dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony747 775
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań359 907

Popławska Halina - Hiszpańska romanca

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Popławska Halina - Hiszpańska romanca.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 368 stron)

Halina Popławska - Hiszpańska romanca Tom Całość w tomach Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa 1996 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zakładu Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych w Warszawie, ul. Konwiktorska 7 Przedruk z wydawnictwa "Alfa", Warszawa 1993 Pisała J. Szopa, korekty dokonały K. Markiewicz i E. Chmielewska - Niech wszyscy wyjdą. - Niech wszyscy wyjdą. - Walery Kontkowski powtórzył głośniej ledwie słyszalne polecenie umierającego. Zaszurały odsuwane krzesła. Delikatne trzewiczki dam bezszelestnie wysunęły się z

sypialni, męskie buty narobiły nieco hałasu. Ojciec i syn zostali sami. - Walery... - Słucham, ojcze. - Czy wszyscy wyszli? - Wszyscy. - Jest wiele spraw nie załatwionych. Musisz mnie zastąpić. - Dobrze, ojcze. - Kontki są twoje. Reszta w testamancie. Nie przerywaj, wiem, że umieram. Nie ma już dla mnie nadziei na tej ziemi, tylko tam... Miłosierdzie boskie... - Ależ, ojcze... - Nie potrzebuję pociechy, chcę pomocy. - Uczynię wszystko... - Jest krzywda, którą naprawisz zamiast mnie. - Krzywda? - Tak. Wielka krzywda. - Naprawię. - Te pieniądze, co to dwa razy w roku szły do Paryża... na ręce bankiera Laffitte'a... - Wiem. - Nic nie wiesz. Słałem na utrzymanie... córki. - Córki? Czyjej córki? - Mojej. - Chory zamilkł i odwrócił twarz, jak gdyby pragnął ukryć zakłopotanie wśród firanek otulających wezgłowie. - Co mam robić? - Syn pierwszy przerwał krępujące ich obu milczenie. - Zabrać ją tu... do domu. To twoja siostra. - Siostra... - Głos syna wyrażał niedowierzanie, zdumienie, obawę nawet. - Twoja siostra. I tak ją masz traktować. Młodsza od ciebie o dwanaście lat. Tym razem milczenie przedłużyło się. Oddech umierającego tracił miarowy rytm, przechodził w rzężenie. Syn znowu pierwszy odzyskał równowagę. - Gdzie ona jest?

Chory poruszył głową, zbierał siły do koniecznych wyjaśnień. - Daleko - zaszemrał po chwili. - W Hiszpanii. - To... podczas wojny - zaczął syn. - Podczas wojny... W dziewiątym roku. - I co? - Matka nie żyje. Dziewczyna została u dziadków. Ale i dziadkowie umarli. Rodzina jej nie chce. Nieprawa córka... - Rękę tak chudą, że wydawała się przezroczysta, podniósł do oczu. Spoza palców spłynęła łza, potoczyła się po równie białym, jak poduszka, policzku i utonęła w pościeli. - Zrobię wszystko - zapewnił gorąco syn, pochylając się nad chorym. - Przysięgnij. - Przysięgam - dotknął stojącego na stoliku krucyfiksu. - Na Chrystusa. - Umrę spokojny. - Rzężenie powoli ustępowało. - Tam, w biurku - wskazał wzrokiem - żółta koperta zapieczętowana moim sygnetem. Syn podniósł się. - Nie teraz... Potem, gdy ja... Syn powrócił na fotel przy łóżku. - Jaka ona jest? - Znowu pochylił się nad umierającym. - Nie wiem. Nigdy jej nie widziałem. Laffitte wszystko załatwiał... Nie chciałem... póki żyła twoja matka... - Rozumiem - pokiwał głową syn. - Pojedziesz do Paryża. - Chory mówił z coraz większą trudnością. - Laffitte powie ci... Boże, czy to już...? Syn wstał i uchylił drzwi sąsiedniego pokoju. Zebrana tam rodzina i domownicy powoli wsuwali się do sypialni. - Walery... Jesteś tu? - Jestem, ojcze.

- Daj rękę... Nic nie widzę. Syn ukląkł przy łóżku i spełnił życzenie ojca. - Nie odchodź... Zostań przy mnie... Do końca... Syn odpowiedział mocniejszym uściskiem palców, obejmujących bezwładną dłoń. - Gdzie Natalka? Chcę pobłogosławić... Synowa i wnuczka przysunęły się do łóżka. Pani spłakana, jak tego wymagała okoliczność, dziewczynka przestraszona zmienioną twarzą dziadka, nastrojem tej sypialni, gdzie za kotarami wezgłowia czaiła się śmierć. Chory leżał cicho. Wydawało się nawet, że zasnął. W pewnej chwili otworzył szeroko oczy i poderwał się, jak gdyby pchnięty niewidzialną jakąś mocą. - Mercedes! Jezu! Mercedes! - Głos był dźwięczny i młody jak dawniej. Ten ostatni wysiłek rzucił go martwego na poduszki, twarz mu się zapadła, zgasło w nim światło, które jest życiem. Wschodzące słońce uderzyło w okna, rozpaliło lodowe hafty na szybach, zbryzgało złotem koronkowe firanki i świetlistą smugą legło na nieruchomej postaci. Wstał pierwszy dzień nowego, tysiąc osiemset trzydziestego piątego roku. Pod świetlistym niebem Hiszpanii Wielkość to milczenie;@ reszta jest słabością.@ Alfred de Vigny "Śmierć wilka" Hiszpania... Takie imię nadali jej Fenicjanie, w ich języku znaczyło to "ziemia daleka i

nieznana". Zaiste daleka i nieznana była ta ziemia odcięta Pirenejami od reszty Europy, otwarta jedynie na lazur Morza Śródziemnego i na bezkresny przestwór oceanu. Piękna ziemia, bogata we wszystko, co człowiekowi potrzebne do życia, do szczęścia, do miejsca w nieśmiertelności. Już od pradziejów natknąć się tu można na ślady ludzkiego geniuszu. Czyż grota Altamiry, tej skalnej "Kaplicy Sykstyńskiej", nie świadczy o talencie rasy, która kiedyś, później, wyda Murillów, Zurbaranów i Velazquezów? Mistrzowska i jakże pewna ręka artysty owej odległej epoki wypuściła na kamienne ściany tabun dzików, bizonów i jeleni, które bez chwili wytchnienia pędzą we wściekłym galopie, aż padną od grotu myśliwca. Cóż dziwnego, że taka ziemia przyciąga i wabi? Ludy, które ją obrały za siedlisko, przybyły z południa i z północy. Śniadzi i czarnowłosi, krępi, lecz zwinni, Iberowie tu zetknęli się z długonogimi Celtami o jasnych włosach i oczach jak niebo. Zetknęli się i pomieszali. Żywość i melancholia, zmysł praktyczny i skłonność do mistycyzmu, mocne poczucie rzeczywistości i wyobraźnia wysnuwająca baśniowe wizje - oto wynik mariażu owych dwóch natur, dwóch mentalności. Dlatego z tej właśnie ziemi wyrośli Cervantes i Calder~on, ta ziemia a nie inna ukształtowała nieśmiertelne wzorce wszech czasów: Cyda, Don Quijote'a i Don Juana, jej poeci najdoskonalej wyśpiewali bohaterstwo, honor i miłość - trzy ideały ludzkości. Morze Śródziemne - szeroki gościniec łączący ludy osiadłe

na jego obrzeżach - aż kusi do wypuszczenia się na błękitne wody, do zbadania, co kryje horyzont wiecznie ruchomych fal, owo perpetum mobile płynnego żywiołu. Nic łatwiejszego jak zaspokoić słuszną ciekawość. Morze zamiast oddalać przybliża ludy, człowiek bowiem najpierw zbudował łódź, a dopiero potem wymyślił koło. Po Fenicjanach Grecy, po nich Kartagińczycy, wreszcie Rzymianie wyciągają na piaszczysty brzeg Hiszpanii mniej lub bardziej ozdobne galery o złoconych masztach i żaglach z purpury. Przybysze zakładają faktorie, prowadzą handel, uczą posługiwania się nieznanymi tu dotąd wyrobami wyższej, bo starszej, cywilizacji. Po wiekach jeszcze hiszpański rolnik czy budowniczy kopiąc ziemię natrafi na bezcenne odłamki marmuru, głowę greckiej bogini czy okaleczały tors gladiatora. Z czasem żeglarze ci, dotąd przynoszący pokój, przerodzą się w inwazorów żądnych podbojów i władzy. Faktorie zamienią w wojskowe obozy, skąd zbrojne legiony poniosą śmierć opornym, mieczem wyrąbując drogę rzymskiemu panowaniu. Jednak nie tylko mieczem zawojował Rzym Hiszpanię. Przede wszystkim podbił ją wspaniałą kulturą i cywilizacją, przesadził na jej żyzny grunt własne instytucje i prawa, ofiarował jej wreszcie najcenniejszy swój skarb - język łaciński. Wraz ze sztuką budowy dróg i akweduktów, amfiteatrów, term i łuków triumfalnych, wraz z obyczajami, z kultem rozlicznych bóstw, Rzym zaniósł do Hiszpanii i chrześcijaństwo, a tę "dobrą nowinę" według tradycji głosił tam święty Jakub Apostoł, jeden

z Dwunastu. Pod imieniem Santiago został on na zawsze patronem Hiszpanii, a jego grób w Composteli będzie przez wieki celem pielgrzymek całej niemal Europy. Zromanizowała się nad podziw szybko owa Hiszpania, tak z początku oporna, stała się równie rzymska jak sam Rzym, równie chrześcijańska jak Piotrowa stolica. I jak Rzym wydała świętych i męczenników, poetów i filozofów, nawet mądrych imperatorów Trajana i Hadriana. O tak, za to wszystko, co otrzymała, Hiszpania spłaciła dług z nawiązką, Rzymowi i światu. Choć przed jej oczami leżała ta hiszpańska ziemia z wypisaną jak gdyby na powierzchni wspaniałą przeszłością, nie o dawnych dziejach dumała Trinidad Aguado, spoglądając ze szczytu zamkowego wzgórza na puste o tej porze roku pola, na pojedyncze drzewa szarpane zachodnim wiatrem od oceanu. Jakże dalekie od jej myśli było owo historyczne dziedzictwo przekazane przez dziesiątki pokoleń zromanizowanych Celtiberów, których krew - w następstwie inwazji - zasilili świeżą krwią barbarzyńcy, spadający na tę ziemię niczym sępy. Trinidad Aguado myślała o czymś zupełnie innym, o sprawach jedynie ją obchodzących, myślała o sobie, o swoim życiu, które było ciężkie, trudne i beznadziejnie smutne. Jak te drzewa na horyzoncie - patrzyła na nagie jeszcze gałęzie. - Poddają się posłusznie porwistym podmuchom, bezbronne i bezsilne, niezdolne stawić czoło wichurze. Tak i ona... Rzeczywiście ciężkie, trudne i smutne było to życie, a przede

wszystkim pozbawione miłości. Bo nikt jej nie kochał. Ze śmiercią matki wygasło wiecznie dla niej płonące ognisko, przy którym grzała się bezpieczna, spokojna i szczęśliwa. Serce matki niczym tarcza osłaniało ją od ciosów, przed którymi potem nie umiała się bronić, nie uodporniona na nieżyczliwość otoczenia. Wszystko dla niej było nie takie, jak dla innych. Ot, choćby i to, że nie nazywała się tak jak matka i dziadkowie. Oni byli Aguado de Arlanz~on. Dlaczego jej dano tylko pierwszą część nazwiska, tę mniej ważną, bo nie związaną z ziemią, na której siedzieli od wieków? Ród to bowiem był stary i niegdyś możny, dziś zubożały, zrujnowany wojną, zapomniany przez tych, którym dawniej pomagał utrzymać koronę. Gdy raz podpisała jakiś list "Trinidad Aguado de Arlanz~on", rozpętało się piekło. - Wbij sobie mocno do głowy - krzyczał don Luis - jesteś Aguado, nic więcej - stukał przy tym palcem w papier. - Wara ci od Arlanzonów. Rozumiesz? Tylko Aguado, a i to szlachetne nazwisko za dobre dla bękarta! Bękart - oto czym była. Pierwszy raz dziadek bluznął na nią tym brutalnym słowem. Pierwszy raz zachował się tak grubiańsko, on, zawsze opanowany, zimny i nienagannie, acz lodowato, uprzejmy. Wiedziała, że jest nieprawnym dzieckiem, jednakże nikt dotąd nie rzucił jej w twarz tak strasznego wyzwiska. A właściwie na czym polegała jej wina? Że przyszła na świat? Stało się to doprawdy bez jej woli. Gdyby od niej zależało, nigdy nie znalazłaby się w domu Arlanzonów. Póki żyła matka, nie czuła odmienności swojego położenia. Ale potem... Potem wszystko się

zmieniło. Ani dziadek, ani babka nie mieli czułego serca. Dla nikogo. Don Luis z godnością nosił przyznany jego przodkom tytuł granda, dziś wzbudzający raczej śmiech niż szacunek, bo choć zachował przywilej nieobnażania głowy wobec królewskiego majestatu, bywały dnie, gdy nie miał co włożyć do garnka. Do~na In~es artystycznie cerowała przetarte na łokciach i kolanach kaftany i spodnie męża oraz własne suknie. Zawsze sztywno wyprostowana, wysoko unosiła kształtną głowę, a duma była pancerzem kryjącym wstyd i ból po haniebnym postępku córki, która podeptała to, co człowiek ma najcenniejszego, czyli honor. O tym wszystkim Trinidad dowiedziała się od matki. Miała piętnaście lat, gdy matka pierwszy raz zaczęła mówić o ojcu. Dotychczas sądziła, że ojciec nie żyje. Siedziały na tym samym wzgórzu, skąd wzrok obejmował wielki szmat kastylijskiej "mesety", przytulone do zamkowego muru, który je chronił przed zachodnim wiatrem. - Twój ojciec żyje - powiedziała wówczas matka, ciaśniej okrywając się czarnym szalem. - Żyje? - Trinidad przysunęła twarz do twarzy Mercedes i zajrzała w jej smutne oczy. - To czemu nas nie zabiera? - Nigdy go nie zobaczymy. - Matka patrzyła gdzieś daleko, może tam, dokąd sunęły pędzone wiatrem obłoki, a niebo stykało się z kastylijskim płaskowyżem. - Dlaczego? Jeżeli żyje... - Ma żonę i syna. - Mercedes pogładziła policzek córki. - W takim razie my... - Trinidad potrząsnęła głową, aż warkocze uderzyły ją po plecach. - Kim my dla niego jesteśmy? - My... - Matka zamilkła, a

potem powiedziała prędko: - My dla niego nic nie znaczymy. - Nic nie znaczymy? Jak to? - Mówiłam ci, że ma żonę i syna. Oni są jego rodziną. - Ale my... - upierała się Trinidad. - Tak, my... - Matka przyciągnęła ją do siebie, przytuliła skroń do jej skroni: - Wybacz mi - powiedziała cicho. - Jestem bardzo winna wobec ciebie, ale wówczas, gdy to się stało, nie zdawałam sobie sprawy... Nie wiedziałam... - Gdzie on jest? - Daleko. Równie daleko, jak gdyby już dziś leżał w grobie. - W Ameryce? - Nie, Trini, nie w Ameryce. To Polak. Przybył tu z armią Napoleona. - Z armią Napoleona? A więc to wróg! Mamo, jak mogłaś? - Nie pytaj mnie, Trini, nigdy nie znajdę na to odpowiedzi. Może byłam wówczas szalona? - I ty, mamo, z wrogiem... - Z wrogiem, z wrogiem. Czy my właściwie wiemy, kto jest naszym wrogiem, a kto przyjacielem, kto nas nienawidzi, a kto nam sprzyja? - Ale Francuzi...? - On nie jest Francuzem. W ciszy, jaka potem zapadła, słychać było jedynie trzepot skrzydeł ptasich mieszkańców zamkowej wieży, którzy zlatywali się już na nocny spoczynek. - Jak go poznałaś? - Trinidad oderwała się od muru i spojrzała na matkę. Mercedes siedziała z zamkniętymi oczami, poddając twarz pieszczocie ledwie tu docierającego podmuchu. - Bawiłam u cioci Eufemii, gdy Napoleon przekroczył Pireneje. - Westchnęła i otworzyła szeroko oczy. Może chciała lepiej dojrzeć ową przeszłość, która, nagle wskrzeszona, przybrała postać napoleońskiego oficera? -

Polscy szwoleżerowie zdobyli wąwóz Somosierra i droga do Madrytu stanęła przed Francuzami otworem. To była mordercza bitwa i on tam został ranny. - I co dalej? - Trinidad nie starała się nawet ukryć niecierpliwości. - Dalej... - Tak, co było dalej - przynaglała córka. - Czy to ważne, Trini? - Bardzo ważne. Mamo, mów, proszę. - Znalazł schronienie w pobliskim klasztorze. Długo chorował, ale ojcowie wyleczyli go. Tam poznaliśmy się. - W klasztorze? - W klasztorze. Przeor był spowinowacony z ciotką Eufemią. - I co? - Nie pytaj więcej. Widzisz, ty tego jeszcze nie rozumiesz, ale przychodzi taka chwila, gdy człowiek zapomina o wszystkim, co mu wpojono od dziecka. O obowiązkach. O tym, co jest dobre a co złe i niedozwolone. O swojej godności nawet. Depcze to, co mu kazano czcić. Tak i ja... - Mamo - Trinidad ujęła zimną rękę matki i utuliła ją w swoich rozpalonych dłoniach. - Mamo, nie gniewaj się, ale jak on mógł? Jak mógł, mając żonę i syna...? - Nie wiem - pokręciła głową matka. - Może i na niego przyszła taka niedobra godzina? Któż pojmie, co dzieje się w duszy drugiego człowieka, kiedy czasem trudno osądzić samego siebie i swoje własne uczynki? - Ale ty... Kochałaś go? Powiedz... Tak bardzo kochałaś wroga? - Nie wiem, czy kochałam. Wiem tylko, że mnie nikt nie kochał, a ja byłam spragniona miłości. - A... dziadkowie? - Jeżeli mnie nawet i kochali, nie dali tego nigdy po sobie

poznać. Może ja dlatego... - A on? Kochał cię, prawda? - Chyba mnie kochał. Wierzyłam w to. - I miał żonę... - Ożeniono go bardzo młodo, nie pytając o zdanie. I on, i żona nie zaznali szczęścia. - I co było potem? - Potem... Potem rozstaliśmy się. Na zawsze. - Jak to, na zawsze. - Czyż mogłam odebrać rodzinie męża i ojca? Zresztą cóż on by tutaj robił? Jego życie było tam, daleko. Żałuję tego, co się stało, ale mam ciebie. Ty jesteś moją jedyną miłością. Przez ciebie jestem szczęśliwa. - Przeze mnie znosisz od dziadków wiele przykrości. - To nieważne. Oni zawsze byli tacy. Biedni. Zawiodłam ich. W owej wojnie stracili resztki fortuny, żyją w biedzie. Mieli nadzieję, że ja, choć bez posagu, ale wyjdę za don Gregoria. Niestety, po tym co zaszło, don Gregorio nie życzył sobie takiej żony. - Podły! - wybuchnęła Trinidad. - Gdyby cię prawdziwie kochał... - Don Gregorio to człowiek nade wszystko miłujący honor. Ja byłam pierwszą plamą na jego herbowej tarczy. Nie, nie, sama zatrzasnęłam przed sobą drzwi do małżeństwa. Ale to i lepiej. Nie patrz tak na mnie, Trini. Wcale tego nie żałuję, mam przecież ciebie. I pamiętaj, uboga panna nigdy nie ma prawa wyboru, może najwyżej z wdzięcznością przyjąć tego, co raczy poprosić o jej rękę. Don Gregorio wcale nie był w moim guście. To rodzice chcieli.... - Kocham cię, mamo. - Trini mocno obejmuje matkę. - Tak bardzo cię kocham, że nie potrafię wypowiedzieć. - To dobrze, dziecko. Przecież my to jedno. I dopóki ja żyję...

- Zawsze będziemy razem. Zawsze. Długo siedziały pod zamkowym murem, splecione ramionami. Tak długo, aż zachodni wiatr przyniósł dźwięk dzwonów na wieczorny Anioł Pański. Podobnie jak teraz. Trinidad wstaje z ociąganiem, otrzepuje spódnicę, poprawia szal na głowie, czarny szal, ten sam, który nosiła matka. Czarny, bo wszystko w niej czarne, włosy, oczy, suknia i życie. Jej życie bez matki. W domu już w sieni słyszy nieprzyjemny głos donii Eulalii. - Nareszcie jesteś. - Ciotka patrzy na nią z naganą. - Przepadłaś na całe popołudnie. Co to znaczy? - Byłam na lekcji u ojca Hieronima, a potem... - Czy zamierzasz uczyć się do późnej starości? - Don Ignacio otwiera właśnie drzwi jadalni i słyszy ostatnie słowa siostrzenicy. - Nie, wuju, ale co mam robić innego? - Niech się uczy - przyzwala łaskawie do~na Eulalia - tym bardziej że to nic nie kosztuje. Może dzięki temu żadne głupstwa nie przyjdą jej do głowy. Zawsze się boję, by nie poszła w ślady matki. - Ciociu! - Dobrze, dobrze, nie masz powodu przybierać tak wyniosłej miny. Wszyscy wiemy, kim jesteś. - Może byśmy siedli do stołu? - proponuje pojednawczo don Ignacio. - Ciocia wybaczy. - Trinidad mocno zaciska ręce. - Pójdę już na górę. Głowa mnie boli i nie mam apetytu. Dopóki żyli dziadkowie, egzystencja jej, choć beznadziejnie pusta bez matki, układała się dość znośnie. Zdarzały się nawet chwile, gdy w oczach babki Trinidad

dostrzegała jak gdyby błysk litości. Również i dziadek stał się może nieco mniej oschły i nie spoglądał już na nią z dotychczasową pogardliwą wyższością, która ją tak bardzo raniła. Babka odeszła pierwsza, w cztery lata po matce, a oto minął rok, jak trumnę dziadka wstawiono do starej grobowej kaplicy Arlanzonów, pod dużym kamiennym krzyżem nad gotyckim portalem. Wzniesiono ją jeszcze w okresie świetności rodu, za czasów królowej Izabeli i króla Ferdynanda, gdy to miawiano: "Dzielą władzę, władzę dzielą, król Ferdynand z Izabelą". Z prawa mu należne dziedzictwo objął w posiadanie ich syn, a brat jej matki, don Ignacio. Ale jak noc różni się od dnia, podobnie i don Ignacio był przeciwieństwem siostry. On, typowy Aguado de Arlanz~on, bardziej jeszcze Arlanz~on niż Aguado; w niej przeważyła widać celtycka krew, zmieszana z krwią Wizygotów, owych barbarzyńców z północy, skłonniejszych jednak do marzeń i do łagodnych uczuć niż stojący mocno na ziemi, dziarscy Iberowie. Don Ignacio mieszkał daleko w posiadłości żony, wniesionej mu w posagu przez donię Eulalię. Po śmierci rodziców wrócił do gniazda Arlanzonów, pozostawiając synowi wiano matki. W taki sposób Trinidad dostała nowych opiekunów. ** ** ** Wieczór jest długi i chłodny. Grube mury skutecznie co prawda chronią od wiatru, ale ziąb przenika kamień, nasącza ściany wilgocią, wciska się pod najgrubszą suknię, pod najcieplejszy szal. Na szczęście Ana wnosi gorącą fajerkę. Wsuwa pod kołdrę miedziany basenik na długiej rączce, szczelnie przykryty, pełen wrzątku. Długo

wodzi nim po całej pościeli. Dopiero teraz można położyć się do tak ogrzanego łóżka. - Przyniosę panience coś do jedzenia - mówi Ana i wychodzi zabierając fajerkę. Trinidad rozkoszuje się ciepłem, dobrze otulona kołdrą, i niecierpliwie czeka na Anę. Jest bardzo głodna. Nagle w ciszę wdziera się donośny głos donii Eulalii. Widać drzwi na dole pozostawiono otwarte, a pani strofuje właśnie służbę w gospodarczej części domu. Ana zjawia się z tacą. Ma wypieki i ręce jej drżą. - Co się stało, Ano? Czy ciocia...? - Nic, nic, panienko - Ana przysuwa stolik do łóżka, stawia na nim tacę. - Proszę jeść, póki gorące. - Zdejmuje pokrywkę z kuchennego garnuszka. - Zobaczy panienka, jaka pyszna soczewica! Trinidad bierze łyżkę, nachyla się nad garnuszkiem, wdycha smakowitą woń czosnku, jarzyn i soczewicy. To nic, że kolację podano w kuchennym naczyniu. Do~na Eulalia nigdy nie pozwoliłaby tknąć swojej stołowej zastawy. Nosić na górę cenną porcelanę, kiedy tak łatwo stłuc delikatny talerzyk czy kruchą filiżankę od serwisu. A nawet i srebro... Nie, nie, panienka, jeśli je u siebie, winna zadowolić się kamionkową lub cynową miseczką. Ana przysiada w nogach łóżka. Jest teraz jedyną osobą w domu, z którą Trinidad może porozmawiać. - Śniła mi się dziś panienka Mercedes - wzdycha patrząc, jak dziewczyna je. - Pięknie wyglądała w białej sukni z bufiastymi rękawkami i z wysokim stanem. Miała kiedyś taką. Mówiono, że to francuska moda. Panienki nie było wtedy na świecie.

- To dobry sen, prawda? - pyta Trinidad spragniona pociechy. - Bardzo dobry. Panienka Mercedes to prawdziwy anioł. Mówiła o panience. - Co mówiła? - Przepowiedziała wielkie zmiany. Daleka podróż, młody bogaty pan i szczęście. - Ee, Ano, to ty tak wszystko wymyślasz. Mamusia nic podobnego nie mówiła. - Może i nie mówiła. - Zgadza się niechętnie Ana. - Po obudzeniu trudno spamiętać wszystko, co się śniło. Wiemy tylko, że wymodli dla panienki zmianę losu. Czas najwyższy. Tak długo być nie może. Cóż to za życie? - Widać takie mi sądzone. - Jeszcze póki żyła do~na In~es, a przynajmniej don Luis... Ale teraz... - Dla mnie nie ma nic dobrego, Ano. Wiesz o tym tak samo, jak i ja. Nie czeka mnie ani podróż, ani młody pan, ani szczęście. Po co się łudzić, kiedy wiadomo, że to wszystko niemożliwe? - Wszystko jest możliwe - zapewnia żarliwie Ana. - Pan Bóg jest miłosierny i sprawiedliwy. Panienka Mercedes cały czas troszczy się o swoje dziecko. I choć jej tam dobrze w niebie, jakże mogłaby zapomnieć? - Wiem, że mamusia o mnie pamięta. Często czuję przy sobie jej obecność. - Widzi panienka. - Ana składa ręce. - Zło musi przemienić się w dobro. Ona też to wie. A ot już zaraz minie siedem lat, jak odeszła. Siedem lat! Jak mogła przeżyć ów straszny dzień, ostatni dzień matki na tej ziemi? Wierzyła przecież, że nawet śmierć ich nie rozdzieli, że zawsze będą razem. Ale matka zaziębiła się. Zima owego roku była szczególnie surowa. Jakiś czas Mercedes niedomagała, któż jednak mógł

przypuszczać? Kaszlała, to prawda, ale poza tym... Aż nagle ze zwykłego przeziębienia wywiązało się zapalenie płuc. A na to nie było już ratunku. Trzy dni. Trzy dni leżała nieprzytomna z gorączki. Nie poznawała nikogo, nawet jej, Trini. Oprzytomniała dopiero w chwili śmierci. Otworzyła wówczas oczy i zawołała: "Adam! Trini!" To wszystko. Dwa imiona. Tylko dwa imiona. Ale w chwili śmierci połączyła tych dwoje. Ojca i córkę. Adam. A więc takie nosił imię. Dotąd nie chciała znać ani jego imienia, ani nazwiska. Z upływem lat coraz bardziej go nienawidziła. On jednak wiedział o jej istnieniu, a jak się o tym dowiedział, pozostawało dla niej dotąd tajemnicą. Kiedyś, gdy jak zwykle siedziały pod zamkowym murem, a było to parę miesięcy przed śmiercią, matka powiedziała nagle: - Twój ojciec wie o tobie. - Wie? Co wie? - obruszyła się Trini. - Wie, że mam córkę i że to właśnie ty. - Wcale nie potrzebuję, żeby o mnie wiedział. - To źle, Trini. Widzisz, on o tobie myśli. - Nie potrzebuję, żeby o mnie myślał. - Słuchaj, Trini, sytuacja nasza, jak wiesz, jest bardzo trudna. Ty jednak nie jesteś na łasce dziadków. Masz swoje pieniądze. - Ja? Pieniądze? - Trini podniosła głowę. - A to w jaki sposób? - Dzięki twojemu ojcu. - Ach tak! - zerwała się. - To pieniądze ojca? Nie chcę ich. Nie chcę nic od niego. - Posłuchaj. Gdy byłaś jeszcze bardzo maleńka, dostałam list z Paryża. Od francuskiego

bankiera. Pamiętam, jak twój dziadek trzymał ten papier i mówił: "Czego chce od ciebie jakiś paryski bankier?" - A czego chciał? - Zawiadamiał, że jego klient wpłacił u niego pewną sumę i prosił, aby mi ją przekazał. "Dla dziecka". Moi rodzice głośno wyrazili oburzenie na taką "bezczelność", ale pozwolili mi odpisać. - Odpisałaś? - Naturalnie. W domu było bardzo ciężko. Brakowało wszystkiego. Wojna zniszczyła plony. Byliśmy na skraju nędzy. - Gdybym o tym wiedziała - wybuchnęła Trini - nigdy nie zgodziłabym się! Nigdy! - Nie mów tak. - Dlaczego? To przecież jałmużna rzucona żebrakowi. A my... - Żebrak nie ma prawa wyboru. Dla niego nieważne, czyja ręka rzuca jałmużnę. Byle rzuciła. - I co dziadkowie? Zgodzili się? - Zgodzili się ze względu na ciebie. Zastrzegli tylko, że sami nie przyjmą grosza z tych pieniędzy. - Mamo, napisz do tego bankiera. Ja też nie chcę. Damy sobie radę. - Nie, Trini, nie mam prawa tak postąpić. Ze względu na ciebie. Nie wiadomo, co nas jeszcze czeka. Dotychczas pieniądze przychodzą dwa razy do roku. Nie wiem, jak to długo potrwa, ale mam nadzieję, że nawet na wypadek śmierci, twój ojciec podjął konieczne kroki, by ci zapewnić choć tę skromną niezależność. Niezależność, Trini, to w życiu najważniejsze. Od tego dnia myślała o nim z coraz większą niechęcią. W rozmowach z matką nie nazywała go nigdy ojcem. Był to jakiś nieokreślony "on" bez wyraźnie zaznaczonych konturów, mroczny

cień bez twarzy o pustym spojrzeniu, nocna zjawa budząca lęk i niepokój. Choć matka umarła, pieniądze nie przestały przychodzić, z tą tylko różnicą, że teraz ona potwierdzała odbiór. "Trinidad Aguado" - podpisywała się na załączonym do sumy kwicie i odsyłała list do Paryża. Z początku chciała podziękować i odmówić. Ale gdy wspomniała o tym babce, taka rozpacz i przerażenie wyjrzały z oczu donii In~es, że zrozumiała. Gdyby nie jej pieniądze, może byłoby z nimi bardzo źle. Przecież i tak z trudem wiązali koniec z końcem. Nadmierna susza okazała się katastrofalna dla zbiorów. Pszenica nie obrodziła, bydło padało. Nawet winnice nie dały spodziewanego owocu. Należało zacisnąć zęby i nadal wyciągać rękę po "jego" jałmużnę. Nie było innego wyjścia. Dopiero po śmierci dziadków zrozumiała znaczenie owej niezależności, o której niegdyś mówiła matka. - Wiedz, moja panno - oznajmiła wkrótce po przyjeździe do~na Eulalia - jedynie przez wzgląd na twoje pokrewieństwo z moim mężem nie traktujemy cię jak służącej. Jesteś jednak we wszystkim od nas zależna i pamiętaj, że za dobrodziejstwo winnaś wdzięczność i posłuszeństwo. Nic wówczas nie odpowiedziała, ale to "dobrodziejstwo" kamieniem legło na jej egzystencji. Gdy po miesiącu nadeszły pieniądze z Paryża, don Ignacio wezwał ją do gabinetu. - Co to znaczy? - Podobnie jak niegdyś dziadek trzymał wysoko list od bankiera, jak gdyby cienki papier parzył mu palce. - To pieniądze dla mnie - odpowiedziała śmiało. -

Przychodzą dwa razy do roku. - Z Paryża? - zdziwiła się do~na Eulalia. - Od kogo? - Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Od kogoś, kogo bankier nazywa swoim klientem. - Ach tak... - Do~na Eulalia spojrzała wymownie na męża. - W takim razie... - O tu, widzisz - don Ignacio ostentacyjnie wrzucił francuskie banknoty do szuflady biurka - tu leżą twoje pieniądze, na twoje utrzymanie i na twoje wydatki. - Trzy razy powtórzone słowo "twoje" wypowiedział z należytym naciskiem. Od tego dnia nie wspomniano już o "dobrodziejstwie, posłuszeństwie i wdzięczności", ale Trinidad czuła coraz wyraźniej, jak ciążyła wujostwu jej obecność. Najchętniej też opuściłaby ich dom, ale dokąd mogła się udać? Nie miała nikogo, żadnych przyjaciół, a jeżeli byli i jacyś krewni, któż zechciałby się obarczyć nieprawą córką Arlanzonów? Musiała pogodzić się ze swoją trudną sytuacją. Nie wypadało zresztą narzekać. Wujostwo zostawili jej względną swobodę, niezbyt wtrącając się w jej życie. - Nie jesteś już dziewczynką - zauważyła raz do~na Eulalia - i mamy prawo liczyć na twój rozsądek. Skończyłaś dwadzieścia cztery lata. W twoim wieku dawno już byłam mężatką. Ty, naturalnie, za mąż nie wyjdziesz. Powinnaś więc przygotować się do samotnej starości. Czas tak leci, że nawet się nie obejrzysz... Mam nadzieję, że do końca znajdziesz schronienie w naszym domu, a jeśliby nas zabrakło - westchnęła głośno - nasz syn zapewni ci godną opiekę. Otóż to, ich syn, nadęty głupiec o bezmyślnym spojrzeniu. Trinidad wstrząsa się ze wstrętem. Kuzyn Manuel często

zjawia się u rodziców. Ostatnio coraz częściej. - Po pieniądze - mruczy Ana. - Stara się o córkę Gomezów, ale don Crist~obal nie taki skory oddać mu jedynaczkę. Trinidad poznała kuzyna na pogrzebie babki. - Oto Manuel - przedstawił wuj syna, niezgrabnego młodzieńca o nalanej twarzy. Pozbawione wyrazu oczy don Manuela ożywiły się nieco na widok kuzynki. Widać jej posępna uroda zrobiła wrażenie na ostatnim potomku Arlanzonów. Nie przydawał on jednak chwały staremu rodowi. Trinidad zauważyła, jak dziadek odwracał się z niesmakiem na widok "prawowitego" wnuka i przyszłego dziedzica. Stosunki między kuzynami ułożyły się poprawnie. Don Manuel wolałby, aby ich znajomość przerodziła się w pewnego rodzaju zażyłość, Trinidad jednak nigdy nie przekroczyła granicy, którą zakreśliła jej nieufność. - Ty, kuzynko, wcale się nie śmiejesz - powiedział za ostatniej bytności syn don Ignacia, gdy przez chwilę zostali sami w salonie. - Nie lubisz się nawet uśmiechać - dodał jak gdyby z pretensją. - Nie mam wesołego usposobienia. - Trinidad popatrzyła w senne oczy kuzyna. - A właściwie to nie mam powodów do śmiechu. - Właśnie - podchwycił skwapliwie. - Widzę to, nigdzie nie bywasz, z nikim się nie widujesz. Żyjesz jak zakonnica. A przecież życie jest wesołe. Ludzie bawią się, a ty... - Ja opłakuję umarłych - ucięła. - A poza tym zapominasz, kuzynie, że znowu jest wojna. - Co tam wojna! - machnął ręką don Manuel i wygodniej rozparł się w fotelu. - Ta wojna to co innego. Nikt obcy nam nie

zagraża, a że Hiszpanie sami ze sobą biorą się za łby... - Po czyjej jesteś stronie? - przerwała. - Ja? - zdziwił się szczerze. - Po żadnej. Co mnie obchodzi, czy panować ma don Carlos czy mała Izabela? Król i tak nie rządzi, od tego ma ministrów. - Ale wojna domowa... - Wojna domowa to bagatelka - zaśmiał się głośno. - My tu, w Kastylii, mamy święty spokój. Ludzie jeszcze nie stracili rozumu. Szaleńcy biją się w Nawarze i w Kraju Basków, ale my... - To bardzo blisko - zauważyła. - Czyżbyś się bała, kuzynko?... - Boję się - przyznała. - Wojna zawsze niesie ze sobą jakieś nieszczęścia. - Nie przejmuj się wojną - poradził. - Lepiej zabaw się trochę. Czas ucieka, a mama mówi, że nie jesteś już taka młoda. - Jestem bardzo stara - powiedziała z goryczą. - Tak stara, że mogłabym być co najmniej twoją prababaką. - Żartujesz, kuzynko - zaprzeczył szarmancko. - Gdyby nie twoja śmiertelna powaga, byłabyś całkiem ładna, co mówię ładna - poprawił się - piękna! Wierz mi - dodał konfidencjonalnie. - Z uśmiechem byłoby ci bardzo do twarzy. Znam się na tym. To była jej ostatnia dłuższa rozmowa z kuzynem. Dalszych wynurzeń don Manuela Trinidad już nie była ciekawa. Wujostwo zresztą bardzo niechętnie patrzyli na zabiegi syna, który za każdej bytności u rodziców, być może z nudów, usiłował zbliżyć się do zniechęcającej kuzynki. Byli jej nawet w pewnym sensie wdzięczni za tę postawę, bali

się bowiem, że zechce usidlić ich jedynaka, a doprowadziwszy do małżeństwa, obróci się przeciwko nim. Duma ich, co prawda, była nieco urażona chłodem i obojętnością, jaką ta bądź co bądź uboga i zależna od nich dziewczyna okazała spadkobiercy wspaniałego nazwiska. Czyż nieprawa córka Arlanzonów mogła spodziewać się lepszej, a w ogóle jakiejkolwiek partii? Przez swoją pozycję była z góry skazana na staropanieństwo. Czegóż więc oczekiwała? Trinidad nie oczekiwała niczego. Ani przepowiadanej przez Anę zmiany losu, ani dalekich podróży, młodego pana, czy bogactwa i szczęścia. Niczego. Była na tyle rozsądna, by wiedzieć, że nie otworzy się przed nią żadna z tych nęcących perspektyw, jakie służąca niestrudzenie stawiała jej przed oczy. Jakoś jednak trzeba było żyć i znaleźć coś, co pozwoliłoby znieść beznadziejność jej sytuacji. Na nikogo z bliskich nie mogła liczyć. Miała, owszem, Anę, ale cóż znaczyła służąca? Wówczas to zjawił się ojciec Hieronim. Dzięki niemu nie zginęła. Ojciec Hieronim... Pierwszy raz zobaczyła go przy łóżku umierającej matki. Czyż jednak wówczas mogła interesować się obecnymi w sypialni osobami? Powalona rozpaczą, nie widziała nikogo. Dziadek wezwał do chorej doktora Barrerę z Covarrubias, a potem posłał jeszcze po braciszka z klasztoru Świętego Dominika z Silos. kilka udanych kuracji tam, gdzie zawiodła sztuka doktora Barrery, rozsławiło medyczne umiejętności młodego zakonnika, licencjata z Salamanki, a wzięcie, jakim wkrótce już cieszył się on w okolicy, pozwalało chorym nie

tracić nadziei. W ręce takiego to zaimprowizowanego konsylium don Luis złożył życie córki. Trinidad na pół przytomna ledwie słyszała owe łacińskie terminy rzucane przez lekarzy na określenie symptomów choroby. Każde z tych słów ukrywało straszliwe jakieś niebezpieczeństwo, intonacja głosu wskazywała na wątłość więzów łączących chorą z życiem. - Czy... można ufać...? - stary hidalgo splatał i rozplatał palce, a twarz miał jeszcze bledszą i bardziej zapadłą niż zwykle. Doktor Barrera pokręcił przecząco głową. - Wszystko jest w ręku Boga - zauważył półgłosem zakonnik, nie spuszczając oczu z zaczerwienionych policzków chorej. - Puls bardzo szybki i nierówny, ale jeżeli serce wytrzyma... - Długo nie wytrzyma - burknął doktor Barrera. - Gorączka wcale nie spada. Przeciwnie... - Co robić? - zaszlochała do~na In~es. - Zrobiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy - szepnął braciszek. - Reszta zależy od boskiego miłosierdzia. Trinidad klęczała przy łóżku z głową wtuloną w pościel, na pół oślepła i głucha, niepomna nieledwie tej walki, jaką toczono ze śmiercią. Wtedy to poczuła na głowie czyjąś rękę. Ktoś delikatnie dotknął jej włosów, a ta nieśmiała pieszczota była pierwszym objawem zrozumienia i współczucia, jakie jej okazano. Podniosła wzrok. Zapuchnięta od płaczu ledwie dojrzała pochylającego się nad nią zakonnika w dominikańskim habicie, tego samego, który towarzyszył braciszkowi. Dotąd nie zwróciła na niego uwagi. Za

to teraz patrzyła chciwie, czepiając się tej gładko wygolonej twarzy, jak twarzy wybawcy. Odpowiedziało jej spojrzenie dziwnie jasnych oczu, które wydawały się znać wszelkie bóle tego świata. - Ufaj, dziecko. - Głos był młody, dużo młodszy niż twarz, znaczona dwiema głębokimi bruzdami. W nowym ataku rozpaczy przypadła do rozpalonej ręki umierającej. Nie miała nadziei. Rosła w niej jakaś tragiczna pewność nieszczęścia. Nieuniknionej katastrofy. Wiedziała, że nic chorej nie uratuje. Jej rozpacz jest daremna. Jej łzy nie zmienią boskiego wyroku. Tak być musi. Zostanie sama, bez matki, z którą nie rozstawała się dotąd ani na chwilę. Sama. Pierwsze miesiące były straszne. Spędzała długie godziny w pokoju zmarłej. Niczego tam nie ruszano. Wszystko stało jak za jej życia. Babka też tu zachodziła i zawsze potem miała zaczerwienione powieki. A i dziadek... Trinidad zamykała oczy i mówiła głośno: "To ja, mamusiu, to ja. Jesteś tu, prawda? Jesteś przy mnie?" I nasłuchiwała odpowiedzi. W tych ścianach przebywał jeszcze duch Mercedes, owej ślicznej, młodej Mercedes, z wysoko upiętymi włosami, nad których lśniącą kaskadą pysznił się misternie rzeźbiony grzebień, przytrzymujący koronkową mantylę. Wszystko w niej było piękne. Trini wie, że daleko jej do urody matki. Ale tak lepiej. Taki obraz zmarłej wystarczy na długo, zabierze go jak wiatyk na całe życie. Zawdzięcza jej wychowanie i tę