nie
uratuje. Jej rozpacz jest
daremna. Jej łzy nie zmienią
boskiego wyroku. Tak być musi.
Zostanie sama, bez matki, z
którą nie rozstawała się dotąd
ani na chwilę. Sama.
Pierwsze miesiące były
straszne.
Spędzała długie godziny w
pokoju zmarłej. Niczego tam nie
ruszano. Wszystko stało jak za
jej życia. Babka też tu
zachodziła i zawsze potem miała
zaczerwienione powieki. A i
dziadek...
Trinidad zamykała oczy i
mówiła głośno: "To ja, mamusiu,
to ja. Jesteś tu, prawda? Jesteś
przy mnie?" I nasłuchiwała
odpowiedzi.
W tych ścianach przebywał
jeszcze duch Mercedes, owej
ślicznej, młodej Mercedes, z
wysoko upiętymi włosami, nad
których lśniącą kaskadą pysznił
się misternie rzeźbiony
grzebień, przytrzymujący
koronkową mantylę.
Wszystko w niej było piękne.
Trini wie, że daleko jej do
urody matki. Ale tak lepiej.
Taki obraz zmarłej wystarczy na
długo, zabierze go jak wiatyk na
całe życie.
Zawdzięcza jej wychowanie i tę
Halina Popławska - Hiszpańska romanca Tom Całość w tomach Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa 1996 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zakładu Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych w Warszawie, ul. Konwiktorska 7 Przedruk z wydawnictwa "Alfa", Warszawa 1993 Pisała J. Szopa, korekty dokonały K. Markiewicz i E. Chmielewska - Niech wszyscy wyjdą. - Niech wszyscy wyjdą. - Walery Kontkowski powtórzył głośniej ledwie słyszalne polecenie umierającego. Zaszurały odsuwane krzesła. Delikatne trzewiczki dam bezszelestnie wysunęły się z
sypialni, męskie buty narobiły nieco hałasu. Ojciec i syn zostali sami. - Walery... - Słucham, ojcze. - Czy wszyscy wyszli? - Wszyscy. - Jest wiele spraw nie załatwionych. Musisz mnie zastąpić. - Dobrze, ojcze. - Kontki są twoje. Reszta w testamancie. Nie przerywaj, wiem, że umieram. Nie ma już dla mnie nadziei na tej ziemi, tylko tam... Miłosierdzie boskie... - Ależ, ojcze... - Nie potrzebuję pociechy, chcę pomocy. - Uczynię wszystko... - Jest krzywda, którą naprawisz zamiast mnie. - Krzywda? - Tak. Wielka krzywda. - Naprawię. - Te pieniądze, co to dwa razy w roku szły do Paryża... na ręce bankiera Laffitte'a... - Wiem. - Nic nie wiesz. Słałem na utrzymanie... córki. - Córki? Czyjej córki? - Mojej. - Chory zamilkł i odwrócił twarz, jak gdyby pragnął ukryć zakłopotanie wśród firanek otulających wezgłowie. - Co mam robić? - Syn pierwszy przerwał krępujące ich obu milczenie. - Zabrać ją tu... do domu. To twoja siostra. - Siostra... - Głos syna wyrażał niedowierzanie, zdumienie, obawę nawet. - Twoja siostra. I tak ją masz traktować. Młodsza od ciebie o dwanaście lat. Tym razem milczenie przedłużyło się. Oddech umierającego tracił miarowy rytm, przechodził w rzężenie. Syn znowu pierwszy odzyskał równowagę. - Gdzie ona jest?
Chory poruszył głową, zbierał siły do koniecznych wyjaśnień. - Daleko - zaszemrał po chwili. - W Hiszpanii. - To... podczas wojny - zaczął syn. - Podczas wojny... W dziewiątym roku. - I co? - Matka nie żyje. Dziewczyna została u dziadków. Ale i dziadkowie umarli. Rodzina jej nie chce. Nieprawa córka... - Rękę tak chudą, że wydawała się przezroczysta, podniósł do oczu. Spoza palców spłynęła łza, potoczyła się po równie białym, jak poduszka, policzku i utonęła w pościeli. - Zrobię wszystko - zapewnił gorąco syn, pochylając się nad chorym. - Przysięgnij. - Przysięgam - dotknął stojącego na stoliku krucyfiksu. - Na Chrystusa. - Umrę spokojny. - Rzężenie powoli ustępowało. - Tam, w biurku - wskazał wzrokiem - żółta koperta zapieczętowana moim sygnetem. Syn podniósł się. - Nie teraz... Potem, gdy ja... Syn powrócił na fotel przy łóżku. - Jaka ona jest? - Znowu pochylił się nad umierającym. - Nie wiem. Nigdy jej nie widziałem. Laffitte wszystko załatwiał... Nie chciałem... póki żyła twoja matka... - Rozumiem - pokiwał głową syn. - Pojedziesz do Paryża. - Chory mówił z coraz większą trudnością. - Laffitte powie ci... Boże, czy to już...? Syn wstał i uchylił drzwi sąsiedniego pokoju. Zebrana tam rodzina i domownicy powoli wsuwali się do sypialni. - Walery... Jesteś tu? - Jestem, ojcze.
- Daj rękę... Nic nie widzę. Syn ukląkł przy łóżku i spełnił życzenie ojca. - Nie odchodź... Zostań przy mnie... Do końca... Syn odpowiedział mocniejszym uściskiem palców, obejmujących bezwładną dłoń. - Gdzie Natalka? Chcę pobłogosławić... Synowa i wnuczka przysunęły się do łóżka. Pani spłakana, jak tego wymagała okoliczność, dziewczynka przestraszona zmienioną twarzą dziadka, nastrojem tej sypialni, gdzie za kotarami wezgłowia czaiła się śmierć. Chory leżał cicho. Wydawało się nawet, że zasnął. W pewnej chwili otworzył szeroko oczy i poderwał się, jak gdyby pchnięty niewidzialną jakąś mocą. - Mercedes! Jezu! Mercedes! - Głos był dźwięczny i młody jak dawniej. Ten ostatni wysiłek rzucił go martwego na poduszki, twarz mu się zapadła, zgasło w nim światło, które jest życiem. Wschodzące słońce uderzyło w okna, rozpaliło lodowe hafty na szybach, zbryzgało złotem koronkowe firanki i świetlistą smugą legło na nieruchomej postaci. Wstał pierwszy dzień nowego, tysiąc osiemset trzydziestego piątego roku. Pod świetlistym niebem Hiszpanii Wielkość to milczenie;@ reszta jest słabością.@ Alfred de Vigny "Śmierć wilka" Hiszpania... Takie imię nadali jej Fenicjanie, w ich języku znaczyło to "ziemia daleka i
nieznana". Zaiste daleka i nieznana była ta ziemia odcięta Pirenejami od reszty Europy, otwarta jedynie na lazur Morza Śródziemnego i na bezkresny przestwór oceanu. Piękna ziemia, bogata we wszystko, co człowiekowi potrzebne do życia, do szczęścia, do miejsca w nieśmiertelności. Już od pradziejów natknąć się tu można na ślady ludzkiego geniuszu. Czyż grota Altamiry, tej skalnej "Kaplicy Sykstyńskiej", nie świadczy o talencie rasy, która kiedyś, później, wyda Murillów, Zurbaranów i Velazquezów? Mistrzowska i jakże pewna ręka artysty owej odległej epoki wypuściła na kamienne ściany tabun dzików, bizonów i jeleni, które bez chwili wytchnienia pędzą we wściekłym galopie, aż padną od grotu myśliwca. Cóż dziwnego, że taka ziemia przyciąga i wabi? Ludy, które ją obrały za siedlisko, przybyły z południa i z północy. Śniadzi i czarnowłosi, krępi, lecz zwinni, Iberowie tu zetknęli się z długonogimi Celtami o jasnych włosach i oczach jak niebo. Zetknęli się i pomieszali. Żywość i melancholia, zmysł praktyczny i skłonność do mistycyzmu, mocne poczucie rzeczywistości i wyobraźnia wysnuwająca baśniowe wizje - oto wynik mariażu owych dwóch natur, dwóch mentalności. Dlatego z tej właśnie ziemi wyrośli Cervantes i Calder~on, ta ziemia a nie inna ukształtowała nieśmiertelne wzorce wszech czasów: Cyda, Don Quijote'a i Don Juana, jej poeci najdoskonalej wyśpiewali bohaterstwo, honor i miłość - trzy ideały ludzkości. Morze Śródziemne - szeroki gościniec łączący ludy osiadłe
na jego obrzeżach - aż kusi do wypuszczenia się na błękitne wody, do zbadania, co kryje horyzont wiecznie ruchomych fal, owo perpetum mobile płynnego żywiołu. Nic łatwiejszego jak zaspokoić słuszną ciekawość. Morze zamiast oddalać przybliża ludy, człowiek bowiem najpierw zbudował łódź, a dopiero potem wymyślił koło. Po Fenicjanach Grecy, po nich Kartagińczycy, wreszcie Rzymianie wyciągają na piaszczysty brzeg Hiszpanii mniej lub bardziej ozdobne galery o złoconych masztach i żaglach z purpury. Przybysze zakładają faktorie, prowadzą handel, uczą posługiwania się nieznanymi tu dotąd wyrobami wyższej, bo starszej, cywilizacji. Po wiekach jeszcze hiszpański rolnik czy budowniczy kopiąc ziemię natrafi na bezcenne odłamki marmuru, głowę greckiej bogini czy okaleczały tors gladiatora. Z czasem żeglarze ci, dotąd przynoszący pokój, przerodzą się w inwazorów żądnych podbojów i władzy. Faktorie zamienią w wojskowe obozy, skąd zbrojne legiony poniosą śmierć opornym, mieczem wyrąbując drogę rzymskiemu panowaniu. Jednak nie tylko mieczem zawojował Rzym Hiszpanię. Przede wszystkim podbił ją wspaniałą kulturą i cywilizacją, przesadził na jej żyzny grunt własne instytucje i prawa, ofiarował jej wreszcie najcenniejszy swój skarb - język łaciński. Wraz ze sztuką budowy dróg i akweduktów, amfiteatrów, term i łuków triumfalnych, wraz z obyczajami, z kultem rozlicznych bóstw, Rzym zaniósł do Hiszpanii i chrześcijaństwo, a tę "dobrą nowinę" według tradycji głosił tam święty Jakub Apostoł, jeden
z Dwunastu. Pod imieniem Santiago został on na zawsze patronem Hiszpanii, a jego grób w Composteli będzie przez wieki celem pielgrzymek całej niemal Europy. Zromanizowała się nad podziw szybko owa Hiszpania, tak z początku oporna, stała się równie rzymska jak sam Rzym, równie chrześcijańska jak Piotrowa stolica. I jak Rzym wydała świętych i męczenników, poetów i filozofów, nawet mądrych imperatorów Trajana i Hadriana. O tak, za to wszystko, co otrzymała, Hiszpania spłaciła dług z nawiązką, Rzymowi i światu. Choć przed jej oczami leżała ta hiszpańska ziemia z wypisaną jak gdyby na powierzchni wspaniałą przeszłością, nie o dawnych dziejach dumała Trinidad Aguado, spoglądając ze szczytu zamkowego wzgórza na puste o tej porze roku pola, na pojedyncze drzewa szarpane zachodnim wiatrem od oceanu. Jakże dalekie od jej myśli było owo historyczne dziedzictwo przekazane przez dziesiątki pokoleń zromanizowanych Celtiberów, których krew - w następstwie inwazji - zasilili świeżą krwią barbarzyńcy, spadający na tę ziemię niczym sępy. Trinidad Aguado myślała o czymś zupełnie innym, o sprawach jedynie ją obchodzących, myślała o sobie, o swoim życiu, które było ciężkie, trudne i beznadziejnie smutne. Jak te drzewa na horyzoncie - patrzyła na nagie jeszcze gałęzie. - Poddają się posłusznie porwistym podmuchom, bezbronne i bezsilne, niezdolne stawić czoło wichurze. Tak i ona... Rzeczywiście ciężkie, trudne i smutne było to życie, a przede
wszystkim pozbawione miłości. Bo nikt jej nie kochał. Ze śmiercią matki wygasło wiecznie dla niej płonące ognisko, przy którym grzała się bezpieczna, spokojna i szczęśliwa. Serce matki niczym tarcza osłaniało ją od ciosów, przed którymi potem nie umiała się bronić, nie uodporniona na nieżyczliwość otoczenia. Wszystko dla niej było nie takie, jak dla innych. Ot, choćby i to, że nie nazywała się tak jak matka i dziadkowie. Oni byli Aguado de Arlanz~on. Dlaczego jej dano tylko pierwszą część nazwiska, tę mniej ważną, bo nie związaną z ziemią, na której siedzieli od wieków? Ród to bowiem był stary i niegdyś możny, dziś zubożały, zrujnowany wojną, zapomniany przez tych, którym dawniej pomagał utrzymać koronę. Gdy raz podpisała jakiś list "Trinidad Aguado de Arlanz~on", rozpętało się piekło. - Wbij sobie mocno do głowy - krzyczał don Luis - jesteś Aguado, nic więcej - stukał przy tym palcem w papier. - Wara ci od Arlanzonów. Rozumiesz? Tylko Aguado, a i to szlachetne nazwisko za dobre dla bękarta! Bękart - oto czym była. Pierwszy raz dziadek bluznął na nią tym brutalnym słowem. Pierwszy raz zachował się tak grubiańsko, on, zawsze opanowany, zimny i nienagannie, acz lodowato, uprzejmy. Wiedziała, że jest nieprawnym dzieckiem, jednakże nikt dotąd nie rzucił jej w twarz tak strasznego wyzwiska. A właściwie na czym polegała jej wina? Że przyszła na świat? Stało się to doprawdy bez jej woli. Gdyby od niej zależało, nigdy nie znalazłaby się w domu Arlanzonów. Póki żyła matka, nie czuła odmienności swojego położenia. Ale potem... Potem wszystko się
zmieniło. Ani dziadek, ani babka nie mieli czułego serca. Dla nikogo. Don Luis z godnością nosił przyznany jego przodkom tytuł granda, dziś wzbudzający raczej śmiech niż szacunek, bo choć zachował przywilej nieobnażania głowy wobec królewskiego majestatu, bywały dnie, gdy nie miał co włożyć do garnka. Do~na In~es artystycznie cerowała przetarte na łokciach i kolanach kaftany i spodnie męża oraz własne suknie. Zawsze sztywno wyprostowana, wysoko unosiła kształtną głowę, a duma była pancerzem kryjącym wstyd i ból po haniebnym postępku córki, która podeptała to, co człowiek ma najcenniejszego, czyli honor. O tym wszystkim Trinidad dowiedziała się od matki. Miała piętnaście lat, gdy matka pierwszy raz zaczęła mówić o ojcu. Dotychczas sądziła, że ojciec nie żyje. Siedziały na tym samym wzgórzu, skąd wzrok obejmował wielki szmat kastylijskiej "mesety", przytulone do zamkowego muru, który je chronił przed zachodnim wiatrem. - Twój ojciec żyje - powiedziała wówczas matka, ciaśniej okrywając się czarnym szalem. - Żyje? - Trinidad przysunęła twarz do twarzy Mercedes i zajrzała w jej smutne oczy. - To czemu nas nie zabiera? - Nigdy go nie zobaczymy. - Matka patrzyła gdzieś daleko, może tam, dokąd sunęły pędzone wiatrem obłoki, a niebo stykało się z kastylijskim płaskowyżem. - Dlaczego? Jeżeli żyje... - Ma żonę i syna. - Mercedes pogładziła policzek córki. - W takim razie my... - Trinidad potrząsnęła głową, aż warkocze uderzyły ją po plecach. - Kim my dla niego jesteśmy? - My... - Matka zamilkła, a
potem powiedziała prędko: - My dla niego nic nie znaczymy. - Nic nie znaczymy? Jak to? - Mówiłam ci, że ma żonę i syna. Oni są jego rodziną. - Ale my... - upierała się Trinidad. - Tak, my... - Matka przyciągnęła ją do siebie, przytuliła skroń do jej skroni: - Wybacz mi - powiedziała cicho. - Jestem bardzo winna wobec ciebie, ale wówczas, gdy to się stało, nie zdawałam sobie sprawy... Nie wiedziałam... - Gdzie on jest? - Daleko. Równie daleko, jak gdyby już dziś leżał w grobie. - W Ameryce? - Nie, Trini, nie w Ameryce. To Polak. Przybył tu z armią Napoleona. - Z armią Napoleona? A więc to wróg! Mamo, jak mogłaś? - Nie pytaj mnie, Trini, nigdy nie znajdę na to odpowiedzi. Może byłam wówczas szalona? - I ty, mamo, z wrogiem... - Z wrogiem, z wrogiem. Czy my właściwie wiemy, kto jest naszym wrogiem, a kto przyjacielem, kto nas nienawidzi, a kto nam sprzyja? - Ale Francuzi...? - On nie jest Francuzem. W ciszy, jaka potem zapadła, słychać było jedynie trzepot skrzydeł ptasich mieszkańców zamkowej wieży, którzy zlatywali się już na nocny spoczynek. - Jak go poznałaś? - Trinidad oderwała się od muru i spojrzała na matkę. Mercedes siedziała z zamkniętymi oczami, poddając twarz pieszczocie ledwie tu docierającego podmuchu. - Bawiłam u cioci Eufemii, gdy Napoleon przekroczył Pireneje. - Westchnęła i otworzyła szeroko oczy. Może chciała lepiej dojrzeć ową przeszłość, która, nagle wskrzeszona, przybrała postać napoleońskiego oficera? -
Polscy szwoleżerowie zdobyli wąwóz Somosierra i droga do Madrytu stanęła przed Francuzami otworem. To była mordercza bitwa i on tam został ranny. - I co dalej? - Trinidad nie starała się nawet ukryć niecierpliwości. - Dalej... - Tak, co było dalej - przynaglała córka. - Czy to ważne, Trini? - Bardzo ważne. Mamo, mów, proszę. - Znalazł schronienie w pobliskim klasztorze. Długo chorował, ale ojcowie wyleczyli go. Tam poznaliśmy się. - W klasztorze? - W klasztorze. Przeor był spowinowacony z ciotką Eufemią. - I co? - Nie pytaj więcej. Widzisz, ty tego jeszcze nie rozumiesz, ale przychodzi taka chwila, gdy człowiek zapomina o wszystkim, co mu wpojono od dziecka. O obowiązkach. O tym, co jest dobre a co złe i niedozwolone. O swojej godności nawet. Depcze to, co mu kazano czcić. Tak i ja... - Mamo - Trinidad ujęła zimną rękę matki i utuliła ją w swoich rozpalonych dłoniach. - Mamo, nie gniewaj się, ale jak on mógł? Jak mógł, mając żonę i syna...? - Nie wiem - pokręciła głową matka. - Może i na niego przyszła taka niedobra godzina? Któż pojmie, co dzieje się w duszy drugiego człowieka, kiedy czasem trudno osądzić samego siebie i swoje własne uczynki? - Ale ty... Kochałaś go? Powiedz... Tak bardzo kochałaś wroga? - Nie wiem, czy kochałam. Wiem tylko, że mnie nikt nie kochał, a ja byłam spragniona miłości. - A... dziadkowie? - Jeżeli mnie nawet i kochali, nie dali tego nigdy po sobie
poznać. Może ja dlatego... - A on? Kochał cię, prawda? - Chyba mnie kochał. Wierzyłam w to. - I miał żonę... - Ożeniono go bardzo młodo, nie pytając o zdanie. I on, i żona nie zaznali szczęścia. - I co było potem? - Potem... Potem rozstaliśmy się. Na zawsze. - Jak to, na zawsze. - Czyż mogłam odebrać rodzinie męża i ojca? Zresztą cóż on by tutaj robił? Jego życie było tam, daleko. Żałuję tego, co się stało, ale mam ciebie. Ty jesteś moją jedyną miłością. Przez ciebie jestem szczęśliwa. - Przeze mnie znosisz od dziadków wiele przykrości. - To nieważne. Oni zawsze byli tacy. Biedni. Zawiodłam ich. W owej wojnie stracili resztki fortuny, żyją w biedzie. Mieli nadzieję, że ja, choć bez posagu, ale wyjdę za don Gregoria. Niestety, po tym co zaszło, don Gregorio nie życzył sobie takiej żony. - Podły! - wybuchnęła Trinidad. - Gdyby cię prawdziwie kochał... - Don Gregorio to człowiek nade wszystko miłujący honor. Ja byłam pierwszą plamą na jego herbowej tarczy. Nie, nie, sama zatrzasnęłam przed sobą drzwi do małżeństwa. Ale to i lepiej. Nie patrz tak na mnie, Trini. Wcale tego nie żałuję, mam przecież ciebie. I pamiętaj, uboga panna nigdy nie ma prawa wyboru, może najwyżej z wdzięcznością przyjąć tego, co raczy poprosić o jej rękę. Don Gregorio wcale nie był w moim guście. To rodzice chcieli.... - Kocham cię, mamo. - Trini mocno obejmuje matkę. - Tak bardzo cię kocham, że nie potrafię wypowiedzieć. - To dobrze, dziecko. Przecież my to jedno. I dopóki ja żyję...
- Zawsze będziemy razem. Zawsze. Długo siedziały pod zamkowym murem, splecione ramionami. Tak długo, aż zachodni wiatr przyniósł dźwięk dzwonów na wieczorny Anioł Pański. Podobnie jak teraz. Trinidad wstaje z ociąganiem, otrzepuje spódnicę, poprawia szal na głowie, czarny szal, ten sam, który nosiła matka. Czarny, bo wszystko w niej czarne, włosy, oczy, suknia i życie. Jej życie bez matki. W domu już w sieni słyszy nieprzyjemny głos donii Eulalii. - Nareszcie jesteś. - Ciotka patrzy na nią z naganą. - Przepadłaś na całe popołudnie. Co to znaczy? - Byłam na lekcji u ojca Hieronima, a potem... - Czy zamierzasz uczyć się do późnej starości? - Don Ignacio otwiera właśnie drzwi jadalni i słyszy ostatnie słowa siostrzenicy. - Nie, wuju, ale co mam robić innego? - Niech się uczy - przyzwala łaskawie do~na Eulalia - tym bardziej że to nic nie kosztuje. Może dzięki temu żadne głupstwa nie przyjdą jej do głowy. Zawsze się boję, by nie poszła w ślady matki. - Ciociu! - Dobrze, dobrze, nie masz powodu przybierać tak wyniosłej miny. Wszyscy wiemy, kim jesteś. - Może byśmy siedli do stołu? - proponuje pojednawczo don Ignacio. - Ciocia wybaczy. - Trinidad mocno zaciska ręce. - Pójdę już na górę. Głowa mnie boli i nie mam apetytu. Dopóki żyli dziadkowie, egzystencja jej, choć beznadziejnie pusta bez matki, układała się dość znośnie. Zdarzały się nawet chwile, gdy w oczach babki Trinidad
dostrzegała jak gdyby błysk litości. Również i dziadek stał się może nieco mniej oschły i nie spoglądał już na nią z dotychczasową pogardliwą wyższością, która ją tak bardzo raniła. Babka odeszła pierwsza, w cztery lata po matce, a oto minął rok, jak trumnę dziadka wstawiono do starej grobowej kaplicy Arlanzonów, pod dużym kamiennym krzyżem nad gotyckim portalem. Wzniesiono ją jeszcze w okresie świetności rodu, za czasów królowej Izabeli i króla Ferdynanda, gdy to miawiano: "Dzielą władzę, władzę dzielą, król Ferdynand z Izabelą". Z prawa mu należne dziedzictwo objął w posiadanie ich syn, a brat jej matki, don Ignacio. Ale jak noc różni się od dnia, podobnie i don Ignacio był przeciwieństwem siostry. On, typowy Aguado de Arlanz~on, bardziej jeszcze Arlanz~on niż Aguado; w niej przeważyła widać celtycka krew, zmieszana z krwią Wizygotów, owych barbarzyńców z północy, skłonniejszych jednak do marzeń i do łagodnych uczuć niż stojący mocno na ziemi, dziarscy Iberowie. Don Ignacio mieszkał daleko w posiadłości żony, wniesionej mu w posagu przez donię Eulalię. Po śmierci rodziców wrócił do gniazda Arlanzonów, pozostawiając synowi wiano matki. W taki sposób Trinidad dostała nowych opiekunów. ** ** ** Wieczór jest długi i chłodny. Grube mury skutecznie co prawda chronią od wiatru, ale ziąb przenika kamień, nasącza ściany wilgocią, wciska się pod najgrubszą suknię, pod najcieplejszy szal. Na szczęście Ana wnosi gorącą fajerkę. Wsuwa pod kołdrę miedziany basenik na długiej rączce, szczelnie przykryty, pełen wrzątku. Długo
wodzi nim po całej pościeli. Dopiero teraz można położyć się do tak ogrzanego łóżka. - Przyniosę panience coś do jedzenia - mówi Ana i wychodzi zabierając fajerkę. Trinidad rozkoszuje się ciepłem, dobrze otulona kołdrą, i niecierpliwie czeka na Anę. Jest bardzo głodna. Nagle w ciszę wdziera się donośny głos donii Eulalii. Widać drzwi na dole pozostawiono otwarte, a pani strofuje właśnie służbę w gospodarczej części domu. Ana zjawia się z tacą. Ma wypieki i ręce jej drżą. - Co się stało, Ano? Czy ciocia...? - Nic, nic, panienko - Ana przysuwa stolik do łóżka, stawia na nim tacę. - Proszę jeść, póki gorące. - Zdejmuje pokrywkę z kuchennego garnuszka. - Zobaczy panienka, jaka pyszna soczewica! Trinidad bierze łyżkę, nachyla się nad garnuszkiem, wdycha smakowitą woń czosnku, jarzyn i soczewicy. To nic, że kolację podano w kuchennym naczyniu. Do~na Eulalia nigdy nie pozwoliłaby tknąć swojej stołowej zastawy. Nosić na górę cenną porcelanę, kiedy tak łatwo stłuc delikatny talerzyk czy kruchą filiżankę od serwisu. A nawet i srebro... Nie, nie, panienka, jeśli je u siebie, winna zadowolić się kamionkową lub cynową miseczką. Ana przysiada w nogach łóżka. Jest teraz jedyną osobą w domu, z którą Trinidad może porozmawiać. - Śniła mi się dziś panienka Mercedes - wzdycha patrząc, jak dziewczyna je. - Pięknie wyglądała w białej sukni z bufiastymi rękawkami i z wysokim stanem. Miała kiedyś taką. Mówiono, że to francuska moda. Panienki nie było wtedy na świecie.
- To dobry sen, prawda? - pyta Trinidad spragniona pociechy. - Bardzo dobry. Panienka Mercedes to prawdziwy anioł. Mówiła o panience. - Co mówiła? - Przepowiedziała wielkie zmiany. Daleka podróż, młody bogaty pan i szczęście. - Ee, Ano, to ty tak wszystko wymyślasz. Mamusia nic podobnego nie mówiła. - Może i nie mówiła. - Zgadza się niechętnie Ana. - Po obudzeniu trudno spamiętać wszystko, co się śniło. Wiemy tylko, że wymodli dla panienki zmianę losu. Czas najwyższy. Tak długo być nie może. Cóż to za życie? - Widać takie mi sądzone. - Jeszcze póki żyła do~na In~es, a przynajmniej don Luis... Ale teraz... - Dla mnie nie ma nic dobrego, Ano. Wiesz o tym tak samo, jak i ja. Nie czeka mnie ani podróż, ani młody pan, ani szczęście. Po co się łudzić, kiedy wiadomo, że to wszystko niemożliwe? - Wszystko jest możliwe - zapewnia żarliwie Ana. - Pan Bóg jest miłosierny i sprawiedliwy. Panienka Mercedes cały czas troszczy się o swoje dziecko. I choć jej tam dobrze w niebie, jakże mogłaby zapomnieć? - Wiem, że mamusia o mnie pamięta. Często czuję przy sobie jej obecność. - Widzi panienka. - Ana składa ręce. - Zło musi przemienić się w dobro. Ona też to wie. A ot już zaraz minie siedem lat, jak odeszła. Siedem lat! Jak mogła przeżyć ów straszny dzień, ostatni dzień matki na tej ziemi? Wierzyła przecież, że nawet śmierć ich nie rozdzieli, że zawsze będą razem. Ale matka zaziębiła się. Zima owego roku była szczególnie surowa. Jakiś czas Mercedes niedomagała, któż jednak mógł
przypuszczać? Kaszlała, to prawda, ale poza tym... Aż nagle ze zwykłego przeziębienia wywiązało się zapalenie płuc. A na to nie było już ratunku. Trzy dni. Trzy dni leżała nieprzytomna z gorączki. Nie poznawała nikogo, nawet jej, Trini. Oprzytomniała dopiero w chwili śmierci. Otworzyła wówczas oczy i zawołała: "Adam! Trini!" To wszystko. Dwa imiona. Tylko dwa imiona. Ale w chwili śmierci połączyła tych dwoje. Ojca i córkę. Adam. A więc takie nosił imię. Dotąd nie chciała znać ani jego imienia, ani nazwiska. Z upływem lat coraz bardziej go nienawidziła. On jednak wiedział o jej istnieniu, a jak się o tym dowiedział, pozostawało dla niej dotąd tajemnicą. Kiedyś, gdy jak zwykle siedziały pod zamkowym murem, a było to parę miesięcy przed śmiercią, matka powiedziała nagle: - Twój ojciec wie o tobie. - Wie? Co wie? - obruszyła się Trini. - Wie, że mam córkę i że to właśnie ty. - Wcale nie potrzebuję, żeby o mnie wiedział. - To źle, Trini. Widzisz, on o tobie myśli. - Nie potrzebuję, żeby o mnie myślał. - Słuchaj, Trini, sytuacja nasza, jak wiesz, jest bardzo trudna. Ty jednak nie jesteś na łasce dziadków. Masz swoje pieniądze. - Ja? Pieniądze? - Trini podniosła głowę. - A to w jaki sposób? - Dzięki twojemu ojcu. - Ach tak! - zerwała się. - To pieniądze ojca? Nie chcę ich. Nie chcę nic od niego. - Posłuchaj. Gdy byłaś jeszcze bardzo maleńka, dostałam list z Paryża. Od francuskiego
bankiera. Pamiętam, jak twój dziadek trzymał ten papier i mówił: "Czego chce od ciebie jakiś paryski bankier?" - A czego chciał? - Zawiadamiał, że jego klient wpłacił u niego pewną sumę i prosił, aby mi ją przekazał. "Dla dziecka". Moi rodzice głośno wyrazili oburzenie na taką "bezczelność", ale pozwolili mi odpisać. - Odpisałaś? - Naturalnie. W domu było bardzo ciężko. Brakowało wszystkiego. Wojna zniszczyła plony. Byliśmy na skraju nędzy. - Gdybym o tym wiedziała - wybuchnęła Trini - nigdy nie zgodziłabym się! Nigdy! - Nie mów tak. - Dlaczego? To przecież jałmużna rzucona żebrakowi. A my... - Żebrak nie ma prawa wyboru. Dla niego nieważne, czyja ręka rzuca jałmużnę. Byle rzuciła. - I co dziadkowie? Zgodzili się? - Zgodzili się ze względu na ciebie. Zastrzegli tylko, że sami nie przyjmą grosza z tych pieniędzy. - Mamo, napisz do tego bankiera. Ja też nie chcę. Damy sobie radę. - Nie, Trini, nie mam prawa tak postąpić. Ze względu na ciebie. Nie wiadomo, co nas jeszcze czeka. Dotychczas pieniądze przychodzą dwa razy do roku. Nie wiem, jak to długo potrwa, ale mam nadzieję, że nawet na wypadek śmierci, twój ojciec podjął konieczne kroki, by ci zapewnić choć tę skromną niezależność. Niezależność, Trini, to w życiu najważniejsze. Od tego dnia myślała o nim z coraz większą niechęcią. W rozmowach z matką nie nazywała go nigdy ojcem. Był to jakiś nieokreślony "on" bez wyraźnie zaznaczonych konturów, mroczny
cień bez twarzy o pustym spojrzeniu, nocna zjawa budząca lęk i niepokój. Choć matka umarła, pieniądze nie przestały przychodzić, z tą tylko różnicą, że teraz ona potwierdzała odbiór. "Trinidad Aguado" - podpisywała się na załączonym do sumy kwicie i odsyłała list do Paryża. Z początku chciała podziękować i odmówić. Ale gdy wspomniała o tym babce, taka rozpacz i przerażenie wyjrzały z oczu donii In~es, że zrozumiała. Gdyby nie jej pieniądze, może byłoby z nimi bardzo źle. Przecież i tak z trudem wiązali koniec z końcem. Nadmierna susza okazała się katastrofalna dla zbiorów. Pszenica nie obrodziła, bydło padało. Nawet winnice nie dały spodziewanego owocu. Należało zacisnąć zęby i nadal wyciągać rękę po "jego" jałmużnę. Nie było innego wyjścia. Dopiero po śmierci dziadków zrozumiała znaczenie owej niezależności, o której niegdyś mówiła matka. - Wiedz, moja panno - oznajmiła wkrótce po przyjeździe do~na Eulalia - jedynie przez wzgląd na twoje pokrewieństwo z moim mężem nie traktujemy cię jak służącej. Jesteś jednak we wszystkim od nas zależna i pamiętaj, że za dobrodziejstwo winnaś wdzięczność i posłuszeństwo. Nic wówczas nie odpowiedziała, ale to "dobrodziejstwo" kamieniem legło na jej egzystencji. Gdy po miesiącu nadeszły pieniądze z Paryża, don Ignacio wezwał ją do gabinetu. - Co to znaczy? - Podobnie jak niegdyś dziadek trzymał wysoko list od bankiera, jak gdyby cienki papier parzył mu palce. - To pieniądze dla mnie - odpowiedziała śmiało. -
Przychodzą dwa razy do roku. - Z Paryża? - zdziwiła się do~na Eulalia. - Od kogo? - Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Od kogoś, kogo bankier nazywa swoim klientem. - Ach tak... - Do~na Eulalia spojrzała wymownie na męża. - W takim razie... - O tu, widzisz - don Ignacio ostentacyjnie wrzucił francuskie banknoty do szuflady biurka - tu leżą twoje pieniądze, na twoje utrzymanie i na twoje wydatki. - Trzy razy powtórzone słowo "twoje" wypowiedział z należytym naciskiem. Od tego dnia nie wspomniano już o "dobrodziejstwie, posłuszeństwie i wdzięczności", ale Trinidad czuła coraz wyraźniej, jak ciążyła wujostwu jej obecność. Najchętniej też opuściłaby ich dom, ale dokąd mogła się udać? Nie miała nikogo, żadnych przyjaciół, a jeżeli byli i jacyś krewni, któż zechciałby się obarczyć nieprawą córką Arlanzonów? Musiała pogodzić się ze swoją trudną sytuacją. Nie wypadało zresztą narzekać. Wujostwo zostawili jej względną swobodę, niezbyt wtrącając się w jej życie. - Nie jesteś już dziewczynką - zauważyła raz do~na Eulalia - i mamy prawo liczyć na twój rozsądek. Skończyłaś dwadzieścia cztery lata. W twoim wieku dawno już byłam mężatką. Ty, naturalnie, za mąż nie wyjdziesz. Powinnaś więc przygotować się do samotnej starości. Czas tak leci, że nawet się nie obejrzysz... Mam nadzieję, że do końca znajdziesz schronienie w naszym domu, a jeśliby nas zabrakło - westchnęła głośno - nasz syn zapewni ci godną opiekę. Otóż to, ich syn, nadęty głupiec o bezmyślnym spojrzeniu. Trinidad wstrząsa się ze wstrętem. Kuzyn Manuel często
zjawia się u rodziców. Ostatnio coraz częściej. - Po pieniądze - mruczy Ana. - Stara się o córkę Gomezów, ale don Crist~obal nie taki skory oddać mu jedynaczkę. Trinidad poznała kuzyna na pogrzebie babki. - Oto Manuel - przedstawił wuj syna, niezgrabnego młodzieńca o nalanej twarzy. Pozbawione wyrazu oczy don Manuela ożywiły się nieco na widok kuzynki. Widać jej posępna uroda zrobiła wrażenie na ostatnim potomku Arlanzonów. Nie przydawał on jednak chwały staremu rodowi. Trinidad zauważyła, jak dziadek odwracał się z niesmakiem na widok "prawowitego" wnuka i przyszłego dziedzica. Stosunki między kuzynami ułożyły się poprawnie. Don Manuel wolałby, aby ich znajomość przerodziła się w pewnego rodzaju zażyłość, Trinidad jednak nigdy nie przekroczyła granicy, którą zakreśliła jej nieufność. - Ty, kuzynko, wcale się nie śmiejesz - powiedział za ostatniej bytności syn don Ignacia, gdy przez chwilę zostali sami w salonie. - Nie lubisz się nawet uśmiechać - dodał jak gdyby z pretensją. - Nie mam wesołego usposobienia. - Trinidad popatrzyła w senne oczy kuzyna. - A właściwie to nie mam powodów do śmiechu. - Właśnie - podchwycił skwapliwie. - Widzę to, nigdzie nie bywasz, z nikim się nie widujesz. Żyjesz jak zakonnica. A przecież życie jest wesołe. Ludzie bawią się, a ty... - Ja opłakuję umarłych - ucięła. - A poza tym zapominasz, kuzynie, że znowu jest wojna. - Co tam wojna! - machnął ręką don Manuel i wygodniej rozparł się w fotelu. - Ta wojna to co innego. Nikt obcy nam nie
zagraża, a że Hiszpanie sami ze sobą biorą się za łby... - Po czyjej jesteś stronie? - przerwała. - Ja? - zdziwił się szczerze. - Po żadnej. Co mnie obchodzi, czy panować ma don Carlos czy mała Izabela? Król i tak nie rządzi, od tego ma ministrów. - Ale wojna domowa... - Wojna domowa to bagatelka - zaśmiał się głośno. - My tu, w Kastylii, mamy święty spokój. Ludzie jeszcze nie stracili rozumu. Szaleńcy biją się w Nawarze i w Kraju Basków, ale my... - To bardzo blisko - zauważyła. - Czyżbyś się bała, kuzynko?... - Boję się - przyznała. - Wojna zawsze niesie ze sobą jakieś nieszczęścia. - Nie przejmuj się wojną - poradził. - Lepiej zabaw się trochę. Czas ucieka, a mama mówi, że nie jesteś już taka młoda. - Jestem bardzo stara - powiedziała z goryczą. - Tak stara, że mogłabym być co najmniej twoją prababaką. - Żartujesz, kuzynko - zaprzeczył szarmancko. - Gdyby nie twoja śmiertelna powaga, byłabyś całkiem ładna, co mówię ładna - poprawił się - piękna! Wierz mi - dodał konfidencjonalnie. - Z uśmiechem byłoby ci bardzo do twarzy. Znam się na tym. To była jej ostatnia dłuższa rozmowa z kuzynem. Dalszych wynurzeń don Manuela Trinidad już nie była ciekawa. Wujostwo zresztą bardzo niechętnie patrzyli na zabiegi syna, który za każdej bytności u rodziców, być może z nudów, usiłował zbliżyć się do zniechęcającej kuzynki. Byli jej nawet w pewnym sensie wdzięczni za tę postawę, bali
się bowiem, że zechce usidlić ich jedynaka, a doprowadziwszy do małżeństwa, obróci się przeciwko nim. Duma ich, co prawda, była nieco urażona chłodem i obojętnością, jaką ta bądź co bądź uboga i zależna od nich dziewczyna okazała spadkobiercy wspaniałego nazwiska. Czyż nieprawa córka Arlanzonów mogła spodziewać się lepszej, a w ogóle jakiejkolwiek partii? Przez swoją pozycję była z góry skazana na staropanieństwo. Czegóż więc oczekiwała? Trinidad nie oczekiwała niczego. Ani przepowiadanej przez Anę zmiany losu, ani dalekich podróży, młodego pana, czy bogactwa i szczęścia. Niczego. Była na tyle rozsądna, by wiedzieć, że nie otworzy się przed nią żadna z tych nęcących perspektyw, jakie służąca niestrudzenie stawiała jej przed oczy. Jakoś jednak trzeba było żyć i znaleźć coś, co pozwoliłoby znieść beznadziejność jej sytuacji. Na nikogo z bliskich nie mogła liczyć. Miała, owszem, Anę, ale cóż znaczyła służąca? Wówczas to zjawił się ojciec Hieronim. Dzięki niemu nie zginęła. Ojciec Hieronim... Pierwszy raz zobaczyła go przy łóżku umierającej matki. Czyż jednak wówczas mogła interesować się obecnymi w sypialni osobami? Powalona rozpaczą, nie widziała nikogo. Dziadek wezwał do chorej doktora Barrerę z Covarrubias, a potem posłał jeszcze po braciszka z klasztoru Świętego Dominika z Silos. kilka udanych kuracji tam, gdzie zawiodła sztuka doktora Barrery, rozsławiło medyczne umiejętności młodego zakonnika, licencjata z Salamanki, a wzięcie, jakim wkrótce już cieszył się on w okolicy, pozwalało chorym nie
tracić nadziei. W ręce takiego to zaimprowizowanego konsylium don Luis złożył życie córki. Trinidad na pół przytomna ledwie słyszała owe łacińskie terminy rzucane przez lekarzy na określenie symptomów choroby. Każde z tych słów ukrywało straszliwe jakieś niebezpieczeństwo, intonacja głosu wskazywała na wątłość więzów łączących chorą z życiem. - Czy... można ufać...? - stary hidalgo splatał i rozplatał palce, a twarz miał jeszcze bledszą i bardziej zapadłą niż zwykle. Doktor Barrera pokręcił przecząco głową. - Wszystko jest w ręku Boga - zauważył półgłosem zakonnik, nie spuszczając oczu z zaczerwienionych policzków chorej. - Puls bardzo szybki i nierówny, ale jeżeli serce wytrzyma... - Długo nie wytrzyma - burknął doktor Barrera. - Gorączka wcale nie spada. Przeciwnie... - Co robić? - zaszlochała do~na In~es. - Zrobiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy - szepnął braciszek. - Reszta zależy od boskiego miłosierdzia. Trinidad klęczała przy łóżku z głową wtuloną w pościel, na pół oślepła i głucha, niepomna nieledwie tej walki, jaką toczono ze śmiercią. Wtedy to poczuła na głowie czyjąś rękę. Ktoś delikatnie dotknął jej włosów, a ta nieśmiała pieszczota była pierwszym objawem zrozumienia i współczucia, jakie jej okazano. Podniosła wzrok. Zapuchnięta od płaczu ledwie dojrzała pochylającego się nad nią zakonnika w dominikańskim habicie, tego samego, który towarzyszył braciszkowi. Dotąd nie zwróciła na niego uwagi. Za
to teraz patrzyła chciwie, czepiając się tej gładko wygolonej twarzy, jak twarzy wybawcy. Odpowiedziało jej spojrzenie dziwnie jasnych oczu, które wydawały się znać wszelkie bóle tego świata. - Ufaj, dziecko. - Głos był młody, dużo młodszy niż twarz, znaczona dwiema głębokimi bruzdami. W nowym ataku rozpaczy przypadła do rozpalonej ręki umierającej. Nie miała nadziei. Rosła w niej jakaś tragiczna pewność nieszczęścia. Nieuniknionej katastrofy. Wiedziała, że nic chorej nie uratuje. Jej rozpacz jest daremna. Jej łzy nie zmienią boskiego wyroku. Tak być musi. Zostanie sama, bez matki, z którą nie rozstawała się dotąd ani na chwilę. Sama. Pierwsze miesiące były straszne. Spędzała długie godziny w pokoju zmarłej. Niczego tam nie ruszano. Wszystko stało jak za jej życia. Babka też tu zachodziła i zawsze potem miała zaczerwienione powieki. A i dziadek... Trinidad zamykała oczy i mówiła głośno: "To ja, mamusiu, to ja. Jesteś tu, prawda? Jesteś przy mnie?" I nasłuchiwała odpowiedzi. W tych ścianach przebywał jeszcze duch Mercedes, owej ślicznej, młodej Mercedes, z wysoko upiętymi włosami, nad których lśniącą kaskadą pysznił się misternie rzeźbiony grzebień, przytrzymujący koronkową mantylę. Wszystko w niej było piękne. Trini wie, że daleko jej do urody matki. Ale tak lepiej. Taki obraz zmarłej wystarczy na długo, zabierze go jak wiatyk na całe życie. Zawdzięcza jej wychowanie i tę